Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Stanisława Celińska ze swadą opowiada o aktorstwie i codzienności, o sukcesach i problemach, o autorytetach i szukaniu spokoju.
Książka jest złożona z dwóch głównych warstw: pierwszej - pełnej faktów, oraz drugiej - refleksyjnej, z osobistym przesłaniem. Równolegle barwny portret Stanisławy Celińskiej tworzą jej przyjaciele i znajomi, m.in. Andrzej Wajda, Andrzej Seweryn, Daniel Olbrychski, Maciej Stuhr…
Stanisława Celińska jest jedna i nigdzie nie ma osoby podobnej do niej - i w talencie, i w człowieczeństwie. W życiu jest heroiczna, w uzdolnieniach nie do ogarnięcia. Ma energię silnika odrzutowego, głos niebotyczny, muzykalność kompletną i odwagę zawodową jak mało kto. Po prostu - Stasia jest wspaniałą aktorką i niezwykłą osobą. To dla niej Bertolt Brecht napisał
Mutter Courage…
Kazimierz Kutz
Stasia jest to NAJCZYSTSZY DIAMENT -
Wielka AKTORKA...
Wielki CZŁOWIEK...
Mój wielki PRZYJACIEL...
Jerzy Antczak
Stanisława Celińska - aktorka teatralna i filmowa, współpracuje też z Teatrem Polskiego Radia, wokalistka, autorka tekstów piosenek. Warszawianka, absolwentka PWST w Warszawie. Stworzyła różnorodne postaci, dramatyczne i komediowe, pierwszo i drugoplanowe, epizodyczne, ale zawsze pełne emocji, przykuwające uwagę widzów i długo pamiętane. Na scenie teatralnej zadebiutowała w Teatrze Współczesnym w Warszawie (1968), w filmie u Andrzeja Wajdy w głośnym "Krajobrazie po bitwie" (1970).
Była związana również z innymi warszawskimi teatrami: Ateneum, Dramatycznym, Studio, Rozmaitości oraz z Teatrem Nowym w Poznaniu. Do 2015 roku w zespole Nowego Teatru w Warszawie, gdzie zasłynęła z ról w spektaklach w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego.
Wystąpiła m.in. w filmach: "Nie ma róży bez ognia", "Zaklęte rewiry", "Panny z Wilka", "Panna Nikt", "Fuks", "Pieniądze to nie wszystko", "Katyń", "1920 Bitwa warszawska", oraz w serialach, m.in.:"Noce i dnie", "Alternatywy 4", "Zmiennicy", "Złotopolscy", "Samo życie", "Mamuśki", "Barwy szczęścia". Od 2012 roku regularnie nagrywa płyty ("Nowa Warszawa", "Atramentowa...", "Malinowa...", "Jesienna...") i występuje na koncertach.
Laureatka wielu nagród. Długą listę rozpoczyna I Nagroda w kategorii Debiuty na festiwalu w Opolu w 1969 roku za piosenkę "Ptakom podobni". W ostatnich latach wyróżniona m.in. Orłem - Polską Nagrodą Filmową (2011), Nagrodą im. Cypriana Kamila Norwida (2014), Wielką Nagrodą Festiwalu Dwa Teatry (2016), Fryderykiem (2019) i Nagrodą Publiczności na Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu (2020).
Karolina Prewęcka - dziennikarka prasowa, autorka książek. Pochodzi z miejscowości Lubraniec na Kujawach. Ukończyła etnografię na Uniwersytecie Warszawskim. W wydawnictwie Prószyński i S-ka ukazały się jej wywiady-rzeki z Bohdanem Łazuką - "Przypuszczam, że wątpię", i ze specjalistą psychoterapii uzależnień dr. med. Bohdanem T. Woronowiczem - "Dasz radę!" Opublikowała również inne książki o ludziach kultury, biznesu i postaciach historycznych, m.in. o jasnowidzu Stefanie Ossowieckim i malarce Meli Muter.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 323
Copyright © Stanisława Celińska & Karolina Prewęcka, 2012, 2020
Projekt okładki
Aleksandra Grabowska
Zdjęcie na okładce
© Marcin Banasik
Zdjęcia w książce
Archiwum prywatne Stanisławy Celińskiej
Archiwum prywatne Piotra Loretza
Agencja Gazeta
East News
Fototeka Filmoteki Narodowej, Studio Filmowe KADR
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Renata Bubrowiecka
Korekta
Irma Iwaszko
ISBN 978-83-8234-872-9
Warszawa 2020
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Wstęp
Rok spotkań
Zwykła i niezwykła jednocześnie. Mama, przyjaciółka, sąsiadka i wielka aktorka. Cieszą ją codzienne drobiazgi. Kilka gatunków herbaty samodzielnie zmieszanych („Co za zapach!”), kwiaty na parapecie („Ten dostałam od Oli, a ten od…”), widok za oknem („Nigdzie nie muszę wyjeżdżać…”).
Wyznacza sobie wielkie cele w aktorstwie. Wszechstronna. Eksperymentuje i broni fundamentów tradycyjnego teatru. Dramatyczna i komediowa. Teatralna i estradowa. W ambitnym kinie i kochanym przez miliony serialu. Zależy jej na całości dzieła, w którym jest. Od początku do końca. Nie wymaga zauważenia swojej kreacji, choć to miłe. Najważniejsze jednak, żeby spektakl czy film miał siłę, pobudzał wyobraźnię, niósł prawdę („Szukam prawdy postaci”, „Trzymam się tematu”).
Zakochana w życiu, dzieciach i wnukach, w ludziach, przyrodzie, zwierzętach. Z pieskiem Teklą była niemal szesnaście lat. Mówi o niej, że mądrością przewyższała człowieka. „To nie pies. To człowiek!”. „Anioł nie pies”. „Córuś”. „Koteczek”. „Teklunia”. Wcześniej były inne psy, koty, świnka morska Rudka. Pielęgnice w akwarium podpływały do jej ręki. Głaskała ryby, nawet glonojady. Słucha ptaków. Przygląda się niebu. Przytula do drzew. Dostrzega źdźbło.
Zachwycona dziełami ludzkiego geniuszu. Sztuką i wynalazkami ułatwiającymi codzienność. Wpatrzona w rzeźby Michała Anioła, malarstwo van Gogha, w ładne pejzaże i martwe natury, no i w nowe modele wiertarek. Za to wszystko dziękuje Panu Bogu. I za siebie, że jest, że wróciła, bo już jakby jej nie było. Za powtórne narodziny.
„Po co ta książka?” – pyta trochę mnie, bardziej siebie. Chciałaby, żeby to było takie ku pokrzepieniu serc, żeby ten, kto to przeczyta, pomyślał: „Aha, ona jest taka a taka, ma swoje wzloty i swoje upadki. To jest człowiek. Tak jak ja”. Chciałaby, abyśmy w jej opowieści o sobie i w jej Świadectwie o pokonaniu uzależnienia odnajdywali siebie.
Bo życie jest śmieszne, zabawne, ale i groźne. Bogate w różne zjawiska. W życiu trzeba wybierać, decydować, wiedzieć, można jednak też wątpić. Uczymy się panować nad problemami, lecz nie wymagajmy od siebie zbyt wiele.
To był ponad rok spotkań ze Stanisławą Celińską i osobami, które zaprosiła do książki o sobie.
Karolina Prewęcka
Rozdział pierwszy
Metoda małych kroków
17 stycznia 2011,
mieszkanie Stanisławy Celińskiej
na warszawskim Mokotowie
Herbata? Mocniejsza czy taka sobie?
Mocniejsza, bez cukru.
Znajomi proszą, żeby podziękować Pani za koncerty. Mówią, że jest Pani im bliska i wywołuje wzruszenie. Przyjaciółka wspomniała swojego ojca, który płakał, gdy słuchał kolęd w Pani wykonaniu.
Dygresja o tyle ważna, że miłość ludzi jest mi potrzebna. Rekompensuje mi to, czego brakowało mi w dzieciństwie. Cieszę się tym. Czuję, że jestem potrzebna innym i mogę coś dać od siebie.
Za wcześnie się urodziłam, tuż po wojnie, w nie najlepszym momencie życia moich rodziców. Ojciec szybko umarł. Nie miałam rodzeństwa. Swoją rodzinę sama powiększyłam, bo urodziłam dwoje dzieci.
Różnie życiorysy się układają. Ktoś od dzieciństwa ma miłość, dom, a czasem jest inaczej… A te kolędy, to chyba dość dawno było. Ostatni spektakl, który zobaczyła moja Mama, w Starej Prochowni, u Siemiona. Mama powiedziała: „Ile pokoleń musiało się na to złożyć, żebyś ty była taka jaka jesteś”. Bardzo musiało się jej to spodobać.
Cytrynka, sok malinowy? Mam tu taki specjalny stoliczek. A nogi się mieszczą pod blatem? Stawiam, żeby nie pisać na kolanie. Tak to właśnie sobie wymyśliłam. Miejsce ciasne, ale własne.
Już przyszłaś. Ciastko poczułaś? Teklunia, spokojnie, nie szczekaj, bo cię wyprosimy, musisz zachowywać się kulturalnie…
Wiele osób mówi mi, także nieznajomych, z różnych stron kraju, że ludzie wręcz Panią kochają.
To wszystko, co słyszę, podnosi mnie na duchu. Miłość innych dodaje mi sił, bo na przykład wczoraj każde wyjście z domu miałam dosyć bolesne. W Klubie Polskim, granym w Teatrze Dramatycznym, muszę ukazać całą potęgę mojej bohaterki Makryny. To postać niebywała. Trochę mnie to kosztuje. Czuję się młodo, ale to nie to, co kiedyś, muszę więcej odpoczywać.
Jest taka starożytna mądrość, że osiągnąć rzeczy wielkie można dzięki metodzie małych kroków. Jest to przydatne w różnych sytuacjach: przy wychodzeniu z nałogów, ale i osiąganiu konkretnych rzeczy. Jeśli się chce wejść – takie to może banalne – na Mount Everest, nie powinno się myśleć: „O Boże, jaka ta góra wysoka. Nie wejdę”. Najlepiej nie myśleć w ogóle o szczycie, ale iść. Każdy etap wykonać starannie. Najpierw zaopatrzyć się w liny, haki, przygotować się, a potem pomału, metr po metrze iść. Po pewnym czasie człowiek patrzy… i oto nagle jest na szczycie.
Tak radzi Marek Aureliusz. Sugeruje, że obowiązek trzeba podzielić na odcinki: „Każdy obowiązek składa się z pewnych jakby części, o te dbać należy i spokojnie, bez zniecierpliwienia wobec osób niezadowolonych z ciebie wypełniać po prostu zadanie, które masz przed sobą”. Marek Aureliusz to postać wiarygodna. Stracił dzieci, więc musiał mieć siłę i wiedział, z czego ją czerpać. Często zdarza się, że robimy coś, a wszyscy dookoła mówią: „Eee, to nie ma sensu”. Ja jednak coś sobie założyłam, wypełniam to i wierzę w to, co robię. Robię to do końca, bo wtedy ma to sens. Nie boję się niczego, jestem spokojna.
Często mówimy z boleścią: „Ile mam do zrobienia…” – i wtedy wyrasta przed nami ten Mount Everest. Należy wówczas powiedzieć: „Zaraz, spokojnie, pomału…” – i znów od początku: „Każdy obowiązek składa się z pewnych jakby części” i tak dalej. To ważna myśl dla mnie i mam nadzieję, że również dla tych, którzy będą chcieli mnie poznać. Zresztą dzięki mojej Babci znam wiele takich mądrości życiowych. Do zapisanych w książce łatwiej się wraca.
Rozdział drugi
Dzikie dziecko
początek 2011 roku,
Mokotów
Kim była Pani babcia?
Babcia Janeczka to niezwykle dzielna osoba. Odważna, bardzo silna. Była w obozie w Ravensbrück. Przekłusowała z kolejki śmierci do kolejki pracy za plecami Niemca. Tam kobiety w pewnym wieku szły na śmierć, a młode do pracy. Ustawiały się dwie kolejki. Jak hitlerowiec się odwrócił, to Babcia przebiegła do kolejki pracy. Groził za to strzał w głowę.
Jeszcze przed obozem, ale już w trakcie wojny, podczas strzelaniny Babcia położyła nogę na głowie mojej Mamy. Ochroniła ją. Odłamek wszedł Babci w nogę i już w niej został, a potem dawał o sobie znać. Babcia wtedy mówiła: „O, będzie deszcz”. I z tym odłamkiem odeszła.
Schludna, czysta, pracowita, odpowiedzialna, oszczędna. Jak dostawała coś od kogoś, chowała do szafy na później, bardzo rzadko od razu to wkładała. Z tak silną osobowością w domu czasami było mi ciężko. Nie była z naszej rodziny. To macocha mojej Mamy. Pochodziła z takiego rodu, gdzie było dwanaścioro dzieci. Jedno z nich, dziewczynka, bardzo szybko umarło i podobno było to święte dziecko. Opowiadano mi o niej.
Babcia urodziła się pod zaborem rosyjskim, skończyła chyba tylko cztery lata szkoły elementarnej, nie miała możliwości kształcić się dalej, do końca życia pisała z błędami, ale miała w sobie wrodzoną mądrość i ogładę.
Jak chciałyśmy mieć z Mamą satysfakcję i ubaw, że Babcia jednak nie jest taka doskonała, to podsuwałyśmy jej ulubione cukierki. Bo Babcia miała też słabości. Jedną z nich były cukierki kukułki troszkę nasączone alkoholem, a drugą – śliwki węgierki. Kukułki znikały w trakcie rozmowy, zostawała po nich pusta miseczka, to samo było z węgierkami.
Babcia w nocy wstawała i paliła. To był po prostu komin palący i dymiący, zwłaszcza po wojnie, kiedy się okazało, że mój Dziadek się nie odnalazł. Dziadek, Antoni Łysakowski herbu Leliwa, wspaniały pan w białych rękawiczkach, delikatny i cudowny, zaginął gdzieś bez wieści. Babcia i moja Mama – jego córka – nigdy go nie odnalazły.
Fifka Babci była brązowa w środku od nikotyny. Pewnego razu Babcia, dając mi końcówkę papierosa, poprosiła (a może zdarzało się to częściej): „Stasiuńka, zgaś tego papierosa”. Ja na to: „Oczywiście”, ale ponieważ był ze mnie mały chuligan, pociągnęłam sobie tego papierosa. Pewnie mi za bardzo nie smakował, nie pamiętam dokładnie, ale nie zrobił na mnie kolosalnego wrażenia. Spróbowałam jednak, choć wiedziałam, że nie wolno. Tłumaczyłam sobie, że Babcia przecież nic nie zastrzegła, tylko poprosiła, żebym zgasiła.
Kiedyś Babcia poszła do lekarza, a ten powiedział jej, że posadzi kwiatki na jej grobie. Przestraszyła się tak, że rzuciła palenie natychmiast. Musiała przecież pożyć dla mnie. Ale potem miała ataki w nocy i o mało nie umarła bez tych papierosów.
Nie przypuszczała, że mogę mieć problemy z alkoholem, i robiła fantastyczne wino z głogu i dzikiej róży. Stało w gąsiorach na kredensie. Trzeba było wejść na stołek i pociągnąć z rurki, żeby spłynęło do butelek. Mnie było łatwiej to zrobić, bo Babcia była już w pewnym wieku, a ja – mała koza. „Pociągnij z rurki, Stasiuńka” – mówiła. Bardzo mi to wino smakowało. Fajnie się od niego kręciło w głowie. „Oj, Babciu, coś nie leci. Trzeba jeszcze raz” – kłamałam i pociągałam kilka razy…
Babcia nie miała świadomości, że może mi szkodzić. Wtedy nie mówiło się o alkoholizmie. Mówiło się pijak i już. Nie było również grup AA, a alkohol też był inny. Teraz jest w nim chemia, która uzależnia i niszczy układ nerwowy.
Podzieli się Pani jakąś sentencją babci Janeczki?
Wypisywałam je na kafelkach na piecu. Są wyryte we mnie. Tu jest stara makatka, którą haftowała Babcia przy mnie. Traktuję ją jak relikwię. Jest już strasznie wypłowiała, ale widać napis: „Przy muzyce i robocie człek zapomni o kłopocie”. To absolutna prawda. Jest tu śmieszna rzecz na tej makatce, bo ten wyhaftowany kontrabasista jest leworęczny.
Dobrze jest mieć coś takiego przed oczami, bo człowiek zapomina o sprawach podstawowych, jak tlen, którym oddycha. Warto do nich wracać. Muzyka zawsze działa na mnie terapeutycznie. Tak samo jak praca.
Kolejna sentencja Babci: „Stasiuńka, nigdy nie pokazuj całej dupy, tylko zawsze kawałek”. Inaczej mówiąc: „Zachowaj dystans – w zawodzie, w małżeństwie”. Nawet w najbardziej intymnych sytuacjach zachowaj dystans. Trzeba umieć zaciekawiać sobą.
Uszanować własną przestrzeń…
Dobrze to pani powiedziała…
Babcia była niezwykle zabawna. „Nos. Co się stało z moim nosem?” – mówiła, jak już była starsza. „No, taka kluka się zrobiła”. Jak jechałyśmy razem tramwajem, to po wyjściu komentowała: „Ty widziałaś? Jaki ona miała nos? No, kluka”. Przewrażliwiona była na tym punkcie.
Dziadek podobno nigdy nie wiedział, kiedy Babcia miała tak zwane kobiece dni, a wtedy zwykle mężczyzna chce uciekać z domu. Babcia nie obarczała go tym, nie okazywała tego, że ją boli głowa i inne rzeczy. To było jej drugie małżeństwo. Pierwsze było utrzymywane w pewnej tajemnicy, nieudane. Jej pierwszy mąż pił. Poślizgnął się, spadł ze schodów i zmarł. Złośliwcy twierdzili, że Babcia być może mu w tym pomogła. Posmarowała te schody czymś… Ale to niemożliwe, bo była naprawdę dobrym i bardzo wierzącym człowiekiem.
A ten drugi związek z Dziadkiem był na zasadzie ognia i wody, bo Dziadek był nieśmiały, delikatny, farmaceuta, meteorolog o dużych zdolnościach aktorskich. Mama mówiła, że jestem do niego podobna. Ręce mam podobne. I to aktorstwo… Dziadek ostatnią koszulę by zdjął dla potrzebującego, a potem pupa by mu zmarzła. Taki był. Ja kiedyś podobnie się zachowywałam, potrafiłam oddać wszystko. Jak ktoś stwierdzał, że mu się coś mojego podoba, od razu chciałam to oddać, taki odruch miałam. Jak to się mówi, byłam za dobra. Teraz nieco się zmieniłam. Zaczęłam się chronić. Poza tym mam rodzinę…
Po wspaniałym Dziadku zostało mi tylko jedno zdjęcie. Gdzieś tu wisi. Miał taki orli nosek, chopinowski. Mama też taki miała.
Urodziła się Pani tuż po wojnie…
Tak, tuż po wojnie. Mieszkałam przy ulicy Stalowej na warszawskiej Pradze. Urodziłam się z włosami do ramion, czym wprawiłam wszystkich w zdumienie. Miałam gęste ciemne włosy. Na Stalowej spędziłam najważniejsze pierwsze trzy lata życia, bo teraz już wiem, że w dziecku wszystko się w tym okresie kształtuje.
Byłam wtedy dosyć zaniedbana, zawszona, niedożywiona. Babcia podejrzewała nawet u mnie krzywicę. Kto wie? Miałam dużą głowę i problemy z kolanami. Przewracałam się. Należę do pokolenia powojennego, słabego i silnego jednocześnie. Dorastałam w czasach PRL i trzeba było wtedy walczyć o siebie.
Najbliższą Pani osobą we wczesnym dzieciństwie była babcia?
Nie. Najbliższą mi osobą był wówczas Ojciec. Był już wtedy chory, ale o tym dowiedziałam się potem.
Tak mało wiem o swoich przodkach. Choć teraz są różne metody, żeby dowiedzieć się czegoś o swoim pochodzeniu. Słyszałam, że można posłać swój włos do Szwajcarii, gdzie genetycy odczytują z niego rodowód. Chociaż wiedza o tym może nas kosztować dużo emocji…
Pierwsza żona mojego Dziadka, mama mojej Mamy, nazywała się Saliszczewskaja. Była Rosjanką, prawdopodobnie z Ukrainy, o czym dowiedziałam się dopiero po śmierci Mamy. W moich żyłach płynie również – o czym Mama mi mówiła – krew hiszpańska.
Czy Pani prababka była Hiszpanką?
Podejrzewam, że mogliśmy mieć raczej cygańskich przodków. Rozmawiałam o tym z Jerzym Celińskim, kaskaderem. Mama Ojca miała ciemną karnację, a ojciec też miał urodę cygańską. No i strasznie mocno działa na mnie muzyka Romów. Żartuję czasem, że mogłabym wrócić do picia tylko przy niej. Jest cudna, ma w sobie taką wyjątkową afirmację życia i wolność. Jest w niej coś przepastnego. W recitalu Piękny świat śpiewam pieśńPapuszy, cygańskiej poetki, z muzyką Jerzego Tyszkowskiego. Papusza, czyli Bronisława Wajs, została wyklęta przez Cyganów z powodu ujawnienia w swojej twórczości szczegółów z ich życia. W jej poezji jest tkliwość, żałość, żal za minionymi latami, a przede wszystkim miłość do przyrody.
Przypomniałam sobie właśnie, że po raz pierwszy tę pieśń wykonywałam przed laty w spektaklu Żywy trup. Żartobliwie nazywam ten utwór ekologicznym:
Oj, jak pięknie żyć
To wszystko widzieć
Oj, jak pięknie żyć
To wszystko słyszeć
Oj, jak pięknie
Czarne jagody
Jak łzy cygańskie zbierać
Oj, jak pięknie żyć
Ptasich pieśni w noc wielką słuchać
Oj, jak pięknie żyć
I nocami nad wodę chodzić
Ryby zimne jak zimna woda
W ręce brać
Oj, jak pięknie las wielki szumi
On mi pieśni śpiewa
Oj, jak pięknie rzeki biegną
Moje serce cieszą
Jak pięknie patrzeć w wodną toń
I wszystko jej powiedzieć
Nikt mnie nie zrozumie
Tylko lasy i rzeki
Co opowiadam, wszystko już przeszło
Wszystko z sobą zabrało
I młode lata.
Mama mówiła mi, że Ojciec też był ze szlacheckiego rodu herbu Zaremba. Wiem, że są miejscowości Celiny Szlacheckie i Celiny Włościańskie. Może właśnie stamtąd wywodzą się Celińscy?
Herby tak na co dzień nie mają znaczenia, ale nabierają go, gdy człowiek się pogubi i powinien uzmysłowić sobie, że nie wyleciał sroce spod ogona. Kiedy zachowywałam się nieodpowiedzialnie, czasem miałam taki przebłysk świadomości, kim jestem, skąd się wzięłam, co Mama mi mówiła o rodzinie – i otrząsałam się. Wiedziałam, że powinnam wrócić na pewien poziom i w życiu, i w zawodzie. I utrzymać go.
Kim był Pani ojciec?
Ojciec do wojny mieszkał w Łowiczu ze swoją pierwszą żoną. Był dyrektorem szkoły muzycznej, pianistą. Mam plakaty z nim i inne pamiątki po nim od mojej starszej przyrodniej siostry, Eli. Jego pierwsza żona była niepełnosprawna, może sparaliżowana? Podczas bombardowania miasta Ojca z siostrą nie było w domu, a ona tam została. Zginęła. Wtedy Ela przyjechała z Tatą do Warszawy. Ela ma teraz siedemdziesiąt sześć lat. I można powiedzieć, że trochę mnie wychowała.
Tata poznał moją Mamę po wojnie. Mama też była muzykiem. Grała na skrzypcach. I gdy teraz myślę o Ojcu, przychodzi mi do głowy sentencja z wiersza księdza Jana Twardowskiego: „Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”. Ojciec bowiem zmarł, kiedy miałam trzy lata. Zresztą gdy człowiek osiąga pewien wiek, coraz częściej tak sobie myśli, ponieważ zaczynają umierać nasze koleżanki i koledzy, ludzie z naszego pokolenia. Myślę czasem: „Cholera, a jak nie zdążę? Muszę się spotkać”. Tak było na przykład z Tadeuszem Łomnickim.
Byłam wtedy w Poznaniu, a on mieszkał w tym samym mieszkaniu co ja tuż przed nim, bo grałam przez rok w tamtejszym teatrze. Łomnicki próbował wtedy Króla Leara. Przyjechałam do Poznania z sentymentu. Zobaczyłam się z Tadziem na chwilę. Żartowaliśmy, że da mi klucz do siebie… Miałam jakieś przeczucie. Zdopingowałam ówczesnego dyrektora Teatru Nowego Eugeniusza Korina, żeby robił zdjęcia, żeby zostało jak najwięcej materiałów z prób do przedstawienia. Planowaliśmy sobie jeszcze z Tadziem porozmawiać, bo te spotkania zawsze dużo mi dawały zawodowo i życiowo. Ale on był wtedy zmęczony, a ja też czegoś się uczyłam i nie chciałam mu przeszkadzać. I niestety… Nie dane nam było więcej zamienić słowa.
Udało mi się natomiast dorwać Gustawa Holoubka na tarasie w Radziejowicach w Domu Pracy Twórczej. Długo dyskutowaliśmy.
Trzeba dostrzegać takie chwile. Odczytywać ZNAKI, których jest bardzo dużo, ale które lekceważymy, choćby z braku czasu. Rozwiewamy nasze przeczucia, mówiąc sobie: „Co tam. Coś mi się wydawało. To nieważne”, ale instynkt działa, myśl się pojawia. Nie ma przypadków, mam na to dowody. Wierzę w to, że włos z głowy nie spadnie wbrew Boskiej Woli. Wszystko jest efektem przeznaczenia.
Tylko żeby odczytywać ZNAKI, trzeba trochę spokojniej żyć. A człowiek, gdy jest młody, niestety goni, pędzi, traktuje życie po łebkach. Dopiero na starość wie, że trzeba zwolnić, pożyć pełniej, smakować każdą sekundę. Staram się to robić i wiem, że tak jest dobrze.
Co jeszcze wie Pani o ojcu?
Całe życie go szukam, również w moich partnerach.
Grał w domu, przeważnie Chopina. Kiedy miałam niecałe trzy lata, słuchając takiego samego utworu w radiu, mówiłam: „O, tata gra”. Zresztą zawsze jak widzę klawiaturę, to coś się ze mną dzieje w środku. Być może brał mnie na kolana i razem siadaliśmy przy instrumencie?
Chciałabym wiedzieć, czy Ojciec mnie kochał. To strasznie dla mnie ważne. Nie pamiętam dokładnie jego twarzy, ale wręcz czuję do dziś ciepło bijące od niego. Przed oczami ciągle mam taką scenę: on siedzi na tapczanie, ja drepczę dookoła niego i czeszę go. Mojej Mamy z tego pierwszego okresu życia nie pamiętam. Pamiętam za to babcię Celińską, mamę Ojca. Wpychała we mnie jedzenie na siłę, zwłaszcza płatki owsiane. Znienawidziłam je. Nie tknęłam ich do osiemnastego roku życia. Pragnęłam jeść coś innego. Pamiętam, że pewnego razu, gdy jeszcze byłam malutka, wracałam z Babcią Janeczką do domu ze sklepu. Babcia niosła świeżutkie bułki w siatce. Zanim doszłyśmy do domu, zjadłam chyba wszystkie.
Wracając do Ojca… Był nie tylko pianistą. Wymyślił specjalną maszynę dla muzyków, która zapisywała dźwięki wydobywające się z instrumentu. Tata miał bardzo twórczy umysł. Musiał być niezwykle ciekawym człowiekiem. Zostały mi po nim między innymi dwa notesy. Pisał w nich piórem, przepięknym, drobnym, kaligraficznym charakterem. Tworzył taki rodzaj własnej encyklopedii. Po latach ja też zaczęłam pisać tylko i wyłącznie wiecznym piórem, jakbym podświadomie dążyła do tego piękna zawartego w piśmie Ojca.
Wychowałam się „pod fortepianem”. Instrument po Ojcu stoi teraz u mojej córki. Po wojnie nie było pracy. Mama grała na ulicach na skrzypcach, tak jak to jest pokazane w Zakazanych piosenkach. Ludzie z balkonów i okien rzucali jej pieniądze do czapki położonej na ziemi. Ale mimo biedy rodzice organizowali przyjęcia, które przyprawiały mnie o wściekłość i zawroty głowy. Nigdy nie lubiłam spędów. To znaczy, lubiłam, jak piłam – przez kilka lat, do czterdziestego pierwszego roku życia. Ale wtedy najważniejsze w nich było samo picie.
Goście w tym wczesnym dzieciństwie wprowadzali mnie w jakiś szał. Chciałam zwrócić na siebie ich uwagę. Waliłam ich głową w brzuch, wyciągałam nocnik na środek pokoju, załatwiałam się przy ludziach. Wszystko po to, żeby się ktoś mną zainteresował. Zresztą wszyscy przez całe życie szukamy ROZMÓWCY, kogoś, kto nas DOSTRZEŻE w tym zabieganym świecie.
Muzykalność odziedziczyła Pani po rodzicach.
Tak. Dostałam ją od rodziców w darze. Pianino zawsze było w domu. I zawsze czułam głód muzyki. Mama nie chciała mnie posłać do szkoły muzycznej, bo bała się, że wybiorę sobie ten trudny zawód. Sama więc nauczyłam się grać. No i Mama nie miała wyjścia – w końcu pokazała mi nuty, a potem denerwowała się, kiedy fałszowałam.
Mam to do dziś, że jeżeli jestem wesoła czy smutna, to śpiewam. Babcia Janeczka nie lubiła skrzypiec, ale podobało się jej, jak grałam na pianinie. Mówiła mi w młodości: „Stasiuńka, graj. Jak jest ci źle, to graj”. Nie zawsze o tym pamiętałam.
Przez moment, a właściwie przez kilka lat, kiedy byłam już dojrzałą kobietą, alkohol wszystko mi zastąpił i to było najgorsze. Nałóg może przysłonić człowiekowi cały świat, ale kiedy odetnie rzecz, od której się uzależnił, ma przed sobą pełną paletę barw, między innymi muzykę.
Lubię dotykać białych i czarnych klawiszy i wydobywać z nich muzykę zależnie od nastroju, na przykład nokturny Chopina. Może niedoskonale mi to wychodzi, ale daje uspokojenie. Bywa, że biorę wnuczkę Lilkę na kolana i razem siadamy przy klawiaturze. Czasami gram małe własne kompozycje. Przyznam szczerze: bywa, że towarzyszą temu łzy. I tak sobie gram, gram, aż się wypłaczę. Ale nie wstydzę się łez! Jak mówił poeta Tadeusz Różewicz: „Nie wstydźcie się łez, nie wstydźcie się łez młodzi poeci”. Niech każdy poczuje się poetą w związku z tym, że płacze…
A ten instrument, który jest tutaj, kupiłam sobie za ostatnie pieniądze. Służy mi. Na przykład przed wyjazdem do Wrocławia na koncert poświęcony Ewie Demarczykdostałam nuty i mogłam sobie poćwiczyć. Kiedy mieszkałam w Poznaniu – z dziećmi, w teatrze – nie miałam tam pianina. Co prawda stało jedno na korytarzu, ale ogólnodostępne. Brakowało mi instrumentu. Nie tylko mnie. Córka Ola też gra. Już jako sześciolatka komponowała. Sprzedałam złote pierścionki od Mamy, tylko kamienie zostawiłam, i za to kupiłam elektryczną klawiaturę, żeby coś tam mieć własnego.
Żeby dotykać tych czarnych i białych klawiszy…
No właśnie. Wygrała pani bon towarowy… (śmiech)
Niedawno z okazji Roku Chopinowskiego w Programie Pierwszym Polskiego Radia można było posłuchać nokturnów granych przezArtura Rubinsteina. Wprawiły mnie w osłupienie. Coś nieprawdopodobnego! Po prostu zwariowałam z zachwytu. Rubinstein stwierdził kiedyś, że w miarę upływu lat przestał się spieszyć. Chociaż pianista Janusz Olejniczak powiedział, że Rubinstein na starość zwolnił, bo nie miał już takiej techniki jak kiedyś. Nie wiem, czy Olejniczak ma rację. Ale jest taki dowcip, który mnie ciągle bawi… Pytają wybitnego muzyka: „Dlaczego pan tak wolno gra?”. A on na to: „Bo umiem”.
Czy ma Pani nagrania taty albo mamy?
Nie. Mamy na pewno się nie zachowały. Nie wiem, czy kiedykolwiek coś nagrała. A Ojca? Po wojnie Ojciec wystąpił w radiu, ale nie wiem, czy to zostało utrwalone. Nie grzebałam w archiwach. Wiem jednak, że jego gra bardzo się podobała i ktoś Ojca podobno zapytał: „Panie, gdzie pan się nauczył tak grać?”. Tata rzeczywiście był absolutnie wykształconym muzykiem. Zdaje się, że nagrania sprzed wojny Józefa Hofmanna – który był nie tylko wspaniałym pianistą, ale też wynalazcą (jego pomysłem są między innymi wycieraczki samochodowe) – są w klimacie muzyki mego Ojca.
Nie powiedziałam jeszcze, że Tata miał na imię Stefan. Nie lubił tego imienia i prosił, żeby nazywać go drugim, Zdzisław. Mówiono więc do niego „Zdzisiu”. A tak naprawdę „Misiu”, jak ja teraz mówię do swojego syna Mikołaja.
Pamięta Pani moment śmierci taty?
Ojciec po śmierci leżał na stole, tego nikt nie pamiętał z rodziny, tylko ja. Bardzo pragnęłam pójść na jego pogrzeb, ale mama nie chciała. Może bała się, że zrobię histerię. A ja po prostu chciałam się z nim pożegnać.
Dwa dni temu byłam u mojej córki i pomyślałam, że wtedy byłam w wieku mojej wnuczki. A trzylatek jest już taki rezolutny. Lilka jest rozkosznym dzieckiem, rozszczebiotanym, wesołym i pełno jej dookoła. Patrząc na nią, tym bardziej rozumiem rozpacz Jana Kochanowskiego po śmierci córeczki Urszuli, która zmarła, mając trzy lata. W jednym z trenów, po które sięgnęłam w recitalu De Profundis, pisał: „Pełno nas, a jakoby nikogo nie było”.
Scenę z Ojcem leżącym na stole wykorzystałam u Krzysztofa Warlikowskiego w Hamlecie. Ciało osoby, którą Hamlet przypadkowo zabił, położyliśmy w ten sposób. Nie umiem powiedzieć, czy przed wyprowadzeniem Ojciec był w trumnie. Pamiętam tylko, co czułam. Nie była to rozpacz. Rozumiałam to. Miałam jakąś taką nadświadomość chrześcijańską, bo dzieci do pewnego momentu życia mają taką intuicję. Myślałam, że Ojciec śpi, gdzieś odszedł, ale nie ma powodu do rozpaczy. Jakbym czuła, że jest w innym wymiarze i że się kiedyś spotkamy.
Umarł w domu na wylew krwi do mózgu. Mnie akurat wtedy nie było z nim, a Mama na chwilę wyszła… Wcześniej chorował na nadciśnienie…
Ja podobno miałam być chłopcem. Wierzę w to, że jak rodzice zaplanują sobie płeć dziecka, to naznaczą je tą swoją pierwszą projekcją. A Ojciec chciał chłopca, bo miał już córkę. Stąd zapewne mam dużo cech męskich: pewną zwięzłość, jak trzeba stanowczość, siłę, jakby ten jego chłopiec krążył w kosmosie… Zostałam poczęta w malowniczych okolicznościach – na kwiecistej łące. Jestem dzieckiem miłości. A Mama była oczarowana Ojcem. Kiedy mnie urodziła, miała dwadzieścia osiem lat, a Ojciec…? Kiedy umarł, miał czterdzieści dwa lata, więc gdy przyszłam na świat, miał trzydzieści dziewięć.
Jedenaście lat różnicy… Dość sporo.
Wtedy było to nietypowe, teraz coraz mniej.
Wiem jeszcze, żebrat Ojca był organistą i podobno zupełnie innym człowiekiem niż mój Tata. Miał na imię Stanisław. Dlatego zapewne ja też miałam być Stanisławem.
Niewiele więcej wiem o swojej rodzinie… Kto wie, może mam krewnych, których nie znam? Może ta książka pomoże mi ich odnaleźć?
Jak wyglądało Wasze życie po śmierci taty?
To wtedy na stałe pojawiła się w nim moja Babcia Janeczka. Dobra pani. Już wcześniej, za życia Ojca przyniosła mi lalkę. Wyrżnęłam nią o ścianę. Wzięłam za nogę i uderzyłam głową o ścianę… Takie dzikie dziecko byłam…
Widziałam kiedyś taki film… Cudotwórczyni chyba. O dziewczynce, można powiedzieć, dziwnej, obłaskawionej przez pewną kobietę. I ja właśnie byłam trochę takim dzikim dzieckiem, jak z tego filmu. Ta dzikość pojawiła się we mnie bardzo wcześnie i wynikała z chęci zwrócenia uwagi… Z braku miłości…
I Babcia Janeczka dokonała rzeczy niebywałej. Przyjechała kiedyś w odwiedziny na Stalową i postanowiła zabrać mnie do kościoła. Wszyscy w domu jej to odradzali, bojąc się, że rozsadzę ten kościół, ale Babcia nie zmieniła zdania. Nie wiem, czy usłyszałam, co o mnie mówili w domu, i postąpiłam tak z przekory, czy to Babcia tak zadziałała, a może sam kościół, ale do dziś pamiętam ten moment. To był pierwszy cud, pierwszy KOLOR w moim życiu. Wdrapałam się na ambonę, zobaczyłam misterium, sztandary, kadzidło, ornaty… I stałam tak oniemiała.
Całe moje dzieciństwo było czarne: podwórka studnie z figurką Matki Bożej (wiele takich jest na Pradze), do których mam sentyment do dziś, czarny kot, z którym się zaprzyjaźniłam… Lubiłam go głaskać. Zresztą to był początek mojej miłości do zwierząt. Bo ludzi nie lubiłam. Jak Babcia Janeczka przyjechała, pomyślałam: „Kolejna będzie mnie męczyć”. Ale Babcia przełamała mój dystans, powoli zdobywała moją miłość, co było tym bardziej trudne, że była osobą z zewnątrz.
Pierwsze słowo, jakie wypowiedziałam, brzmiało „WODA”. Mama wspominała, jakie męki rysowały mi się na twarzy, zanim je wydobyłam z siebie. A potem bardzo szybko zaczęłam mówić, ale to tak szybko, że aż się jąkałam. I Babcia dostrzegła, że jestem bystra, i zainwestowała we mnie. Dość wcześnie dzięki niej nauczyłam się czytać. Mogłam mieć jakieś pięć lat. Babcia męczyła mnie alfabetem. Zwłaszcza litera „J” nie chciała mi nijak wejść do mózgu. A „WODA” naznaczyła mnie na całe życie, bo bardzo lubię pływać. W zasadzie mogę tylko leżeć na jej powierzchni niezależnie od tego, ile jej metrów jest pode mną. Tłuszczyk też trochę mnie unosi…
Po śmierci Taty Mama napisała list do Babci Janeczki. Wzruszające było to, że Mama nie mówiła nigdy inaczej do Babci, jak tylko „mateczko”. Wiele jej zawdzięczała. Mama napisała więc w tym liście, że nie chce dłużej zostawać na Stalowej, że potrzebuje jakiegoś wsparcia, drugiej osoby przy sobie, która zajęłaby się Stasią, podczas gdy ona mogłaby zapracować na utrzymanie domu i dalej się uczyć. List musiał być bardzo rozpaczliwy, bo Babcia przyjechała z Wrocławia, gdzie się dobrze ulokowała. Była tam kierowniczką restauracji. Potem, kiedy nie mogła z nami wytrzymać, co zdarzało się dosyć często, mówiła: „Po co przyjechałam do was?”. Ale w zasadzie częściej stwierdzała: „I co z tego, że było mi tam dobrze, skoro byłam tam sama i nikomu niepotrzebna”. Chciała się nam przysłużyć, ale wkurzała się, bo my z Mamą byłyśmy zupełnie inne niż ona. Babcia nie rozumiała „zbolałych”, wrażliwych i pogubionych artystów, jakimi byli moi rodzice. Była przerażona naszym życiem, wódką w domu, obok której chodziło dziecko, czyli ja… Dlatego na swój wzór chciała ukształtować mnie na mocną, ambitną Stasię.
Okres młodzieńczy przeżywałam bardzo silnie. Z upływem lat podejrzewałam coraz bardziej, że Babcia Janeczka nie jest moją Babcią. Nieustannie darłyśmy koty. Babcia zaczęła nawet źle mówić o moim Ojcu, a ja go broniłam, bo bardzo go kochałam. Nigdy jednak nie powiedziałam jej w twarz: „Nie jesteś moją Babcią”. Zastanawiałam się, kim jest druga babcia zostawiona w Warszawie.
Babcia Celińska?
Tak. Jako zbuntowana nastolatka pojechałam do niej na Pragę. Rozmawiałam o wszystkim – choć ta wizyta nie trwała długo – i potwierdziły się moje przypuszczenia. Może i z siostrą się wtedy spotkałam? Zaskoczyło mnie, że mieszkanie wydało mi się takie malutkie, a przecież zapamiętałam je z dzieciństwa jako duże.
Co się stało z dorobkiem Pani przodków? Opowiada Pani, że Dziadek był herbowy. Co z tego zostało po wojnie?
Kiedy wybuchła wojna, Dziadek Antoni, Babcia Janeczka i Mama Basia mieszkali w domu, w którym jest Stara Prochownia, na Rybakach, na Starym Mieście w Warszawie. Może mogłabym odzyskać to mieszkanie, ale nie mam siły. Podejrzewam, że było ich własnością. Ale nie mogę wykluczyć, że jednak je wynajmowali.
Powstanie spędzili w stolicy. A gdy Niemcy później wywozili ludzi, Mama poszła do jakiegoś obozu, Babcia do Ravensbrück, a Dziadek jeszcze gdzie indziej. Umówili się przed tym rozstaniem, że po powrocie do Warszawy na ścianie swojego domu zostawią napisy, gdzie kto jest. Ale Dziadek nie wrócił.
Mieszkanie było bardzo na poziomie, bo Dziadkowi dobrze się powodziło. Mama jedynaczka postanowiła zostać weterynarzem. Przynosiła do domu bezdomne zwierzęta, co pewnie mam po niej. Ale dziadek chciał, żeby grała na skrzypcach. Babcia zaś dostawała szału, kiedy Mama ćwiczyła. Wolała fortepian. I gdy mama miała wyjechać do konserwatorium do Paryża, wybuchła wojna.
Wtedy Mama przeżyła pierwsze załamanie. Kiedyś taka elegancka, pięknie ubrana, w futrach, biżuterii… a tutaj wszystko się spaliło, nawet zdjęcia. Z domu uchował się tylko kawałek muru, a oni zostali z tobołkiem w ręce i bez dachu nad głową. Czasami myślę sobie, jak by to było, gdyby mnie to teraz spotkało. Jak coś takiego przeżyć? To niewyobrażalne. Nie ma gorszego nieszczęścia jak wojna, która przekreśla i komplikuje plany wielu ludzi.
Wiem, że Mama bardzo kochała Dziadka. Prawdziwa mama mojej Mamy, ta Rosjanka, umarła, gdy Mama miała czternaście lat. Nie wiem, jak wyglądała. Wiem tylko, że tak jak Babcia Janeczka nie lubiła, jak ktoś dużo pił. Skąd Dziadek ją wziął? O tym się nie mówiło w domu, bo była inna Babcia, którą miałam kochać i kochałam. Natomiast ja podejrzanie szybko nauczyłam się rosyjskiego…
Kiedy Dziadek owdowiał, przychodził ze swoją córką, a moją Mamą na obiady do pewnej restauracji. Tam pracowała Babcia Janeczka. Była bardzo atrakcyjną kobietą i wszyscy się za nią oglądali. I jakoś tak przypadli sobie do gustu z Dziadkiem.
Po wojnie na Stare Miasto pierwsza wróciła Mama. Na kawałku muru, który został z rodzinnego domu, nie było żadnych napisów. Wtedy z przyjaciółką Brońcią zaczęła grać na ulicach. Brońcię nawet poznałam. A potem Mama gdzieś spotkała mojego Ojca i tak wylądowała z nim na tej Pradze. Gdy Babcia przyjechała, zobaczyła wiadomość od Mamy i ją odnalazła. Ale Babci się to nie podobało. Pewnie dziwiła się, co się stało, że Mama żyje z takim człowiekiem, moim Tatą, wdowcem z dzieckiem, w takich warunkach, że wpadła w bohemę, artystowskie środowisko niespełnionych ludzi, którzy – przerażeni powojenną rzeczywistością – ciągle pili.
Mama została sama po śmierci taty?
Jacyś kandydaci się kręcili, ale bała się, że jeśli kogoś wybierze, to będzie niedostatecznie dobry dla Stasi. To ucinało wszelkie zakusy. Nie związała się z nikim.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
Wstęp. Rok spotkań
Rozdział pierwszy. Metoda małych kroków
Rozdział drugi. Dzikie dziecko
Rozdział trzeci. Pierwszy kostium
Rozdział czwarty. Anioł i Herod
Pan Sławek, czyli Jan Skonieczny
Andrzej Seweryn
Krystyna Dąbrowska
Rozdział piąty. Tak kocham ten zawód
Piotr Loretz
Marek Lewandowski
Rozdział szósty. Nina
Andrzej Wajda rozmawia ze Stanisławą Celińską
Daniel Olbrychski
Zygmunt Malanowicz
Rozdział siódmy. Świadectwo
Ksiądz Jarosław Siuchta
Dorota Gębska
Tomasz Bajerski
Rozdział ósmy. Mój dom
Paweł Miśkiewicz
Aleksandra Grabowska
Mikołaj Mrowiec
Iwona Kamińska
Rozdział dziewiąty. Lola
Krzysztof Warlikowski
Jacek Poniedziałek
Redbad Klijnstra
Joanna Orzeszkowska-Kotarbińska
Maciej Stuhr
Marta Juźwin
Rozdział dziesiąty. Brzózka
Rozdział jedenasty. 200 lat!
Zdzisław Dąbrowski
Magdalena Kulesza
Andrzej Strzelecki
Rozdział dwunasty. Płodozmian artystyczny
Tekla
Grzegorz Kurski
Rozmowa z Jerzym Satanowskim
Krystyna Tkacz
Alina Janowska
Rozdział trzynasty. Jedna z wielu
Joanna Święch
Ewa Okrasa
Ryszard Michałowski
Maria Chludzińska
Majka Skryśkiewicz
Lucyna Malec
Rozdział czternasty. Nikt. Nikogo. Nigdy
Kropka nad i
17 kwietnia 2012. Dziesięć prywatnych przykazań Stanisławy Celińskiej
Rok spotkań (innego rodzaju)
Dorobek artystyczny
Ilustracje