Stefania. Tom 1. Nawłociowe wzgórze - Małgorzata Manelska - ebook + audiobook

Stefania. Tom 1. Nawłociowe wzgórze ebook i audiobook

Małgorzata Manelska

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jest wiosna 1945 roku. Dwudziestosześcioletnia Stefania Popielarczyk przyjeżdża wraz z siostrą i jej rodziną do Groß Leschienen. Dziewczyna kilka miesięcy wcześniej wróciła z robót przymusowych w Prusach Wschodnich. Rodzice przypuszczają, że podczas pobytu u Niemców córka musiała przeżyć jakieś traumatyczne zdarzenie, bo przestała mówić. W nadziei, że Stefa odzyska dawną sprawność, Kazia zabiera ją do swojego nowego domu na Mazurach. Szybko okazuje się, że siostra jest w ciąży, ale nikt nie wie, kto jest ojcem dziecka. Kiedy nadarza się sposobność, Kazia i Tadek wbrew woli Stefanii wydają ją za mąż za funkcjonariusza Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Leopold Kociuba prędko ujawnia swoje prawdziwe oblicze osoby skrajnie nieuczciwej i złej. W międzyczasie na drodze Stefanii staje tajemniczy Wszebor. Szybko okazuje się, że w życiu dziewczyny i jej maleńkiej córeczki czas zaczyna mieć ogromne znaczenie.

 

Czy klątwa z przeszłości wpłynie na losy młodej kobiety i jej córki? Kim jest tajemniczy mężczyzna, który pojawia się w sytuacjach, gdy Stefania potrzebuje pomocy? Czy Leopold jest tym, za kogo się podaje?

 

„Postanowieniem konferencji w Teheranie, w 1945 roku na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych w północno-wschodniej Polsce osiedlają się mieszkańcy dawnego pogranicza polsko-niemieckiego. Przyjeżdżają na Mazury w poszukiwaniu lepszego, nieco bogatszego, ale też spokojniejszego życia. Umęczeni wojną, potrzebują stabilizacji życiowej i bezpieczeństwa. Nie spodziewają się, że będą tu na nich czyhać całkiem nowe zagrożenia oraz problemy. Będą musieli nauczyć się żyć w prawdziwym tyglu kulturowym.”

 

"Trzymająca w napięciu opowieść o sile i determinacji kobiet oraz trudach życia na powojennych Mazurach" - Joanna Jax

 

Stefania ma wszystko to, czego szukam w literaturze: emocje, napięcie, trudną historię, rodzinną klątwę, demony przeszłości, siłę cechującą kobiety, zawiedzione nadzieje i niespodziewaną miłość. Znakomity początek sagi! Polecam! – Aneta Pimpis z bloga Zaczytana A-ta

 

Małgorzata Manelska to niekwestionowana mistrzyni książek przybliżających historię, bogactwo i to, co zostało po dawnych mieszkańcach Mazur! Ta powieść wciąga od pierwszych stron i trzyma w napięciu aż do końca. Miesiące tuż po wojennej zawierusze. Losy autochtonicznych mazurskich rodzin, ale i losy ludności napływowej szukającej swojego miejsca na ziemi, spokoju i bezpieczeństwa. Czas grasujących szabrowników, głodu, ubóstwa, ucisku i szykan ze strony władz, a także życia z piętnem. Do tego problemy wskazujące na prawdziwość rodzinnej klątwy. Czytajcie, bo to wspaniała historia, która z pewnością Was nie zawiedzie!  Patrycja Dyrda, Książka Na Miarę

 

Nawłociowe wzgórze. Stefania to pełna emocji, skłaniająca do refleksji powieść. Historia o ludziach boleśnie doświadczonych przez los, o trudnym życiu na Ziemiach Odzyskanych, ale również o silnych kobietach, które zrobią wszystko, by chronić siebie i swoją rodzinę. –Andżelika Jaczyńska, blog Czytam dla przyjemności

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 403

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 18 min

Lektor: Donata Cieślik
Oceny
4,7 (172 oceny)
135
30
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Basik41

Nie oderwiesz się od lektury

Jakże mało wiemy o przesiedleńcach,mieszkańcach Mazur w czasach powojennych. Dziękuję autorce za tak ciekawą książkę.Oczekujemy z niecierpliwością dalszych tomów. Serdecznie pozdrawiam
20
JulgaMarta83

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita, pełna emocji opowieś o sile kobiet. Wciągająca już od pierwszej strony. Zachęcam do przeczytania
20
bokus

Nie oderwiesz się od lektury

Warto. Czyta się emocjami. Czekam na dalszą część tej opowieści.
20
Asienka78

Nie oderwiesz się od lektury

Wciąga od pierwszej strony. Polecam.
10
estrojkowska2023

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka
10

Popularność




Tej autorki w Wydawnictwie WasPos

CYKL Mazurski

Zapach Mazur. Tom 1

Barwy Mazur. Tom 2

Dotyk Mazur. Żółty kajet. Tom 3

Dotyk Mazur. Pożegnanie. Tom 4

POZOSTAŁE POZYCJE

Tam, gdzie bzy sięgają nieba

Srebrny węzełek

CYKL Nawłociowe wzgórze

Stefania. Tom 1

Baśka. Tom 2 (w przygotowaniu)

Wszystkie pozycje dostępne również w formie e-booka

Copyright © by Małgorzata Manelska, 2022Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2023 All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Kinga Szelest

Korekta: Aneta Krajewska

Projekt okładki: Adam Buzek

Zdjęcie na okładce: © by Taras Atamaniv/Shutterstock

Ilustracje wewnątrz książki: © by pngtree.com

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie I – elektroniczne

ISBN 978-83-8290-273-0

Imprint Tajemnice PrzeszłościWydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

PROLOG

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rozdział 21

Rozdział 22

Rozdział 23

Rozdział 24

Rozdział 25

Rozdział 26

Rozdział 27

Rozdział 28

EPILOG

Słowo od autorki

Wszystkim silnym kobietom

Julian Tuwim

Wspomnienie1

Mimozami jesień się zaczyna,Złotawa, krucha i miła.To ty, to ty jesteś ta dziewczyna,która do mnie na ulicę wychodziła.Od twoich listów pachniało w sieni,Gdym wracał zdyszany ze szkoły,A po ulicach w lekkiej jesieniFruwały za mną jasne anioły.Mimozami zwiędłość przypominaNieśmiertelnik żółty – październik.To ty, to ty, moja jedyna,Przychodziłaś wieczorem do cukierni.Z przemodlenia, z przemodlenia senny,W parku płakałem szeptanymi słowy.Młodzik z chmurek prześwitywał jesienny,Od mimozy złotej – majowy.Ach, czułymi, przemiłymi snamiZasypiałem z nim gasnącym o poranku,W snach dawnymi bawiąc się wiosnami,Jak tą złotą, jak tą wonną wiązanką…

1Tuwim Julian, „Wspomnienie”, z tomu Siódma jesień,1921.

PROLOG

Szybko biegła polnym duktem, podtrzymując rękoma wyraźnie rysujący się pod kwiecistą sukienką ciążowy brzuch. Malujące się na jej twarzy przerażenie nie pozwoliło zatrzymać wzroku na dłużej na żadnym z mijanych elementów krajobrazu. Dziewczyna nie zachwycała się ani łąką z dywanem żółtych mniszków, ani rozkwitającymi właśnie liliowymi bzami. Zwykle dość długo bałamuciła przy każdym polnym kwiatku, ździebełku trawy, gałązce wierzbowej. Teraz kłębiła się w jej głowie tylko jedna myśl, aby nie zostać zauważoną przez jadący wojskowy gazik, którym podróżowało czterech radzieckich żołnierzy. Mężczyźni siedzący na tylnej kanapie byli wyraźnie pijani. Ich bełkotliwe krzyki i śpiewy ciągnęły się na całą okolicę. Co chwilę przekazywali sobie z rąk do rąk opróżnioną do połowy butelkę bimbru.

Gdy dopadła do uchylonej furtki cmentarza, zawahała się, lecz tylko przez moment, bo do jej uszu znowu dotarły pijackie nawoływania i śmiech Ruskich. Nie oglądając się za siebie, pobiegła jedną z bocznych alejek nekropolii, gdzie w oddali dostrzegła gęste zarośla czarnego bzu.

Jeszcze kawałek – pomyślała i mocniej zacisnęła zęby, bo rozwijające się w niej dziecię poruszyło się tak bardzo, że aż zaznała nieprzyjemnego uczucia.

Nie bacząc na to, że ostre gałęzie drapały i raniły jej odsłoniętą skórę przedramion, dłoni i nóg, wciskała się pomiędzy zarośla, aby tylko schronić się przed wzrokiem Sowietów. Wciąż miała nadzieję, że jej nie zobaczą. Przykucnęła, pochylając nisko głowę. Starała się zapanować nad swoim głośnym oddechem. Odnosiła wrażenie, że wszyscy dookoła słyszą ją i widzą. W duchu wyrzucała sobie, że rankiem przywdziała taką kolorową sukienkę, w której była widoczna z daleka.

Oddech dziewczyny powoli się wyrównywał. Za to pozycja, w jakiej się znajdowała, sprawiła, że dzieciątko znowu zaczęło się wiercić i dokazywać, tym samym dając matce znać, by się wyprostowała. Jeszcze przez chwilę walczyła ze sobą, gdyż bała się podnieść wzrok na rozciągającą się tuż za płotem polną drogę. Nie słyszała wprawdzie odgłosów auta i pijackich śpiewów, ale wiedziała, że to może być złudne, bo Ruscy mogli się na nią gdzieś zaczaić. Policzyła w myślach do pięćdziesięciu, potem odmówiła zdrowaśkę, a następnie ostrożnie podniosła się do pozycji stojącej. Przez gęste zarośla niewiele mogła zobaczyć, co było w promieniu kilkunastu metrów, ale postanowiła zaryzykować. Najpierw trochę postała w bezruchu, po czym wyszła ostrożnie na cmentarną ścieżkę. Nie dostrzegła wokół żywej duszy. Tylko nagrobki rozciągające się hen daleko i kościół w niewielkim oddaleniu, a za nim plebanię. Upewniwszy się, że w zasięgu wzroku nie ma Ruskich, ruszyła przed siebie powolnym krokiem, rozglądając się na boki.

Jej uwagę przykuł kościół. Budowla była duża, monumentalna. Wzniesiona z czerwonej cegły i kamienia polnego, z czworokątną wieżą zwieńczoną metalowym krzyżem. Dziewczyna się przeżegnała. Nie była zbyt pobożna, ale samotny obiekt wzbudził w niej jakiś respekt, wywołał dreszcz na całym ciele. Spuściwszy wzrok, minęła świątynię. Czując wewnętrzny opór, brnęła coraz dalej między skromnymi nagrobkami z niemieckimi inskrypcjami. Gdzieś w oddali dostrzegła przewrócone, metalowe ogrodzenie. Odetchnęła z ulgą, gdyż zrozumiała, że nie będzie musiała wracać tą samą drogą. Zrobiwszy jeszcze kilka kroków, opuściła zacieniony, nieprzyjemny teren cmentarza i znalazła się na zalanej słońcem łące.

Wzniosła twarz ku jego ciepłym promieniom i przez chwilę pozwoliła mu pieścić swoje policzki. Jej oddech był spokojny i równy. Dziecko też się wyciszyło, gdyż zagrożenie minęło. Otworzyła oczy i z zainteresowaniem rozejrzała się dookoła. Nigdy tu nie była. Rozpościerająca się przed nią zieleń łąki pięła się lekko ku górze, gdzie stał samotny drewniany dom otoczony walącym się płotem. Zaciekawiona skierowała swe kroki w stronę budynku, który, jak wiele we wsi, pewnie nie miał prawowitych właścicieli. Poczuła, że jakaś dziwna siła ciągnie ją do tego domu. Popatrzyła za siebie, czy aby nikt nie wychodzi z plebani, i ruszyła przed siebie.

Gdy dotarła do uchylonej furtki, była pewna, że nikt tu nie mieszka. Teren wokół posesji był zarośnięty wysokimi pokrzywami, przez które mieszkańcom trudno byłoby się przedzierać. Ona jednak zaczęła przydeptywać zielsko chodakami. Kilka roślin sparzyło ją w gołą łydkę, lecz zupełnie nie zwróciła na to uwagi. Zajęta torowaniem sobie drogi, nie zauważyła, iż na progu domu stanęła jakaś staruszka i przyglądała jej się z zainteresowaniem.

– Podejdzie tu – rzekła w końcu zniecierpliwiona.

Dziewczyna dopiero teraz dostrzegła kobietę. W jej oczach na powrót pojawiło się przerażenie, lecz zachęcający gest starszej osoby sprawił, że nie uciekła. Zrobiła niepewny krok naprzód, potem następny i już po chwili, razem z dziwną kobietą, weszła do chaty. Od progu owionął ją zapach starości. Poczuła, że jej niedobrze, ale nie wyszła z pomieszczenia. Rozejrzała się dookoła. Wnętrze było urządzone podobnie jak ich dom, w którym od kilku tygodni mieszkali. W centralnym punkcie kuchnia kaflowa, pod oknem stół, przy nim ławy, w kącie skrzynia i niski stołek, na nim cebrzyk wypełniony wodą. Przy drzwiach prowadzących do komory duży, dębowy kredens. Na stole leżały sterty jakichś gałganków, sznurków, piórek, guzików, zwiędłych kwiatów. Pod powałą wisiały ususzone bukiety ziół, których dusząca woń mieszała się z zapachem stęchlizny. Duże słoje, stojące na kredensie, wypełnione były jakimś pokruszonym suszem, najpewniej służącym staruszce jako środki wspomagające leczenie.

Kobieta wskazała jej miejsce na ławie. Przysiadła z chęcią, bo czuła się zmęczona. Dopiero teraz przyjrzała się staruszce. Była niskiego wzrostu, szczupła, wręcz chuda, a nawet można by rzec: zasuszona. Siwe, dość rzadkie włosy zwisały jej niedbale na drobne ramiona otulone teraz wypłowiałą, zieloną chustą. Twarz, poorana bruzdami jak orzech włoski, nie wyrażała szczególnych uczuć. Usta, wąskie i blade, tkwiły bez uśmiechu, osłaniając bezzębne dziąsła. Tylko oczy, przenikliwie niebieskie, wpatrywały się w ciężarną i zdawały się przeszywać ją na wylot, a wręcz odgadywać skrzętnie skrywany sekret.

– Potrzebujesz szczęścia – powiedziała stara po długiej chwili milczenia. – Ale ono samo do ciebie nie przyjdzie. Musisz mu pomóc.

Dziewczyna wpatrywała się w staruchę bez słowa. Już się nie bała, gdyż zrozumiała, że tamta nie wyrządzi jej krzywdy.

– Milczysz, ale w tej ciszy wyczuwam wielką tragedię, która ciąży tobie i twoim bliskim. To jeszcze nie koniec twoich nieszczęść, bo zbliża się do ciebie wielkie zło… – powiedziała po namyśle. – Jest daleko, ale cię dopadnie.

Dziewczyna drgnęła, lecz nie dała po sobie poznać, że się przestraszyła. Jej ściągnięte brwi i nieznacznie drgające usta starsza kobieta odczytała jednak jako wspomnienie niedawnej tragedii.

– Widzi mi się, że niedługo będziesz matką… – Zajrzała dziewczynie w oczy, lecz ta szybko spuściła wzrok. – Potrzebne ci będą wielka siła i sprawczość. Możesz sobie pomóc. Sama.

Umilkła, czekając na jakiś odzew ze strony dziewczyny. Ona jednak uparcie milczała. Staruszka pokiwała głową ze zrozumieniem. Wyczytała w oczach młodej kobiety wiele, dlatego nie chciała naciskać.

– Znajdź w chałupie jakieś niepotrzebne gałganki, trochę sznurka albo nici. Umotaj z nich kukiełkę… – Dostrzegła zdziwienie w twarzy kobiety, lecz mówiła dalej. – Nie używaj do jej wykonania nożyczek ani igły, zrób wszystko ręcznie, żeby nie ukłuć losu. Ta lalka urzeczywistni twoje marzenia. Ale pamiętaj… kukiełka nie może mieć twarzy, bo nie wysłucha twoich pragnień, tylko zajmie się własnymi marzeniami. Żeby to nowe życie, które jest w tobie, przyniosło ci spełnienie i radość, wypełnij laleczkę ziarnami. Podaruj jej kwiatka albo piórko, wtedy chętnie ci pomoże. Nikt nie może jej u ciebie zobaczyć ani dotykać. Ma być tylko twoja. A kiedy już cię wysłucha, to znaczy spełni twoje marzenia, oddaj ją naturze.

Kobieta poczuła cienkie strużki potu spływające pomiędzy piersiami na wypukły brzuch. Nie bała się tej dziwnej staruszki, a wręcz doznawała przy niej spokoju wewnętrznego. Jakby jej problemy zaczęły się nagle oddalać za jakąś mglistą zasłonę, zza której nie było powrotu. Spojrzała w jej niebieskie oczy, lecz dostrzegła w nich pustkę.

Rozdział 1

Groß Leschienen, Ziemie Odzyskane na północy Polski,sierpień 1945

Blady, sierpniowy świt zaczął bezlitośnie przedzierać się przez pstrokatą zasłonkę powieszoną w wejściu do alkierza, w którym już od godziny dwudziestosześcioletnia Stefania Popielarczyk przewracała się z boku na bok na niewygodnym wyrku. Czuła coraz większy ucisk na pęcherz, ale czekała, aż szwagier pójdzie do swoich codziennych obowiązków, wtedy ona będzie mogła bez skrępowania wyjść do kuchni w koszuli nocnej. Tymczasem Tadek Deptuła zwlekał z wyjściem z domu, jakby w obejściu nie było żadnej roboty. Stefka słyszała każdy szczegół jego rozmowy z żoną.

– Trzeba w końcu napisać list do ojców – powiedziała Kazia. – Zbieram się już od tygodnia, ale nie wiem, od czego zacząć…

– Co masz wiedzieć?! – burknął Tadek. – Pisz, jak jest! Zresztą sama powinna to zrobić. Taka uczona!

Małżeństwo przez chwilę milczało. Do uszu Stefanii dochodziło szuranie garnków po płycie kuchennej oraz zapach świeżo gotowanej kawy.

– Niby uczona, a głupia jak but z lewej nogi – odparła Deptułowa. – Po cośmy ją zabierali z sobą, teraz tylko kłopot będzie! I co o nas ludzie powiedzą?!

– Twoja matka myślała, że jak z nami wyjedzie, to ta niemoc jej minie. A tu głupota nie minęła, ale za to brzuch wyszedł! – Tadek zaśmiał się szyderczo.

Stefania, słysząc te słowa, skuliła się i nakryła głowę pierzyną. Postanowiła, że jeśli szwagier nie wyjdzie z izby, zsika się na siennik.

– Żeby chociaż powiedziała, kto jej zrobił tego dzieciaka. – W głosie Kazi słychać było oburzenie. – A ta się zacięła i ani be, ani me, ani kukuryku! Skaranie z tą moją siostrą! Mam nadzieję, że Ignacy nie wróci od tych Ruskich, bo jak ją zobaczy z tym bachorem, to… Wstyd na całą wieś! Tfu! Pojechała na roboty, a wróciła z przychówkiem!

Stefania poczuła napływające do oczu łzy, gdy usłyszała imię narzeczonego. Również miała nadzieję, że ich drogi już nigdy się nie zejdą, chociaż nie życzyła mu śmierci, tak jak Kazia.

– Co ci to da, że powie, czyj to dzieciak? – zauważył inteligentnie Tadek. – Bez specjalnego dopytywania się można się domyślić, że to będzie szwabskie nasienie. A do tego lepiej niech się nie przyznaje, bo twojej matce serce pęknie!

Trzasnęły drzwi. Za zasłonką nastała cisza. Stefka, domyślając się, że szwagier nareszcie wyszedł na podwórze, szybko wygramoliła się spod pierzyny, wsunęła nabrzmiałe stopy w chodaki, narzuciła na ramiona dużą chustkę i weszła do kuchni. Minęła naburmuszoną siostrę i udała się wprost do sieni, gdzie stało wypełnione do połowy wiadro z odchodami. Krzywiąc się z obrzydzenia, zadarła koszulę nocną i, spoglądając nerwowo na drzwi prowadzące na dwór, prędko opróżniła pęcherz. Po chwili wzięła kubeł i, uginając się pod jego ciężarem, wyszła na zalane słońcem podwórze. Nie rozglądając się zanadto na boki, aby nigdzie nie spotkać szwagra, skierowała kroki do wychodka, gdzie opróżniła pojemnik. Następnie wyciągnęła ze studni trochę wody i wypłukała wiadro śmierdzące moczem. Gdy wylała resztę nieczystości w kąt podwórza, z trudem się wyprostowała. Od jakiegoś czasu ciąża zaczęła porządnie dawać jej się we znaki. Szybko się męczyła, bardzo często musiała oddawać mocz, a nawet nie mogła dobrze umyć nóg z powodu dużego brzucha.

Zmrużywszy oczy pod wpływem ostrych promieni słońca, skierowała wzrok na drogę. Unosił się z niej kurz letniego poranka, który zapowiadał kolejny gorący dzień. Na progu domu stanęła wysoka, chuda postać poprzedniej gospodyni, która razem z czworgiem dzieci mieszkała w pomieszczeniu na strychu. Zawstydzona Stefania pochwyciła wiadro i powiesiła je do wyschnięcia na płocie. Otuliwszy się szczelnie chustą, ruszyła w kierunku domu.

– Będzie dziś dla moje dzieci trochę mleko? – zwróciła się do niej po polsku, kalecząc i zniekształcając słowa Elfryda Ziemba. Jej mowa była twarda i gardłowa.

Stefania pochyliła nisko głowę i weszła do kuchni, gdzie przy stole siedziała cała czwórka dzieciaków Deptułów. Kazia właśnie zdejmowała z kuchni garnek z rzadką zacierką. Spojrzała niechętnie na siostrę, kiedy ta nalała do metalowej miednicy trochę wody i zniknęła z nią w alkierzu. Dziatwa była w połowie jedzenia, gdy Stefcia umyta, uczesana i ubrana, na powrót pojawiła się w kuchni.

Dziewczyna była niewysoka i gdyby nie jej duży brzuch, można by rzec, że jest drobnej budowy ciała. Długie, brązowe włosy, miała splecione w ciasny warkocz, upięty wysoko nad czołem. Zielone oczy, okolone gęstą firanką ciemnych rzęs, patrzyły bystro, a zarazem krytycznie. Cerę miała zdrową i opaloną, na zadartym nosie i policzkach widniało trochę piegów, które czyniły jej twarz nieco dziecięcą. Codzienna burotabaczkowa sukienka porządnie opinała jej pełne piersi i brzuch. Gołe łydki, podrapane i pokaleczone przy robocie, świeciły brązową opalenizną.

Deptułowa po raz wtóry zmierzyła siostrę niełaskawie. Pomimo dzielących je różnic charakteru, były do siebie bardzo podobne, z tym że Kazia była pulchniejsza, a wokół jej oczu zaczęły pojawiać się pierwsze zmarszczki. Popielarczykówna odwzajemniła spojrzenie, lecz w jej oczach można było zaobserwować jedynie pustkę, żadnych uczuć typowych dla kobiety spodziewającej się dziecka.

– Siadaj – mruknęła Kazia, posuwając się na szerokiej ławie. – Jedz.

Pomimo wyraźnej niechęci Deptułowej do siostry, Kazia otaczała ją opieką. Mając na uwadze odmienny stan, nie obarczała jej nadmierną robotą w gospodarstwie, a i o w miarę dobre odżywianie też dbała. Wiedziała, że Stefcia jest oczkiem w głowie rodziców, toteż nie śmiała nadmiernie wykorzystywać dziewczyny. Bała się, by jej niechęć wobec siostry nie obróciła się przeciwko niej i rodzinie.

Stefka wzięła do ręki łyżkę i nabrała na nią nieco gorącej strawy. W tej samej chwili do kuchni nieśmiało wsunęła się Elfryda. Była to kobieta mniej więcej w wieku Kazi, lecz wyższa od niej i dużo szczuplejsza. Na jej chudej postaci dosłownie wisiały czarna spódnica i zielony znoszony sweter. Ciemne, gęsto poprzetykane siwizną włosy, były zwinięte w mały koczek na czubku głowy. Błękitne oczy, głęboko osadzone w pociągłej, nieco końskiej, ogorzałej od słońca twarzy – z wąskimi, mocno zaciśniętymi ustami – patrzyły chciwie na stół zastawiony talerzami z zacierką.

– Pani sprzeda dla moje dzieci trochę mleko? – zapytała cichym głosem Niemka.

W jej oczach widać było nieme błaganie. Kazia najpierw prychnęła z lekceważeniem, lecz po chwili dała znać siostrze, żeby ta odlała ze skopka, stojącego w komorze, trochę mleka. Niemka bez słowa podsunęła Stefce naczynie. Kiedy zaś otrzymała to, o co prosiła, jako zapłatę podała gospodyni nieco zmechacony niemowlęcy kocyk z wełny.

– Pani weźmie za mleko? – spytała z nadzieją w głosie. – Będzie dla dziecko. – Popatrzyła na wypukły brzuch Stefanii.

Ona zaś, nie interesując się kocykiem przyniesionym dla jej maleństwa, w spokoju spożywała swoją zacierkę. Kazia skrzywiła się, lecz przyjęła zapłatę od Elfrydy.

– Co mi przyjdzie z tego kocyka, pani Ziemba?! – burknęła niezbyt uprzejmie. – Ani ja na nim co ugotuję, ani się nim okryję! A ona… – Wskazała na Stefkę. – Siostra wróciła od Niemca w takim stanie! Jakiś niemiecki drań musiał jej tego dzieciaka zrobić!

Elfryda obrzuciła Stefanię obojętnym spojrzeniem, niemniej bardzo się ucieszyła z otrzymanego mleka. Dzieci były głodne, a prędko nie zanosiło się na lepsze. Już dwa i pół miesiąca koczowała na strychu własnego domu, od kiedy do Groß Leschienen zaczęli przyjeżdżać nowi mieszkańcy. Niby nowi, ale wcale tak nie było. Dobrze pamiętała co niektórych jeszcze z czasów wojny, a nawet i wcześniejszych, jak pracowali u niej czy u sąsiadów. Podczas wojny ze strachu chodzili opłotkami, a teraz wielkie państwo! Jak przyszedł czterdziesty piąty, to poprzyjeżdżali tu z całymi rodzinami i pozajmowali ich gospodarstwa. Gdyby jej, Elfrydzie, udało się uciec w styczniu, dziś pewnie nie musiałaby siedzieć na łasce i niełasce nowych gospodarzy. A przecież miała dokąd się ewakuować, wszak trzy siostry mieszkały w Meklemburgii. Ona jednak miała nadzieję, że jakoś uda się przetrzymać wojenną zawieruchę.

– Może to nie Niemiec, tylko Ruski… – Elfryda wzruszyła ramionami. – Tu się takie złe rzeczy działy zimową porą, że… – Niemka zrobiła zbolałą minę i pokręciła głową. Trzymany w rękach garnek trochę jej ciążył, lecz wyraźnie miała chęć na pogawędkę.

– Zaraz Ruski! A któżby inny, jeśli nie szkop jaki?! Wróciła z tych robót wystraszona i z odjętą mową! Cała rodzina ucieszyła się, że Stefka w ogóle wróciła do domu, a potem okazało się, że ona zaniemówiła i niczego nie mogła opowiedzieć. Próbowaliśmy wszyscy przemówić jej do rozsądku, ale się nie dało… Tylko głową potrząsała jak jaki koń! Myślałam, że naszej matce pęknie serce. Toż to najmłodsza nasza siostra jest. Rodzice przed wojną nie żałowali grosza na jej szkoły. Nasza Stefa gimnazjum skończyła, a nawet zdała maturę. Marzeniem rodziców było, żeby uczyła w szkole, ale przyszła wojna i na marzeniach się skończyło! – Kazia, głośno szczękając talerzami, zaczęła sprzątać ze stołu.

Młodsze dzieciaki wybiegły na podwórze, starsi chłopcy poszli do roboty. Elfryda wciąż stała w progu.

– Męża jej trzeba! – powiedziała w końcu Niemka. – Nie będzie gniewu matki na jej brzuch.

– A skąd ja jej męża wezmę?! – prychnęła Kazia. – Miała narzeczonego, ale podobno Ruskie go powieźli na wschód! Może to i lepiej dla niego, boby jej nie zapomniał, jakby ją z tym brzuchem ujrzał! Dobry był chłopak! I na zmarnowanie poszedł!

Niemka pokiwała głową ze zrozumieniem.

Kazia, zamyślona, znieruchomiała ze stertą talerzy w rękach. Nagle jednak przyjrzała się uważnie Elfrydzie.

– Miałam panią już dawno zapytać… – powiedziała ze zmarszczonymi brwiami. – Skąd u pani taka znajomość polskiego? Niby Niemka, ale po polsku gada!

Elfryda, nieco się zmieszała, zaczęła się trochę plątać w swojej wypowiedzi.

– Ja nie Niemka, pani Deptula… Mazurka. Ojce oboje gadali polski, babka też, to i ja gadam. A przed wojną to mało do nas polskich ludzi za robotą przychodziło? Toć niedaleko granica! Przychodzili na pielenie i na żniwa, polski się mówiło. Znało się tych, co to zaraz za kordonem żyli! A teraz oni tu przyszli, żeby nas wygnać! – Kobieta pokręciła głową z dezaprobatą.

Kazi się to nie spodobało. Stanęła naprzeciwko Niemki i wzięła się pod boki.

– A co, pani Ziemba, my wywołali tę wojnę?! Czy wy?! O co teraz pretensja?! Psia mać! – Splunęła Niemce pod nogi. – Lepiej mnie nie denerwuje, bo jej dzieci trawę będą żarły!

Jak na zawołanie, z dworu dotarły krzyki dzieci. Elfryda ostrożnie odstawiła garnek z mlekiem na schody prowadzące na strych i razem z Kazią wybiegły przed dom. Ich oczom ukazała się żałosna scena. Dwie młodsze córki Ziembowej złapały się za łby z Heniem i Jankiem, bliźniakami Deptułów. Dziatwa prowadziła regularną bitwę na pięści. Padały przy tym dość niecenzuralne słowa w obu językach.

– Szkopy, psia jucha!

– Polnische Schweine!

– Fryce!

– Ihr Idioten!

– Hitlerowcy!

– Du bist scheiße!

Kazia, słysząc wymianę epitetów między dziećmi, najpierw złapała się za głowę, a następnie pochwyciła wiszącą na płocie dyscyplinę i dziarsko ruszyła pomiędzy latorośle. W ślad za nią puściła się Elfryda. Kobiety w minutę rozgoniły towarzystwo, które, rozcierając bolące tyłki, z cichym chlipaniem udało się do domu. Matki, nie bacząc na dzielące je narodowościowe różnice, spojrzały sobie nawzajem w oczy i jednocześnie pokręciły głowami, po czym obie ruszyły do domu, aby dokończyć to, co zaczęły na podwórzu.

Rozdział 2

Groß Leschienen, Ziemie Odzyskane na północy Polski,sierpień 1945

Wieczorową porą, po wydojeniu jedynej krowy Deptułowej, Stefania skryła się przed hałaśliwymi dziećmi siostry i szwagra. Biorąc do ręki duży, pleciony kosz, dała znać Kazi, że idzie na łąkę za stodołę, aby narwać świeżych liści mleczu dla królików. Deptułowa skwapliwie skinęła głową, wyrażając tym samym swoje łaskawe przyzwolenie na to, aby Stefka na jakiś czas zniknęła jej z pola widzenia. Lubiła mieć młodszą siostrę na oku. Nie to, że Kazia ją wykorzystywała, ale trochę się obawiała, by Popielarczykówna nie zrobiła sobie czegoś złego.

Nie była ona tak uczona jak Stefania, lecz swój rozum miała. I on, ten rozum, pomógł im wszystkim przetrwać okupację. Przeżyli ją razem z Tadkiem i dziećmi jak u pana Boga za piecem. Tadek trochę bimbrem handlował, od czasu do czasu jakiegoś wieprzka na sprzedanie po kryjomu uchował. Musieli sobie radzić jak wszyscy. Nie wszystkim jednak się udało, jak im, przetrwać wojnę bez żadnego uszczerbku.

W czterdziestym drugim, wiosną, Stefka dostała wezwanie z Arbeitsamtu do stawienia się na dworcu kolejowym w Baranowie. Wiadome było, że oznacza to udanie się najmłodszej siostry na roboty. Matka szalała z rozpaczy, ponieważ wyjazd nie gwarantował powrotu, a jej w chałupie zostało już tylko jedno dziecko. Poza tym Stefka nigdy ciężko nie pracowała, bo zawsze była przez rodziców chroniona. Była najmłodszym dzieckiem Popielarczyków, w którym zarówno matka, jak i ojciec pokładali duże nadzieje. Pragnęli wykształcić ją na nauczycielkę.

Wyjazd Stefki na przymusowe roboty do Niemiec był ciosem dla całej rodziny. Ich ukochana córka musiała pracować ponad swoje siły u okupanta. Trochę się uspokoili, gdy otrzymali pierwszy list od dziewczyny. Było to po kilku miesiącach wyczekiwania w napięciu na jakiekolwiek wieści od niej. Trafiła do ludzi o polskobrzmiącym nazwisku Gonska, u których miała pomagać w domu, zajmować się dziećmi, dbać o drób i ogród.

Kazia w skrytości ducha pomyślała, że może dobrze jej zrobi praca fizyczna u Niemca, bo właściwie Stefka nigdy nie pracowała. Była oczkiem w głowie rodziców. Przyszło od niej kilka tych listów, ale matka już tak nie wyrzekała, bo kiedy przeczytała, że pracodawcy mówią do niej łamaną polszczyzną, bo Stefka ani be, ani me po niemiecku, trochę się uspokoiła. Uznała widocznie, iż znajomo brzmiąca mowa nie może czynić ludzi złymi, a wręcz przeciwnie. Najgorsze jednak okazało się to, że kiedy Stefka wróciła w lutym, już nie była to ta sama dziewczyna co wtedy, gdy ojciec odwoził ją furmanką na dworzec kolejowy w czterdziestym drugim. Wróciła wycieńczona, przestraszona i z odjętą mową.

– Stefka, jak wrócisz z tym zielskiem dla króli, to położysz spać bliźniaki, a ja trochę pomogę Tadkowi w stodole, bo całe popołudnie młóci, że już mu ręce odpadają – powiedziała Kazia.

Nie miała serca wysłać ciężarnej siostry, aby pomagała mężowi. Wolała obarczyć ją rozbrykanymi maluchami – Jankiem i Heniem. Zresztą niech Stefka wdraża się do obowiązków macierzyńskich, bo wkrótce sama będzie matką. I to samotną, bez chłopa. Kazia pokręciła głową z przerażeniem, bo uświadomiła sobie, że siostra za jakieś półtora miesiąca do dwóch może urodzić, a ich rodzice w dalszym ciągu nie mieli o niczym pojęcia.

Stefka bez słowa skinęła głową i, trzymając kosz na przedramieniu prawej ręki, ruszyła trochę ociężałym krokiem w kierunku ścieżki prowadzącej wzdłuż drewnianego płotu aż do furtki, wychodzącej na kartoflisko. Przebrnąwszy w rozdeptanych chodakach po wysuszonych słońcem bruzdach, pomiędzy pożółkłymi krzakami ziemniaków, dotarła na sporą łąkę za stodołą.

Pastwisko teraz już było puste, bo Tadek pilnował, żeby na czas zaganiać do chlewa ich jedyną krowę. Przez całe lato krasula była pasiona na przemian przez synów Deptułowych, Stasia i Władzia, z najstarszymi córkami Elfrydy, Erną i Gretą. Kazia postawiła Niemce warunek, że jeśli chce kupować od niej mleko dla dzieci, musi pomagać w opiece nad zwierzęciem. Wszyscy najbardziej obawiali się szabrowników, od których po wsiach aż się roiło. Wprawdzie do Deptułów jeszcze nie dotarli, ale Tadek dobrze chronił cały swój skromny dobytek, który przywiózł z Kurpi i połączył z dobytkiem Ziembowej. Elfryda, choć wiedziała, że prędzej czy później opuści swoje gospodarstwo i będzie musiała wyjechać za chlebem do Niemiec, to niejako czuła się w obowiązku wspomagać nowych właścicieli majątku, inaczej nie miałaby co do garnka włożyć.

Stefania odrzuciła niedbale kosz i z trudem usiadła na zroszonej wieczorną rosą trawie, nie bacząc na to, że moczy sukienkę. Z ulgą wyciągnęła nabrzmiałe stopy z butów i zanurzyła je w chłodnej murawie. Oparłszy się na rękach, uniosła twarz, pozwalając ją pieścić słabym promieniom zachodzącego słońca. Jej swobodnie wyciągnięta sylwetka pozwoliła na zrelaksowanie się również maleństwu, które momentalnie przestało rozpychać się w jej wnętrzu. Stefania nagle bezwiednie położyła dłoń na wypukłości rysującej się pod kwiecistą sukienką. Po raz pierwszy spojrzała ze spokojem na swój rosnący brzuch. Dotychczas nieświadomie odsuwała od siebie myśl o tym, że za jakiś czas zostanie matką. Jej psychika sprawiła, iż otuliła się niewidzialną otoczką, która chroniła jej kruchy byt. Przez długi czas pozwalała Stefce izolować się przed niespiesznie nadchodzącą nową, trudną rzeczywistością.

– Stefka! Stefka! – Z daleka dobiegł ją zaniepokojony głos Kazi.

Stefania z trudem się podniosła i na powrót włożyła buty.

Tymczasem na łąkę wpadła rozpłakana siostra.

– Stefka, ojciec nie żyje!

Stefania wybałuszyła na siostrę zielone oczy, w których przestrach mieszał się z niemym zapytaniem. Gdy zaś siostra do niej dobiegła, z trudem łapała oddech. Policzki miała zalane łzami.

– Przyjechał Czesiek od Bakułów… – wykrztusiła. – Ledwie nas tu znalazł… matka wysłała go z wiadomością, że dzisiaj… zmarł ojciec! – Kazia zaczęła naraz gwałtownie szlochać, zasłaniając twarz fartuchem.

Stefka, choć w dalszym ciągu milcząca, złapała kurczowo Kazię za rękę, tym samym zmuszając ją, by udzieliła odpowiedzi.

– Wyszedł rano w pole… – łkała Deptułowa. – Był całkiem zdrów… podobno… na otwartym polu nagle uderzył w niego piorun… – Kazia zaniosła się płaczem.

Stefka poczuła, że coś zaczyna ściskać ją za gardło, lecz łzy nie chciały płynąć. Usta skrzywiły się jak do płaczu, ale żaden dźwięk nie wydobył się z wnętrza. Mimowolnie przygarnęła rozpaczającą siostrę do piersi, a ta zarzuciła jej ręce na szyję.

– Czesiek mówił, że przez cały dzień była piękna pogoda… nijak nie zbierało się na burzę… – mówiła dalej nieco uspokojona Kazia. – Może to jakaś kara boża…? – zapytała szeptem, jakby obawiała się, że ktoś ją usłyszy.

Stefania, panna z przedwojenną maturą, wprawdzie wciąż była w szoku, ale spojrzała z dezaprobatą na siostrę. Podniosła pusty koszyk i skierowała kroki w stronę kartofliska, aby stamtąd wejść na podwórze Deptułów.

Ku jej zdziwieniu Kazia złapała ją za rękę, powstrzymując tym samym przed powrotem na posesję.

– Zaczekaj, Stefka! – powiedziała przez łzy. – Nie chodź tam na razie, bo w kuchni siedzi Czesiek… Nie chcę, żeby cię… taką… – Kazia lekko spłonęła rumieńcem. – Po co ma cię widzieć?! Zaraz całe Baranowo będzie huczało od plotek, żeś z brzuchem. A matce sama powiem.

Stefka wzruszyła ramionami, lecz posłusznie odstawiła kosz na ziemię. Kazia otarła nos fartuchem i zwróciła ku Stefanii swoje zaczerwienione oblicze.

– Pojedziemy dziś, zaraz, z Tadkiem do Baranowa, bo trzeba pochować ojca. Ty… w twoim stanie nie możesz jechać na pogrzeb, żeby nie sprowadzić na dzieciaka jakiegoś nieszczęścia, choć ono i tak już będzie nieszczęśliwe… – Zawiesiła głos, wpatrując się w brzuch siostry. – Nie powinnaś podróżować furmanką, a zresztą trzeba się zająć chłopcami, bo nie zostawię ich z tą całą Elfrydą, żeby nie daj Boże w złości nie potruła mi dzieci. Musisz mieć na wszystko baczenie, a najbardziej to na krasulę, żeby jej kto nie wyprowadził z chlewa.

Kazia mówiła szybko i chaotycznie, co chwilę zerkając za siebie, czy aby na łąkę nie wchodzi Czesiek od Bakułów.

Stefka złapała siostrę za nadgarstek i pokręciła głową, dając jej tym samym do zrozumienia, że nie zgadza się na takie rozwiązanie, bo też chce jechać, aby pożegnać ojca. Deptułowa jednak była nieugięta.

– Zostaniesz, Stefka! – powiedziała kategorycznie. – Jeśli nie chcesz, żeby matka padła na serce, to zostaniesz tu i przypilnujesz mi dzieci! Zmówisz „wieczne odpoczywanie” za ojca i też będzie się to liczyło – dodała szorstko. – Nie wracaj do chałupy, dopóki Czesiek nie pojedzie, a myślę, że zaraz będzie ruszał, bo kończą ze swoimi żniwa! My będziemy zbierać się zaraz po nim!

Wypowiedziawszy te słowa, siostra odkręciła się na pięcie i ruszyła w stronę kartofliska. Stefka ponownie podniosła kosz z ziemi i bezmyślnie zaczęła rwać mlecz. Czuła, że kręci jej się w głowie.

Rozdział 3

Baranowo, sierpień 1945

W kuchni Popielarczyków było duszno. W powietrzu unosił się zapach zgaszonych świec, świeżo ściętych gałęzi świerkowych, palonego jałowca i zaczynającego się rozkładać ciała. Nieboszczyk, ubrany w swoje odświętne ubranie, leżał na szerokiej ławie kuchennej, wyściełanej sporą wiązką świeżej słomy, ze splecionymi dłońmi, w których trzymał różaniec oraz obrazek z jakimś świętym. Żałobnikom trudno było rozpoznać jego twarz, gdyż była spalona przez piorun. Dolną szczękę miał podwiązaną najlepszą Marysiną chustką, coby nie straszył sąsiadów i rodziny otwartą gębą, a i nogi w łydkach przytroczono jedną do drugiej, aby na ławie się nie rozjeżdżały. Stolarz Gienek Białczak obiecał, że nazajutrz przywiezie trumnę sosnową, by godnie pochować Władka.

Obok zmarłego, na drewnianym zydlu, siedziała jego sześćdziesięciotrzyletnia żona Marianna, odziana w swoją codzienną sukienkę. Jakiś czas temu skończyły się nocne śpiewy, toteż kobiecina uznała, że trzeba się przebrać, by nie niszczyć niedzielnego przyodziewku.

Marianna tkwiła na swym miejscu skulona, z pochyloną głową. Jej twarz w ciągu dwóch dni postarzała się o dobrych kilka lat. Była niewysoką, drobną kobietą, z ciemnymi włosami, poprzetykanymi gęstą siwizną, z oczami tak samo zielonymi jak oczy Stefanii i Kazi. Tak bardzo cieszyła się, że Stefka wróciła z robót u Niemca, a potem że skończyła się wojna. To, że była im wszystkim bieda, nie było dla niej żadną przeszkodą. Dla niej było ważne to, że wszyscy przeżyli wojnę. Co z tego, że rodzina była rozrzucona po świecie? Dwaj najstarsi synowie Franek i Józek w Ameryce, Kazia i Stefania na Ziemiach Odzyskanych, oni – Marianna i Władek – w Baranowie.

Marysia jako mała dziewczynka wyjechała z dziadkami do Ameryki. Było to jeszcze za rządów cara Mikołaja II. Całkiem młodzi rodzice Marysinej matki sprzedali cały swój majątek, aby zakupić bilety na statek do Chicago. Matka i ojciec dość niechętnie zgodzili się na wyjazd małej Marianny za ocean, ale w chałupie było ich dużo, a każdego trzeba było nakarmić, więc nie mieli innego wyjścia, jak tylko wysłać najmłodszą w świat. Rosła za wielką wodą pod czujnym okiem bliskich, a potem jako młoda panienka pracowała w zakładach mięsnych, by skrzętnie odkładać każdego zarobionego dolara. Na czarną godzinę. Nauczyła ją tego babcia Konstancja, którą przedtem nauczyło tego życie.

Razem z dziadkiem Julianem przez lata byli zatrudnieni w przetwórni ryb, a na starość otworzyli własny sklepik, w którym handlowali kawą, herbatą, przyprawami, nićmi, guzikami, wełną. Wiodło się im wówczas całkiem dobrze i wcale nie myśleli wracać do kraju, którego nie było na mapie Europy.

W tym czasie Marysia zakochała się z wzajemnością w młodym piekarzu Władku Popielarczyku. Wkrótce odbyły się ślub i skromne przyjęcie zorganizowane przez dziadków Marianny. Młodzi żyli w zgodzie i miłości, toteż wkrótce dowiedzieli się, że kiedyś, w przyszłości odziedziczą skromny majątek po Konstancji i Julianie. W roku tysiąc dziewięćsetnym Marysia powiła bliźnięta, chłopców – Franciszka i Józefa. Popielarczykom powodziło się za oceanem całkiem nieźle, tym bardziej że Władek zaczął pracować w rodzinnym interesie Konstancji i Juliana. Marysia zajmowała się domem i synami, a od tysiąc dziewięćset piątego również córeczką Kazią. Kiedy dzieci podrosły i poszły do szkoły, Marysia włączyła się w prowadzenie sklepu.

Dziadkowie byli coraz starsi i w zasadzie już nie interesowali się rodzinnym interesem. Za to coraz częściej mówili o tym, że chcieliby wrócić do ojczyzny, której na mapie Europy wciąż nie było. Marysia głowiła się, jak zaspokoić potrzebę dziadków, lecz nie miała pojęcia, jak dwoje ludzi w podeszłym wieku miałoby przemierzyć pół świata, aby dotrzeć do Baranowa. Problem w zasadzie rozwiązał się sam, bo pewnego dnia dziadek Julian, w swoje siedemdziesiąte dziewiąte urodziny, spadł ze schodów i się zabił. Wszyscy w rodzinie strasznie przeżyli śmierć starszego pana. Konstancja zamknęła się w sobie, przestała jeść i mówić. Pół roku później dołączyła do swojego męża. Ubrała się w swoją najlepszą suknię, wzuła na nogi niedzielne pantofle, starannie uczesała siwe włosy i położyła się do łóżka. Marysia nie zareagowała na dziwactwo babci, gdyż i tak miała przeczucie, że jej dni są policzone. Miała rację. Konstancja w owej sukni i butach przeleżała cały dzień, a na wieczór umarła. Żadne z nich nigdy nie wróciło do rodzinnej wsi. Zostali na obcej ziemi.

Tymczasem dzieci Popielarczyków rosły i stawały się coraz bardziej samodzielne. Bliźniaki wdrażały się w prowadzenie sklepu, a Kazia rosła u boku matki. Jakoś w tysiąc dziewięćset osiemnastym Marysia dostała list od najstarszej z sióstr z Baranowa, z którego dowiedziała się, że matka jest umierająca. To był cios dla Popielarczykowej. Choć nie była związana emocjonalnie z rodzicami ani rodzeństwem, bo rozstała się z nimi jako mała dziewczynka, to poczuła, że musi pożegnać się z rodzicielką. Razem z Władkiem szybko podjęli decyzję o wyjeździe do kraju, zwłaszcza że dochodziły do nich optymistyczne wieści o odzyskaniu niepodległości przez Polskę. Czuli, że otwiera się przed nimi nowy etap w życiu. Już wcześniej wdrażali synów do przejęcia interesu, więc teraz nie mieli z tym zbyt wiele roboty. Po prostu przekazali sklep bliźniakom, a sami razem z Kazią i wcale niemałymi oszczędnościami wyruszyli do kraju.

Niestety, kiedy po kilku tygodniach przybyli na miejsce, okazało się, że matka Marysi już spoczywa w grobie. Popielarczykowa nie zdążyła zobaczyć rodzicielki przed jej śmiercią. Rodzeństwo przyjęło ją jak obcą, wszak nie widzieli się od wielu lat, a i ona żadnego z braci ani sióstr za dobrze nie pamiętała. Marysia była dla nich wielką panią w kapeluszu na głowie i butach na obcasach. I z wielką fortuną. Tej fortuny wcale aż tak dużo nie było, ale wystarczyło na pobudowanie niewielkiego domu i zakup kawałka ziemi pod lasem. Na spadek po rodzicach, gdyż ojciec umarł kilka lat wcześniej, nie mogła i nie chciała liczyć.

Życie Popielarczyków w odradzającej się Polsce nie było łatwe. Stosunki z rodziną były chłodne. Marysia i Władek nie mogli liczyć na jakąkolwiek pomoc z ich strony. Nie wymagali od nich wiele, jedynie głosu doradczego w kwestii urządzenia się na polskiej ziemi. Dość ostrożnie dysponowali swoim majątkiem, gdyż obawiali się, że coraz bardziej rozprzestrzeniający się kryzys gospodarczy zmusi ich do ponownego wyjazdu za ocean. Władek włożył pewną kwotę do butelki, po jakiejś miksturze, i w tajemnicy przed Marysią zakopał pod progiem ich budującego się domu.

Mniej więcej w tym samym czasie Marysia poczuła się dość słabo. Kiedy zakomunikowała o tym mężowi, ten przestraszył się, że żonie dolega coś poważnego, wysupłał trochę grosza i natychmiast posłał po doktora. Jakież było zdziwienie obojga, gdy okazało się, że Marysia po raz trzeci jest przy nadziei. Popielarczykowa długo nie mówiła dorastającej Kazi, że za jakiś czas w ich rodzinie pojawi się niemowlę. Zwyczajnie wstydziła się tego. Ona, trzydziestosiedmioletnia stateczna matka dwóch dorosłych synów i czternastoletniej córki. Siostry Marysi, widząc jej powiększający się brzuch, podśmiewały się z niej, że zamiast babcią, zostanie matką. Władek, z początku markotny, po jakimś czasie pogodził się z myślą o nowym członku rodziny. Machnął ręką, myśląc, że udało się im wychować trójkę dzieci, to i czwarte wyżywią.

Z końcem żniw w dziewiętnastym roku zdarzył się wypadek. Najstarszy z braci Marysi, Bronisław, zwożąc do stodoły snopki ze zbożem, spadł z wysokiej sterty wprost pod koła wozu. Niestety nie było czego ratować, Bronek szybko zakończył żywot. Tego samego dnia Marysia urodziła dorodną i piękną córkę. Jej przyjście na świat nieco przyćmiło żałobę po Bronku. Władek nie posiadał się z radości, choć w skrytości ducha marzył o synu, który kiedyś mógłby przejąć po nim gospodarkę, bo na bliźniaków nie miał co liczyć. Donosili w listach, że interesy idą im dobrze i na razie nie zamierzają porzucać Ameryki.

Tymczasem mała Stefania rosła jak na drożdżach, sprawiając rodzicom wiele radości. Władek powtarzał, że wykształci najmłodszą latorośl na nauczycielkę, bo córka, leżąc w kołysce, wodziła za wszystkimi takim poważnym wzrokiem. Marysia śmiała się z jego mrzonek, lecz w duchu też o tym marzyła. Choć Władek kochał Stefcię nad życie, nie widział, jak stawiała swoje pierwsze nieporadne kroki.

Polsko-radziecki konflikt, który rozpoczął się wraz z narodzinami jego najmłodszej córki, w dwudziestym roku urósł do niepokojących rozmiarów. Marysia ze Stefcią przy piersi niepewnym wzrokiem spoglądała na męża, który z wielką uwagą śledził doniesienia prasowe o przemieszczającym się w kierunku Ukrainy wojsku polskim. Latem było wiadomo, że nie będzie mu dane osobiście skosić zboża, bo musiał stawić się do obrony ojczyzny, wszak czerwonoarmiści stali już na przedpolach Warszawy.

Kiedy odjeżdżał do punktu mobilizacyjnego z innymi mężczyznami ze wsi, Marysia rzuciła mu się do nóg z krzykiem, żeby nie zostawił jej ani dzieci. Coś ścisnęło go za gardło, bez słowa przygarnął do siebie żonę. Ona zaś w odpowiedzi ściągnęła z szyli medalion z wizerunkiem Najświętszej Panienki, aby zawiesić go Władkowi na piersi. Popielarczyk ucałował medalik i wyruszył na wojnę z bolszewikami.

Marysia szybko otrząsnęła się z rozpaczy i wzięła się do roboty. Kazię zaangażowała do opieki nad Stefką, a sama ruszyła na pole z kosą. Nie były łatwe te żniwa dla Marysi, bo do pomocy miała tylko dwóch wyrostków ze wsi, gdyż mężczyzn w okolicy było jak na lekarstwo, wszak kto żyw ruszył do obrony kraju. Uporała się jednak Marysia z koszeniem i zwózką plonów do stodoły. Dumna z siebie, czekała na męża, modląc się codziennie przed świętym obrazem. I wymodliła korzyści dla siebie i ojczyzny. Nim Stefka po raz pierwszy powiedziała słowo „tata”, Władek, cały i zdrów, już był w domu. Radość była ogromna dla wszystkich. Można było dalej gospodarzyć.

Kształtująca się państwowość polska nie napawała jednak optymizmem. Wciąż nie było jasno ustalonych granic, a obywatelom dokuczał ogromny kryzys gospodarczy. Kiedy w kraju niepokoiły wszystkich słaby kurs marki polskiej, dodrukowywanie pieniędzy, potem ogromna inflacja, Władek z półuśmiechem spoglądał na próg swojego domu, gdzie w ciemnej butelce aptecznej spoczywały dolary. Wiedział, że zabezpieczył przyszłość małej Stefki, która niczego nieświadoma, plątała się im pod nogami, dopytując się o otaczający świat. Kazia, zwinna panna z rumianymi policzkami, choć kształciła się w nowo powstałej szkole w Baranowie, to zbytnio nie garnęła się do nauki czytania i pisania. Wolała piec z matką chleb, zagniatać ciasto drożdżowe, a nawet dziergać chusty na drutach. Marysia patrzyła z dumą na córkę, widząc w niej zadatki na dobrą gospodynię.

Kiedy nadszedł czas, również Stefania rozpoczęła naukę w wiejskiej szkole. Nauczyciel szybko zorientował się, że ma do czynienia z całkiem pojętną uczennicą. Cieszyło to Władka i Marysię, tym bardziej że w wyniku reformy rolnej do ich pięciohektarowego poletka doszło kolejnych sześć hektarów gruntu, które Popielarczykowie mieli spłacać skarbowi państwa przez kolejnych czterdzieści lat. Posiadana ziemia miała za zadanie nie tylko ich wyżywić, lecz również opłacić pobyt w szkole Stefanii, tym samym zapewniając jej przyszłość. Pierwsze lata szkolne były dla Stefanii czasem dziecięcej beztroski, połączonej z zaspokajaniem jej naturalnej ciekawości świata. Dziewczynka z zapałem uczyła się czytania, recytowania wierszy, śpiewania. Oprócz tego szkoła kształciła w uczniach poczucie ogromnej sprawczości boskiej. Mała Stefka była pełna podziwu dla wszechwładnego i wszechwiedzącego Boga. Cechowała ją postawa pełna bojaźni i pokory. Co więcej – wszędzie dostrzegała boską moc.

W baranowskiej szkole uczył jeden nauczyciel – Teodor Orzoł, człowiek młody, lecz bardzo obowiązkowy. Młoda Popielarczykówna nieraz patrzyła z trwogą, jak wymierzał uczniom razy długą linijką za nieobyczajne zachowanie czy dukanie popularnego wiersza „Gdzieżeś ty bywał, czarny baranie?”, a starsze roczniki „Przysięgi” Marii Konopnickiej.

Trudniejsze czasy przyszły, gdy Stefcia poszła na kursy przygotowawcze do gimnazjum w Ostrołęce. Ojciec z bólem serca zawiózł najmłodszą na stancję do pani Zofii Sucheckiej, gdzie przez rok przygotowywała się do egzaminu wstępnego do gimnazjum. Z początku bardzo trudno było przywyknąć małej, bo zaledwie jedenastoletniej, Stefce do tego, że mieszkała w obcym miejscu, a na dodatek bez rodziców i siostry. Popłakiwała wieczorami i w nocy, ale właścicielka stancji, osoba doświadczona w opiece i wychowaniu małych dziewczynek, dość szybko zapanowała nad sytuacją. Obyło się bez powiadamiania rodziców, że Stefka tęskni i chce wracać do domu rodzinnego. Jej czas był ściśle wypełniony zajęciami z języka ojczystego, matematyki, łaciny oraz historii. Pani Suchecka dbała też i o inne sfery życia młodych panienek. Widząc częsty smutek na twarzy swojej młodej podopiecznej Stefanii Popielarczykównej, zapisała ją na zajęcia klubu sportowego, gdzie dziewczynka wdrażała się do aktywności fizycznej, oraz do żeńskiej drużyny harcerskiej.

Rodzice Stefki oczywiście byli wdzięczni właścicielce stancji, że bardzo dobrze zadbała o ich najmłodszą pociechę. Nim się zresztą Stefka obejrzała, nadeszło Boże Narodzenie, a wraz z nim trzytygodniowa przerwa w nauce. Potem szybko przyszła wiosna, zaraz potem egzaminy. Okazało się, że Popielarczykówna zdała je śpiewająco. Marianna i Władysław byli dumni z córki. Potem ich duma jeszcze wzrosła, bo z racji tego, że dziewczyna była prymusem, zostali zwolnieni z obowiązkowej opłaty za szkołę w wysokości stu dziesięciu złotych rocznie. Lata płynęły, Stefania rosła. Z podlotka przeistoczyła się w pewną siebie młodą panienkę, która bardzo aktywnie brała udział w życiu społecznym szkoły. Uwielbiała nie tylko zajęcia sportowe i harcerstwo, później doszła jej działalność w teatrze szkolnym.

Starzejący się rodzice z zachwytem patrzyli na rozkwitającą córkę. Widząc jej pewność siebie, ale jednocześnie rozwagę i odpowiedzialność w działaniu, nie obawiali się o jej przyszłość. Zresztą Stefania coraz częściej wspominała, że po maturze chciałaby kontynuować naukę w seminarium nauczycielskim, aby w przyszłości objąć posadę nauczycielki.

Trochę krzywo na to wszystko patrzyła Kazia, która w czerwcu trzydziestego dziewiątego, gdy Stefania odbierała świadectwo dojrzałości, była żoną Tadka Deptuły i matką dwunastoletniego Stasia i jedenastoletniego Władzia. Kazia nie miała czasu na takie fanaberie jak śpiewanie w chórze czy granie w teatrze amatorskim, bo bardzo ciężko pracowała. Trzeba było zająć się dziećmi, domem, a w polu też nie raz i nie dwa musiała pomóc Tadkowi. W skrytości ducha zazdrościła siostrze obycia i tego, jak doskonale radziła sobie w mieście, ale nigdy się z tym nie zdradziła. Nie mogła zarzucić Stefce, że rodzice wydawali na jej naukę majątek, bo przez wszystkie lata Popielarczykówna była zwolniona z płacenia za naukę, a i później, gdy podrosła, nauczyła się zarabiać na swoje potrzeby, udzielając korepetycji.

Potem przyszedł wrzesień trzydziestego dziewiątego i wszystkie plany wzięły w łeb. Dosłownie wszystkie.

Gdy Stefka wróciła do domu na wakacje, nagle okazało się, że dziewczyna jest z wzajemnością zakochana w Ignacym Pestce, młodym wiejskim nauczycielu.

Kiedy Kazia się o tym dowiedziała, nieco złośliwie pomyślała, iż miłość do Ignacego szybko wyleczy Stefkę z chęci kontynuowania nauki w seminarium nauczycielskim. Jakże się myliła… To nie miłość wyleczyła Popielarczykównę ze snucia planów na przyszłość. Zrobiła to wojna. Ignacy dostał powołanie do wojska, a Stefania została przy rodzicach w domu. Częściej jednak spędzała czas u siostry i szwagra, bo Kazia na początku wojny urodziła bliźnięta i potrzebowała pomocy w domu. Jej nastawienie względem siostry wcale nie złagodniało. Pomimo pomocy, jaką od niej dostawała, w skrytości ducha źle jej życzyła, bo zwyczajnie zazdrościła dziewczynie i wykształcenia, i ogłady towarzyskiej. Sama, otoczona dziećmi i robotą w chałupie, nie miała czasu na zadbanie o swoją powierzchowność, aby przypodobać się Tadkowi.

Przy końcu września do Stefki dotarła informacja, że Ignacy po klęsce kampanii wrześniowej trafił do obozu jenieckiego gdzieś na terenie Prus Wschodnich, skąd został przewieziony na roboty przymusowe. I ta wiadomość, nie wiadomo dlaczego, też ucieszyła Kazię. Zaczęła jeszcze bardziej wykorzystywać siostrę do opieki nad bliźniakami. Tadek jako rolnik nie został powołany do wojska. Razem z Kazią żyli sobie spokojnie, nie wychylając się zanadto, kiedy trzeba było pomóc jakimś partyzantom. Unikali takich niepewnych kontaktów. Za to po cichutku handlowali bimbrem i wieprzowiną. Nie wtajemniczali Stefki w swoje interesy, gdyż nie widzieli w tym najmniejszego sensu. A w czterdziestym drugim, w marcu, Stefka pojechała na roboty przymusowe. Kazi szkoda było, że straciła darmową pomoc, ale z drugiej strony pomyślała sobie, że Stefka „ma za swoje”, czyli odpokutuje te lata, kiedy jak jaśnie pani siedziała sobie w szkolnej ławie, a ona, Kazia, pracowała i rodziła dzieci.

Marianna ocknęła się z płytkiego snu. Zerknęła w okno. Zaczynało świtać. Chciała się przeciągnąć, aby rozprostować zdrętwiałe ciało, lecz nie miała odwagi tego zrobić przy spoczywającym obok nieboszczyku mężu.

– Pójdziemy trochę odpocząć – powiedziała schrypniętym głosem do Kazi, drzemiącej przy piecu.

Jej mąż Tadek poszedł przespać się do stodoły, bo niegodnie było spać w tej samej chałupie, w której leżał nieboszczyk.

– Chyba się nie opłaca – powiedziała Deptułowa, przecierając zmęczone oczy. – Niezadługo Białczak przyjedzie z trumną, przyjdą baby na różaniec. Żebyśmy się tylko zdążyły trochę ogarnąć.

– Racja. – Marysia skinęła głową. – Bierzemy się zaraz do krojenia placka. Tadek niech zejdzie do piwnicy po piwo jałowcowe. Kiełbasy też trzeba nakroić, coby ludziska się najedli, jak wrócą z cmentarza.

Zapadła cisza, przetykana brzęczeniem jakiejś natrętnej muchy. Widząc, że owad przysiadł na twarzy nieboszczyka,

Marysia zgoniła go trzymanym w ręku fartuchem kuchennym.

– Szkoda, że Stefka nie przyjechała… – powiedziała w końcu Popielarczykowa. – Może ta Ziembowa nie rozniosłaby wam chałupy, a dziewczyna by się z ojcem pożegnała – dodała smutno.

Kazia spojrzała niespokojnie na matkę. Czuła, że musi jej wyznać prawdę o ciąży siostry, lecz za wszelką cenę chciała jeszcze odwlec ten moment. Poza tym pomyślała sobie, że później nie będzie czasu na takie rozmowy, bo tylko patrzeć, jak do chałupy zejdą się ludzie, by pożegnać ojca.

– Mamo, jak to się stało? – Wbrew temu, co chciała powiedzieć, wskazała brodą na leżącego na ławie ojca.

– Toć ci mówiłam.

W głosie matki dało się wyczuć pewne zniecierpliwienie. Wczoraj, kiedy Deptułowie przyjechali późnym wieczorem, Marysia dość pobieżnie poinformowała córkę o wypadku. Co prawda w izbie było pełno ludzi, bo akurat skończyły się modły za zmarłego i miały zacząć się śpiewy, ale Popielarczykowa wyszła na moment z Kazią na podwórze i wszystko jej streściła. Deptułowa była pełna podziwu dla matki, że z takim spokojem przyjęła wieść o śmierci męża, a także osobiście doglądała wszystkich spraw związanych z pogrzebem.

– Wstał skoro świt, radosny jak mało kiedy… – powiedziała po chwili ciszy. – Mówi do mnie: „Matka, zobacz, jaki ładny dzionek pan Buczek nam dziś szykuje, ani jednej chmurki na niebie, pogoda w sam raz na to, by w spokoju ludzie pokończyli żniwa”.

Kazia słuchała jak zaczarowana. Oczami wyobraźni ujrzała figlarnie uśmiechniętą twarz ojca, przekomarzającego się z matką.

– Zjedliśmy zacierkę, a potem przysiedliśmy razem przed domem. Na tej ławce przy studni. Powiedział, że odpocznie trochę i pójdzie wygnać krowę z chlewa. Siedzieliśmy tak nie za długo, a jego wzięło na wspominki. I o Ameryce gadał, jak nam się tam dobrze powodziło, i Franka i Józka wspomniał, że dawno listu od nich nie było, i o was gadał, jak sobie tam u tych Niemców radzicie… – Marysia zamilkła i otarła wierzchem dłoni spływającą po policzku łzę. – A potem powiedział, że nagle go jakaś niemoc wzięła i najchętniej zostałby na tym podwórzu do wieczora. Aż się na niego zezłościłam, bo miał niepokończone roboty! Pszenica jeszcze stoi na polu, a i młocka przed nami. Jak mu tak powiedziałam, zerwał się z ławy ze śmiechem i woła do mnie: „Toć lecę, Maryś, tak tylko ględzę, coby cię trochę rozruszać”. I poszedł! – Popielarczykowa wzięła głęboki oddech, a następnie ponownie odgoniła natrętną muchę, która usiadła na twarzy zmarłego. – Kiwnął mi ręką i poszedł do chlewa… Wtedy widziałam go żywego po raz ostatni. Ja poszłam do ogrodu, żeby trochę opielić grządki, ale za długo tam nie zabawiłam, bo naglę słyszę, że ktoś krzyczy…

Marysia wzięła głęboki oddech, a jej usta na chwilę wykrzywił niemy grymas.

Kazia mocno ścisnęła dłoń matki, dając jej do zrozumienia, że jest tuż obok i wspiera ją w ich wspólnej żałobie.

– Zerwałam się z klęczek i popędziłam na podwórze, a tam chłopak od Bakułów… Stoi na progu chałupy, blady, jak płótno, trzęsie się i płacze. Myślałam, że coś u nich się stało! A on mówi, że pan Popielarczyk nie żyje. Zaśmiałam się, bo chwilę temu gadaliśmy przy studni. A on dalej swoje! Że jechał rowerem na pole, widział mojego Władka, jak pędzi krowę na łąkę i nagle usłyszał uderzenie pioruna.

Marysia nagle zaczęła płakać, głośno się zanosząc. Zasłoniła twarz fartuchem, którym przed momentem opędzała muchy z twarzy Władka.

– Mamo… – Kazia też szlochała.

Skrzypnęły drzwi. W progu stanął Tadek. Patrzył zaspanym wzrokiem na obie kobiety.

– Ten Bakułowy chłopak mówi, że to wszystko stało się na jego oczach. Widział piorun, jak idzie z nieba i uderza wprost we Władka. – Marysia opanowała się i zaczęła mówić spokojnym głosem. – Ale skąd ten piorun?! Toć byłam kawałek od niego, może z kilometr. Nic nie słyszałam ani nie widziałam! Niebo było czyściutkie, niebieściutkie, bez jednej chmurki.

– I wcześniej też nie zanosiło się na burzę? – drążyła temat Kazia.

Marysia zaprzeczyła.

– No skąd! Mówiłam ci, że dzień od rana był piękny.

Kazia pokręciła głową z niedowierzaniem. Jeszcze o tym nie wspomniała, ale cały czas zastanawiała się, co teraz zrobi matka. Została sama jak ten palec, a przecież nie tak dawno, bo zaledwie kilka miesięcy temu sama ich namawiała, żeby pojechali na Ziemie Odzyskane, bo będzie im się tam lepiej żyło. Zresztą Władek też był za tym.

– Mamo, a może to jaka kara boska? – szepnęła Kazia, robiąc znak krzyża.

Marysia zadrżała, słysząc, co mówi córka. Zanim jej odpowiedziała, również się przeżegnała.

– A za co niby miałaby być ta kara?! – burknęła. – Toć nie robiliśmy panu Bogu na złość!

– A może za Stefkę! – wyrwało się Kazi, lecz przerażona, natychmiast zasłoniła usta dłonią.

Matka zorientowała się, że czegoś nie wie o najmłodszej córce. Przyjrzała się uważnie Deptułowej.

– Niby dlaczego? Co ona komu winna?!

Tadek, który przysiadł się do kobiet, zmierzył żonę gromiącym wzrokiem. W jego opinii Kazia nie powinna na razie mówić matce o nieślubnej ciąży siostry.

– Mów! – Popielarczykowa czuła, że to jeszcze nie koniec złych wieści w rodzinie.

– W ciąży jest – powiedziała Kazia i zerwała się, aby wyjrzeć przez okno.

Zdawało jej się, że słyszy turkot końskiego zaprzęgu. Miała nadzieję, że rychło pojawi się Gienek z trumną dla ojca. Wtedy nie będzie musiała odpowiadać na pytania matki. Po drodze jednak biegały, głośno ujadając, wiejskie kundle.

– W imię ojca i syna! – Marysia po raz drugi zrobiła znak krzyża. – Jak… kiedy…?

Nie mogła pojąć, jak to się stało, że najmłodsza, nie będąc mężatką, za jakiś czas zostanie matką. Kazia jednak wzruszyła ramionami.

– Mamo… – odezwał się Tadek. Postanowił załagodzić nieco sprawę, choć wiedział, że nie będzie to proste. – Wydaje się nam, że ona z robót już… taka wróciła. U nas we wsi z nikim się nie spotyka, bobyśmy wiedzieli. Zresztą kawalerów tam jak na lekarstwo – dodał.

Marysia z rezygnacją pokiwała głową.

– Mój Boże, jeden z rodziny odchodzi, a w jego miejsce pojawi się ktoś nowy. A gadać zaczęła? – spytała po chwili.

– No właśnie nie zaczęła! Coraz bardziej mnie to złości, bo czasem by zagadała do któregoś dzieciaka, to milczy jak zaklęta! Ludziska mówią, że we wsi będzie szkoła. Ona taka uczona, to by mogła tam uczyć, a tak… – Zawiesiła głos i pociągnęła nosem.