Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Strażnicy dusz", autorstwa Aidena Thomasa, to idealna pozycja dla fanów książki "Nasz ostatni dzień", a także filmu "Coco".
Kiedy rodzina Yadriela nie może zaakceptować tożsamości chłopaka, transpłciowy bohater postanawia dowieść, że jest prawdziwym brujo.
Podejmuje próbę odnalezienia duszy zmarłego w tajemniczych okolicznościach kuzyna. Zamiast tego na swojej drodze spotyka Juliana, który nie jest gotowy odejść w zaświaty. Nie mając innego wyboru, zgadza się mu pomóc, żeby obaj dostali to, czego pragną. Jednak im więcej czasu Yadriel spędza z Julianem, tym trudniej im się rozstać.
Jedyna w swoim rodzaju książka fantasy young adult z paranormalnym romansem LGBT+.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 471
No me llores,
Porque si lloras
Yo peno,
En cambio si tu cantas
Yo siempre vivo,
Y nunca muero.
Nie opłakuj mnie,
jeśli za mną zapłaczesz,
poczuję twój ból,
a jeśli dla mnie zaśpiewasz,
będę żył wiecznie,
moja dusza nigdy nie umrze.
LA MARTINIANAmeksykańska piosenka ludowa
Rozdział 1
Yadriel teoretycznie nie popełniał przestępstwa, ponieważ mieszkał na cmentarzu całe życie. Jednak włamanie się do kościoła zdecydowanie przekracza granice moralności.
Mimo wszystko jeśli miał wreszcie udowodnić, że jest brujo[1], musiał przeprowadzić rytuał przed Panią Śmierci.
A Pani Śmierci czekała na niego w kościele.
Kiedy Yadriel wymykał się z niedużego domu rodzinnego, który stał na froncie cmentarza, o jego nogę obijała się czarna butelka termiczna wypełniona krwią kurcząt. Resztę składników potrzebnych do ceremonii schował do plecaka. Razem z kuzynką Maritzą przeszli skuleni pod frontowymi oknami, ostrożnie, żeby nie uderzyć głowami w parapety. Na zasłonach tańczyły cienie świętujących w domu brujx. Ich śmiech i odgłosy muzyki wydostawały się na teren cmentarza. Yadriel zatrzymał się, kucnął w cieniu, żeby sprawdzić, czy droga wolna, po czym zeskoczył z ganku i ruszył. Maritza szła tuż za nim. Odgłosy ich kroków rozbrzmiewały w jednym rytmie, gdy biegli po kamiennych ścieżkach i przez kałuże.
Serce Yadriela waliło w piersi, palce muskały wilgotne cegły kolumbariów, gdy wyglądali śladów brujo z nocnej zmiany. Patrolowanie cmentarza, żeby się upewnić, że dusze zmarłych nie sprawiają żadnych problemów, to jeden z męskich obowiązków. Dusze rzadko się zezłośliwiają, więc brujo głównie dbają o to, by ludzie z zewnątrz nie zakradali się za mury, by groby nie zarastały chwastami i generalnie cmentarz pozostawał w dobrym stanie.
Słysząc płynące z oddali dźwięki gitary, Yadriel schował się za grobowcem. Pociągnął za sobą Maritzę. Wyjrzał za róg i zobaczył Felipe Mendeza, który opierał się o pomnik, śpiewał i przygrywał sobie na vihuela. Felipe był najnowszym mieszkańcem cmentarza brujx. Dzień jego śmierci, sprzed zaledwie tygodnia, został wyryty na pomniku obok.
Brujx nie muszą widzieć duszy, by wiedzieć, że znajduje się w pobliżu. Kobiety i mężczyźni z ich społeczności potrafią to wyczuć niczym chłód w powietrzu albo coś w rodzaju swędzenia z tyłu głowy. Tę umiejętność mieli od urodzenia, a nadała im ją ich Pani. To jedna z mocy życia i śmierci: możliwość wyczuwania choroby i urazów u żywych, a także widzenia i komunikowania się ze zmarłymi.
Oczywiście ta umiejętność nie była szczególnie pożyteczna na cmentarzu pełnym dusz. Na cmentarzu brujx zamiast nagłego chłodu Yadriel czuł nieustanne lodowate łaskotanie na karku.
W ciemności ledwo był w stanie dostrzec przezroczystość postaci Felipe. Jego palce wydawały się rozmazane, gdy szarpał strunami swojej vihueli – to był jego postronek, fizyczny przedmiot, który był dla niego ważny i który nie pozwalał mu opuścić krainy żywych. Felipe nie był jeszcze gotowy na to, by przejść do zaświatów.
Większość czasu spędzał na cmentarzu, grając muzykę i ściągając na siebie uwagę brujas, zarówno tych żywych, jak i martwych. Jego dziewczyna Claribel zawsze je przeganiała, a potem we dwójkę godzinami przesiadywali między grobami, jakby śmierć wcale ich nie rozdzieliła.
Yadriel przewrócił oczami. Uważał, że to wszystko było przesadnie dramatyczne. Byłoby miło, gdyby Felipe już przeszedł na drugą stronę, wtedy Yadriel mógłby zacząć przesypiać całe noce, zamiast budzić się przez jego kłótnie z dziewczyną albo co gorsza, przez okropne wykonania Wonderwall.
Jednak brujx nie zmuszali dusz do przejścia. Dopóki były spokojne i nie zezłośliwiały się, brujos nie interweniowali. Tak czy inaczej żadna dusza nie może pozostać w krainie żywych na zawsze. Z czasem każda zacznie przejawiać agresję, zmieni się w wypaczoną wersję samej siebie. Uwięzienie na granicy między krainą żywych a krainą umarłych niszczy duszę, stopniowo odbiera jej człowieczeństwo. To, co wcześniej czyniło dusze ludźmi, z czasem zanikało, aż w końcu brujos nie mieli innego wyjścia, jak przerwać połączenie z postronkiem i odesłać duszę na drugą stronę.
Yadriel dał Maritzy znak, żeby poszła za nim w boczną alejkę, poza zasięg wzroku Felipe. Kiedy droga była wolna, pociągnął kuzynkę za rękaw i kiwnął głową. Pobiegł do przodu, wymijając posągi aniołów i świętych, ostrożnie, żeby nie zahaczyć plecakiem o ich wyciągnięte palce. Na cmentarzu stały grobowce, a także mauzolea dość duże, by pomieścić całe rodziny. Yadriel chodził tędy setki razy i potrafiłby odnaleźć drogę nawet we śnie.
Musiał się znowu zatrzymać, kiedy trafili na dusze dwóch dziewczynek grających w berka. Goniły się, a ich ciemne loczki i identyczne sukienki powiewały na wietrze. Chichotały jak małe wariatki, przenikając przez przypominające domki dla ptaków nagrobki, w których znajdowały się skremowane szczątki. Grobowce były ręcznie malowane na żywe kolory i stały ciasno w szeregach złocistych żółci, słonecznych pomarańczy, błękitów prosto z nieba i zieleni z morskiej piany. Szklane drzwiczki odsłaniały umieszczone wewnątrz gliniane urny.
Ukrywali się z Maritzą. Yadriel kołysał się na piętach. Widok dusz dwóch zmarłych dziewczynek biegających po cmentarzu pewnie wystraszyłby większość ludzi, ale Niny i Rosy należało się obawiać z innych powodów. Obie były strasznymi gadułami, którym nie można było zaufać, że nie naskarżą na Yadriela jego ojcu. Jeśli tylko miały na kogoś haka, zaraz próbowały to wykorzystać i stosowały najgorsze tortury, jakie można sobie wyobrazić.
Na przykład godzinami żądały bawienia się w chowanego i zawsze przy tym wykorzystywały swoje niematerialne ciała, żeby oszukiwać. Albo w gorące kalifornijskie popołudnie celowo zostawiały delikwenta, żeby czekał w kryjówce za śmierdzącym pojemnikiem na śmieci, aż go odnajdą. Zdecydowanie nie warto było mieć wobec nich długu wdzięczności.
Kiedy dziewczynki wreszcie gdzieś odbiegły, Yadriel nie marnował ani minuty i popędził do ich ostatecznego celu.
Wyskoczyli zza rogu i znaleźli się tuż przed zadaszoną bramą do kościoła. Yadriel odchylił głowę do tyłu. Przed nim znajdowały się pobielone cegły tworzące łukowe przejście. Ktoś misternie wypisał czarną farbą słowa „El Jardín Eterno” – Ogród Wieczny. Farba przez lata wypłowiała, ale Yadriel wiedział, że jego kuzyn Miguel już otrzymał zadanie, by przed rozpoczynającymi się za kilka dni obchodami Día de Muertos odświeżyć napis. Ciężki zamek ryglowy powstrzymywał wszelkich intruzów.
Jako przywódca rodzin brujx, ojciec Yadriela, Enrique, przechowywał klucze i udostępniał je jedynie tym brujos, którzy mieli w danym momencie obowiązek pilnowania cmentarza nocą. Yadriel nie miał klucza, co oznaczało, że mógł wchodzić do środka wyłącznie w ciągu dnia albo gdy przeprowadzano jakieś rytuały lub celebracje.
– ¡Vámonos! – Yadriel aż podskoczył, słysząc ostry szept Maritzy i czując jej długie paznokcie wpijające się w jego bok. Krótkie, gęste włosy dziewczyny rozwiewał wiatr. Pastelowe loki w odcieniach różu i fioletu okalały twarz o kształcie serca, odznaczając się mocno od głębokiego brązu skóry. – Musimy wejść do środka, zanim ktoś nas zauważy!
Yadriel strącił jej dłoń.
– Cii! – syknął.
Mimo ostrzegawczych słów Maritza nie wydawała się zmartwiona perspektywą poważnych problemów. Właściwie to wyglądała na wręcz podekscytowaną. Jej ciemne oczy były szeroko otwarte, na ustach błąkał się diabelski uśmiech, który Yadriel znał aż za dobrze.
Yadriel zakradł się na lewą stronę bramy. Między ostatnim prętem z kutego żelaza a ścianą znajdowała się szpara – cegły wykruszyły się w tym miejscu. Przerzucił plecak przez mur, po czym obrócił się i przecisnął. Mimo poliestrowo-spandexowego bindera ściskającego go w klatce piersiowej pręt boleśnie otarł go w tym miejscu. Gdy Yadriel znalazł się już po drugiej stronie, poświęcił chwilę na poprawienie krótkiego topu, by zapięcia nie wpijały mu się w bok. Dużo czasu zajęło mu znalezienie takiego, który czynił jego klatkę bardziej męską, ale jednocześnie umożliwiał swobodny oddech i nie drapał.
Zarzuciwszy sobie plecak na ramię, Yadriel odwrócił się i zobaczył, że Maritza miała nieco większy problem. Plecy przycisnęła do cegieł, nogi trzymała po obu stronach pręta i próbowała przedostać się na drugą stronę. Yadriel podniósł pięść do ust, powstrzymując śmiech.
Maritza posłała mu groźne spojrzenie, próbując wygramolić się ze szpary w murze.
– ¡Cállate! – wycedziła, zanim wreszcie się przecisnęła. – Niedługo będziemy potrzebowali nowego przejścia. – Próbowała zetrzeć brud z dżinsów. – Za duzi się robimy.
– To twój tyłek się robi za duży – droczył się z nią Yadriel. – Może powinnaś trochę spasować z pastelitos. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– I stracić swoje ponętne kształty? – zapytała, przeciągając dłońmi po talii i biodrach. Posłała mu sarkastyczny uśmiech. – Dzięki, ale wolałabym umrzeć. – Zdzieliła go w ramię, po czym ruszyła nieśpiesznym krokiem w stronę kościoła.
Yadriel podbiegł, żeby ją dogonić.
Przy kamiennej ścieżce rosły rzędy aksamitek – flores de muerto. Wysokie pomarańczowe i złote kwiaty opierały się jeden o drugi jak pijani kumple. Rozkwitały w ciągu kilku miesięcy przed Día de Muertos. Zwiędnięte płatki ścieliły ziemię niczym konfetti.
Kościół był pomalowany na biało i miał terakotowy dach. Okna z rozchodzącymi się promieniście ramkami oskrzydlały duże dębowe drzwi. Wyżej, w półkolistej ścianie znajdowała się mała wnęka, a w niej kolejny krzyż. Po obu jego stronach w przerwach w murze wisiały żelazne dzwony.
– Jesteś gotowy? – Maritza przyglądała mu się, a na jej twarzy nie było widać śladu niepokoju. Uśmiechała się szeroko i z niecierpliwości aż podrygiwała na palcach stóp.
Yadriel czuł szalone tętnienie w żyłach, nerwowy ucisk w żołądku.
Razem z Maritzą jeszcze w dzieciństwie szwendali się nocami po cmentarzu. Plac przy kościele był dobrą kryjówką do zabawy, gdy byli mali. Znajdował się blisko domu, więc słyszeli Litę, gdy wołała ich na obiad. Ale jeszcze nigdy nie zakradli się do samego kościoła. Jeśli to zrobi, złamie wiele zasad i tradycji brujx.
Jeśli to zrobi, nie będzie już mógł się wycofać.
Yadriel sztywno skinął głową, ściskając dłonie w pięści wzdłuż boków.
– Zróbmy to.
Włosy na karku stanęły mu dęba i w tej samej chwili Maritza zadrżała.
– Co macie zrobić?
Oboje aż podskoczyli, słysząc ostro rzucone pytanie. Maritza uciekła do tyłu, Yadriel musiał ją złapać, żeby go nie przewróciła.
Po ich lewej stronie, przy pomniku pomalowanym na kolor brzoskwiniowy, stał mężczyzna.
– Cholera jasna, Tito. – Yadriel wypuścił wstrzymywane powietrze, zaciskając dłoń na przodzie bluzy. – Prawie dostaliśmy zawału!
Maritza pociągnęła z oburzeniem nosem.
Czasami nawet Yadriel i Maritza mogli nie zwrócić uwagi na jakąś duszę.
Tito był niskim i przysadzistym mężczyzną ubranym w burgundowy wenezuelski strój do piłki nożnej ze spodenkami. Na głowie nosił duży, zniszczony już słomiany kapelusz. Popatrzył spod ronda na Yadriela i Maritzę, garbiąc się nad aksamitkami. Tito przez wiele lat pracował jako cmentarny ogrodnik.
No właśnie, pracował. Tito nie żył od czterech lat.
Za życia był bardzo utalentowanym ogrodnikiem. Dostarczał wszystkie kwiaty potrzebne na uroczystości brujx, a także na śluby, święta i pogrzeby niemagicznych ludzi w East Los Angeles. Zaczynał od sprzedawania kwiatów z wiaderek na miejscowym targowisku, a skończył z własnym, murowanym sklepem.
Po tym, jak zmarł we śnie i jego ciało zostało złożone na wieczny odpoczynek, zdeterminowany Tito pojawił się ponownie na cmentarzu, by zająć się kwiatami, które tak pieczołowicie pielęgnował przez większość życia. Powiedział ojcu Yadriela, że nadal miał zadanie do wykonania i nikomu nie ufał wystarczająco, by mu je powierzyć.
Enrique odparł, że może zostać, dopóki nadal będzie sobą. Yadriel zastanawiał się, czy gdyby jego ojciec spróbował uwolnić duszę Tito, ogrodnik uniemożliwiłby mu to swoim uporem.
– Co macie zrobić? – powtórzył Tito. W pomarańczowym blasku bijącym z kościoła wydawał się kimś z krwi i kości, chociaż był nieco bardziej przezroczysty niż zupełnie prawdziwe nożyce ogrodowe w jego ręce. Dusze miały rozmazane krawędzie i nieco bardziej przytłumione kolory w porównaniu ze światem dokoła. Przypominały nieostrą fotografię z obniżonym nasyceniem kolorów. Gdy Yadriel obrócił nieco głowę, postać Tito rozmazywała się i zanikała w tle.
Yadriel wymierzył sobie mentalnego kopa. Nerwy sprawiły, że nie zauważył Tito odpowiednio wcześnie.
– Dlaczego nie jesteście w domu z całą resztą? – dopytywał Tito.
– Eee, chcieliśmy tylko wejść do kościoła – odparł Yadriel, ale głos go zdradził w połowie zdania. Chłopak odchrząknął.
Uniesienie krzaczastej brwi Tito oznaczało, że ogrodnik nie dał się nabrać.
– Żeby sprawdzić zapasy, no wiesz. – Yadriel wzruszył ramionami. – Upewnić się, że wszystko jest... gotowe.
Z głośnym ciapnięciem nożyce Tito dekapitowały jedną z aksamitek. Maritza trąciła Yadriela w bok i przechyliła znacząco głowę.
– Właśnie! – Yadriel zrzucił plecak i zaczął gmerać w środku, po czym wyciągnął zwiniętą białą szmatkę. – Przyniosłem ci coś!
Felipe był zbyt zajęty swoją dziewczyną, żeby zwracać uwagę na to, co knuli Yadriel i Maritza, wymknięcie się Ninie i Rosie też nie nastręczało problemów, ale Tito to taka trochę dzika karta. Przyjaźnił się z ojcem Yadriela i miał bardzo mało cierpliwości.
Za to podarunki w postaci jedzenia potrafiły sprawić, że odwracał wzrok.
– Świeżo przygotowana przez Litę, jeszcze ciepła! – Yadriel odwinął warstwy materiału i ich oczom ukazała się concha, przypominająca muszlę pyszna słodka bułka z kruchą skórką. – Przyniosłem ci zieloną, twoją ulubioną! – Jeśli Tito nie dał się przekonać beznadziejnym kłamstwom, może sprawę załatwi pan dulce.
Tito machnął ręką.
– Nie obchodzi mnie, co tam knujecie, buscapleitos – mruknął.
Maritza wciągnęła gwałtownie powietrze i przycisnęła dramatycznie dłoń do piersi.
– My? W życiu...!
Yadriel trącił Maritzę, by ugryzła się w język. Nie uważał ich za łobuzów, zwłaszcza w porównaniu z niektórymi innymi młodymi brujx, ale wiedział też, że udawanie świętoszków nie podziała na Tito.
Całe szczęście najwyraźniej chciał się ich pozbyć.
– Pa’ fuera – powiedział z lekceważeniem. – Tylko nie dotykajcie moich cempasúchitl.
Yadrielowi nie trzeba było tego powtarzać. Chwycił kuzynkę za rękę i ruszył w stronę kościoła.
– Concha zostaje – dodał Tito.
Yadriel położył ją na brzoskwiniowym pomniku, a Tito wrócił do przycinania swoich aksamitek.
Wbiegli po schodach do wejścia, jedno za drugim. Mocne pchnięcie i ciężkie drzwi otworzyły się ze skrzypieniem.
Yadriel i Maritza zakradli się do środka. Wnętrze było prosto urządzone. W przeciwieństwie do typowych kościołów, ten nie miał zbyt wielu rzędów ławek, nie było też żadnych krzeseł z tyłu. Kiedy brujx zbierali się na ceremonie i rytuały, wszyscy stali w dużych kręgach na otwartej przestrzeni. Apsydę świątyni tworzyły trzy wysokie okna. W ciągu dnia przez ich kolorowe, misterne witraże wpadało kalifornijskie słońce. Przy głównym ołtarzu stały dziesiątki niezapalonych świeczek.
Na półce w połowie wysokości ściany znajdował się posąg ich świętej bogini, diosa, której brujx zawdzięczali moce, wręczone im tysiące lat temu, kiedy bogowie i potwory przemierzali ziemie Ameryki Łacińskiej i Karaibów: Pani Śmierci.
Szkielet został wyrzeźbiony w białym kamieniu. Czarna farba podkreślała linie jej kościstych palców, uśmiech składający się z samych zębów, puste oczodoły. Pani Śmierci nosiła tradycyjną białą huipil z wykończeniem z koronki i warstwową spódnicę. Na czubku głowy miała opończę, spływającą na ramiona. Kołnierzyk sukienki i brzeg opończy zdobiły drobne kwiaty wyhaftowane złotą nitką. W kościanych dłoniach spoczywał bukiet świeżo ściętych aksamitek Tito.
Miała wiele imion i iteracji – Santa Muerte, la Huesuda, Pani Cienia, Mictecacihuatl. Wszystko zależało od kultury i języka, ale wszystkie interpretacje i obrazy miały wspólny mianownik. A być pobłogosławionym przez Panią Śmierci, mieć swoje własne portaje i służyć jej to największe marzenie Yadriela. Chciał być taki, jak pozostali brujos, odnajdywać zagubione dusze i pomagać im przechodzić na drugą stronę. Chciał nie spać całe noce w czasie nudnych cmentarnych obowiązków. A niech to, mógł nawet spędzać długie godziny na wyrywaniu chwastów i malowaniu pomników, jeśli to oznaczało uznanie go za brujo przez jego społeczność.
Kiedy Yadriel do niej podszedł, popychany przez swoje pragnienie, by jej służyć, myślał o wszystkich tych pokoleniach brujx, którzy przeszli tutaj własne ceremonie quinces. Mężczyźni i kobiety, którzy emigrowali z różnych miejsc – Meksyku i Kuby, Portoryko i Kolumbii, Hondurasu i Haiti, a nawet starożytni Aztekowie i Majowie – wszyscy otrzymali swoje moce od pradawnych bogów. Była to mieszanina pięknie skomplikowanych, żywych kultur, bez których społeczność nie byłaby kompletna.
Kiedy brujx kończyli piętnaście lat, przyprowadzano ich przed Panią Śmierci, by dała im swoje błogosławieństwo i związała ich moc z wybranym przez nich przewodnikiem magicznej mocy, ich portaje. W przypadku kobiet portajes często przybierały kształt różańca (symboliczny przedmiot, który swoje początki ma w ceremonialnym naszyjniku i uległ przeobrażeniu wraz z przybyciem do Ameryki Łacińskiej wiary katolickiej). Taka biżuteria nie przyciągała niepotrzebnej uwagi, a wieńczył ją amulet, w którym mogła znajdować się niewielka ilość krwi zwierzęcia ofiarnego. Najczęściej na symbol wybierano krucyfiks, jednak czasami na końcu różańca znajdowało się święte serce albo posążek Pani Śmierci.
Mężczyźni na swoje portaje często wybierali różnego rodzaju sztylety, ponieważ ostrze było potrzebne do przecięcia złocistej nici łączącej duszę z jego ziemskim postronkiem. W ten sposób brujos mogli uwolnić duszę, by przeszła do krainy zmarłych.
Otrzymanie własnego portaje stanowiło ważny rytuał przejścia dla każdego brujx.
Każdego oprócz Yadriela.
Jego quinces zostało przełożone na czas nieokreślony. W zeszłym lipcu skończył szesnaście lat i miał już dosyć czekania.
Aby pokazać swojej rodzinie, kim jest, Yadriel musiał przejść własną ceremonię – z ich błogosławieństwem czy bez. Jego ojciec i reszta brujx nie pozostawiła mu wyboru.
Pot spłynął mu po plecach, przeszył go dreszcz. Powietrze wydawało się naładowane elektrycznością, jakby ziemia pod jego stopami pulsowała energią. Teraz albo nigdy.
Ukląkł przed Panią Śmierci i rozpakował wszystkie rzeczy potrzebne do rytuału. Postawił cztery świece modlitewne na podłodze, tworząc romb symbolizujący cztery wiatry. Na środku umieścił glinianą miseczkę, która miała przedstawiać ziemię. Yadriel zwędził miniaturową buteleczkę tequili Cabrito z jednego z kartonów, które zebrano na ofrendas z okazji Día de Muertos. Mocował się chwilę z zakrętką, po czym wylał zawartość buteleczki do miski. Zapach uderzył go w nos. Obok postawił słoiczek soli.
Z kieszeni dżinsów wyciągnął pudełko zapałek. Płomień drżał, kiedy zapalał świeczki. Migoczące światło zaiskrzyło na złocistej nici kaptura Pani Śmierci, odbijając się w załamaniach i fałdach materiału.
Powietrze, ziemia, wiatr i ogień. Północ, południe, wschód i zachód. Wszystko, co potrzebne do przywołania Pani Śmierci.
Ostatnim składnikiem była krew.
Przywołanie Pani Śmierci wymagało złożenia ofiary z krwi. To był najpotężniejszy dar, ponieważ krew zawierała w sobie życie. Oddanie swojej krwi Pani Śmierci oznaczało oddanie części swojego ziemskiego ciała, ale i duszy. To coś tak potężnego, że ofiara z ludzkiej krwi nie może przekraczać kilku kropel; inaczej mogłaby pozbawić każdego brujx mocy życia, prowadząc do nieuchronnej śmierci.
Istniały tylko dwa rytuały, w których należało złożyć ofiarę z własnej krwi. W chwili narodzin przebijało się dziecku uszy, wyciskając w ten sposób ilość krwi nie większą niż główka igły. Ten akt pozwalał słyszeć dusze zmarłych. W uszach Yadriela znajdowały się czarne plastikowe zatyczki. Podobała mu się idea złożenia hołdu starożytnej praktyce brujx, polegającej na rozciąganiu płatków uszu za pomocą coraz większych dysków wykonanych ze świętych kamieni, na przykład obsydianu czy jadeitu. Przez lata udało mu się dojść do rozmiaru mniej więcej dziesięciocentówki.
Ten drugi moment, w którym brujx składają swoją krew w ofierze, to właśnie ceremonia quinces. Krew musi pochodzić z języka, dzięki temu mogą przemówić do diosa, poprosić Panią Śmierci o błogosławieństwo i ochronę.
A cięcie należy wykonać własnym portaje.
Maritza wyciągnęła ze swojego plecaka zawiniątko i podała Yadrielowi.
– Zajęło mi to kilka tygodni – powiedziała, kiedy chłopak rozplątywał sznurek. – Poparzyłam się chyba z osiem razy i prawie odcięłam sobie palec, ale wydaje mi się, że ojciec wreszcie dał sobie spokój i nie próbuje już trzymać mnie z dala od kuźni. – Niby wzruszyła niedbale ramionami, jednak stała wyprostowana, na ustach błąkał jej się dumny uśmiech. Yadriel zdawał sobie sprawę, że dla niej to coś ważnego.
Rodzina Maritzy od pokoleń wykuwała broń dla mężczyzn, jej ojciec przywiózł to rzemiosło ze sobą z Haiti. Maritza bardzo chciała się nauczyć od niego, jak wykuwać ostrza. Ponieważ broń nie miała kontaktu z krwią aż do ceremonii quinces chłopca, był to dla niej sposób, by pozostać częścią społeczności bez łamania swoich zasad etycznych. Jej mama nie uważała tego za dobry zawód dla dziewczyny, ale kiedy Maritza coś sobie postanowiła, nie dało się jej od tego odwieść.
– Nie jest taki jarmarczny i śmieszny jak ten Diego – powiedziała, przewracając oczami. Miała na myśli starszego brata Yadriela.
Yadriel odwinął ostatnią warstwę materiału i odsłonił mieszczący się w środku sztylet.
– Wow – wyszeptał.
– Jest praktyczny – wyjaśniła Maritza, wisząc mu nad ramieniem.
– Chciałaś powiedzieć: zajebisty – poprawił ją Yadriel, a uśmiech wciskał mu się głęboko w policzki.
Maritza wyszczerzyła zęby.
Sztylet miał długość jego przedramienia, proste ostrze i jelec, który zawijał się jak poziome S. Na wypolerowanej drewnianej rękojeści została misternie namalowana Pani Śmierci. Yadriel podniósł sztylet w dłoni, jego ciężar dodawał mu otuchy. Przeciągnął kciukiem po cienkich liniach złotej farby, które rozchodziły się promieniście od Pani Śmierci. Wyczuwał każde delikatne pociągnięcie pędzla.
To był jego sztylet. Jego portaje.
Yadriel miał wszystko, czego potrzebował. Teraz pozostało mu już tylko przeprowadzić rytuał.
Był gotowy. Był zdeterminowany, żeby przedstawić się Pani Śmierci, nie potrzebował do tego niczyjej aprobaty. Mimo to zawahał się. Ściskając swoje portaje, popatrzył na posąg i przygryzł usta. Ogarnęły go wątpliwości.
– Hej.
Yadriel aż podskoczył, kiedy kuzynka położyła mu dłoń na ramieniu. Jej brązowe oczy patrzyły z uwagą na jego twarz.
– Chodzi o to, że... – Yadriel chrząknął i rozejrzał się po wnętrzu kościoła.
Maritza z troską ściągnęła brwi.
Ceremonia quinces była najważniejszym dniem w życiu brujx. Ojciec, brat i abuela Yadriela powinni stać obok niego. Kiedy klęczał na twardej kamiennej posadzce, czuł napierającą zewsząd pustkę. W ciszy słyszał trzask drżącego płomienia świecy. Spojrzenie wydrążonych oczu Pani Śmierci sprawiało, że czuł się zawstydzony i samotny.
– A co jeśli... Co jeśli to nie zadziała? – zapytał. Chociaż mówił niemal szeptem, jego głos poniósł się echem po pustym kościele. Ścisnęło mu się serce. – Co jeśli mnie odrzuci?
– Escúchame. – Maritza ścisnęła mocno jego ramiona. – Dasz sobie radę, okej?
Yadriel pokiwał głową, oblizując wyschnięte usta.
– Ty wiesz, kim jesteś, ja wiem, kim jesteś, i nasza Pani też to wie – powiedziała z żarliwym przekonaniem. – Pieprzyć całą resztę! – Maritza wyszczerzyła do niego zęby. – Pamiętaj, dlaczego to robimy.
Yadriel zebrał się w sobie i przemówił z całą odwagą, na jaką było go stać.
– Żeby się przekonali, że jestem brujo.
– No, to też, ale poza tym.
– Z mściwości? – zgadywał Yadriel.
– Z mściwości! – zgodziła się entuzjastycznie Maritza. – Poczują się jak ostatni kretyni, kiedy im pokażesz. I chcę, żebyś się rozkoszował tą chwilą, Yads! – Wciągnęła głęboko powietrze przez nos i przycisnęła dłonie do piersi. – Naprawdę rozkoszuj się tym pysznym, przepysznym uczuciem, że miałeś rację!
Z gardła Yadriela wyrwał się śmiech.
– Zróbmy to, brujo. – Maritza wyszczerzyła zęby.
Yadriel czuł, jak na jego twarz wraca głupi wyraz zadowolenia.
– Tylko nie spieprz tego, żeby diosa nie trzasnęła cię jakimś piorunem czy coś, okej? – rzuciła kuzynka, wycofując się o kilka kroków. – Nie poradzę sobie sama w roli czarnej owcy w rodzinie.
Jako osoba transpłciowa i gej Yadriel otrzymał tytuł Głównej Czarnej Owcy pośród brujx. Chociaż, szczerze mówiąc, homoseksualizm było im o wiele łatwiej zaakceptować, lecz tylko dlatego, że widzieli w Yadrielu heteroseksualną dziewczynę.
Za to Maritza zdecydowanie zasłużyła na podobny tytuł jako jedyna weganka w ich społeczności. Była rok młodsza od Yadriela i przeszła własne quinces po skończeniu piętnastego roku życia, jednak odmówiła uzdrawiania, ponieważ to wymagało wykorzystania krwi zwierząt. Jednym z najwcześniejszych wspomnień Yadriela z Maritzą był moment, w którym zanosiła się przejmującym płaczem po tym, jak jej matka użyła krwi świni, by wyleczyć złamaną nogę dziecka. Maritza bardzo wcześnie postanowiła, że nie chce mieć nic wspólnego z uzdrawianiem, jeśli to oznaczało krzywdę innego żywego stworzenia.
W przytłumionym świetle kościoła Yadriel spojrzał na portaje na jej szyi – różaniec z różowego kwarcu, zwieńczony srebrnym krzyżykiem, w którym ukryty zbiorniczek pozostawał pusty. Maritza wyjaśniła, że chociaż odmawiała korzystania ze swoich mocy, nadal szanowała boginię i jej przodków.
Yadriel podziwiał ją za trwanie przy swoich przekonaniach, ale czuł też frustrację. On sam niczego tak nie pragnął jak akceptacji – chciał, by wręczono mu jego własne portaje, traktowano go jak każdego innego brujo i powierzono te same obowiązki. Tymczasem Maritza mogła skorzystać z każdego prawa brujx, lecz postanowiła je odrzucić.
– Teraz, prisa! – powiedziała Maritza, machając do niego niecierpliwie.
Yadriel wziął głęboki, uspokajający oddech.
Zacisnął mocniej palce na butelce termicznej, czując na spoconej skórze chłód metalu. Wypuścił powietrze przez nos.
Z nieco większym spokojem i zdecydowaniem odkręcił pojemnik i wylał krew kurcząt do miseczki. Musiał przyznać, że Maritza bardzo się starała ukryć swoje obrzydzenie.
Kiedy ciemnoczerwony płyn wymieszał się z tequilą, we wnętrzu kościoła rozhulał się wiatr. Płomienie świec zamigotały. Powietrze sprawiało wrażenie gęstego, jakby świątynia zapełniła się ludźmi, chociaż nie było nikogo prócz Yadriela i Maritzy.
Adrenalina krążyła mu w żyłach, dreszcze ekscytacji przebiegły po rękach. Kiedy przemówił, bardzo się starał, by jego głos był spokojny i głęboki.
– Santísima Santa Muerte, te pido tu bendición – powiedział, przywołując Panią Śmierci, żeby poprosić ją o błogosławieństwo.
Poczuł wiatr na twarzy i we włosach, jakby przeczesały je niewidzialne palce. Płomienie zadrżały, posąg Pani Śmierci nagle wydał się żywy. Nie poruszyła się ani nie zmieniła, lecz Yadriel czuł, jak coś na niego napiera.
Zapalił zapałkę i rzucił ją do miseczki. Płyn się zapalił, buchnął ogień.
– Prometo proteger a los vivos y guiar a los muertos – powiedział Yadriel, przysięgając, że będzie spełniał swoje obowiązki jako brujo. Ścisnął mocniej portaje drżącymi dłońmi. – Esta es mi sangre, derramada por ti.
Trzymając sztylet, Yadriel otworzył usta i przycisnął koniuszek ostrza do języka na tyle mocno, by się skaleczyć. Skrzywił się i wyciągnął portaje przed siebie. W ciepłym blasku świec na krawędzi sztyletu zabłysnęła cienka czerwona linia.
Przytrzymał sztylet nad płonącą zawartością miseczki. Gdy tylko ogień polizał stal, krew zasyczała i świece zapłonęły niczym pochodnie. Ich płomienie były wysokie i silne. Yadriel poczuł bijący od nich żar i zmrużył oczy.
Wyjął swoje portaje z ognia i wypowiedział ostatnie słowa.
– Con un beso, te prometo mi devoción – mruknął, po czym przeciągnął językiem po ustach. Położył ostrze na wyprostowanej dłoni i pocałował obraz Pani Śmierci.
Na końcu sztyletu rozbłysły złote iskry i przeskoczyły po rękojeści na jego dłoń. Jego skóra zajaśniała, kiedy blask wystrzelił w dół palców i w górę ręki. Powędrował aż do nóg, zawinął się na palcach stóp. Yadriel zadrżał, to ekscytujące doświadczenie pozbawiło go tchu.
Gęste wibracje magii w kościele rozpłynęły się tak szybko, jak się pojawiły. Wszystkie świece zgasły w tym samym momencie. Powietrze stanęło. Yadriel podciągnął rękaw bluzy i w zachwycie patrzył na swoją rękę, gdy złoty blask znikał, nie pozostawiając na jego brązowej skórze żadnych śladów.
Podniósł wzrok na Panią Śmierci.
– Ja pierdolę – wyszeptał, przyciskając dłonie do policzków. – Ja pierdolę! – powtórzył. – Zadziałało! – Obmacał swoją klatkę piersiową, wyczuł oszalałe bicie własnego serca. Obrócił się gwałtownie, żeby popatrzeć na Maritzę, szukając potwierdzenia. – Zadziałało?
Ogień z miseczki odbijał się w jej oczach, a twarz zdobił szeroki uśmiech.
– Istnieje tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać.
Z gardła Yadriela wydobył się śmiech, a poczucie ulgi i adrenalina wprawiały go w niemal deliryczny stan.
– Racja.
Jeśli Pani Śmierci go pobłogosławiła, udzielając mu mocy brujx, mógł teraz przywołać zagubioną duszę. Jeśli uda mu się to zrobić i wysłać ją w zaświaty, będzie mógł ostatecznie udowodnić przed wszystkimi – brujx, rodziną, ojcem – kim jest. Wreszcie ujrzą jego prawdziwą tożsamość: chłopaka i brujo.
Yadriel podniósł się, trzymając ostrożnie swoje portaje przy piersi. Zagryzł usta, czując posmak krwi. Język go szczypał, ale rana była niewielka. Bolało mniej więcej tak, jakby napił się café de olla od razu po zdjęciu z kuchenki.
Kiedy Maritza zbierała świece, ostentacyjnie trzymając się z dala od miseczki z płonącą krwią, Yadriel zbliżył się do posągu Pani Śmierci. Jako że nie miał nawet metra sześćdziesięciu, musiał wyciągać szyję, żeby popatrzeć na nią we wnęce.
Żałował, że nie może z nią porozmawiać. Czy widziała jego prawdziwą twarz? Tę, której jego rodzina nie potrafiła dostrzec? Yadriel latami żył bez akceptacji otoczenia, nie licząc kuzynki. Gdy trzy lata temu powiedział jej, że jest osobą transpłciową, przyjęła to bez mrugnięcia okiem. „No, wreszcie!” – rzuciła, zniecierpliwiona, lecz uśmiechnięta. „Domyśliłam się, że coś jest na rzeczy, tylko czekałam, aż wreszcie to z siebie wydusisz”.
W tamtym okresie mógł liczyć na to, że Maritza zachowa jego tajemnicę, gładko przerzucając się na inne zaimki, gdy byli sami, a inne, gdy ktoś im towarzyszył. Do czasu, aż Yadriel poczuł się gotowy.
Potrzebował jeszcze roku i dopiero jako czternastolatek zebrał się na odwagę, by dokonać coming outu przed rodziną. Zdecydowanie nie poszło tak łatwo jak z kuzynką i ciągle musiał walczyć o to, żeby oni i inni brujx używali właściwych zaimków i właściwego imienia.
Oprócz Maritzy najbardziej wspierała go matka Camila. Potrzebowała trochę czasu, żeby zmienić dawne przyzwyczajenia, ale przyszło jej to zaskakująco szybko. Mama Yadriela nawet zaczęła taktownie poprawiać ludzi w jego imieniu. To niełatwe zadanie ze względu na kumulujące się drobne incydenty, jednak Camila zdjęła trochę ciężaru z jego barków.
Kiedy czuł się szczególnie przygnębiony z powodu nieustannej walki o to, kim jest – albo w szkole, albo w swojej społeczności – mama sadzała go na kanapie. Przyciągała go do siebie, a on kładł głowę na jej ramieniu. Zawsze pachniała goździkami i cynamonem, zupełnie jakby dopiero co przygotowała torta bejarana. Delikatnie przeczesując palcami jego włosy, mruczała: „Mijo, mój Yadriel”, powoli przeganiając jego ból, który zmieniał się w tępe pulsowanie, lecz nigdy całkiem nie znikał.
Tylko że mama odeszła prawie rok temu.
Yadriel pociągnął nosem i potarł go pięścią, czując palenie w gardle.
To będzie pierwszy Día de Muertos od jej śmierci. O północy pierwszego listopada zadzwonią kościelne dzwony, witając z powrotem na cmentarzu dusze zmarłych brujx. Potem przez dwa dni Yadriel będzie mógł znowu ją widzieć.
Pokaże jej, że jest prawdziwymbrujo. Synem, z którego może być dumna. Będzie wykonywał zadania, które wykonywał jego ojciec i ojciec jego ojca jako dzieci Pani Śmierci. Yadriel jeszcze im wszystkim pokaże.
– No chodź, brujo – zawołała go łagodnie Maritza, dając mu znak, by szedł przodem. – Musimy stąd wyjść, zanim ktoś nas nakryje.
Yadriel odwrócił się i wyszczerzył do niej zęby.
Brujo.
Już miał się schylić, żeby podnieść miseczkę z podłogi, kiedy nagle włosy na karku stanęły mu dęba. Yadriel zamarł i popatrzył na Maritzę, która zatrzymała się w pół kroku.
Coś było nie tak.
– Poczułaś to? – zapytał. W pustym kościele nawet szept wydawał się zbyt donośny.
Maritza pokiwała głową.
– Co to jest?
Yadriel potrząsnął lekko głową. To było prawie tak, jakby wyczuwał w pobliżu duszę, ale jakoś inaczej. Wrażenie było silniejsze niż kiedykolwiek. Niewytłumaczalna groza ścisnęła mu żołądek.
Zobaczył, jak Maritzę przechodzi dreszcz, i w tym samym momencie poczuł to samo.
Przez jedno uderzenie serca nic się nie działo.
A potem potworny ból przeszył pierś Yadriela.
Zawył, padając na kolana.
Maritza przewróciła się, z jej gardła dobył się zduszony wrzask.
Ból był nieznośny. Yadriel trzymał się za pierś, łapał powietrze gwałtownie i płytko. Oczy zaszły mu łzami, posąg Pani Śmierci widział jak przez mgłę.
I kiedy już myślał, że nie zniesie tego dłużej, że ta agonia z pewnością go zabije, skończyło się.
Napięcie opuściło jego mięśnie, ręce i nogi mu zwiotczały, ciężkie ze zmęczenia. Skóra kleiła się od potu. Całe jego ciało drżało, z trudem łapał powietrze. Jego dłoń wciąż spoczywała na piersi, tuż nad sercem, gdzie pulsujący ból powoli słabł. Maritza klęczała na podłodze, z ręką przyciśniętą w tym samym miejscu. Była blada i błyszcząca od potu.
Gapili się na siebie nawzajem, próbując zapanować nad oddechem. Nic nie mówili. Wiedzieli, co to oznacza. Czuli to w kościach.
Miguel odszedł. Jeden z ich ludzi zginął.
[1] Tłumaczenie słów oraz zwrotów z języka hiszpańskiego znajdziesz w Słowniczku (przyp. red.).