Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Pięcioro podróżników,
cztery tajemnicze cele,
jedna bardzo niebezpieczna wyprawa.
Weteran krwawo rozpędzonego powstania Mads Voorten nie życzył sobie towarzystwa przy przeprawie przez owiane złą sławą Martwe Jezioro. Przeznaczenie sprawiło jednak, że połączył siły z oschłą Smoczą Strażniczką, gniewnym głuchoborskim rycerzem, przewodnikiem Okrajcem, milczącym pohorskim wojownikiem oraz krukiem mówiącym ludzkim głosem. Owo niechciane towarzystwo okazało się dopiero początkiem jego problemów.
Marcin Mortka tworzy świat fantasy, w którym rządzą wyznawcy Smoczycy, zwykli ludzie borykają się z Przekleństwem i mogą jedynie marzyć o wolności, a w elfy mało kto wierzy.
Fani epickich scen walki, smoków i fantastycznych opowieści nie przejdą obok tej historii obojętnie. Przygotuj się na przygodę, która zostanie z Tobą na długo.
Klasyczna fantastyka w stylu uwielbianym przez tysiące czytelników!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 298
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Był czas, kiedy w Rozkrzyczanych Krainach człowiek był człowiekowi wilkiem, a nienawiść i pogarda przychodziły łatwiej niż miłość i zrozumienie. Czas, kiedy miecz i strzała były tańsze od bochenka chleba i kubka wina. Kiedy dumne rycerstwo z Głuchoborów wytrwale usiłowało wydrzeć Góry Miedziane z krasnoludzkich rąk i zmusić sąsiednie krainy do posłuszeństwa. Gdy morzami władała niepokorna nacja Ostrohorców, stepami niepodzielnie rządzili Pohorcy, jeźdźcy-minstrele, a na podmokłych równinach w sercu świata panowali krnąbrni, nieustraszeni Hobolanie. Czas, kiedy w królestwie Wichrogórza badano tajniki Mocy, a kupcy z republiki Tobolinu wysyłali ekspedycje w coraz dalsze zakątki świata. Był to czas krwawy i brutalny, czas dla odważnych i zdecydowanych.
Mimo wszystko był to dobry czas.
I trwał, aż pewnego dnia na horyzoncie pojawiły się żagle obcej flotylli, a niebo przesłoniły skrzydła Smoczycy.
Żeglarze z Ostrohorów dzielnie ruszyli przeciwko obcym najeźdźcom, ale wtedy Smoczyca rzuciła Przekleństwem i królowie mórz naraz zrozumieli, że nie odnajdują się już w swym ukochanym żywiole. Zagubieni wśród rozhukanych fal, dali się rozpędzić obcym jak stado baranów. I tak padło morskie królestwo Ostrohorców.
Niebawem świat poznał rudowłosych, zakutych w zbroje rycerzy Smoczych Armii Tuistan, wzgardliwie nazywanych Smoszczurami.
Jako pierwsi drogę zastąpili im Głuchoborzanie, dumni i ufni w swą potęgę. Żądni sławy, ruszyli do bitwy z ochotą, lecz wtedy Smoczyca znów tchnęła Przekleństwem i głuchoborscy rycerze uświadomili sobie, że nie rozpoznają kolorów. Przestali tym samym rozumieć system flag, którym kierowano nimi podczas bitwy, i ponieśli sromotną klęskę. Największa, najodważniejsza armia została wybita niemalże do nogi, a klęska została zapamiętana jako Szara Masakra.
Rozbiwszy głuchoborskich rycerzy, Tuistanie pomaszerowali dalej, zawsze w cieniu skrzydeł wielkiej Smoczycy. A ta nie znała litości i obrzucała Przekleństwem każdy naród, który poważył się wyjść w pole przeciwko jej dzieciom. Pohorcom odebrała umiejętność mowy, Okrajcom możliwość zapadania w sen, Wichrogórzanom szansę na długie życie.
Wyjątkiem było Hobole. Miast obrzucić jego mieszkańców Przekleństwem, Smoczyca kazała wybić ich co do jednego.
Równie bezlitośnie Smoczyca potraktowała krasnoludów, którzy stawili jej czoła z typową dla siebie zaciekłością. Wycieńczeni długotrwałą wojną z Głuchoborami, nie mogli jednakże zagrozić potędze Smoczych Armii. Co prawda Smoczyca oszczędziła krasnoludom Przekleństwa, ale zgotowała im los równie straszliwy. Te z twierdz, które ocalały przed gniewem Głuchoborzan, legły teraz w gruzach, a resztki ongiś sławnego narodu, zastraszone i wynędzniałe, wiodą dziś szczurzy żywot w najciemniejszych jaskiniach.
Jedynym narodem, który umknął przed potęgą Smoczycy i jej dzieci, były tajemnicze elfy, mieszkające na skrajach Rozkrzyczanych Krain. Dzięki Mocy, którą zawsze oswajały łatwiej od innych plemion, wyczuły zagrożenie i w porę umknęły za Martwe Jezioro, gdzie nie dosięgła ich bezlitosna furia Smoczych Armii.
Niebawem Smoczyca i jej poddani zawładnęli Rozkrzyczanymi Krainami niepodzielnie, a przewodzący Smoczym Armiom Król-Wieszcz ogłosił się na ruinach Hobola władcą całego kontynentu. Tam też niebawem rozpoczęto budowę Brzasku, nowej stolicy Imperium. Smoczyca odeszła, strudzona wojną, by zamieszkać w świętych Górach Leża, lecz o jej obecności przypominali kapłani, którzy uważali ją za boginię i nakazali nazywać Panią. Pojawiły się również Smocze Strażniczki obdarzone drobną cząstką potęgi Smoczycy, które zaczęły pilnie strzec, by nikt kultowi nie zagroził. Odnajdowały każdego, kto bluźnił nowym panom i wspominał dawne porządki, tropiły buntowników, dysydentów i artystów, a co najważniejsze – zabijały każdego, kto urodził się choć z cząstką Mocy. Uważano bowiem, że teraz, gdy największe armie zostały pokonane, jedynym prawdziwym zagrożeniem dla Smoczycy i Smoczego Imperium jest Moc.
I tak oto nastał czas zły, kiedy gniew i odwaga w ludzkich sercach zostały zastąpione goryczą i strachem. Zamilkły śpiewy, ucichły śmiechy, zamarły myśli o szczęściu i dobrobycie. Oczy pokonanych zwróciły się na Tuistan, którzy zaczęli ujarzmiać i rozwijać podbite krainy, budując drogi i mosty, wznosząc miasta i twierdze, fundując huty i kopalnie. Niejeden naonczas pomyślał, że skoro sprawa jest przegrana, być może warto okazać służalczość.
I zaiste, tych, którzy się przed Panią ukorzyli i służyli jej wierniej od innych, ta uwalniała od Przekleństwa. I tak oto ludzie, dotąd połączeni wspólną niedolą, na nowo znaleźli powody, by patrzeć na siebie wilkiem.
Lata płynęły, zajadłość ludzka z wolna gasła, podobnie jak przywiązanie do wolności i dawnych tradycji. Ludzie przyzwyczajali się do nowego porządku i rodzili w nim, a wkrótce zabrakło tych, którzy pamiętali świat sprzed Najazdu. Wszyscy nauczyli się żyć w niewolniczym kieracie, a byli i tacy, którzy chwalić go poczęli.
Tak było do czasu, kiedy na niebie pojawił się Jaszczur.
Wielu go widziało, ale nikt nie zdołał opisać ani też stwierdzić, skąd przybył. Pamiętano tylko obezwładniający strach, szerzący się po krainach, na które padł cień jego skrzydeł. Leciał zaś ku Górom Leża, skąd niebawem dobiegły straszliwe jęki, wrzaski i łoskoty, jakby się ziemia zapadała. Oszołomione Strażniczki mówiły, że ich Pani stała się wielka krzywda, ale nim z okolicznych twierdz dotarła odsiecz, Jaszczura nikt już nie ujrzał. Oczom Strażniczek, które przewodziły ekspedycji, ukazał się spustoszony krajobraz, a ziemię co rusz przeszywały wstrząsy. Sama Smoczyca żyła, ale z jej licznych ran sączyła się krew i widno było, że nadchodzi jej kres. Smocze Strażniczki nie spały dniami i nocami, pielęgnując rany swej pani, ale lepiej się znały na zadawaniu bólu niż na uzdrawianiu cierpiących i ich wysiłki spełzały na niczym. Wnet też się okazało, że Smoczycę przy życiu trzyma tylko jedno – w jej łonie dojrzewały setki jaj wyrosłych z nasienia Jaszczura. Ich zniesienie okazało się zbyt dużym wysiłkiem dla Smoczycy. Wyzionęła ducha krótko po tym, jak ostatnie potoczyło się po skalnym gruncie jej jaskini.
Wśród Strażniczek zapanowała konsternacja, gdyż nie wiedziały, co począć z jajami. Pchnęły poselstwo do Króla-Wieszcza, ale ten, poproszony o wsparcie po raz pierwszy od ustanowienia Smoczego Imperium, nie umiał im pomóc. Jego wizje, które prowadziły Smocze Armie od zwycięstwa do zwycięstwa, nie przynosiły żadnej rady. W końcu Smocze Strażniczki uznały, że będą pielęgnować jaja, z których miały się wykluć dzieci ich Pani.
Gdy pierwsze skorupy zaczęły pękać, okazało się, że Strażniczki popełniły wielki błąd. Każde ze Smocząt miało wszak w sobie pierwiastek Jaszczura, który był uosobieniem dzikości i furii. Niektóre z nich zignorowały kłaniające się im Strażniczki i z obojętnością przeleciały nad ich głowami, a uwagę na nie zwróciły jedynie te bardziej głodne. Mało która umknęła.
I wtedy nastał czas jeszcze gorszy.
Nikt nie panował nad Smoczętami, a te szalały i niszczyły miasta oraz wsie. Dopuszczały się straszliwych mordów, by zaspokoić głód bądź żądzę niszczenia, a kapłani, którzy uznali istoty poczęte z łona Pani za święte, z początku zabraniali ich zabijać. Wkrótce wielu z nich zmieniło zdanie i doszło do krwawych rozpraw ze szczególnie okrutnymi Smoczętami, co nie uszło uwadze poddanych Tuistan. Widząc, iż rządzący stali się bezsilni, a Król-Wieszcz utracił swą niezwykłą umiejętność widzenia przyszłości, upokorzeni niewolnicy przypomnieli sobie chwalebną przeszłość i pochwycili za broń. Wybuchło wielkie powstanie, które nazwano Burzą, gdyż jako sztorm potężny wstrząsnęło całym Imperium. Ponieważ Smocze Armie były zmuszone do jednoczesnej walki z hordami Smocząt, powstańcy osiągnęli wiele zwycięstw, a swój pochód ukoronowali masakrą wroga podczas Bitwy Pogodzonych. Byli bliscy zadania Tuistanom ostatecznej klęski, lecz wtedy doszły do głosu rozłamy. Odnowiły się konflikty jeszcze sprzed Najazdu i powstanie upadło samo z siebie, o krok od zwycięstwa.
Trudno orzec, kto zawinił. Jedni mówią, że Głuchoborzanie nie chcieli wesprzeć powstania, bo marzyła im się chwała za samodzielną rozprawę ze Smoszczurami. Inni twierdzą, że nikt pośród Pogodzonych nie był bez winy. Tak czy owak, przywódcy potężnej dotąd armii, uskrzydlonej wieloma zwycięstwami, jęli się kłócić i wnet ulegli sprytniejszemu, lepiej zorganizowanemu wrogowi.
Wnet lochy zapełniły się tymi, którzy ośmielili się chwycić za broń. Strażniczki miotały się po świecie niczym niespokojne duchy, wyłapując wszystkich, których podejrzewały o udział w powstaniu. Zapłakał świat z goryczą nad swym losem, a potem znów ucichł, upokorzony jak nigdy dotąd.
Bo i czas nastał jeszcze gorszy. Tak zły, jak nigdy dotąd.
Ci, którym starczyło odwagi, nazwali go Końcem i nazwa ta się przyjęła, choć Strażniczki, wciąż wierne swej polityce, uznały ją za defetystyczną i usiłowały batami wybić ją ludziom z głów. Tuistańskie Imperium nawiedziły straszliwe klęski. Rzeki występowały z brzegów, znad mórz nadlatywały niszczycielskie wichry, trzęsła się ziemia i pękały góry, które zaczęły ociekać strumieniami lawy, a z nieba spadał żywy ogień. Potężne ongiś Imperium jęło chwiać się w posadach, niszczone przez świat, po którym się rozpełzło.
A jego poddani, po raz wtóry pognębieni i pokonani, milczeli i pochylali kornie głowy, pogodzeni ze swym losem. Nikomu nie przyszło już do głowy, by sięgać po broń. Umierali w ciszy, wraz ze Smoczym Imperium, które zabrało im wszystko, co mieli.
Nastał czas najgorszy ze wszystkich.
Smok rozdziawił paszczę.
Powoli, ostentacyjnie przesunął czarnym językiem po kłach. Z szeroko rozstawionych nozdrzy buchnęły kłęby pary. Odpowiedziały im inne, dobywające się z krostowatych narośli po obu stronach kolczastego grzbietu. Błoniaste skrzydła aż zadrżały, gdy uniósł pazurzastą łapę w powietrze i uderzył nią w pył drogi.
Mads Voorten ani drgnął.
– Spierdalaj – warknął.
Smok cofnął gwałtownie łeb, jakby ta obelga go zapiekła. Zasyczał, po raz kolejny strzelając parą. Fioletowe ślepia to nikły pod skórzastymi powiekami, to znów się pojawiały, lśniąc zdumieniem i oburzeniem. Bestia walnęła łapą raz jeszcze, tym razem mocniej.
Mads wydął wargi i pochylił się w siodle, opierając łokcie na wysokim łęku.
– Słyszałeś, co powiedziałem? – wycedził. Nadal nie przerywał kontaktu wzrokowego. – Poszedł stąd, kurwiszon! Już! Spierdalaj!
Smok opuścił łeb tuż nad ziemię. Prychnął z obu przepastnych nozdrzy, czym wzbił tumany kurzu, a potem znów wyszczerzył kły.
Wojownik przymknął oczy dla ochrony przed kłębami pyłu i przesunął dłonią po końskim karku. Żmijka jednakże nie potrzebował pokrzepienia. Ojczyste bagna Pustaci przygotowały go na o wiele gorsze widoki. Stał nieporuszony niczym spiżowy posąg i bez cienia lęku, wręcz z zaintrygowaniem, wpatrywał się w smoka swymi stalowoszarymi oczami.
Potwór zaś zamarł, jakby nagle dotarło do niego, że tych dwoje rzuca mu wyzwanie – co gorsza, jak równy równemu. Potrząsnął wściekle łbem, zagrzebał dwa razy w ziemi pazurzastą łapą niczym rozwścieczony byk i grzmotnął w ziemię ogonem. Na koniec nastroszył kolce, które wyprostowały się z metalicznym szczękiem, i buchnął przed siebie gorącym oddechem.
Wyziew był tak silny i tak smrodliwy, że Mads o mało nie zleciał z siodła, Żmijka z kolei odwrócił łeb i parsknął kilka razy. Gdy smok zatrzasnął szczęki z głuchym mlaśnięciem, jeździec odkaszlnął, z trudem przełknął ślinę i spojrzał na gada z autentyczną nienawiścią w oczach.
– Teraz to przegiąłeś – wycharczał i ujął włócznię.
Żmijka targnął łbem i ponaglony uderzeniem pięt jeźdźca, ruszył ku smokowi. Zarżał przy tym przenikliwie, jakby się śmiał.
Tego smokowi było już za wiele. Rozłożył błoniaste skrzydła i bijąc nimi pospiesznie, niemalże z paniką, wzniósł się w powietrze. Gdy pył opadł na tyle, by jeździec znów mógł ujrzeć niebo, potwór był już tylko wijącą się kreską gdzieś na tle nasyconego purpurą nieba.
Mads odetchnął głęboko i raz jeszcze poklepał kark wierzchowca.
– No, znów mieliśmy szczęście – mruknął. – Nieczęsto trafia się na głupka, który wystraszy się człowieka z włócznią.
Żmijka prychnął z protestem.
– Oczywiście, człowieka wraz z rumakiem – poprawił się Mads, ściągając hełm. Czoło miał mokre od potu.
Był człowiekiem nie pierwszej młodości. Spomiędzy krótko przyciętych, ciemnobrązowych włosów przezierały nitki siwizny, a od przymrużonych, bladoniebieskich oczu wybiegały bruzdy zmarszczek ciągnące się daleko za kości policzkowe. Znużone spojrzenie, nieco przygarbiona postawa i kilkudniowy zarost zdradzały człowieka gnębionego ciężkimi troskami.
Cokolwiek go trapiło, nie miało to wpływu na jego umiejętności. Koniem powodował z naturalną swobodą. Płynność, z jaką odwrócił włócznię i wsunął w tuleję z przodu wysokiego siodła, wskazywała na doświadczenie w walce z końskiego grzbietu. Wrażenie to uzupełniał trzymany w ręku hełm z misiurką, stary i powgniatany od licznych ciosów, a także łatany kilkakrotnie skórzany kaftan z naszytymi stalowymi kółkami oraz brzydka, nierówna blizna na prawym policzku. Podobne spostrzeżenia zapewne zatrzymywały w miejscu każdego rabusia, gdyż na milę znać było charakternika, a ci zazwyczaj oznaczali masę kłopotów i pustą sakiewkę.
Smoczęta jednakże mogły o tym nie wiedzieć.
Mads popędził rumaka. Oddychał pełną piersią, wodził wzrokiem za buczącymi trzmielami i rozkoszował się coraz głębszymi odcieniami czerwieni odkładającymi się na niebie.
Zbliżał się koniec lata, a Voorten wiedział, że dla niego oznacza to również koniec dotychczasowego życia.
Obły głaz, zagrzebany do połowy w igliwiu, błysnął kilkoma niezdarnymi piktogramami. Wojownik zmrużył oczy i zaklął w duchu.
– No, jesteśmy prawie na miejscu. – Westchnął i starannie nałożył hełm. – Ostatnia przeszkoda, Żmijka. Miej się na baczności.
Koń chrapnął cicho w odpowiedzi.
Niemal każdy człowiek, którego Mads wypytywał ostatnio o drogę na Kiecz, ostrzegał go przed niewielką kolonią goblinów, która wyrosła wzdłuż Starego Traktu, ledwie parę mil od Martwego Jeziora. Każdy też, bez względu na pochodzenie, nie omieszkał przy tym splunąć z pogardą. Nic dziwnego, gdyż gobliny pracowały sobie na tę reputację od setek lat. Zarówno wobec Najazdu, jak i Burzy nie opowiedziały się po żadnej stronie, skwapliwie natomiast wykorzystywały każdą dogodną sytuację, by obrabować karawanę, złupić obozowisko czy zamordować samotnego marudera dla jego butów. Rzekomo istniał dekret Króla-Wieszcza, uznający gobliny za rasę bezużyteczną i skazujący je na eksterminację, ale Tuistanie raczej nie kwapili się, by go wykonać, zajęci poważniejszymi wyzwaniami. Wielkim utrudnieniem okazało się również to, że gobliny nigdy nie zbudowały żadnego organizmu państwowego i zwykły gnieździć się w odległych, niedostępnych ostępach, a podczas rzadkich konfrontacji z Tuistanami okazywały pokorę i służalczość. Przetrwały więc Burzę bez uszczerbku, by dalej uprawiać łajdacki proceder, i Mads uważał, że ich nacja jako jedyna tak naprawdę cieszyła się z Końca.
– Nie mam pojęcia, co tym pokurczom strzeli do głowy – szepnął do Żmijki. – Trzeba mieć oczy i uszy szeroko otwarte. Dla nich każdy zbrojny, który nie nosi tuniki wojsk królewskich, to potencjalna ofiara.
Żmijka jakby wyczuł niebezpieczeństwo i przyspieszył sam z siebie.
Niespodziewanie las się urwał i oczom jeźdźca ukazała się rozległa polana, a na niej wysoki, najeżony częstokołem wał, znad którego biło w niebo kilkanaście słupów dymu. Wokół wału aż po skraj lasu ciągnęły się niewielkie poletka, każde oznaczone kamieniem z wymalowanymi piktogramami, podobnymi do tych na kamieniu w lesie. Co prawda droga obiegała poletka szerokim łukiem, ani razu nie wychodząc z cienia rzucanego przez drzewa, ale Mads nie łudził się, że pozostanie niezauważony. Wiedział, że nie ma rasy czujniejszej i bardziej nieufnej od goblinów.
Nie mylił się. Wkrótce powietrzem wstrząsnęła ochrypła pieśń rogu. Oracze unieśli głowy, a od bramy buchnęły krzyki przestraszonych kobiet zaganiających dzieci do domostw. Wojownik przełknął ślinę.
– Spokojnie – rzucił ochryple. – Nie będziemy uciekać przed bandą rzepojadów z motykami.
Rumak najwyraźniej zrozumiał jego intencje, bo potrząsnął grzywą, rżąc przy tym głośno, i zwolnił. Szedł teraz stępa z wysoko uniesionym łbem, a Mads ujął wodze lewą ręką i jechał, nie rozglądając się na boki. Nie patrzył na łuczników, tłoczących się na wałach, ani na oraczy, zamarłych na polach, ściskających w sękatych dłoniach drzewca motyk. Nie spojrzał nawet na dwóch barczystych drwali, którzy odeszli od rąbanych pniaków i stanęli na poboczu, wsparci na swych siekierach, wyzywający w swym milczeniu. Na szczęście żaden z nich nawet nie drgnął, wyczuwali bowiem charakternika, a przy tym widzieli jego prawą dłoń, jak zwisa niebezpiecznie blisko uchwytu włóczni. Ale wszystko do czasu.
Dotarł do mostu, który okazał się zaledwie kładką przerzuconą nad strumieniem – gobliny nigdy nie odnalazły w sobie pasji do budowania. Drogę zamykała mu drużyna, która wystarczyłaby do obsadzenia sporej baszty. Mads otaksował przeciągłym wzrokiem ich lamelkowe zbroje i hełmy z ukośnymi otworami na oczy, nadające im wygląd sów. Obejrzał też ich dzidy i topory na długich trzonkach, a potem skupił wzrok na przywódcy, starym weteranie w przydługiej, ani chybi zrabowanej kolczudze.
– Stój – powiedział miękko. – Stój, Żmijka. Coś mi mówi, że czeka nas przeprawa z tym ropuchem.
Stary goblin rzucił przez ramię coś, co wywołało śmiechy wśród jego podwładnych. Mads czekał niewzruszenie – był przekonany, że dowcip wcale nie należał do śmiesznych, a weteran rzucił go tylko po to, by odebrać przybyszowi resztki odwagi.
– No? – mruknął. – Czego chcesz?
– Szeszcz – wycedził weteran, wbijając w niego nienawistne spojrzenie.
– Sześć? – Wojownik zmrużył oczy. – Czego sześć?
– Szeszcz gwer – zażądał goblin i wyciągnął czteropalczastą dłoń w skórzanej rękawiczce. – Płacz! Płacz!
Człowiek skrzywił się ze wzgardą. Za tę sumę mógł podjąć kilku przyjaciół w najdroższej karczmie i jeszcze by na tancerki starczyło.
– Chyba ci mózg szlamem przeszedł, kurduplu – warknął.
Goblin rzucił kilka słów za siebie. Ostrza włóczni powędrowały wyżej, bełty zastygły nieruchomo, a blade, pozbawione źrenic oczy goblinów błysnęły stalą.
– Płacz! – ponowił żądanie weteran w kolczudze, a jego wzrok omiótł łeb Żmijki. – Albo konia da – zaproponował.
Mads przekrzywił lekko głowę.
– Teraz to już przegiąłeś – zauważył i niespodziewanie zsunął się z siodła. Przeciągnął pieszczotliwie dłonią po karku wierzchowca i ruszył w kierunku mostka. Błoto chlapało pod jego butami, tłumiąc brzęk ostróg. Stary goblin opuścił nieco głowę i napiął mięśnie, wyraźnie zaskoczony reakcją.
Ciekawe, za co tak naprawdę nienawidzimy was najbardziej, pomyślał Mads. Czy za te wybałuszone ślepia? Za tę złośliwość? Za łajdacki charakter? A może za ten smród, od którego człowiek ma ochotę wytarzać się w gnoju dla odświeżenia?
W odpychającej woni goblinów dało się wyczuć odór suszonych ryb, wędzonki oraz błota używanego do budowy chat. Pozostałych części składowych Voorten nie był ciekaw. Wbił wzrok w pozbawione źrenic oczy starego weterana. Nie spuszczał spojrzenia do chwili, gdy dzieliły ich już tylko trzy kroki. Jeszcze jeden, a znalazłby się na moście.
– Zejść z kładki – szepnął cicho, ochryple. – Skrzyknij tych swoich chwatów i usuń mi się z drogi.
– Zapłacz! – zażądał goblin. – Szeszcz!
– Zejdź mi z drogi – powtórzył Mads.
Nie był wysokim mężczyzną, lecz gobliny słyną z nikczemnej postury i by spojrzeć z bliska któremuś z nich w oczy, dorosły człowiek musi się pochylić. Stary weteran hardo uniósł łeb i odpowiedział spojrzeniem.
Nie powinien był tego robić.
W błękitnych oczach Voortena zalśniła stal. Błysnęły w nich włócznie uniesione podczas szarży w korycie Burzycy. Zamigotał nieoczekiwany atak spomiędzy drzew Zamglonego Lasu. Rozjarzyło się natarcie podczas Bitwy Pogodzonych. Tętniła ziemia, wył wiatr, świstały ostrza. Wyły wilki.
Goblin-weteran cofnął się, wystraszony. Nigdy dotąd nie patrzył w oczy kogoś, kto zapomniał, czym jest lęk, a wszystkie swe słabości zakrył żelazną wolą i gotowością do podjęcia największych nawet szaleństw. Po jego skroni spłynęła kropla potu – mętna, mlecznobiała, cuchnąca. Obrzucił wzrokiem swoich kamratów, którzy nagle wydali mu się żałośnie nieliczni i kiepsko uzbrojeni, i przełknął ślinę, nie wiedząc, co powiedzieć.
Mads zauważył tę chwilę wahania. I zrozumiał.
W jego dłoni zamigotał złoty gwer.
– Łap – powiedział, rzucając monetę weteranowi. – W przeciwnym razie zaraz cię zdymisjonują kawałkiem drąga. Bo co to za dowódca, który boi się jednego jeźdźca? W sumie to powinienem spuścić ci łomot za to, że chciałeś mi zabrać konia – dodał, wspinając się na siodło. – Ale wybaczam. W końcu nie wiesz, kim jestem.
– Kim ty jeszt? – spytał weteran.
– Jestem Mads.
– Madsz?
– Tak. Mads. Mads Voorten. Ostrze Burzy.
***
Po jaką cholerę zdradziłem temu knypkowi swe imię? – myślał. Po cholerę otwierałem gębę? Ostrze Burzy, kurwa twoja mać.
Trudno byłoby stwierdzić, czy lubił rozmowy, które toczył sam ze sobą, ale wrosły one tak dalece w jego sposób postępowania, że odbywał je całkiem nieświadomie, niemal na każdym kroku. Przez ostatnie dwa lata miał zresztą mnóstwo czasu, by tę umiejętność doprowadzić do mistrzostwa. W królewskich lochach naprawdę nie ma wiele do roboty.
Nawet nie zauważył, gdy wspiął się na sam szczyt łagodnego wzniesienia, którego podnóża sięgały północnej granicy goblińskiej osady. Ludzie, którzy opisywali mu drogę nad Martwe Jezioro, nazywali je Złamanym Karkiem i twierdzili, że widać z niego zarówno toń samego jeziora, jak i dachy Wygrodu.
– Nie kłamali – mruknął Mads.
U stóp wzniesienia rozlewała się ciemna zieleń borów sosnowych, a dalej ciągnęła się ledwie widoczna, stalowoszara, dostojna tafla wód Martwego Jeziora. Mads poczuł, że jego serce uderzyło mocniej.
Pierwsza część wędrówki – ta łatwiejsza – właśnie dobiegła końca. Teraz pora na trudniejszą.
– Ostrze Buuurzy! – rozległ się za nim jakiś chrapliwy, szyderczy głos. – Oooostrze!
Zawrócenie konia i wysunięcie włóczni z uchwytu zabrało mniej czasu, niż sprawnemu człowiekowi zabiera powstanie z ziemi.
Wedle opowieści w czasach przed Najazdem na wzgórzu lądowały krasnoludzkie gryfy z Gór Miedzianych lub Gór Rozpaczy. Te niespotykane już bestie, zamieszkałe wśród skał i szczytów, miały spore trudności z siadaniem na płaskim terenie, stąd też w miejscach, do których często przybywały, wznoszono konstrukcje zwane potocznie grzędami, gdzie mogły swobodnie przycupnąć. Grzęda na Złamanym Karku nosiła jednak reputację pechowej – ponoć niejeden powietrzny potwór strącił tu swego jeźdźca, który nie podnosił się już o własnych siłach.
Wszystkie te opowieści potęgowały jedynie złą sławę Martwego Jeziora, nawet jeśli królestwo krasnoludów już dawno upadło, a gryfy zdziczały i uciekły w wyższe partie gór.
Grzędę na Złamanym Karku spopieliła błyskawica. Ocalało jedno ramię. Teraz siedział na nim olbrzymi czarny ptak z masywnym dziobem i przechylał nieco łeb, jakby chciał dać jeźdźcowi do zrozumienia, że nie bierze go poważnie.
– Ostrzeeee! – wykrakał.
Mads pokręcił głową. Gadające kruki przytrafiały się dość często i każdy wędrowiec przeklinał chwilę, gdy do tego dochodziło. Ptaki te bowiem bardzo łaknęły towarzystwa, ale poza gadulstwem nie miały wiele do zaoferowania i potrafiły doprowadzić do obłędu.
Mads sięgnął po łuk.
Kruk natychmiast poderwał się do lotu. Łopocząc głośno skrzydłami, okrążył głowę strzelca i zaczął wzbijać się coraz wyżej, by instynktownie skryć się w promieniach zachodzącego słońca.
– Cholero ty! – wykrakał w stronę Madsa. – Gnido parszywa! Masz szczęście, że mam ważne sprawy na głowie, bo dałbym ci popalić, ty nielocie w dupę rżnięty! Miękkim fiutem zrobiony!
Voorten uniósł brwi ze zdziwieniem. Dobór słownictwa wskazywał na niemałą inteligencję ptaka, ale też mógł uczynić wędrówkę o wiele trudniejszą. Na szczęście, pomimo buńczucznego tonu, ptak się oddalał, a jego groźby stawały się coraz cichsze. Mads uśmiechnął się krzywo i starannie przytroczył łuk z powrotem do siodła. Potem popędził Żmijkę.
***
Wygród wyglądał mniej więcej tak, jak Mads sobie wyobrażał – był niedużą osadą, składającą się z długich chat wspartych na balach z jesionu. Ściany budynków wypełniono suszonym błotem, a dachy pokryto strzechą.
Wjechał do osady z chwilą, gdy słońce ostatecznie skryło się za horyzontem. Przywitały go dym sączący się leniwie z otworów kominowych chat, zapach wędzonych ryb, szczekanie kudłatych psów oraz chmary bzyczących komarów. Mimo stosunkowo wczesnej pory na jedynej uliczce osady, błotnistej i pełnej kałuż, było niewielu ludzi; głównie mężczyzn. Ci mierzyli go spojrzeniami początkowo nieprzychylnymi, a potem, gdy rozpoznali rasę konia, już tylko pytającymi.
Kiedyś podobno mieszkały tu elfy, pomyślał Mads, rozglądając się po lepiankach. Ponoć nawet znajdowało się tu Lustro. Trudno w to wszystko uwierzyć.
Żmijka prychnął głośno i tupnął mocniej kopytem, odpędzając szczególnie natarczywego kundla obszczekującego jego pęciny.
Mads skierował rumaka ku świątyni.
Wypatrzył ją bez trudu, gdyż była jedynym elementem, który wznosił się ponad kryte strzechą chaty. Ogromne, otoczone wysoką palisadą domostwo, zwieńczone wysoką, kanciastą wieżą, odcinało się wyraźnie od ciemniejącego nieba. Dwie czerwone latarnie, zawieszone nad bramą, przypominały ślepia przyczajonej bestii. Mads przygryzł wargę i pokręcił głową, a następnie popędził konia.
Zwyczaj umieszczania czerwonych latarni był intencją kapłanów Smoczycy, którzy dokładali wszelkich starań, by maluczcy nie zapominali o mocy ich bogini. Czerwone lampki miały przypominać, że Smoczyca nigdy nie zasypia i czuwa nawet podczas najczarniejszych nocy. Voorten nie wątpił, że na dziedzińcu znajduje się również jej posąg, pod którym wierni mogli składać dary i modlić się o pomyślność bądź złagodzenie Przekleństwa. Nawet tu, na krańcach znanego świata, u brzegów owianego mitami Martwego Jeziora, Smoczyca usilnie przypominała o swej potędze.
Mads uśmiechnął się sardonicznie i podjechał pod główną bramę. Potem wyswobodził włócznię, obrócił ją tępym końcem do przodu i uderzył nim kilkakrotnie w prawe skrzydło.
– No, wyłaź – mruknął.
Kapłani mieli obowiązek otwierać wrota świątyń każdemu, kto do nich zastuka, i udzielić mu wszelkiej pomocy. Trzeba było jednak nie lada opresji, by wędrowiec zaszedł do świątyni Smoczycy, gdyż wszem i wobec wiadomo było, że kapłani nie wypuszczą go, zanim nie dowiedzą się o nim dosłownie wszystkiego.
Mads jednak niczego się już nie lękał.
– Ile mam czekać?! – burknął i uniósł włócznię raz jeszcze.
Skrzydło bramy drgnęło i bez najmniejszego skrzypnięcia odpłynęło w tył, w mrok dziedzińca. Zaszumiał płomień niewielkiej pochodni, wzniesionej nad głową milczącego sługi, który wyszedł mu naprzeciw. Był niski i krępy, o szerokiej szyi, a za prostym, skórzanym pasem zatknięty miał topór. Czarne, lekko falujące włosy związał na karku w koński ogon. Jego wzrok był twardy, nieprzejednany, zgoła niepasujący do służącego świątynnego.
Mads otaksował go spojrzeniem i nagle zrozumiał.
Ciekawe, pomyślał. Czarnowłosy, żylasty skórkojad o szerokich barach, który patrzy, jakby chciał cię zeżreć żywcem. To Pohorzec, być może nawet ze szlachetnego rodu. Służy Smoczycy, by ta raczyła złagodzić Przekleństwo. Dałbyś sobie spokój, bracie. Szkoda twojego życia. Kapłani do spółki ze Strażniczkami mogą sobie gadać, co chcą, ale ta łuskowata gnida nie żyje i nic tego nie zmieni.
Zerknął ponad ramieniem sługi na drewniany posąg znajdujący się na dziedzińcu. Zarówno kły, jak i szpony, a nawet łuski na tułowiu pociągnięto świeżą farbą, przez co wciąż błyszczały w gasnącym świetle dnia. Miał wrażenie, że w powietrzu czuje jeszcze jej delikatny swąd, zduszony aromatem modrzewiowego drewna.
Oto i cała twoja Smoczyca, dodał w myślach. Farbowana maszkara z drewna.
– Chcę rozmawiać z Kristaanem – powiedział krótko.
Pohorzec odwrócił się i odszedł. Mads przygryzł wargę.
– A bramą się nie przejmuj. Sam zasunę – burknął i zsiadł z konia.
Sztaba szczęknęła, wskakując na swe miejsce. Mads odwrócił się od wrót. Na schodach domostwa pojawiła się spowita w ciemną szatę postać o niewidocznej twarzy.
– Witaj, Voorten – powiedział kapłan Smoczycy. – Wiedziałem, że mnie znajdziesz.
***
Siedzieli przy masywnej ławie z dębowego drewna, ustawionej na wprost ogromnego kominka. Wspierając się o blat, raz na jakiś czas popijali piwo ze zdobionych kufli.
– Przyznam ci, że kiedy mi powiedziano, że dorobiłeś się prebendy u Smoczycy, długo nie mogłem w to uwierzyć.
– A kto ci o tym powiedział? – spytał kapłan i pociągnął tęgo ze swojego kufla. Pierścień na jego palcu błysnął żarem z paleniska.
– A czy to ważne? – Mads zmarszczył brwi i również upił łyk.
Bacznie przyglądał się staremu druhowi, wysokiemu mężczyźnie o ogorzałej twarzy, ostrych kościach policzkowych i szarobłękitnych oczach. Najdziwniejsze były jednak jego włosy, które w pierwszej chwili wyglądały na siwe, a dopiero po bliższym oglądzie okazywały się bladosrebrne. Tu, w głębi lądu, ludzie o podobnych włosach byli osobliwością.
– Może i ważne – rzekł tamten. Wciąż nie pozbył się zgrzytliwego, wyspiarskiego akcentu. – Bo to oznacza, że ktoś połączył moje imię z osobą i że niebawem trzeba będzie stąd uciekać, gdzie pieprz rośnie.
– Nie obawiaj się. Człowiek, który zdradził mi twe imię, nie żyje. – Mads uśmiechnął się pod nosem. – Niestety. Zresztą nie tak trudno cię znaleźć. Nie zmieniłeś imienia. Nie ściąłeś włosów. Nawet mówisz dalej z tym beznadziejnym akcentem. Innymi słowy, nie zrobiłeś nic, by ukryć to, że jesteś tym samym człowiekiem, który napsuł Smoczycy tyle krwi podczas Burzy.
– Czy ja wiem. – Kapłan wydął dolną wargę. – Może za bardzo ufam swemu szczęściu.
– Popatrz tylko na siebie. – Voorten splótł palce na blacie ławy. – Ten sam Kristaan, który szarżował u mego boku przeciwko Smoszczurom, piastuje teraz świątynne stanowisko na owianym złą sławą zadupiu.
Kapłan uniósł lekko jedną brew.
– Nie chcesz mi chyba czegoś zarzucić, co? – spytał.
– A jest coś, czego się wstydzisz? – odparł Mads.
– Sam nie wiem, Voorten. Gdybyś był człowiekiem bardziej ograniczonym, mógłbyś dla przykładu mieć do mnie pretensje, że zamiast polec z honorem, służę teraz gadzinie.
– I co byś począł, gdybyś, dla przykładu, takie pretensje usłyszał? – spytał Mads.
– Mógłbym wówczas z niemałym żalem spytać, jak doszło do tego, że wypuszczono cię z lochów w Brzasku. – Kapłan wzniósł oczu ku ciemnej powale. – Albo raczej co zrobiłeś, by cię wypuszczono. Co takiego powiedziałeś. Sam rozumiesz, ciekaw jestem. Bo ja tutaj – zatoczył krąg ręką w gospodarskim geście – nikomu nie wadzę. Pragnę teraz tylko dożyć swoich dni w spokoju, a może po drodze jeszcze coś dobrego zrobić.
– Dobry pomysł. Dożyć swych dni w spokoju. – W głosie Madsa pojawiło się znużenie przemieszane z ironią, a twarz przybrała nieoczekiwanie stary wygląd. Błękitne oczy zaszły mgłą.
– Oho. – Kristaan rozparł się wygodniej na ławie. – Zdaje się, Voorten, że pora na twoją historię.
– Nie mam żadnej opowieści, którą mógłbym się podzielić. – Mads patrzył w mrok gęstniejący pod powałą. – Mam natomiast prośbę. Otóż muszę dostać się na drugą stronę Martwego Jeziora.
Kapłan odstawił kufel i zmrużył oczy.
– Żarty sobie stroisz – skwitował.
Nie doczekał się odpowiedzi.
– Po co? – spytał po chwili.
– Po co? – powtórzył Mads. – Naprawdę chcesz to wiedzieć?
– No wiesz! – Kristaan obruszył się pokazowo. – Jestem teraz kapłanem Smoczycy. Wyciągam z ludzi prawdę.
– Skoro tak, to opowiem ci wszystko.
I opowiedział.
Kiedy skończył, Kristaan uniósł swój kufel i dopił piwo. W komnacie wisiała cisza, nawet żar w palenisku zdawał się przygasać, jakby przytłoczony niespodziewanym wyznaniem przybysza.
– Aha. – Kristaan pokręcił głową z niedowierzaniem. – I… Wybacz, że pytam. Wierzysz w to? Wierzysz, że za jeziorem…
– Wierzę – wszedł mu w słowo Mads. – Muszę. Chodź na górę.
– Na górę?
– Na wieżę. Chciałbym na nie spojrzeć. Na Martwe Jezioro.
***
Było ogromne, niewyobrażalnie wprost ogromne. Ciemności gęstniały, ale mimo tego wciąż dostrzegał jego stalowoszary, zimny bezmiar, sięgający daleko za cieniutki, ledwie widoczny już horyzont.
Zimny, nocny wiatr targnął włosami Madsa. Spojrzał na kapłana i stojącego za nim Pohorca, który wpuścił go do świątyni. Wiedział już, że ma na imię Istvan.
– Piękny widok – zauważył, niemalże wbrew sobie. – Aż człowieka nachodzi myśl, że Koniec jest tylko wymysłem, a nawet jeśli nie jest, to nigdy tu nie dotrze.
– Jak dotąd nie dotarł – rzekł Kristaan. – Ani śladu. Żadnych trzęsień ziemi, ognistych deszczy, powodzi, huraganów, nic.
– To magiczne miejsce – szepnął Mads.
– Przeklęte – napomniał go Kristaan.
– Naprawdę? – parsknął Mads. – A na czym niby jego przekleństwo miałoby polegać? Na tym, że wiele lat temu, tuż po Najeździe, przeszły tędy uciekające elfy, których nikt już potem nie zobaczył? A może na tym, że nie ma tu oznak Końca? Że na jego brzegach słabną Przekleństwa i rośnie Moc?
– O właśnie. – Kristaan pokiwał głową, ale w jego słowach nie było żarliwości. – Otóż to. Słabną Przekleństwa i rośnie Moc. Wszak to zaprzeczenie porządku wprowadzonego przez Smoczycę.
– Narzuconego, nie wprowadzonego. Widzę, że nauki Smoczycy wziąłeś do serca.
– Nie rozmawialibyśmy, gdybym stał się fanatykiem.
– Fakt, nie jesteś nim. – Oczy Madsa zaszły mgłą. – Chodzi ci tylko o to, by w spokoju dożyć swych dni. Ja jednakże, wolny od nauk Smoczycy, wiem tyle, że to miejsce w istocie coś w sobie ma. Nawet gdyby wszystkie opowieści podzielić przez dziesięć, wyszłoby na to, że Martwe Jezioro kryje wiele intrygujących tajemnic.
– Ciekawe, czy owe opowieści poruszają tematy upiorów, złych duchów, wszelakiego wodnego paskudztwa, wirów i mgieł, w których ludzie błądzą całymi dniami, aż umierają z głodu – odparł burkliwie Kristaan. – To ci dopiero intrygujące tajemnice.
– Poruszają. O Smoczętach też mówią.
– O Smoczętach? – Kristaan wyraźnie się zaniepokoił.
– Natknąłem się dzisiaj na jedno, ale udało mi się je spłoszyć.
– Żartujesz? – zdziwił się kapłan. Mads zauważył, że w jego głosie pojawiła się ulga. – Takie z fioletowymi ślepiami? Grzebało łapą w piasku?
– To samo.
– Miałeś szczęście, Voorten, bo to Skirne, prawdopodobnie największy przygłup z całego miotu. Kiedyś ukradł żywcem jakiegoś byka, ponoć niezłego charakternika, chyba z tydzień trwało, nim go w końcu zeżarł. A ten byk miał dar przekonywania, bo nieszczęsny Skirne do dziś łapą grzebie, gdy chce kogoś wystraszyć – powiedział żartobliwym tonem, ale Mads nawet się nie uśmiechnął. Podobnie jak Istvan. Ich twarze owiewał chłodny wiatr, niosący nieznane, niepokojące zapachy.
– Muszę się przedostać na drugą stronę, Kristaan – wyszeptał Voorten, nadal zapatrzony w bezmiar wody, opromieniony poczerwieniałym księżycem. – Pomóż mi w tym.
Kapłan sięgnął ręką za głowę i podrapał się kilka razy w potylicę. Potem westchnął i spytał nieoczekiwanie:
– Wiesz, jak miejscowi zwą ten wiatr? Sekkhi, martwe tchnienie. A wiesz dlaczego? Bo popycha łodzie tam, gdzie pojawia się śmierć.
Mads wzdrygnął się mimowolnie.
– Mam wrażenie, że taki wiatr wieje mi w plecy przez całe życie – oznajmił.
– Nie słuchasz mnie. Ja cię próbuję ostrzec. Mieszkam tu od lat. Czasem widzę z tej wieży, jak wśród mgieł na jeziorze pojawiają się jasne płomienie, jakby jakaś łódź stanęła w ogniu. Bywa, że docierają tu jacyś nieznajomi, wynajmują łódź i znikają. Potem rybacy znajdują ich ciała wśród trzcin, popalone i zmasakrowane. Bywa, że nie znajdują nawet tego.
– Do czego zmierzasz?
W odpowiedzi nieruchomy do tej pory Istvan wyciągnął ramię, wskazując brzeg jeziora. Mads zmrużył oczy i odniósł wrażenie, że dostrzega ciemniejący kontur ogromnej budowli, która zdawała się wyrastać prosto z fal.
– Zamek earla Cumlucha z Wygrodu? – odgadł. – Żaden z tych, którzy wskazywali mi drogę do ciebie, nie omieszkał ostrzec mnie przed tym gadem. Ponoć całe swe życie oddał Smoczycy i ani na chwilę nie przestaje szukać sposobów na to, by zaskarbić sobie jej łaski. Słyszałem, że ze wszystkich rzeczy na świecie najbardziej boi się tego, że powrócą elfy, a każdego, kto choćby piśnie słowo o Burzy, Mocy czy Końcu, natychmiast wlecze na szafot. Podobno trzyma pod bronią hufiec zakazanych mord, a ten ze strachu przed nim zrobią absolutnie wszystko. Cóż, właściwy człowiek we właściwym miejscu. Jakoś mnie nie dziwi, że Król-Wieszcz przydzielił tę marchię fanatykowi. W przeciwnym razie roiłoby się tu od weteranów Burzy, a przy piwie gadałoby się tylko o kolejnym powstaniu.
– Masz ciekawy punkt widzenia – stwierdził cicho kapłan. – To, że sam możesz niebawem znaleźć się na szafocie Cumlucha, raczej cię nie martwi, jak widzę.
– Nie.
– Zaniechaj, Mads. Wróć…
– Dokąd? – parsknął Voorten. – I po co?
Kristaan otworzył usta, ale nic nie powiedział. Westchnął i przygryzł wargę z rezygnacją, niemalże rozpaczą.
Niespodziewanie powiało chłodem, teraz jednak nie od jeziora. Na krótką chwilę Mads i Kristaan stali się znów tymi samymi ludźmi, co przez kilka miesięcy Burzy parę lat temu – gotowym na wszystko przywódcą i jego zawsze wątpiącym zastępcą. Kapłan próbował się uśmiechnąć, ale spojrzenie wojownika nadal gorzało wściekle.
– Będę potrzebował łodzi – rzekł. – Łodzi i dobrego sternika. I nie pieprz mi tu, że nikt nie pływa po Martwym Jeziorze. Na pewno znasz kogoś, kto się nie boi earla.
– Jest paru, którzy pływają aż za Wyjące Wyspy – powiedział po chwili kapłan, unikając spojrzenia Madsa. – Ale nawet oni boją się earla jak ognia. Zresztą nie tylko jego. Jezioro to paskudne miejsce i roi się tu od rozmaitych paskudztw. Rybacy ubłagali nawet Cumlucha, by przydzielał im eskortę na czas połowów. Nie dlatego, że czują się zagrożeni, lecz by uniknąć podejrzeń. Ze wszystkich, których znam, wskazałbym tylko jednego, z którym można by spróbować pogadać. Zwą go Zaskroń i ponoć zna Martwe Jezioro równie dobrze jak własne siedzenie, ale…
– Ale co?
– Nie będzie to łatwe. To Okrajec.
– Wiem, jak rozmawiać z Okrajcami – warknął Mads. – Dziadziejesz tu, Kristaan… Co to?
W zimnym powietrzu wieczora poniosła się muzyka. Niewidoczny muzyk wydobywał śpiewne nuty z harfy, przesycając noc wyrazistą, krystalicznie czystą melodią. Voorten rozpoznał niezwykłą, bliską doskonałości muzykę Pohorców, którą podczas Burzy słyszał bardzo często. Melodia tkana przez niewidzialnego muzyka niosła w sobie niepokój, który poruszył go do żywego. Mads zmarszczył brwi i spojrzał pytająco na Kristaana.
– To Istvan, ten sługa, który nam towarzyszył – bąknął kapłan. – Gra co wieczór, chociaż teraz…
– Powiedz mi, gdzie znajdę tego całego Okrajca.
Voorten odwrócił się i ruszył ku drabinie, prowadzącej na niższą kondygnację. W muzyce Pohorca kryło się wyraźne ostrzeżenie.
***
Chłodne, nocne powietrze, przesycone wonnym dymem z kominów oraz wilgocią bijącą od jeziora, wolno studziło emocje kotłujące się w Madsie. Każdy krok coraz bardziej oddalał go od świątyni Smoczycy i jej kapłana, a zarazem dodawał myślom jasności, niezwykle potrzebnej w takich chwilach. Istniała pewna szansa, że nikt w gospodzie nie połączy jego facjaty ze znanym ongiś imieniem, tym bardziej że Żmijkę zdecydował się zostawić w świątyni, a wraz z nim większość broni. Miał przy sobie jedynie krótki miecz oraz sztylet skryty w bucie i mocno liczył na to, że nikt nie zwróci na niego uwagi.
O ile będę trzymał gębę na kłódkę, pomyślał.
– Drań! – Czyjś wrzask rozdarł ciszę. – Paskudny drań! Śmierdzący jak kozioł po kąpieli w gnojówce!
Mads instynktownie uniósł głowę i nagle pożałował, że wyłączył ze swego ekwipunku łuk oraz strzały. Gwiazdy przesłonił bowiem latający cień, który natychmiast wydarł się znowu:
– Obszczyłydek! Obsrajportek! Krowy na twój widok mlekiem z dupy strzykają, a kury…
Nie dowiedział się, jaki wywiera wpływ na drób, gdyż w tej samej chwili gdzieś za jego plecami rozległ się tętent kopyt. Rozpędzony, ciężko dyszący koń zwolnił, któreś z kopyt rąbnęło w na poły wyschłą kałużę, w policzek Madsa uderzyła ciężka kropla błota.
– Hej, ty! – zawołał jeździec. Była to kobieta, ale mówiła nieprzyjemnym, niskim głosem. – Hej! Do ciebie mówię, wieśniaku! Szukam człowieka, którego zowią Zaskroń!
Mads przystanął i uniósł głowę. Pomimo ciemności widział niechęć wypisaną na twarzy siedzącej w siodle kobiety. Od razu się domyślił, z kim ma do czynienia. Nie musiał nawet przyglądać się misternie wykonanemu, srebrnemu diademowi w kształcie smoka w locie, opinającemu jej ogoloną głowę, ani też klamrze u pasa, zdobionej identycznym motywem.
Miał przed sobą Smoczą Strażniczkę.
Ze wszystkich profesji, które kiedykolwiek zrodziła cywilizacja, żadna nie była znienawidzona w tym samym stopniu co Smocza Straż. Elitarna grupa kapłanek, której w strukturze świątynnej przypadły obowiązki dozorowo-wywiadowcze, rozrosła się do niespotykanych rozmiarów jeszcze przed Miotem oraz Burzą. Po ustaniu działań wojennych Strażniczki ze zdwojoną energią rzuciły się do walki z wszelkimi przejawami niepraworządności, by na powrót zaprowadzić porządek w chwiejącym się w posadach, osłabionym Imperium. Objęte całkowitym immunitetem, uzbrojone w szereg przywilejów i obdarzone cząsteczką Mocy, przemierzały krainy będące pod tuistańską władzą w poszukiwaniu winnych jakiejkolwiek nieprawomyślności. Szukały tych, którzy naznaczeni byli Mocą, wyrzekali na Przekleństwa, otwarcie mówili o Końcu czy złorzeczyli na Smoczycę. Szukały weteranów Burzy, dysydentów i wywrotowców. Szalały po pustoszonym przez Koniec Imperium niczym rozzłoszczone szerszenie.
Voorten doświadczył tego na własnej skórze. Jego spotkanie ze Strażniczkami, które nastąpiło ledwie kilka dni po ostatecznej klęsce Burzy – nawiasem mówiąc, wciąż nie mógł nadziwić się sprawności, z jaką go wytropiono i osaczono – zakończyło się wielomiesięcznym pobytem w lochach.
– Nie znam ci go, pani – burknął, naśladując chłopską mowę. Serce biło mu szybko, po całym ciele rozlewał się chłód.
– Nie znasz? – syknęła Strażniczka i pochyliła się w siodle. – Nie znasz, tak? Mieszkasz w dziurze, gdzie wszyscy wszystkich znają po ostatni włos na dupie, a nie znasz Okrajca? Możesz mi to jakoś wytłumaczyć? A może masz ochotę na dłuższą pogawędkę?
Mads poczuł, że jego policzki płoną. Serce, o ile było to w ogóle możliwe, zabiło jeszcze szybciej. Jak mógł zapomnieć, że ma do czynienia z mistrzynią przesłuchań; z pijawką, która z każdego niebacznie wypowiedzianego słowa wyssie pretekst, by skazać nieuważnego rozmówcę na kamieniołom? Nawet najlepiej opracowane historyjki kruszyły się w ogniu pytań Strażniczki, a on przecież takowej nie miał. Ba, kierował się jedynie nadzieją, że nikt nie rozpozna jego twarzy, a ta z sekundy na sekundę stawała się coraz wątlejsza.
Postanowił postawić wszystko na jedną kartę.
– Bo ja głupi, pani – wyjąkał, pochylając głowę. – Nikt ze mną nie gada. Mówią, że śmierdzi mi z gęby jak z obory i starczy mnie dotknąć, by parchem oblecieć, a jedna taka…
– No i masz, kurwa mać! Oto moje szczęście – mruknęła Strażniczka, po czym walnęła konia piętami i popędziła ku widniejącym w oddali zabudowaniom.
Mads usiadł na przydrożnym kamieniu i odetchnął ciężko, patrząc za oddalającą się jeźdźczynią przymrużonymi oczyma.
– Ja chyba śnię – szepnął z niedowierzaniem.
Podczas długich miesięcy w lochach dowiedział się o Strażniczkach praktycznie wszystkiego. Doskonale pamiętał, że w trakcie swego surowego, wieloletniego treningu uczą się starannie maskować wszelkie emocje i przemyślenia, a podejrzliwość przekuwają w swą najgroźniejszą broń. Strażniczka, z którą przed chwilą rozmawiał – o ile można to było nazwać rozmową – nie trzymała się żadnej z tych zasad.
***
Mads szedł wolnym krokiem wśród niskich, krytych strzechą domostw Wygrodu, co do jednego starannie obwiedzionych drewnianymi płotami. Głęboko w płuca wciągał dym, bijący z kominów prosto ku rozgwieżdżonemu niebu. Cichymi posykiwaniami łagodził gniew powarkujących na niego psów.
Szedł, a czarny ptak w dalszym ciągu mu towarzyszył, tym razem powstrzymując się od wykrzykiwania bezeceństw, jakby i on szanował ciszę osady. W duszy Madsa narastał przesycony nostalgią spokój, przynajmniej do chwili, gdy ujrzał kontur masywnej gospody, również pokrytej strzechą i otoczonej wieloma pomniejszymi przybudówkami.
Na krótką chwilę jego serce znów załomotało, przed budynkiem bowiem stał uwiązany koń Strażniczki.
Ciekawe, pomyślał. Podróżuje sama. Bez Starszej.
Do głównej izby gospody prowadziło kilka drewnianych stopni. Mads pokonał je pełen najgorszych przeczuć. Znajomy, swego czasu uwielbiany przezeń zapach kapusty i jeleniego mięsa przemieszany z dymem z paleniska oraz mocnym aromatem piwa nie podziałał nań uspokajająco, podobnie jak gwar rozmów, w którym wyczuwał coś sztucznego, coś nieprawdziwego. Rozprawiający wzdłuż długich stołów miejscowi co rusz zerkali ukradkiem w stronę kontuaru, gdzie nonszalancko siedziała Strażniczka, która prowadziła rozmowę z pobladłym, spoconym ze strachu gospodarzem. W blasku płomieni z murowanego kominka ich oczy lśniły jak u dzikich zwierząt lub leśnych upiorów. Mads czuł ich lęk.
Nic dziwnego, pomyślał. Przecież tu, na brzegu przeklętego jeziora, za którym zniknęły elfy, widywali Strażniczki pewnie nieraz.
Dwoje dziewcząt do pomocy uwijało się jak w ukropie, ale panująca w gospodzie atmosfera krępowała ich ruchy. Co chwila któraś z nich się potykała, upuszczała coś z głośnym hukiem, a wtedy wszyscy zebrani aż podskakiwali.
Z wyjątkiem jednej osoby.
– No, coś wam dzisiaj gra nie idzie – rozległ się mocny głos. – Pomyśleć, że wczoraj oskubaliście mnie do cna.
Głos ów dochodził od strony ławy stojącej najbliższej kominka, niedaleko kontuaru, przy którym usadowiła się Strażniczka. Wśród siedzących tam ludzi Mads dostrzegł wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyznę z krótką, jasną brodą, który już na pierwszy rzut oka wyglądał na cudzoziemca. Rozpromieniony, uśmiechnięty szeroko przybysz trzymał się prosto i z namaszczeniem wkładał kości do drewnianego kubka, jakby poza grą nie liczyło się dlań nic innego na świecie. W przeciwieństwie do otaczających go ludzi, miał na sobie kolczy kaftan, a z ramion spływała mu wilcza skóra. Nad jego prawym ramieniem sterczała rękojeść zakrzywionego miecza.
Kiedy Mads przyglądał się nieznajomemu, ten uniósł głowę na krótką chwilę. Wystarczyła sekunda kontaktu wzrokowego, by obaj zrozumieli, że są ulepieni z tej samej gliny i że jeden nie ulęknie się drugiego. Że dwaj tacy jak oni prędzej czy później albo skoczą sobie do gardeł, albo wyruszą razem w świat.
Niestety, bardziej prawdopodobna była opcja pierwsza. Zarówno strój nieznajomego, jak i jego arogancka poza, o akcencie nie wspominając, wskazywały na to, że pochodzi on z Głuchoborów.
Mads nie ujawnił żadnych emocji, nie po to tu przybył. Pochylił lekko głowę i ruszył w kierunku pustawej ławy, starając się nie przyciągać niczyjej uwagi.
– Wiesz, po co tu przyjechałam? – Pytanie Strażniczki smagnęło niczym bicz.
Voorten usiadł przy ławie, odwrócony do kontuaru plecami. Znał metody Strażniczek i wiedział, że wedle standardowych procedur wcześniej dokładnie wypytała gospodarza o jego rodzinę, dobytek i przyszłość, chcąc mu pokazać, ile straci, jeśli nie będzie odpowiednio współpracował. Wiedział też, że ich metody, wsparte złowieszczą reputacją, rzadko zawodziły, a zatem czasu miał niewiele.
Miał jednak przewagę. Wiedział z doświadczenia, że w karczmach bywa tłoczno, a jeśli któraś z ław jest pustawa, dzieje się tak za sprawą tego, który usiadł przy niej jako pierwszy. Przy tej zaś tkwił jeden człowiek.
Mads usiadł cicho i przyjrzał mu się uważnie.
Blask kaganka, płonącego na sąsiednim stole, wydobywał z mroku twarz mężczyzny – przeraźliwie chude, blade, zarośnięte oblicze z parą oczu tak przekrwionych, że wydawały się niemal czerwone.
Okrajec, pomyślał Mads.
– Ty jesteś Zaskroń – powiedział cicho. – A ta przy barze cię szuka. Wypytywała na trakcie.
Tamten drgnął, jakby się przebudził ze snu. Dłonie, które zacisnął na blacie ławy, drżały lekko, a prawym policzkiem wstrząsał tik.
– Po co? – wychrypiał. Zerkał dzikim wzrokiem na Strażniczkę, jakby dopiero teraz uświadomił sobie jej obecność.
– Nie wiem. – Mads wzruszył ramionami. – Może dlatego, że wozisz ludzi na drugi brzeg Martwego Jeziora?
Przewoźnik potarł z chrzęstem zarośnięty policzek, nie spuszczając oczu ze swego nieoczekiwanego rozmówcy.
– Czego chcesz? – spytał. Ich głosy były ciche niczym szelest zeschłych liści na ścieżce.
– Przewieź mnie na drugi brzeg – wyszeptał Voorten. – Zapłacę ci lepiej niż…
– Nie mogę. – Okrajec pokręcił głową. – Ktoś inny już zapłacił. Wypływam rano. Odejdź. Odejdź!
Mads cofnął się gwałtownie, bo ostatnie słowo zostało niemalże wykrzyczane. Znał Okrajców i poznał doskonale Przekleństwo, które zniszczyło ten ongiś piękny, waleczny naród i zredukowało go do bandy włóczących się po świecie szaleńców, którzy za nic mieli wiedzę, sztukę, uczucia czy własną tożsamość. Ich Przekleństwo stanowiła niekończąca się bezsenność, od której wytchnieniem były pojawiające się rzadko i nieprzewidzianie chwile krótkiej, nerwowej drzemki. Mads słyszał o Okrajcach, którzy potrafili zabić tego, kto przeszkodził im w zaśnięciu, i wiedział, że w rozmowach z nimi nakazana jest absolutna czujność.
Powieki przewoźnika naraz się zamknęły, a z ciała jakby uleciała energia. Głowa osunęła się na wyszczerbiony blat ławy i uderzyła czołem o drewno. Potrącony kufel przetoczył się w stronę wygasłego kaganka.
Strażniczka z szurnięciem odsunęła taboret, na którym zasiadała okrakiem. W gospodzie zapadła cisza jak makiem zasiał.
Mads uświadomił sobie, że siedzi dokładnie pomiędzy kobietą a śpiącym Zaskroniem. Ostrożnie obejrzał się przez ramię, całą siłą woli powstrzymując się od zaciśnięcia dłoni na rękojeści sztyletu.
Dziesiątki par błyszczących, niemal zwierzęcych oczu śledziły Strażniczkę, która powolnym krokiem, lekko kołysząc biodrami, szła w kierunku śpiącego, chłodna i bezlitosna. Mads zapomniał już o spostrzeżeniach z rozmowy na trakcie. W drwiącym uśmiechu Strażniczki i rozwartych szeroko oczach miejscowych dostrzegł cień potęgi kultu Smoczycy, który kobieta reprezentowała.
Jak na złość to właśnie on znalazł się na drodze owej potęgi.
Jak zwykle, pomyślał i uśmiechnął się sam do siebie.
– Ciekawa jestem, gospodarzu, czy chciałeś mnie zwieść, czy naprawdę nic nie wiedziałeś – powiedziała głośno, nie odwracając się do pobladłego karczmarza, który wciąż tkwił za kontuarem jak zaczarowany. – Znalazłam tego, którego szukałam, zanim zdołałam zadać ci jakiekolwiek pytanie, ale niepokoi mnie twoja niechęć do współpracy. Niepokoi i zapada w pamięć.
Stanęła przy ławie. Dłonią w rękawiczce ujęła podbródek śpiącego i uniosła jego głowę.
– Wrócę do ciebie, gospodarzu – dodała ciszej. – Tak na wszelki wypadek. By się przekonać, czy w twej duszy żyje kłamca.
Obracała w dłoni głowę Okrajca, jakby badała jej wartość, skupiona, niemalże zamyślona.
Jest prawie ładna, pomyślał nieoczekiwanie Mads i z trudem stłumił krzywy uśmiech. Omiótł spojrzeniem jej ogoloną czaszkę, delikatną, otoczoną kołnierzem szyję, zgrabne wypukłości skryte pod czarnym, nabijanym srebrnymi ćwiekami kaftanem i znów prawie się uśmiechnął.
A mnie, jak na złość, przez prawie dwa lata przesłuchiwał babsztyl o dupie rozmiarów tej gospody, pomyślał z ironią.
Srebrny diadem na skroniach Strażniczki połyskiwał złowieszczo.
Na kolejne skojarzenia zabrakło już czasu. Kobieta rozszerzyła nozdrza niczym drapieżnik, który właśnie zwęszył nowy trop, i odepchnęła głowę Okrajca, a ta zakołysała się i znów padła na stół. Strażniczka cofnęła się o krok i rozejrzała dookoła. Jej szmaragdowy wzrok przyszpilił Madsa.
– O… – Usta kobiety zeszpecił nieładny uśmiech. – Jest i wioskowy głupek. Za moim przykładem nadrabiasz zaległości towarzyskie, jak widzę. Ciekawe, że nie wydajesz się już taki głupi. Bardzo ciekawe, wręcz warte zbadania. Teraz jednak będę potrzebować od ciebie nie intelektu, a mięśni. Wywlecz tego śpiocha na zewnątrz.
Mads poczuł, jak robi mu się zimno.
– Pani, ja…
– Wywlecz go! – krzyknęła tak głośno, że aż skuliły się płomyki kaganków na sąsiednich ławach. W jej dłoni zamigotał nóż o wąskiej klindze.
Skupiwszy wzrok na ostrzu, Voorten dźwignął się powoli. Działaniami Strażniczek rządził zestaw tajemniczych zasad zwany potocznie litanią, z którego do wiadomości zwykłych ludzi przeniknęło niewiele. Jedną ze znanych wytycznych był zakaz podróżowania z widoczną bronią – wszak Strażniczki miały nieść wiernym wyznawcom pokrzepienie i pomoc. W związku z tym wykształciły one niebywałą wprost biegłość w posługiwaniu się nożami, które łatwo było ukryć. Oriana, Strażniczka przesłuchująca go przez kilka długich miesięcy, miała wielkie, na pozór niezgrabne dłonie, ale rzutem noża potrafiła przyszpilić szczura w kącie z odległości trzydziestu kroków. I to w półmroku. Mads nie wątpił, że Strażniczka stojąca obok osiągnęła podobną biegłość. Co więcej, widział jej emanujące wściekłością oczy i coraz ciemniejsze rumieńce, widział lekko drżący szpic noża i czuł, że kobieta z trudem panuje nad emocjami. A z odległości kilku kroków nie sposób chybić.
Wiedział również, że gwałtownie obudzony Okrajec jest równie groźny jak wściekła Strażniczka, a na pewno bardziej nieprzewidywalny. Dlatego najostrożniej jak potrafił, ujął Zaskronia pod pachy i zarzucił go sobie na plecy. Zdumiało go, jak lekkie było jego ciało, mimo że wiedział, iż pogrążeni w niekończącej się pogoni za snem Okrajcy często zapominają o jedzeniu. W gospodzie panowało absolutne milczenie, przerywane jedynie przez strzelanie dopalających się w kominku bierwion. Przygarbiony Mads brnął ku drzwiom, które zdawały się teraz odległe niczym wrota końca świata. Szedł powoli, powolutku, jakby otaczająca go cisza stała się gęstą mazią, uniemożliwiającą jakiekolwiek szybkie ruchy.
Zaskroń chrapnął i przez sen zacisnął dłoń na grdyce Madsa. Ten zesztywniał, czując, jak zalewa go gorący pot.
– Dalej! – warknęła Strażniczka. – Na dwór!
Spośród miriad spłoszonych myśli uganiających się po umyśle Voortena wybiła się jedna: Jak długo on śpi? Nigdy nie słyszał, by Okrajcowi udało się zasnąć na dłużej niż pięć minut, a czym dłuższy był jego sen, tym większa furia po przebudzeniu.
– No, głupku? – szydziła Strażniczka. – Ciężko ci?
Jeszcze dziesięć kroków, pięć, potem schodki w górę, pięć, cztery, dwa, jeden. Klamka, zgrzyt zawiasów, zimny podmuch wiatru. Tchnienie nocy, świerszcze, gwar w gospodzie ucięty trzaśnięciem drzwi. Swąd dymu z kominów. Szelest trawy, na której układał Zaskronia. Ulga, bezgraniczna ulga.
Mads wyprostował się, przetarł spocone czoło, a po krótkiej chwili, przypomniawszy sobie o roli, którą uparł się odegrać, znów się zgarbił pod bacznym spojrzeniem Strażniczki. Jednocześnie cofnął się lekko, by znaleźć się poza zasięgiem ataku rozbudzonego Okrajca.
Strażniczka patrzyła na niego ze wzgardą.
– Dokąd to? – wycedziła. – Masz coś na sumieniu, prawda? Bo to, że nie jesteś wioskowym głupkiem, wiedziałam od razu.
Naszła go ochota, by wyprostować się, smagnąć ją spojrzeniem i powiedzieć jej prawdę. Bo tu, na odludziu, samotna Strażniczka nie była nikim strasznym, przynajmniej dla człowieka, który przeszedł tyle co on i miał tyle powodów, by ją i jej podobnych nienawidzić. Tym bardziej, że ta zachowywała się nietypowo, wręcz dziwnie. Mads słyszał, jak przeklina pod nosem, i widział, jak najpierw daje się wyprowadzić w pole prostym kłamstwem, a potem popełnia błąd, każąc mu taszczyć śpiącego Okrajca. Co więcej, z niejasnych powodów podróżowała sama, bez Starszej. Nie, w przeciwieństwie do ludzi w gospodzie, nie bał się jej wcale.
Mimo tego postanowił pociągnąć swą grę.
– Ja głupi! – przytaknął, kiwając z zapałem głową. – I śmierdzi mi z gęby, a jak się zbudzę…
– Śmierdzi, fakt. – Prawa brew kobiety uniosła się z drwiną. – Głupotę zaś zaraz ocenię. Obudź tego tutaj.
Jej nóż, wąski niczym żądło, wskazał nieruchomego Okrajca.
– A po co? – Mads rozdziawił gębę. – Niech se drzemie, pani, przecie to tylko…
Sztylet drgnął, a oczy Strażniczki zabłysły.
– Obudź go!
Przez umysł wojownika przemknęło kilkadziesiąt pomysłów na to, jak odwlec wykonanie polecenia – przecież Okrajec mógł lada chwila zbudzić się sam z siebie – lecz wszystkie bledły wobec błysku stali jej sztyletu. Przełknął więc ślinę, oblizał wargi i wyszczerzył zęby w najgłupszym ze znanych mu uśmiechów.
– Dobra, obudzę, obudzę. Czemu mam nie obudzić. Ej, ty! – zawołał do nieruchomego Zaskronia. – Wstawaj, ladaco! Wielmożna pani chce z tobą gadać. Wstajesz czy nie?
Zaskroń ani drgnął. Mads spojrzał na Strażniczkę i rozkładając ramiona, ponownie głupkowato się uśmiechnął.
– Ni cholery – poskarżył się.
– Słabo się starasz – oznajmiła Strażniczka i zrobiła krok w tył, dając tym samym do zrozumienia, że doskonale wie o przypadłości Okrajców. – No, podejdź bliżej. Szarpnij go raz i drugi.
W tej chwili drzwi od gospody rozwarły się z hukiem. Strażniczkę, Madsa i leżącego w błocie Zaskronia zalał potok niewyraźnego, migotliwego światła, a powietrze przesyciły duszne zapachy. Wysoki, brodaty Głuchoborzanin wyszedł jak gdyby nigdy nic, zatrzasnął drzwi za sobą, przekroczył ciało Okrajca, odszedł kilka kroków i zaczął się mocować ze spodniami. Zakrzywiony miecz, który nosił przytroczony do pleców, podskakiwał lekko.
– Szczam – rzucił przez ramię do Strażniczki, która spoglądała na niego ze zmarszczonymi brwiami. – Mężczyźni tak mają. Muszą się od czasu do czasu odlać.
Mads przechwycił jego spojrzenie, rozognione, błyszczące, bynajmniej nie od nadmiaru alkoholu. Widywał już takie spojrzenia, najczęściej u ludzi, którzy właśnie mieli popełnić największe szaleństwo w swoim życiu. Odsunął się odruchowo. Wiedział, że na coś się zanosi, i nie chciał się stać tego częścią.
Strażniczka też się cofnęła, nie wiadomo, przestraszona czy oburzona zuchwalstwem.
– Jak cię zwą, pyszałku? – spytała, cedząc słowa.
– A co to ma za znaczenie? – Głuchoborzanin wzruszył ramionami. Rozległ się plusk moczu.
– Czy wiesz, jakie kary grożą za znieważenie Smoczej Strażniczki? – Jej oczy płonęły. – Niemożliwe, by w tym nieszczęsnym przytułku dla obłąkanych, z którego niechybnie uciekłeś, nic nie mówiono o…
– Daruj sobie, kobieto. – Brodacz parsknął udawanym śmiechem i zawiązał spodnie. – No, tom się odlał. Teraz druga sprawa.
W jego dłoni zalśnił zakrzywiony niczym pazur dzikiego zwierzęcia nóż, połyskujący mdłym, księżycowym blaskiem. Wzrok rycerza z Głuchoborów był straszny.
– Karami będziesz mi grozić? – syknął. – Nadymać się będziesz, puszyć, imienia żądać? Może tupniesz jeszcze nóżką, co? Chyba zapomniałaś, jakie czasy nastały. Chyba zapomniałaś, gdzie się znalazłaś. Nie pamiętasz, jak daleko masz do domu?
Zrobił krok ku skamieniałej Strażniczce, a wtedy trzy rzeczy wydarzyły się niemalże jednocześnie.
– Bierz Zaskronia i uciekaj! – szepnął czyjś głos za plecami Voortena. Ten zerknął błyskawicznie za siebie i ujrzał czarnego kruka, siedzącego na skraju dachu. Prawe, jaskrawozielone oko ptaka było zaskakująco ludzkie.
Mads zerknął na Okrajca, a ten, zapomniany przez wszystkich, nagle się poruszył i usiadł.
W tejże chwili ziemia zadudniła pod ciężkimi kopytami, a noc wypełnił szczęk oręża i pokrzykiwania zbrojnych.
– Da’el cumreigh! – zawołała wielkim głosem Strażniczka. – Isli tae nagan!
– Uciekajcie! – wrzasnął ledwie zrozumiale kruk, bijąc skrzydłami.
Zaskroń skoczył na równe nogi i zatoczył się, wciąż jeszcze pijany od nieoczekiwanego haustu snu. Jego wzrok padł na plecy Strażniczki i rozjarzył się od niepohamowanej wściekłości.
– Stój! – ryknął Mads.
Przemknął pod ramieniem Głuchoborzanina, który zamierzał się do rzutu nożem, przebiegł obok Strażniczki, wznoszącej dłonie w próbie przyzwania Mocy, uderzył barkiem w nadspodziewanie twardy brzuch Okrajca i zwalił go na mokrą trawę. Tamten, oślepiony wściekłością, natychmiast ucapił go za gardło i zacisnął dłonie z całej siły, lecz Voorten instynktownie wbił kolano w jego pachwinę. Zaskroń jęknął, skulił się, rozluźnił uchwyt. Mads odrzucił jego nagle osłabłe ramiona i trzasnął go z całej siły w policzek, a potem jeszcze raz.
– Uciekaj! – krzyknął, widząc przytomniejące spojrzenie Okrajca.
Szarpnął go, pomagając mu wstać. Przebiegli kilka kroków, gdy nagle Zaskroń potknął się po raz pierwszy. Mads z rozpaczą poderwał go ponownie, lecz na próżno. Okrajec padł znów, ale tym razem prosto pod kopyta wielkiego, czarnego rumaka.
Blask czerwonawego księżyca opromienił postać jeźdźca, rosłego męża, spotężniałego dzięki ogromnemu napierśnikowi i opancerzonym ramionom, z których sterczały grzebienie podobne do złożonych smoczych skrzydeł. Lewą dłonią sprawnie powodował rumakiem, który zatańczył w miejscu, a prawą unosił ciężką włócznię. Nie miał hełmu, a jego oczy, ciemne plamy na tle bladej cery, świdrowały zaskoczonych pieszych.
Tuistanin. Co gorsza, pasowany. Jeden z najgroźniejszych przeciwników, jakich można było sobie wyobrazić.
Czas zwolnił. Mads prostował się, ważąc swoje szanse. Wciąż mógł odskoczyć, uciec w mrok. Przecież oni nie wiedzieli, kim naprawdę był…
– Hej, jest tutaj! – zagrzmiał jeździec. – Mam go! Mam Voortena!
Mads nie mógł później dojść do tego, czy instynktownie rzucił się do ucieczki, czy też podświadomie sięgnął po broń; a może jeździec po prostu postanowił go na wszelki wypadek powstrzymać. W każdym razie, uderzenie tępego końca włóczni nastąpiło zbyt szybko, by mógł go uniknąć. Po purpurowej eksplozji w jego głowie zaległa ciemność.
***
Martwe jezioro
Copyright © by Marcin Mortka 2022
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2022
Redakcja – Paulina Stoparek
Korekta – Anna Strożek, Magdalena Świerczek-Gryboś
Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Ilustracja na okładce – Piotr Sokołowski
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I tej edycji, Kraków 2022
ISBN mobi: 9788382105520
ISBN epub: 9788382105537
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka
Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Karolina Prewysz-Kwinto, Paulina Gawęda, Piotr Jankowski, Barbara Chęcińska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Mateusz Wesołowski
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Paweł Kasprowicz, Marcin Mendelski
Administracja: Klaudia Sater, Monika Kuzko, Małgorzata Pokrywka
Finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl