Spotkania z niezwykłymi ludźmi - OSHO - ebook + książka

Spotkania z niezwykłymi ludźmi ebook

Osho

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Podczas tysięcy godzin spotkań, rozmów ze swoimi uczniami Osho wielokrotnie opowiadał o autorach, artystach, Mistrzach, którzy wywarli wpływ na życie ludzi Wschodu i Zachodu.

Na kartach tej książki zebrano opowieści o najważniejszych z nich: Lao Tzu, Buddzie, Krishnie, Dionizjuszu, Sokratesie, Kabirze, Mirze, Gurdżijewie, Nietzschem, Gibranie, Krishnamurtim. Ich biografie przedstawione są w sposób typowy dla OSHO - gawędziarski, wręcz malowniczy. Każda opowieść niesie inne przesłanie, stanowi odmienny przykład życia spędzonego na poszukiwaniu prawdy i dążeniu do oświecenia. Różne drogi, różne miejsca, a cel zawsze ten sam: poznać i pokochać siebie samego. Stać się miłością i dzięki temu zrealizować swoją misję na tej ziemi. Zadajmy więc sobie pytania: Jakie znaczenie mają ci ludzie dla naszych czasów oraz: Jakie ich nauki możemy wprowadzić do naszego życia?

Jak mówi Osho: Historia nie odnotowuje buddów. To dlatego, kiedy słyszysz o Buddzie, Mahawirze czy Zaratustrze, wydają się oni być postaciami z mitologii, nie z historii. Wydaje się, że nigdy nie istnieli, albo że istnieli w ludzkich marzeniach, w poezji stworzonej przez kilku ludzi obdarzonych wyjątkową wyobraźnią, romantyków. Wydają się być spełnieniem marzeń. Są takimi ludźmi, jakimi ludzie pragną być... ale nie są rzeczywiści. A przecież żyli. Byli tak prawdziwi, że nie pozostawili po sobie żadnych śladów.

„Osho mówi o Jezusie, Buddzie, Mahawirze, Lao Tzu, sufi i starych mistrzach zen z takimi detalami, opisując ich tak barwnie i świeżo, jakby żyli w naszych czasach, jakby nosili dżinsy”.

„Die Zeit”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 314

Oceny
4,4 (7 ocen)
3
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
watoraneta1

Dobrze spędzony czas

Popularność




Wstęp

Wasze umysły od samego początku są zniekształcane, ukierunkowywane tak, by przynosiły korzyści społeczeństwu. Różni ludzie uczą was matematyki, geografii, historii. Jednakże cała ta historia to brednie, całkowicie bezwartościowe brednie. Po co się uczyć o starożytnych idiotach? W jakim celu? Lepiej o nich całkowicie zapomnieć. Kogo dziś obchodzą Czyngis-chan, Tamerlan, Nader Szah, Aleksander Wielki, Napoleon? Po co? Jak ci ludzie wpłynęli na rozwój ludzkiej świadomości? Oni są jak trucizna. Usiłowali na wszelkie sposoby powstrzymać rozwój ludzkości, ewolucję ludzkości.

W podręcznikach do historii nie znajdziesz Lao-cy, Czuang-cy, Lie-cy, Ko Hsuan – nawet w przypisach. A to oni stanowią prawdziwe podstawy ludzkiej świadomości, ci ludzie są jedyną nadzieją dla świata. Tymczasem ich imion się nie wymienia; wręcz odwrotnie – historycy będą się starali wzbudzić w tobie wątpliwości, czy Jezus kiedykolwiek istniał, czy Kryszna to postać historyczna, czy jedynie mit, czy Mahawira to ktoś rzeczywisty, czy tylko wymyślony, czy Budda naprawdę chodził po tym świecie, czy jest może jedynie symbolem naszych marzeń i pragnień.

Zygmunt Freud mówi, że są oni symbolem marzeń. Chcemy, żeby byli tacy ludzie, ale tak naprawdę oni nigdy nie istnieli, a jeśli nawet istnieli, to nie tacy, jak ich opisujemy. Z tego powodu powstał rozdźwięk pomiędzy Freudem a jego uczniem Carlem Gustavem Jungiem. Ten rozdźwięk miał ogromne znaczenie. Freud jest bardzo pragmatyczny; Jung – o wiele bardziej poetycki. Jung ma wielkie zaufanie do mitologii i nie ufa historii. I w tej sprawie całkowicie zgadzam się z Jungiem.

Wszystkie mitologie są bliższe prawdy niż twoja tak zwana historia. Ale uczymy dzieci historii, nie mitologii. Uczymy je arytmetyki, nie poezji. Sposób, w jaki uczymy tej odrobiny poezji, jest fatalny. Dzieci mają tak dosyć poezji, że kiedy kończą naukę, opuszczają uniwersytet, nigdy więcej nie sięgną po Szekspira, nigdy nie spojrzą ponownie na dzieła Miltona. Już same nazwiska Szekspira, Miltona, Kalidasy będą przyprawiać je o mdłości. Profesorowie torturowali je tymi nazwiskami, więc skończyły z poezją raz na zawsze. Zainteresowanie uczniów nie zostało rozbudzone, nie stali się bardziej poetyccy; stracili wszelkie zainteresowanie poezją. Nie wspierano ich kreatywności, nikt nie pomógł im nauczyć się, jak czytać poezję i samemu być nieco bardziej poetyckim.

Nauczyciele skutecznie potrafią zniszczyć wszystko, co piękne, swoimi komentarzami, interpretacjami, swoją tak zwaną wiedzą. Czynią wszystko tak ciężkim, że przez nich nawet poezja staje się niepoetycka.

Nigdy nie uczestniczyłem w żadnych zajęciach z poezji na uniwersytecie. Dziekan wzywał mnie wielokrotnie i dopytywał się:

– Chodzisz na wiele zajęć. Dlaczego nie przyjdziesz na zajęcia z poezji?

Mówiłem:

– Dlatego że chcę zachować swoje zainteresowanie poezją, że kocham poezję. Wiem doskonale, że twoi profesorowie są całkowicie niepoetyccy. Nie poznali nigdy w życiu żadnej poezji. Znam ich doskonale. Mężczyzna, który uczy poezji na uniwersytecie, chodzi ze mną codziennie na poranne spacery. Nigdy nie widziałem, by patrzył na drzewa, by słuchał śpiewu ptaków, zachwycił się wschodem słońca.

A na moim uniwersytecie zarówno wschody, jak i zachody słońca były niezwykle piękne. Uniwersytet stał na wzgórzu otoczonym innymi wzgórzami. Podróżowałem po całych Indiach, ale nigdzie nie widziałem piękniejszych wschodów i zachodów słońca. Z jakichś nieznanych mistycznych powodów uniwersytet w Saugar jest położony tak, że układy chmur o wschodzie i o zachodzie są niezwykle wielobarwne. Nawet niewidomy byłby w stanie zauważyć, że dzieje się coś niezwykle pięknego. Ale nigdy nie widziałem, by profesor, który przecież uczy poezji na uniwersytecie, popatrzył na zachód słońca, by choć na chwilę się zatrzymał. Ilekroć widział, że siedzę i podziwiam wschód lub zachód słońca, patrzę na drzewa, słucham śpiewu ptaków, pytał mnie:

– Czemu siedzisz? Ćwicz, ruszaj się. Przecież to ma być spacer.

Odpowiadałem mu:

– Dla mnie to nie jest ćwiczenie; to przygoda miłosna.

A kiedy padał deszcz, on nigdy nie przychodził. Wtedy ja szedłem do niego i mówiłem:

– No chodź!

– Przecież pada deszcz – odpowiadał.

Przekonywałem go:

– To właśnie najpiękniejsza pora na spacer, bo ulice są całkiem puste. Spacer w deszczu bez parasola jest piękny, pełen poezji!

Myślał, że jestem szaleńcem; a przecież człowiek, który nigdy nie spacerował w deszczu pod drzewami, nie jest w stanie pojąć poezji. Powiedziałem więc dziekanowi:

– Ten człowiek nie ma w sobie ani odrobiny poezji; on wszystko niszczy. Ma podejście naukowe, a poezja jest nienaukowym zjawiskiem. Poezja i nauka nie mają ze sobą nic wspólnego.

Uniwersytety niszczą zainteresowanie ludzi poezją, miłość do poezji. Niszczą twoje wyobrażenie o życiu. Traktują życie jak towar. Uczą, jak więcej zarabiać, ale nie uczą, jak żyć głęboko, jak żyć pełnią. A tylko wtedy doznasz przebłysków tao. Tylko wtedy maleńkie okienka w tobie będą się otwierać na to, co ostateczne. Dowiadujesz się, jaka jest wartość pieniądza, ale nie jaka jest wartość kwiatu róży. Dowiadujesz się, jaką wartość ma bycie premierem lub prezydentem, ale nie poetą, malarzem, śpiewakiem, tancerzem.

Boimy się, że się zatracimy, karmimy więc swoje ego na wszystkie możliwe sposoby. Robimy w życiu dwie rzeczy. Po pierwsze zamykamy wszystkie okna i drzwi przed słońcem, księżycem, wiatrem, deszczem, ptakami, drzewami, miłością, pięknem, prawdą. Zamykamy wszystkie okna, tworzymy wokół siebie grobowiec bez drzwi i okien. Stajemy się leibnizowskimi monadami, bezokiennymi kapsułami. Nasze życie zamyka się w kapsułce. Po drugie ciągle pogrubiamy ściany. Dzieje się to za sprawą konkurencji, ambicji: mieć więcej i więcej; potrzeba czy nie potrzeba – nieważne.

Czy sądzisz, że najbogatsi ludzie na świecie wciąż potrzebują więcej pieniędzy? Mają więcej, niż są w stanie wydać, o wiele więcej. Ale żądza posiadania nigdy nie znika, bo nie chodzi wcale o pieniądze; chodzi o pogrubianie ścian. Wciąż ze sobą konkurują. Ta konkurencja rodzi konflikty. Konflikty trzymają twoje ego przy życiu.

Historia zna jedynie konflikty, intrygi. Historia mówi o intrygantach, o szaleńcach, bo warte odnotowania jest tylko to, co złe. Kiedy wszystko przebiega gładko, nie zasługuje na wzmiankę w dziełach historyków.

Historia niewiele mówi o Jezusie; właściwie nie mówi nic. Gdyby nie istniała Biblia, nie byłoby żadnych zapisków o Jezusie. I chcę wam powiedzieć, że żyło wielu takich ludzi jak Jezus, ale nie zachowały się informacje na ich temat. Historia ich nie zauważyła. Byli tacy łagodni, tacy cisi, tak zestrojeni z życiem, w tak głębokiej z nim harmonii, że nie powstała z ich powodu żadna fala. Przyszli i odeszli, nie zostawiwszy nawet odcisków swych stóp.

Historia nie odnotowuje istnienia buddów. To dlatego, kiedy słyszysz o Buddzie, Mahawirze czy Zaratustrze, wydają się oni postaciami z mitologii, nie z historii. Wydaje się, że nigdy nie istnieli albo że istnieli w ludzkich marzeniach, w poezji stworzonej przez kilku ludzi obdarzonych wyjątkową wyobraźnią, romantyków. Wydają się urzeczywistnieniem marzeń. Są takimi ludźmi, jakimi inni ludzie pragną być… ale nie są rzeczywiści.

A przecież żyli. Byli tak rzeczywiści, że nie pozostawili po sobie żadnych śladów.

BODHIDHARMA

W trakcie długoletniej ewolucji świadomości ludzkiej nigdy nie pojawił się tak dziwaczny budda jak Bodhidharma – wyjątkowy, niepowtarzalny, egzotyczny. Podobny do niego, choć jedynie w niewielkim stopniu, był Georgij Gurdżijew.

Bodhidharma przewyższa innych buddów, tak jak Mount Everest przewyższa inne góry. Jego sposób bycia, życia, wyrażania prawdy jest tak niepowtarzalny, że nie da się go do nikogo porównać. Nawet jego mistrz, Gautama Budda, nie może być z nim porównywany. Nawet Budda miałby trudności z rozgryzieniem takiego ucznia.

Bodhidharma podróżował z Indii do Chin, aby głosić nauki swojego mistrza. Chociaż dzieli ich tysiąc lat, dla Bodhidharmy Budda był człowiekiem mu współczesnym; dla ludzi takich jak Bodhidharma nie istnieją czas ani przestrzeń. Wydawać by się mogło, że między Buddą a Bodhidharmą jest różnica tysiąca lat, ale tak naprawdę nie ma ani chwili różnicy. Na obrzeżach Budda był od tysiąca lat martwy, gdy Bodhidharma wkroczył na scenę, ale w centrum są obaj jednocześnie. Bodhidharma wyraża to, co leży u podstaw nauk Buddy; robi to jednak na swój sposób, w swoim własnym stylu. Zapewne nawet sam Budda byłby tym zadziwiony.

Budda był bardzo kulturalnym, finezyjnym, pełnym wdzięku człowiekiem, Bodhidharma – wręcz przeciwnie. To nie człowiek. To lew. Nie przemawia, lecz ryczy. Nie ma uroku właściwego Buddzie, jest surowy, bez ogłady. Nie jest wypolerowany jak brylant; jest diamentem prosto z kopalni, nieoszlifowanym. Na tym polega jego piękno. Natomiast piękno Buddy jest bardzo kobiece, wygładzone, delikatne. Piękno Bodhidharmy jest jak skała – mocne, męskie, niezniszczalne.

Budda także promieniuje mocą, ale jest ona cicha jak szept, jak spokojna bryza. Bodhidharma jest jak burza, jak błyskawice i grzmoty. Budda podchodzi do twoich drzwi, nie robiąc hałasu; nawet nie zapuka, nie usłyszysz, jak stąpa. Kiedy zbliża się Bodhidharma, dom trzęsie się w posadach.

Budda nie potrząsa tobą, nawet jeśli śpisz. A Bodhidharma? On obudziłby nawet umarłego w grobie. Wali z całej siły, jest młotem. W swoim zachowaniu stanowi przeciwieństwo Buddy, ale jego przesłanie jest takie samo. Kłania się Buddzie jako swojemu mistrzowi. Nie mówi nigdy: „Oto moje przesłanie”. Mówi: „To należy do buddów, to przesłanie starożytnych buddów. Jestem jedynie przekaźnikiem. Nic nie jest moje, bo mnie nie ma. Jestem pustym bambusem, wybranym przez buddów i zamienionym w ich flet. To ich pieśń; ja po prostu pozwalam im śpiewać za moim pośrednictwem.

Bodhidharma urodził się czternaście stuleci temu jako syn króla na południu Indii. Było to ogromne imperium, imperium Pallawów. Był trzecim synem, ale ocenił sytuację – a natura obdarzyła go wyjątkową inteligencją – i wyrzekł się królestwa. Nie występował przeciwko światu, ale nie chciał marnować czasu na sprawy przyziemne, na drobiazgi. Skupił się na poznaniu swojej własnej natury, bez tego bowiem człowiek musi zaakceptować śmierć jako koniec.

Wszyscy prawdziwi poszukiwacze tak naprawdę walczyli przeciwko śmierci. Bertrand Russell stwierdził, że gdyby nie było śmierci, nie byłoby także religii. Jest w tym coś z prawdy. Nie całkiem się z tym zgadzam, ponieważ religia to rozległa kraina. Jest w niej nie tylko śmierć, lecz także szukanie błogosławieństwa, prawdy, sensu życia i wielu innych rzeczy. Na pewno jednak Bertrand Russell ma rację: gdyby nie było śmierci, niewielu ludzi, tylko ci bardzo wyjątkowi, byłoby zainteresowanych religią. Śmierć stanowi zachętę.

Bodhidharma wyrzekł się królestwa i powiedział ojcu:

– Jeśli nie możesz ochronić mnie przed śmiercią, to proszę, nie powstrzymuj mnie. Pozwól mi iść na poszukiwanie czegoś, co wykracza ponad śmierć.

To były piękne dni, zwłaszcza na Wschodzie. Ojciec pomyślał chwilę i rzekł:

– Nie powstrzymam cię, tak jak nie powstrzymam twojej śmierci. Idź na poszukiwania z moim błogosławieństwem. Jest to dla mnie smutne, ale to mój problem, moje przywiązanie. Miałem nadzieję, że będziesz następcą tronu, wielkim imperatorem królestwa Pallawów, ale ty wybrałeś coś większego. Jestem twoim ojcem. Jak mógłbym cię zatrzymywać? W tak prosty sposób przedstawiłeś problem, którego istnienia nie podejrzewałem. Mówisz: „Jeśli nie możesz ochronić mnie przed śmiercią, to proszę, nie powstrzymuj mnie”.

Widzicie, jak niezwykle inteligentny był Bodhidharma.

Chciałbym, żebyście zapamiętali to, o czym już mówiłem. Będąc uczniem Gautamy Buddy, w pewnych sprawach Bodhidharma go przewyższał. Na przykład Gautama Budda obawiał się wprowadzać kobiety do swojej wspólnoty, natomiast Bodhidharma został wprowadzony przez oświeconą kobietę o imieniu Pragyatara. Zapewne ludzkość zapomniałaby to imię, gdyby nie Bodhidharma. Niestety – pozostało tylko imię, nic więcej o niej nie wiemy. To ona nakazała Bodhidharmie wyruszyć w podróż do Chin.

Buddyzm dotarł do Chin sześćset lat przed Bodhidharmą. Było w tym coś magicznego; nic podobnego nigdy wcześniej ani później się nie zdarzyło: przesłanie Buddy natychmiast przyjęło się wśród Chińczyków.

Chiny znajdowały się pod wpływem Konfucjusza i miały już tego dość. Konfucjusz był po prostu moralistą, purytaninem, nic nie wiedział o wewnętrznych tajemnicach życia. W zasadzie zaprzeczał, że istnieje coś takiego jak wnętrze. Wszystko jest zewnętrzne; wyczyść to, wypoleruj, ucywilizuj, uczyń tak pięknym, jak tylko się da.

Istnieli w czasach Konfucjusza tacy ludzie jak Lao-cy, Czuang-cy, Lie-cy, ale byli oni mistykami, nie mistrzami. Nie umieli stworzyć w sercach Chińczyków alternatywy dla konfucjanizmu. Powstała więc próżnia. Nikt nie może żyć bez duszy; kiedy zaczniesz myśleć, że nie masz duszy, twoje życie zaczyna tracić znaczenie. Dusza cię integruje, bez niej jesteś odcięty od egzystencji i wieczności. Sama myśl, że nie masz duszy, nie masz świadomości, odcina cię od egzystencji. Tracisz źródło pożywienia jak gałąź odcięta od drzewa.

Konfucjusz był racjonalistą. Wspomniani mistycy wiedzieli, że to, co robi, jest złe, ale nie byli mistrzami. Pozostali w swoich klasztorach, każdy z niewielką grupą uczniów.

Kiedy buddyzm dotarł do Chin, natychmiast wniknął do dusz ludzi. Jakby byli spragnieni przez stulecia, a buddyzm nadszedł podobny do chmury deszczowej i zaspokoił ich pragnienie tak całkowicie, że stało się coś niewyobrażalnego.

Wielu ludzi nawróciło się na chrześcijaństwo, ale ta zmiana nie zasługuje na miano religijnej. Nawracają się biedni, głodni, żebracy, sieroty nie dlatego, że ta religia wywarła na nich wpływ duchowy, ale dlatego, że dostali żywność, odzież, schronienie i wykształcenie. To wszystko nie ma nic wspólnego z duchowością. Także islam ma wielu nowych wyznawców – dzięki mieczowi: albo będziesz muzułmaninem, albo trupem. Wybór należy do ciebie.

Nawrócenie w Chinach jest jedynym nawróceniem religijnym w całej historii ludzkości. Buddyzm po prostu pojawił się i został zaakceptowany przez ludzi. Byli go spragnieni, czekali właśnie na coś takiego. Cały kraj, największy kraj świata nawrócił się na buddyzm. Kiedy Bodhidharma dotarł do Chin sześćset lat później, było tam już trzydzieści tysięcy buddyjskich świątyń, klasztorów i dwa miliony mnichów buddyjskich. Niemała liczba; około pięciu procent całej chińskiej populacji.

Pragyatara nakazała Bodhidharmie jechać do Chin, ponieważ ci, którzy byli tam przed nim, wywarli na ludzi wielki wpływ, ale żaden z nich nie był oświecony. Byli doskonałymi naukowcami, ludźmi o ogromnej dyscyplinie, kochającymi, pełnymi spokoju i współczucia, ale żaden z nich nie był oświecony. A Chiny potrzebowały drugiego Gautamy Buddy. Grunt został przygotowany.

Bodhidharma to pierwszy oświecony człowiek, który dotarł do Chin. Chciałbym powtórzyć, że Gautama Budda obawiał się przyjmowania kobiet do swojej wspólnoty, podczas gdy Bodhidharma miał w sobie aż tyle odwagi, że zgodził się, by na ścieżkę Buddy wprowadziła go kobieta. Było wielu mistrzów, którzy mogli go wprowadzić, ale on wybrał kobietę z konkretnego powodu. Chciał zwrócić uwagę na to, że kobiety mogą być oświecone. Na tym nie koniec: uczniowie kobiet też mogą zostać oświeceni.

Imię Bodhidharmy wśród wszystkich buddystów stoi na drugim miejscu – zaraz po Gautamie Buddzie. Jest o nim wiele legend. Jedna z nich mówi, że kiedy po trzech latach podróży Bodhidharma dotarł do Chin, cesarz Wu wyszedł, by go powitać. Wieść o jego przybyciu dotarła do cesarza dużo wcześniej. Cesarz Wu bardzo się przyczynił do rozpropagowania filozofii Gautamy Buddy. Tysiące naukowców pod patronatem cesarza pracowały nad tłumaczeniem pism buddyjskich z języka pali na chiński. Kazał postawić tysiące świątyń i klasztorów, utrzymywał tysiące mnichów. Oddał wszystkie swoje bogactwa, by służyły filozofii Buddy. Oczywiście mnisi, którzy przybyli do Chin przed Bodhidharmą, zapewniali cesarza, że dzięki temu odrodzi się jako Bóg w niebiosach.

Pierwsze pytanie, jakie cesarz zadał Bodhidharmie, brzmiało:

– Wybudowałem tak wiele klasztorów, utrzymuję tysiące uczonych, otworzyłem cały uniwersytet, by tam można było studiować nauki Gautamy Buddy, wszystko, co posiadam, i całe moje królestwo oddałem na usługi Gautamy Buddy. Co dostanę w nagrodę?

Był nieco zaskoczony, ujrzawszy Bodhidharmę, bo ten wyglądał jak zbój. Miał wielkie oczy, jego twarz wyglądała tak groźnie, jak tylko sobie możecie wyobrazić. Gdyby mu założyć okulary przeciwsłoneczne, wyglądałby jak mafioso. Miał też bardzo miękkie serce; jakby wypełnione kwiatem lotosu, ale tego nie było widać.

Cesarz zadał więc swoje pytanie nieco lękliwym głosem. W odpowiedzi usłyszał:

– Nic. Żadnej nagrody. Wręcz odwrotnie: przygotuj się, że wylądujesz na samym dnie piekła.

– Ależ ja nie zrobiłem niczego złego! Dlaczego na dno piekła? Robiłem wszystko, co kazali buddyjscy mnisi – bronił się cesarz.

– Dopóki nie zaczniesz słuchać własnego wewnętrznego głosu, nikt ci nie pomoże, ani buddyści, ani niebuddyści. A ty jeszcze nigdy nie usłyszałeś swojego wewnętrznego głosu. Gdybyś usłyszał, nie zadawałbyś takich głupich pytań. Na ścieżce Gautamy Buddy nie ma nagród, bo pragnienie bycia nagradzanym pochodzi z chciwego umysłu. Cała nauka Buddy opiera się na braku pożądania, a jeśli czynisz te tak zwane dobre uczynki, budujesz świątynie i klasztory, karmisz tysiące mnichów, pragnąc czegoś w zamian, to otwierasz sobie drogę do piekła. Jeśli zaś robisz to wszystko z radością, tak by się nią podzielić z całym imperium i nie ma w tym choćby cienia chęci otrzymania czegoś w zamian, to sam fakt robienia tego stanowi nagrodę. Jeśli robisz inaczej, przegapiłeś to, co najważniejsze.

– Tyle myśli kłębi mi się w głowie. Usiłowałem stworzyć spokój w swoim umyśle, ale z powodu tych myśli i hałasu, który wywołują, nie jestem w stanie usłyszeć tego, co nazywasz moim własnym głosem. Nic o nim nie wiem.

– Dobrze. O czwartej nad ranem zjaw się sam, bez służby, w klasztorze w górach, gdzie zamierzam się zatrzymać. Zaprowadzę raz na zawsze spokój w twojej głowie – odparł na to Bodhidharma.

Cesarz pomyślał, że to naprawdę dziki, straszny człowiek. Spotkał wielu mnichów. Wszyscy byli tacy grzeczni, a ten nie przejmuje się zupełnie, że rozmawia z cesarzem ogromnego kraju. Spotkać się z nim po ciemku, sam na sam… Ten mężczyzna wygląda groźnie i nosi ze sobą taki wielki kij.

Cesarz nie mógł spać przez całą noc. Zastanawiał się, czy iść, czy nie iść. Przecież ten człowiek mógł zrobić wszystko. Nie można mu wierzyć. Ale z drugiej strony czuł gdzieś w głębi swego serca, że ten człowiek jest uczciwy, że nie jest dwulicowy. Jest żebrakiem, lecz wcale nie dba o to, że ktoś jest cesarzem. To on zachowuje się jak cesarz, a cesarz przy nim jest jak żebrak. I ten sposób, w jaki powiedział: „Zaprowadzę raz na zawsze spokój w twojej głowie”.

„To dziwne – myślał cesarz – pytałem przecież bardzo wielu mądrych ludzi przybyłych z Indii; oni pokazywali mi metody, techniki, które praktykowałem. Nic się jednak nie zdarzyło. A ten dziwak, który wygląda prawie jak szaleniec albo pijak i ma dziwną twarz z ogromnymi, przerażającymi oczami… Z drugiej strony wydaje się uczciwy. To niesamowite zjawisko, warte ryzyka. Co on może zrobić? Najwyżej mnie zabije”. W końcu cesarz nie potrafił się oprzeć pokusie zobaczenia, jak ten człowiek miałby zaprowadzić raz na zawsze spokój w jego głowie.

Dotarł do świątyni o czwartej nad ranem, w ciemności, sam. Bodhidharma stał na schodach ze swoim kijem. Powiedział:

– Wiedziałem, że przyjdziesz, chociaż przez całą noc rozważałeś, czy przyjść, czy nie. Jaki z ciebie cesarz, jeśli się tak boisz biednego mnicha, żebraka, który nie ma niczego oprócz tego kija? A właśnie za pomocą tego kija zaprowadzę spokój w twojej głowie.

Cesarz pomyślał: „Mój Boże, kto kiedy słyszał, żeby za pomocą kija zaprowadzić spokój w czyjejś głowie? Można kogoś wykończyć, walnąć go mocno w głowę, ale wtedy cały człowiek cichnie, nie tylko jego umysł. Teraz jednak jest za późno, by się wycofać”.

A Bodhidharma powiedział:

– Usiądź tu na podwórzu świątyni. Wokół nie ma żywej duszy. Zamknij oczy. Będę siedział przed tobą z moim kijem. Twoim zadaniem jest nawiązać kontakt z umysłem. Po prostu zamknij oczy i wejdź w siebie, szukając go. Kiedy go poczujesz, natychmiast mi o tym powiedz. Mój kij załatwi sprawę.

To było najdziwniejsze doświadczenie, jakie kiedykolwiek stało się udziałem poszukiwacza prawdy, ale nie było odwrotu. Cesarz Wu usiadł z zamkniętymi oczami, mając świadomość, że Bodhidharma traktuje poważnie wszystko, co powiedział. Rozejrzał się, nie dostrzegł umysłu. Kij zdawał się świetnie działać. Cesarz nigdy nie był w takiej sytuacji. Ten warunek: „Kiedy poczujesz umysł…”. Nigdy nie wiadomo, jak ten człowiek użyje swojego kija. I w tym cichym miejscu w górach, w obecności Bodhidharmy, który miał tak ogromną charyzmę… Powtórzę: Bodhidharma jest wyjątkowy, góruje nad wszystkimi oświeconymi ludźmi jak Mount Everest. Każdy jego czyn jest oryginalny. Każdy jego gest jest właściwy tylko jemu, nie został zapożyczony.

Cesarz próbował odnaleźć swój umysł, ale po raz pierwszy mu się to nie udało. To taka mała sztuczka. Umysł istnieje, bo nigdy go nie szukasz, bo nigdy nie jesteś go świadomy. Kiedy zaczynasz go szukać – stajesz się go świadomy, a świadomość całkowicie zabija umysł. Minęły godziny i w górach zaczęło wschodzić słońce, powiała poranna bryza. Bodhidharma widział na twarzy cesarza Wu taki spokój, jak gdyby zamienił się on w posąg. Potrząsnął cesarzem, pytając:

– Minęło wiele czasu. Czy znalazłeś umysł?

Cesarz odpowiedział:

– Nie używszy kija, całkowicie spacyfikowałeś mój umysł. Nie mam żadnego umysłu i usłyszałem wewnętrzny głos, o którym mówiłeś. Teraz wiem, że wszystko, o czym mówiłeś, to prawda. Zmieniłeś mnie, nic nie robiąc. Zrozumiałem, że każdy czyn stanowi jednocześnie nagrodę; jeśli jest inaczej, nie należy tego robić. Kto miałby cię nagradzać? To dziecinne wymysły. Kto miałby cię karać? Twoje czyny są twoją karą i twoje czyny są twoją nagrodą. Jesteś panem swego losu.

Bodhidharma rzekł:

– Jesteś wyjątkowym uczniem. Kocham cię, szanuję cię nie jako cesarza, ale jako człowieka, który miał odwagę od razu, za pierwszym razem wnieść tyle świadomości, tyle światła, że wszystkie ciemności umysłu poznikały.

Wu chciał namówić go, by zamieszkał w pałacu.

– To nie jest moje miejsce; widzisz, że jestem dziki, robię rzeczy, których sam się nie spodziewam. Żyję spontanicznie z chwili na chwilę; jestem nieprzewidywalny. Mógłbym sprawić wiele problemów tobie, twojemu dworowi, twoim ludziom. Pałace to nie miejsce dla mnie. Daj mi po prostu żyć w mojej dzikości – odrzekł Bodhidharma.

Mieszkał na górze o nazwie Tai… Inna legenda mówi, że Bodhidharma był człowiekiem, który odkrył herbatę – nazwa tea pochodzi od Tai, nazwy góry. I w większości języków nazwa „herbata” zbliżona jest do nazwy tej góry.

Sposób, w jaki Bodhidharma odkrył herbatę, nie znajdzie zapewne potwierdzenia w historii, ale i tak warto o tym opowiedzieć. Otóż medytował on prawie cały czas i zdarzało się, że nocą zaczynał zasypiać. Żeby nie zasnąć, skubał brwi, a wyskubane włoski rzucał na ziemię. Legenda mówi, że wyrosły z nich krzewy herbaciane. Pierwsze krzewy herbaciane. To dlatego, kiedy napijesz się herbaty, senność znika. W buddyzmie tradycyjnie herbata pomaga w medytacji. Cały buddyjski świat traktuje picie herbaty jako część medytacji, bo pomaga ona zachować uważność i usuwa senność.

Mimo że w Chinach były dwa miliony mnichów buddyjskich, Bodhidharma znalazł jedynie czterech godnych tego, by zostali jego uczniami. Był bardzo wymagający. Znalezienie pierwszego ucznia, Hui Ko, zajęło mu aż dziewięć lat.

Przez dziewięć lat (ten fakt potwierdzają relacje ludzi żyjących w tamtych czasach), po tym, jak cesarz Wu wrócił do swojego pałacu, Bodhidharma siedział przed ścianą świątyni, zwrócony do niej twarzą. To była wspaniała medytacja. Po prostu cały czas patrzył na ścianę. A kiedy długo wpatrujesz się w ścianę, nie możesz myśleć. Powoli, powoli ekran twojego umysłu staje się pusty jak ściana.

Był jeszcze jeden powód. Bodhidharma postanowił: „Dopóki nie pojawi się ktoś, kto będzie zasługiwał na to, by zostać moim uczniem, nie spojrzę na zgromadzonych tu ludzi”.

Ludzie przychodzili i siadali za nim. Wyglądało to dziwnie. Ludzie siadali za nim, a on nie odwracał się do nich twarzą. Powiedział:

– Słuchacze ranią mnie, bo są jak ściana. Nikt mnie nie rozumie, a patrzenie na ludzi będących takimi ignorantami rani mnie głęboko. Kiedy patrzę na ścianę, nie ma problemu; w końcu ściana jest tylko ścianą. I tak nic nie słyszy, więc nie muszę się czuć zraniony. Zwrócę się twarzą do ludzi dopiero wtedy, gdy ktoś dowiedzie swoim czynem, że jest gotów, by zostać moim uczniem.

Minęło dziewięć lat. Ludzie nie wiedzieli, co zrobić, jaki czyn mógłby go usatysfakcjonować. Nie byli w stanie niczego wymyślić. I w końcu pojawił się młodzieniec Hui Ko. Odciął sobie rękę mieczem i rzucił Bodhidharmie, wołając:

– To dopiero początek. Albo się odwrócisz, albo zaraz moja głowa spadnie ci na kolana, bo za chwilę ją odetnę.

Bodhidharma odwrócił się i powiedział:

– Naprawdę jesteś mnie godzien. Nie odcinaj głowy, będzie ci jeszcze potrzebna.

Młodzieniec ten został pierwszym uczniem Bodhidharmy.

Kiedy Bodhidharma opuszczał Chiny, wezwał swoich czterech uczniów, w międzyczasie bowiem przybyło jeszcze trzech, i poprosił:

– Wyraźcie w skrócie, prostymi słowami, w jasny sposób podstawy moich nauk. Opuszczam was i zamierzam jutro rano wyruszyć z powrotem w Himalaje. Chciałbym wybrać jednego z was na swojego następcę.

Pierwszy powiedział:

– Twoje nauki mówią, jak przekraczać umysł i zachować ciszę absolutną, wtedy wszystko zaczyna dziać się samo.

Bodhidharma odrzekł:

– Nie jesteś w błędzie, ale ta odpowiedź mnie nie zadowala. Przeniknąłeś zaledwie przez moją skórę.

Drugi uczeń powiedział:

– Podstawą twoich nauk jest zrozumienie, że mnie nie ma, jest tylko egzystencja.

Bodhidharma na to:

– Nieco lepiej, ale poniżej moich oczekiwań. Dotknąłeś moich kości. Siadaj.

Trzeci rzekł:

– Tego nie można wyjaśnić. Żadne słowa tego nie wypowiedzą.

Bodhidharma odparł:

– Dobrze, ale przecież właśnie coś na ten temat powiedziałeś. Przeczysz samemu sobie. Siadaj, przeniknąłeś do szpiku moich kości.

Natomiast czwarty uczeń, Hui Ko, po prostu bez słowa rzucił się mistrzowi do stóp i zalał się łzami. Bodhidharma powiedział:

– Tak, właśnie to wyraziłeś. Będziesz moim następcą.

Jednak nocą Bodhidharma został otruty przez jednego z pozostałych trzech uczniów. Wkrótce go pochowano.

Trzy lata później jakiś urzędnik, wracając z Himalajów, spotkał Bodhidharmę idącego boso, z kijem w dłoniach i z jednym wiszącym na kiju sandałem. Człowiek ten znał Bodhidharmę, odwiedzał go wielokrotnie i kochał go, mimo jego ekscentryczności. Zapytał:

– Co ma oznaczać kij, na którym wisi jeden sandał?

– Wkrótce się dowiesz. Jeśli spotkasz moich ludzi, powiedz im, że idę w Himalaje na zawsze.

Mężczyzna po powrocie odwiedził klasztor, w którym kiedyś mieszkał Bodhidharma. Tam dowiedział się, że mistrz został otruty i że pochowano go w grobowcu. Nie wiedział tego wcześniej, pełnił bowiem służbę dla cesarza blisko granicy państwa.

– Przecież go widziałem – powiedział. – Nie mylę się, bo przecież wcześniej widywałem go tutaj wielokrotnie. To był ten sam mężczyzna, te same wielkie oczy, ten sam dziki i szalony wygląd. Na czubku swojego kija niósł jeden sandał.

Uczniowie z ciekawości otworzyli grobowiec. Znaleźli tam tylko jeden sandał. Wtedy stało się jasne, dlaczego Bodhidharma powiedział: „Wkrótce się dowiesz”.

Tak wiele słyszeliśmy o zmartwychwstaniu Jezusa, ale nikt nie wspomina o zmartwychwstaniu Bodhidharmy. Może był jedynie w śpiączce, kiedy go pochowali? Obudził się, wymknął z grobowca, zostawił jeden sandał, drugi umieścił na końcu kija i – tak jak wcześniej planował – udał się na wędrówkę.

Chciał umrzeć w Himalajach. Chciał, żeby nie było jego grobowca, świątyni ani posągu. Nie chciał zostawiać po sobie śladów, które by czczono. Ci, którzy go kochali, powinni wniknąć w istotę siebie. „Nie pozwolę, by się do mnie modlono”. I jakby rozpłynął się w powietrzu. Nikt o nim więcej nie słyszał, nikt nie wie, co się z nim stało, gdzie umarł. Zapewne spoczywa gdzieś w wiecznych śniegach.

GAUTAMA BUDDA

Gautama Budda reprezentuje to, co stanowi rdzeń religii. Nie jest twórcą buddyzmu. Buddyzm to jedynie produkt uboczny. Budda stał się początkiem całkowicie odmiennej religii, twórcą religii bez religii; przedkładał religijność nad religię, a to właśnie stanowiło ogromną, radykalną zmianę w ludzkiej świadomości. Przed Buddą istniały religie, nie istniała prawdziwa religijność. Człowiek nie był jeszcze wystarczająco dojrzały. Dzięki Buddzie ludzkość weszła w dojrzałość. Nie dotyczy to wszystkich jednostek ludzkich, to prawda, ale Budda wyznaczył ścieżkę, otworzył bezbramną bramę.

Zrozumienie tak głębokiego przesłania zajmuje człowiekowi wiele czasu. Przesłanie Buddy jest najgłębsze z najgłębszych. Nikomu nie udało się jeszcze dokonać tego, czego dokonał Budda, i w taki sposób, w jaki zrobił to Budda. Nikt inny nie zaistniał jako czysty zapach. Inni twórcy religii, inni oświeceni ludzie idą na kompromis ze swoimi słuchaczami. Budda tego nie robi. Nie obchodzi go, czy rozumiesz, obchodzi go tylko prawda. Mówi bez obawy, że nie zrozumiesz.

Z jednej strony wydaje się to trudne, z drugiej jednak – to dowód silnego współodczuwania. Prawdę trzeba powiedzieć – taką, jaka jest. Z chwilą gdy idziesz na kompromis, z chwilą gdy upraszczasz, gdy sprowadzasz prawdę do poziomu zwykłej ludzkiej świadomości, zatraca ona swoją duszę, staje się powierzchowna, martwa. Trzeba wprowadzać ludzi na wyższy poziom, poziom prawdy. To właśnie jest wielkie dzieło Buddy.

Gautama Budda zapoczątkował duchowość bez nacisków i bez ideologii. To szalenie rzadkie zjawisko. Zwyczajny rodzaj duchowości, odmiana ogrodowa, jest bardzo represyjny. Nie przemienia ludzi, lecz ich wykrzywia. Nie wyzwala ludzi, lecz ich zniewala. Jest krzywdzący, jest ohydny. Pamiętaj: Budda jest nierepresyjny. A jeśli napotkasz mnichów buddyjskich, którzy wywierają nacisk, to znaczy, że zupełnie nie zrozumieli Buddy. Wnieśli do jego nauk swoją patologię.

Budda nie reprezentuje również żadnej ideologii, ponieważ wszystkie ideologie pochodzą z umysłu. A zatem nie mogą cię zabrać ponad umysł. Żadna ideologia nie może się stać mostem, który sięga ponad umysł. Wszystkie powinny zostać odrzucone, bo tylko wtedy można będzie odrzucić umysł.

Budda nie wierzy także w ideały, ponieważ wywołują one w człowieku napięcie i konflikt wewnętrzny. Dzielą, przysparzają bólu. Jesteś taki, jaki jesteś, a one chcą, żebyś był inny. I przez to stajesz się rozdarty. Ideały są powodem cierpienia, przyczyną schizofrenii. Im więcej ich będzie, tym bardziej ludzie będą schizofreniczni, rozdwojeni. Tylko świadomość bez dążenia do ideału jest niepodzielna. Jak mógłbyś czuć się szczęśliwy, kiedy jesteś wewnętrznie rozdarty; jak mógłbyś być cichy, wiedzieć cokolwiek o spokoju, o bezruchu?

Człowiek idealny bez przerwy walczy sam ze sobą. Żyje w ciągłym konflikcie, w nieustannym zamieszaniu, ponieważ nie jest w stanie zdecydować, kim jest: naprawdę kimś idealnym czy może jednak kimś rzeczywistym. Nie ufa sobie, zaczyna się sam siebie obawiać, traci rezon. A kiedy go straci, jednocześnie straci swoją niezależność, wyjątkowość. Wtedy z łatwością stanie się czyimś niewolnikiem – jakiegoś kapłana czy polityka. Wpadnie w zastawioną pułapkę.

Dlaczego ludzie stają się wyznawcami? Dlaczego wpadają w te pułapki i podążają za Józefem Stalinem, Adolfem Hitlerem, Mao Zedongiem? Jaki jest główny powód? Stają się rozdygotani – zamieszanie ideologiczne poplątało ich aż po same korzenie.

Teraz nie potrafią stać o własnych siłach, potrzebują się o kogoś oprzeć. Nie potrafią zrobić ani kroku, nie wiedzą, kim są. Potrzebują, by ktoś im powiedział, że są tacy albo inni. Potrzebują, by ktoś dał im ich tożsamość. Zapomnieli, kim są i jaka jest ich natura.

Ludzie podobni do Adolfa Hitlera, Józefa Stalina i Mao Zedonga będą się wciąż pojawiać na świecie dopóty, dopóki nie odrzucimy wszelkich ideologii. I pamiętaj – kiedy mówię „ideologie”, mam na myśli w s z y s t k i e ideologie. Nie stosuję rozróżnienia na szlachetne i niezbyt szlachetne ideologie. Wszystkie ideologie są niebezpieczne. Prawdę mówiąc, te szlachetne są nawet bardziej niebezpieczne, mają bowiem siłę uwodzenia, siłę perswazji. Jednakże ideologia sama w sobie jest chorobą, bo rozdwajasz się na siebie i na ideał. Ten, kim jesteś, staje się potępiony, wychwala się natomiast tego, kim nie jesteś. I pakujesz się w kłopoty. Wcześniej czy później staniesz się neurotyczny, psychotyczny czy kto wie, jaki jeszcze.

Budda pokazał, jak żyć bez stosowania nacisków i bez ideologii. Dlatego właśnie nie mówi o Bogu, nie mówi o niebie ani o jakiejś przyszłości. Nie daje ci nic, co mógłbyś chwycić, wszystko ci odbiera. Odbiera ci nawet samego ciebie. To odbieranie trwa, aż w końcu zabiera ci nawet ideę ciebie, twoje „ja”, ego. Zostawia jedynie czystą pustkę. A to bardzo trudne.

To bardzo trudne, bo całkiem zapomnieliśmy, jak dawać. Wiemy tylko, jak brać. Bierzemy wszystko, co tylko się da: „Wziąłem sobie żonę”, „wziąłem kąpiel”. Tak samo jest z popołudniową drzemką – ucinamy drzemkę, a przecież ona nie może być przez nas ucięta, trzeba się jej poddać. Sen przychodzi tylko wtedy, kiedy się mu poddasz. Żona, mąż – po prostu bierzesz sobie. Nie masz szacunku! Żona nie jest twoim mieniem. Możesz wziąć kredyt, ale jak wziąć żonę? Nasz język jest odbiciem naszego umysłu. Nie umiemy dawać, nie umiemy się poddać, odpuścić, pozwolić, by sprawy toczyły się same.

Budda odrzuca wszelkie ideały, całą przyszłość, a w końcu nawet i tę ostatnią rzecz, którą jest tak trudno oddać – odrzuca jaźń. Pozostawia za sobą czystą, niewinną, dziewiczą pustkę. Tę dziewiczą pustkę nazywa nirwaną. Nirwana nie jest celem, jest po prostu twoją pustką. Kiedy odrzuciłeś wszystko to, co nagromadziłeś, kiedy przestajesz ciułać, kiedy już nie jesteś sknerą i pijawką, nagle ogarnia cię pustka. Zawsze tu była.

Pustka tu jest. Tyle śmieci nazbierałeś, że teraz jej nie widać. To tak jak w domu – możesz gromadzić rzeczy, a wtedy przestaniesz widzieć przestrzeń; po prostu nie będzie już więcej miejsca. I nadchodzi dzień, w którym nawet poruszanie się po domu staje się trudne. Życie staje się trudne, bo nie ma miejsca. Ale przestrzeń nigdzie stąd nie poszła; pomyśl o tym, pomedytuj – przestrzeń nigdzie nie poszła. Usuń meble, a zaraz ją odnajdziesz, bo zawsze tu była. Ukryta za meblami, ale przecież obecna. Nie opuściła tego pokoju nawet na jedną chwilkę.

Tak samo jest z twoją wewnętrzną pustką, twoją nirwaną, twoją nicością.

Budda nie daje ci nirwany jako ideału. Budda wyzwala, nie przymusza. Uczy cię, jak żyć – nie dla jakiegoś celu, nie po to, by coś osiągnąć. Po to, by czuć się błogo tu i teraz. Uczy, jak żyć świadomie, ale nie dlatego, że świadomość coś ci da; nie jest ona środkiem do osiągnięcia czegokolwiek. Jest celem sama w sobie; jest obydwoma naraz: środkiem i celem. Jej wartość zawiera się w niej samej.

Budda nie uczy cię o innym świecie. Trzeba to zrozumieć. Ludzie należą do tego świata, a kapłani nauczają o innym. Ten inny świat jest nie taki znowu bardzo inny; nie może być inny, bo jest jedynie ulepszonym modelem świata, w którym żyjesz teraz. Jak mógłbyś stworzyć inny świat? Znasz tylko ten. Możesz go ulepszyć, ładniej ozdobić, kilka brzydkich rzeczy zastąpić takimi, które wydają ci się piękne, ale to będzie tworzenie wypływające z doświadczania tego świata. A zatem twój inny świat wcale nie jest tak bardzo inny; nie może być. Jest kontynuacją. Pochodzi z twojego umysłu, jest grą twojej wyobraźni.

Będziesz tam miał piękne kobiety – oczywiście piękniejsze niż te, które masz tutaj. Będziesz tam miał takie same przyjemności – może gwarantowane, stałe, ale takie same. Będziesz miał lepsze, smaczniejsze jedzenie, ale będzie to jedzenie. Będziesz miał dom – może ze złota – ale to będzie dom. Powtórzysz wszystko po raz kolejny.

Zajrzyj po prostu do świętych pism i zobacz, jak jest w nich odmalowane niebo; sam się przekonasz, że to ten sam świat, tyle że ulepszony. Kilka poprawek tu, kilka tam, ale w żadnym wypadku to nie jest inny świat. Dlatego twierdzę, że „innoświatowość” pozostałych religii nie jest za bardzo „innoświatowa”. To po prostu ten sam świat, tyle że przeniesiony w przyszłość. Stworzony na podstawie doświadczeń z tego świata. Nie będzie tam nędzy ani biedy, nie będzie chorób ani paraliżu, ani ślepoty, ani głuchoty. Nie będzie tam tego wszystkiego, czego nie lubisz tutaj, a to, co lubisz, będzie w pełni dostępne. Ale nie oczekuj niczego nowego.

Jednak wszystkie pisma mówią o niebie, o raju. A ich niebo czy raj to wszystko te same historie. Mogą być wydrukowane na lepszym papierze, lepszym atramentem, na nowocześniejszej maszynie, z bardziej kolorowymi ilustracjami, ale historia jest ta sama i inna być nie może.

Budda nie mówi o innym świecie. Po prostu uczy cię, jak być tu, w tym świecie. Jak być tu uważnym, świadomym, by nic nie naruszyło twojej pustki; żeby twoja wewnętrzna pustka nie uległa zabrudzeniu, zatruciu, żebyś mógł żyć tu, a mimo to pozostać niezabrudzony, niezatruty, żebyś ty istniał w świecie, ale żeby świat nie istniał w tobie.

Duchowość wzięta z „innego świata” jest skazana na bycie przytłaczającą, destrukcyjną, sadomasochistyczną – jednym słowem patologiczną. Duchowość Buddy ma w sobie inny aromat: żadnych ideałów, żadnej przyszłości, żadnych „innych światów”. Jest kwiatem tu i teraz. O nic nie prosi, wszystko jest już dane. Po prostu staje się bardziej uważna, abyś mógł więcej widzieć, więcej słyszeć, bardziej być.

Pamiętaj – j e s t e ś tylko w takim stopniu, w jakim jesteś ś w i a d o m y. Jeśli chcesz być bardziej, bądź bardziej ś w i a d o m y. Świadomość stwarza bycie. Nieświadomość odbiera bycie. Kiedy jesteś pijany, tracisz bycie. Kiedy śpisz, tracisz bycie. Zaobserwowałeś to? Kiedy jesteś uważny, masz inne cechy – jesteś ześrodkowany, zakorzeniony. Kiedy jesteś uważny, odczuwasz, jak solidne, niemal namacalne jest twoje bycie. Kiedy jesteś nieświadomy, snujesz się z kąta w kąt ospały, twoje odczuwanie bycia jest słabsze. Zawsze pozostaje w tej samej proporcji co świadomość.

Całe przesłanie Buddy to być świadomym. Bez powodu, po prostu po to, żeby… być świadomym. Świadomość rozbudza twoją istotę, stwarza ciebie. A stwarza ciebie tak niepodobnym do tego, kim jesteś teraz, że to wprost niewyobrażalne. Stajesz się kimś, w kim zanikło „ja”, w kim nie ma idei „ja”, nic cię nie definiuje… nieskończoność, bezgraniczna, prawdziwa pustka.

Słowo „nirwana” jest słowem nacechowanym negatywnie. Oznacza ono: „zdmuchnięcie świecy”.

Gautama Budda użył tego słowa do nazwania najwyższego stanu świadomości. Mógł wybrać jakieś słowo nacechowane pozytywnie, a mamy takich w Indiach mnóstwo. Moksha – wolność, wyzwolenie. Kaivalya – bycie samemu, całkowita samotność. Brahmanubava – doświadczenie najwyższego. Ale wybrał to dziwne określenie, które nie było przedtem używane w kontekście duchowości: „zdmuchnięcie świecy”. Jak połączyć je z doświadczeniem duchowym?

Budda mówi, że twoja tak zwana jaźń jest tylko świecą i płonie dzięki twoim pragnieniom. Kiedy znikają wszystkie pragnienia, znika także świeca. Teraz świeca nie istnieje; znika bez śladu w bezkresnym wszechświecie. Już jej nie odnajdziesz.

Z tego powodu Budda użył słowa „nirwana” zamiast słowa „spełnienie”. Spełnienie może dostarczać ci pewnego egoistycznego poczucia wyższości – jesteś osobą spełnioną, istotą wyzwoloną, jesteś oświecony, odnalazłeś to. Ale „ja” pozostało.

Budda mówi: „ja” się zgubi – kto je odnajdzie? Rozpraszasz się; byłeś jedynie kombinacją pierwiastków, teraz każdy pierwiastek wraca do swojego źródła. Nie ma już żadnej tożsamości jednostki. Tak, będziesz istniał – jako wszechświat…

Budda nie wybrał słowa nacechowanego pozytywnie, ponieważ każde takie słowo przypomniałoby ci o istnieniu twojego ego. Słowo nacechowane negatywnie tego nie spowoduje, dlatego pozostaje niezabrudzone. Nie można pobrudzić czegoś, czego nie ma. Ludzie jednak obawiają się używać tego słowa. Wewnętrznie roztrzęsieni… nirwana. Tysiące razy mówiono Buddzie: „Twoje słowo »nirwana« nie powoduje ekscytacji, nie budzi pragnienia, by ją osiągnąć. Najwyższa prawda, samorealizacja, spełnienie Boga – to wszystko budzi pragnienie, wielkie pragnienie”.

Budda powtarzał konsekwentnie: „Na tym polega piękno tego słowa. Wszystkie słowa, które budzą w tobie pragnienie, są bezużyteczne, ponieważ to właśnie pragnienia są powodem twojej nędzy. Tęsknota za czymś jest napięciem w tobie. Nirwana czyni cię absolutnie wolnym od napięć, nie ma niczego, czego mógłbyś pragnąć. Wręcz przeciwnie, musisz przygotować się do zaakceptowania tego, że się rozpłyniesz. Wtedy nie będziesz mógł posłużyć się ego, a świat pozostanie niezabrudzony”.

Żadne inne słowo nie pozostało tak czyste. Powodem jest jego negatywne nacechowanie. Jedynie wielki mistrz może dać ludzkości coś, czego nawet gdybyś bardzo chciał, nie jesteś w stanie zabrudzić. Dwadzieścia pięć stuleci – nic z tego. Nirwana sprawi, że się rozpuścisz, sam nie masz żadnego wpływu na nirwanę.

To naprawdę najczystsze słowo. Nawet jego dźwięk, bez względu na to, czy rozumiesz jego znaczenie, czy nie, jest kojący, przynosi głęboki spokój i ciszę, której nie da żadne inne słowo: ani spełnienie w Bogu, ani absolut, ani najwyższe… Żadne inne słowo nie przynosi takiej ciszy. Kiedy tylko usłyszysz słowo „nirwana”, wydaje się, że czas stanął w miejscu, że nie ma dokąd iść. W takiej właśnie chwili możesz się rozpuścić, rozpłynąć, zniknąć, nie zostawiając żadnego śladu.

Kiedy Budda się urodził, wielcy astrologowie powiedzieli królowi:

– Obawiamy się to mówić, ale musisz o tym wiedzieć: to niemowlę zostanie albo czakrawartinem (tytuł ten jest nadawany komuś, kto zawładnie całym światem), albo żebrakiem, który nie ma nic.

Król był stary i miał tylko tego jednego syna, poczętego tak późno. Zapytał astrologów, w jaki sposób może go ochronić przed zostaniem żebrakiem. Ale oni nie mieli pojęcia o umyśle ani o psychologii. Astrolodzy mogą coś wiedzieć o odległych gwiazdach, których światło podróżuje miliony lat świetlnych, zanim dosięgnie Ziemi… I jakaż głupota: człowiek uważa, że jego los, jego przeznaczenie są wyznaczone przez te odległe o miliony lat świetlnych gwiazdy!

Jest pewien powód, dla którego astrologia pozostaje ważna: daje ci satysfakcję, że interesuje się tobą cały wszechświat. Nawet odległe gwiazdy robią wszystko, co w ich mocy, by wpływać na twój los; nie jesteś więc zwyczajny, nie jesteś nikim.

Gwiazdy nie mają zielonego pojęcia o tym, że żyje taki ktoś jak ty, ale twoje ego odczuwa satysfakcję. Astrolodzy wykorzystują to niemal od początku istnienia gatunku ludzkiego. Oczywiście, musisz im płacić, ale masz wrażenie, że warto – dają ci w zamian wielkie ego. Wydajesz się o wiele ważniejszy niż największa gwiazda na niebie. One wszystkie krążą wokół ciebie!

Jednak tamci biedni astrolodzy nie byli inteligentni, choćby tak jak Zygmunt Freud. Powiedzieli więc królowi:

– Jeśli nie chcesz, by twój syn wyrzekł się świata, trzeba zrobić kilka rzeczy.

W Indiach są trzy wyraźne pory roku. Zmieniło się to od czasu, kiedy nastąpiły eksplozje jądrowe, ale dawniej co roku tego samego dnia zaczynała się pora deszczowa, która kończyła się także w określonym dniu. Zawsze tego samego dnia nadchodziła zima, a po czterech miesiącach się kończyła. Tak właśnie było przez całe stulecia. Dziś tak nie jest, ale w czasach Buddy można było mieć co do tego pewność. Ojciec Buddy wybudował trzy pałace, po jednym na każdą porę roku. Na lato pałac na wzgórzu: chłód, piękno, zieleń. Zrobiono wszystko, co tylko możliwe, by Budda nigdy nie doznał rozczarowania światem. W pałacu zimowym stworzono ciepłą i przytulną atmosferę.

Astrolodzy powiedzieli królowi:

– Niech twój syn od samego początku przebywa w otoczeniu pięknych dziewcząt, żeby jako młody mężczyzna miał wszystkie najpiękniejsze kobiety w tym królestwie.

Dali jeszcze wiele innych szczegółowych rad. Nie wolno mu było zobaczyć żadnego starego człowieka, bo to mogłoby zrodzić pytanie: Czy taki jest los wszystkich ludzi? Nie wolno mu było zobaczyć umarłego. Należało go utrzymywać w całkowitej nieświadomości tego, jak w rzeczywistości wygląda życie; miał żyć w krainie marzeń. Uważali, że jeśli będzie miał wszystko, na pewno tego nie odrzuci.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki