Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przesycony atmosferą starej Kopenhagi, pełen zaskakujących zwrotów akcji thriller o skutkach pomieszania fikcji z rzeczywistością
Pewnego dnia wczesnym rankiem starszy pan, Gregers Hermansen, idzie wyrzucić śmieci w nieco zaniedbanej kamienicy w centrum starej Kopenhagi. Na jednym z pięter zauważa uchylone drzwi. Zaniepokojony zagląda ostrożnie do środka, nagle potyka się i upada. Kiedy dochodzi do siebie, dociera do niego, że leży na zakrwawionym ciele młodej dziewczyny, która wynajmowała jedno z mieszkań wspólnie z współlokatorką.
Tak zaczyna się koszmar mieszkańców kamienicy. Śledztwo w sprawie tajemniczego i z pozoru pozbawionego motywów mordu prowadzi dwoje policjantów z kopenhaskiego wydziału zabójstw, inspektorzy Jeppe Korner i Anette Werner. Wkrótce okazuje się, że mieszkająca w tej samej kamienicy właścicielka domu, Esther de Laurenti, pisze kryminał, w którym ofiara dziwnie przypomina zamordowaną dziewczynę. Policjanci stają przed nie lada zagadką do rozwikłania, tym bardziej, że tropy mnożą się i prowadzą w nieoczekiwanych kierunkach. Czy klucz do rozwiązania tajemnicy tkwi w przeszłości właścicielki domu? Dlaczego napisana przez nią powieść tak inspiruje mordercę?
„Świetny! Trzyma w napięciu, nieprzewidywalny, skupiony na szczegółach!”.
„ Magasinet Liv”
„Duńska branża kryminałów ma nową mistrzynię intrygi!”.
„Berlingske Tidende”
Katrine Engberg jest zaliczana do grona najważniejszych autorów powieści kryminalnych w Danii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 438
Drobinki kurzu z ciężkich zasłon wirowały w powietrzu w promieniach porannego słońca. Siedząc w fotelu, Gregers przyglądał się ich tańcowi. Wstawanie zabierało mu ostatnio coraz więcej czasu, prawdę mówiąc, to właściwie nie opłacało mu się wstawać. Oparł ręce na wypolerowanych, błyszczących podłokietnikach, czuł, jak opada mu szczęka, i zamknął oczy, chroniąc je przed migoczącym światłem. Po chwili doszło go z kuchni prychanie ekspresu do kawy.
Po krótkim odliczaniu uniósł się w fotelu, znalazł kapcie i drobnymi krokami ruszył w kierunku wyłożonej linoleum podłogi w kuchni. Trasa zawsze była taka sama: szedł wzdłuż mahoniowego kredensu, mijał zielony fotel i w końcu docierał do przeklętego uchwytu w ścianie, który w zeszłym roku zamontowała tu jego pomoc domowa. „Nie, dziękuję, doskonale radzę sobie sam” — upierał się, ale na niewiele się to zdało.
Wyjął z lejka zużyty filtr po kawie i wyrzucił go do wiadra pod zlewem. Było pełne. Zdjął foliowy worek z plastikowego stojaka i opierając się o blat stołu, ruszył do drzwi. W końcu był jeszcze w stanie wynieść własne śmieci. Zerknął na stojącą na podeście kolekcję butelek sąsiadki z góry. Cholerna pijaczka. Dzięki Bogu, minęło już trochę czasu od ostatniej, szalonej imprezy, która, jak zwykle, przeciągnęła się do południa następnego dnia. Kto mógł sobie pozwolić na picie przez całą noc? I to w dzień powszedni!
Stopnie ugięły się pod nim, chwycił się mocniej poręczy. Oczywiście rozsądniej byłoby przeprowadzić się do jakiegoś nowoczesnego mieszkania chronionego, ale Gregers całe życie mieszkał w centrum Kopenhagi i teraz wolał borykać się z krzywymi schodami, niż gnić w jakimś domu opieki w północno-zachodniej Zelandii. Postawił worek ze śmieciami na pierwszym piętrze i oparł się o futrynę. Dwie młode studentki, które tu mieszkały, były źródłem jego nieustającego rozdrażnienia, ale też wzbudzały w nim głęboko skrywaną tęsknotę. Ciągłe bieganie po schodach, zapach ich włosów i beztroskie uśmiechy budziły wspomnienia letnich nocy nad kanałem i namiętnych pocałunków. Tego, co już należało do przeszłości albo w ogóle się nie wydarzyło, bo człowiek czekał na jutro i za późno orientował się, że życie zaczęło już zmierzać ku końcowi.
Kiedy doszedł nieco do siebie, uniósł głowę i zauważył, że drzwi do mieszkania dziewcząt były uchylone. Przez szparę na dole wpadało ostre światło. Dziewczęta były młode i bezmyślne, ale chyba nie aż tak głupie, żeby położyć się spać, zostawiając otwarte drzwi! Było wpół do siódmej rano, oczywiście mogło się zdarzyć, że przed chwilą wróciły z miasta, ale mimo wszystko. No i dlaczego w mieszkaniu paliło się światło?
— Halo? Jest tam ktoś?
Czubkiem kapcia Gregers dotknął ostrożnie drzwi, otworzyły się, nie stawiając oporu. Odruchowo zrobił krok do tyłu. Nie chciał zostać oskarżony o podglądanie młodych dziewcząt. Może powinien po prostu zamknąć drzwi po cichu i wynieść śmieci, zanim kawa na płytce zrobi się kwaśna.
Chwycił się futryny i oparł o drzwi, chciał sięgnąć do klamki, ale źle oszacował odległość. W jednej strasznej chwili, która wydała mu się wiecznością, uświadomił sobie, że nie ma dość siły, by utrzymać w pionie ciężar własnego ciała. Kapcie poślizgnęły się na drewnianej podłodze i nagle stracił równowagę. Walczył z całych sił, których już nie miał, i po chwili wpadł do mieszkania dziewcząt. Wylądował na twardej podłodze nie z hukiem, ale z głuchym, żałosnym dźwiękiem, który wydało jego stare ciało, dodatkowo stłumionym przez aksamitny szlafrok.
Próbował zaczerpnąć powietrza. Czyżby złamał biodro? Po raz pierwszy od lat miał ochotę się rozpłakać. Co powiedzą ludzie? Zacisnął mocno powieki i czekał, aż ktoś go znajdzie.
Na schodach panowała cisza. Nasłuchiwał jakichś głosów, zbliżających się kroków, ale nic się nie wydarzyło. Kiedy minęło kilka minut, otworzył oczy i próbował zorientować się w sytuacji. Oślepiła go zwisająca z sufitu naga sześćdziesięciowatowa żarówka, dopiero po chwili zauważył białe ściany, ozdobione abstrakcyjnymi wzorami, półkę z garnkami i przyprawami i zalegające wzdłuż ściany buty. Chyba nawet na nich leżał. Ostrożnie odwrócił głowę, próbując sprawdzić, czy czegoś sobie nie złamał. Nie, w obrębie głowy nic nie zostało naruszone. To dobrze.
Zacisnął palce. Zareagowały. Cholerne buty! Spróbował odsunąć je od siebie, żeby dotknąć podłogi, ale nie dawały się przesunąć. Spojrzał w dół wzdłuż ciała, po czym znów skupił się na opornym obuwiu. I nagle niepokój, który cały czas czuł w żołądku, zamienił się w ogromną, duszącą gulę wypełniającą całe ciało. Z butów przygniecionych przez jego stare, obolałe biodra wystawała noga zakończona dziwnie skręconym ciałem. Wyglądała jak noga manekina, ale kiedy Gregers poczuł przy dłoni miękką skórę, nie miał już wątpliwości. Uniósł rękę i zobaczył krew: na skórze, na podłodze, na ścianach. Wszędzie była krew.
Serce Gregersa zaczęło trzepotać niczym serce kanarka próbującego uciec z klatki. Był jak sparaliżowany, panika szalała w jego niesprawnym ciele. Zaraz umrę, pomyślał. Chciał krzyknąć, ale głos, który pozwoliłby mu wezwać pomoc, opuścił go już wiele lat temu. I wtedy popłynęły łzy.
*
Esther rozłożyła ręce, próbując powstrzymać inferno, które groziło rozsadzeniem jej głowy. Przejście ze snu do rzeczywistości było ciężkie i wyboiste. Dopiero kiedy dzwonek odezwał się po raz trzeci, dotarło do niej, co się dzieje. Dzwonienie nie ustawało. Jej dwa mopsy, Epistéme i Dóxa, szczekały histerycznie, gotowe bronić swego terytorium. Zasnęła na narzucie i miała odciśnięte ślady po poduszce na twarzy, tak głębokie, że mogła wyczuć je palcami. Kiedy niespełna rok temu przeszła na emeryturę, pozwoliła, by jej natura sowy na dobre przejęła kontrolę nad życiem i rzadko wstawała przed dziesiątą rano. Stary, mosiężny zegar jej matki z parą pasterzy na szczycie pokazywał ósmą trzydzieści pięć. Nie znała nikogo, kto chciałby odwiedzić ją o tej porze. Jeśli to ten przeklęty listonosz, to rzuci w niego czymś ciężkim. Na przykład parą pasterzy.
Owinęła się fioletową, jedwabną narzutą i z bolącą głową, chwiejąc się, podeszła do drzwi. Czyżby wczoraj opróżniła cały karton czerwonego wina? Na pewno wypiła więcej niż dwa kieliszki, na które z reguły pozwalała sobie, kiedy pisała.
Bolało ją całe ciało, brakowało jej porannej rutyny: rozciągania, ćwiczeń oddechowych i owsianki z rodzynkami. Może powinna łyknąć tabletkę treo. Potrząsnęła głową, mając nadzieję, że mózg wróci na swoje miejsce, i wyjrzała przez judasza.
Na podeście stali mężczyzna i kobieta, których nie znała. Ale była bez okularów, poza tym zawsze miała trudności z zapamiętaniem twarzy setek studentów, z którymi stykała się przez lata w salach wykładowych przy Njalsgade. Chociaż właściwie była pewna, że stojący za drzwiami ludzie nie byli byłymi studentami historii literatury. Sprawiali wrażenie zdeterminowanych, a to raczej nie była cecha intelektualistów. Kobieta była wysoka, szeroka w ramionach, miała na sobie nieco przyciasny blezer ze sztucznego włókna i pomalowane na różowo wąskie wargi. Jasne włosy ściągnęła w koński ogon, a jej cera świadczyła o wieloletnim, zbyt częstym korzystaniu z solarium. Mężczyzna był szczupły, miał uderzająco żółte włosy i gdyby nie był tak ziemistoblady, można by uznać, że jest przystojny. Mormoni? Świadkowie Jehowy?
Otworzyła drzwi. Epistéme i Dóxa szczekały, jakby szykowały się na wojnę.
— Mam nadzieję, że macie jakiś ważny powód, żeby budzić mnie o tej barbarzyńskiej godzinie?
Jeśli kobieta i mężczyzna byli zaskoczeni jej wymownością, to w żaden sposób tego nie okazali. Mężczyzna patrzył na nią poważnie swoimi smutnymi oczami.
— Esther de Laurenti? Jesteśmy z kopenhaskiej policji. Nazywam się Jeppe Kørner, a to moja koleżanka, policjantka Anette Werner. Obawiam się, że mamy złe wiadomości.
Złe wiadomości. Esther poczuła, jak skręca się jej żołądek. Wycofała się do pokoju, żeby przepuścić funkcjonariuszy. Psy natychmiast wyczuły zmianę nastroju i podążyły za nią, popiskując zawiedzione.
— Proszę, wejdźcie — powiedziała schrypniętym głosem Esther. Usiadła na kanapie.
— Dziękuję. — Mężczyzna skinął głową.
Curler — nie, chyba nie tak się nazywał — ominął łukiem mopsy i usiadł na brzegu fotela. Kobieta została w przedpokoju, ale zaciekawiona, cały czas zaglądała do środka.
— Godzinę temu właściciel baru na parterze znalazł pani sąsiada z dołu, Gregersa Hermansena, w momencie, kiedy miał zawał. Pan Hermansen został przewieziony do szpitala i poddany leczeniu. Na szczęście otrzymał szybko pomoc — o ile nam wiadomo — jego stan jest stabilny. Przewrócił się w mieszkaniu na pierwszym piętrze.
— To było nieuniknione. Gregers już od dawna źle się czuł. Ale co on robił na pierwszym piętrze?
— Mieliśmy nadzieję, że właśnie pani będzie potrafiła nam to wytłumaczyć. — Policjant położył dłonie na kolanach i przyglądał się jej ze spokojem.
Esther rzuciła nieporęczną narzutę na stertę papierów leżących na sofie chesterfield obok zużytych chusteczek higienicznych i niechlujnie rzuconego kardiganu. Dla młodych ludzi widok starej kobiety w koszuli nocnej nie powinien być szokiem.
— Proszę mi powiedzieć, co tu robi policja? Od kiedy pojawia się, kiedy jakiś starszy pan dostaje zawału?
Kobieta i mężczyzna wymienili spojrzenia, których nie potrafiła rozszyfrować. Ale oni najwyraźniej nie mieli z tym problemu, bo stojąca w przedpokoju kobieta skinęła głową, a potem nieco się cofnęła. Curler przesunął ostrożnie stos książek i usiadł wygodniej.
— Pani Laurenti, słyszała pani jakieś dziwne dźwięki wczoraj wieczorem lub w nocy?
Esther nie znosiła, kiedy ktoś zwracał się do niej per pani, poza tym nie słyszała nic poza odgłosami wielorybów płynącymi z taśmy medytacyjnej, której używała zamiast środka nasennego, kiedy czerwone wino okazywało się niewystarczające.
— O której godzinie położyła się pani wczoraj spać?
Mężczyzna nie ustępował.
— Czy w ostatnim czasie zauważyła pani jakąś niezwykłą aktywność w domu? Coś zwróciło pani uwagę? — Policjant patrzył na nią spokojne.
Esther skrzyżowała ręce na piersi.
— Zrywacie mnie z łóżka o barbarzyńskiej godzinie! Siedzę tu w koszuli nocnej i nawet nie zdążyłam jeszcze wypić kawy, więc oczekuję, że zanim odpowiem na jakiekolwiek pytanie, powiecie mi, co się stało! — powiedziała, zaciskając wargi.
— Wcześnie rano Gregers Hermansen znalazł ciało młodej kobiety w kuchni w mieszkaniu na pierwszym piętrze. — Policjant mówił powoli, nie spuszczając z niej wzroku. — Trwa identyfikacja ofiary, musimy ustalić przyczynę zgonu. Jesteśmy jednak pewni, że doszło do zbrodni. Pan Hermansen przeżył szok i na razie nie jest w stanie z nami rozmawiać. Dlatego proszę powiedzieć, co pani wie o mieszkańcach domu oraz co działo się tu, na klatce, w ostatnich kilku dniach.
Esther patrzyła na niego z niedowierzaniem, czuła, jak szok bierze jej ciało we władanie: od stóp, po uda, miednicę i piersi. Nie była pewna, czy jest w stanie oddychać. Miała wrażenie, że skóra na jej głowie się skurczyła, przeszedł ją dreszcz.
— O kogo chodzi? O którąś z dziewcząt? To niemożliwe. W moim domu nikt nie umiera.
Sama słyszała, jak to zabrzmiało: dziecinnie, bez sensu. Poczuła, jak podłoga rozstępuje się pod nią, przytrzymała się fotela, żeby nie upaść.
Policjant chwycił ją za rękę.
— Nie napiłaby się pani kawy, pani Laurenti?
Pszczoła bzyczy, w końcu odlatuje od drobinek dżemu na niewielkim talerzyku i siada spokojnie na stercie książek. Jeden zdecydowany ruch packą wysyła ciało owada w jego ostatnią podróż przez otwarte okno. Młoda kobieta zaczerpuje powietrza, chłonie dzień. Masuje palcami nozdrza, próbując w ten sposób powstrzymać łaskotanie. Uczucie jest przyjemne, nieco melancholijne, ale i radosne, chciałaby zatrzymać je jak najdłużej. Po porannym prysznicu w pokrytej wapiennymi nalotami kabinie ma mokre włosy. Będzie musiała coś z nią zrobić, spróbować pozbyć się nacieków. Do pokoju wpadają promienie słońca i poranne odgłosy miasta. Ktoś trąbi, słychać posłańców na rowerach kłócących się z rześkimi od rana turystami. Czuje zapach świeżo polanego wodą asfaltu.
Rozpoczyna dzień od tostów i mocnej neski, która paruje w kubku obok iPhone’a na niewielkim, okrągłym stoliku kuchennym. Żadnych nieodebranych połączeń, żadnych wiadomości. Sprawdza ponownie. Dopiero niedawno wyprowadziła się z domu, więc codzienne, domowe zajęcia nadal sprawiają jej przyjemność: zakupy, pranie. Wciąż jeszcze nie odnalazła swojego rytmu, ale mimo to napawa się dorosłością, możliwością decydowania, co i kiedy chce robić.
Ale do pustej lodówki nie potrafi się przyzwyczaić. Deprymuje ją, że nie potrafi wypełnić jej ekologicznymi warzywami. Kiedy idzie na zakupy do marketu, zawsze wraca z gąbkami do szorowania i płatkami owsianymi. Ale zdarzają się też milsze momenty. Kiedy idzie do pralni i suszy pranie razem z innymi młodymi ludźmi, uśmiecha się nad automatem z proszkiem i przesuwa się, ustępując miejsca przy stole do składania bielizny. Wtedy nie jest sama. Ale to szybko mija. Kiedy wraca do mieszkania, taszcząc po schodach torbę z Ikei pełną ciepłego jeszcze prania, znów jest sama. Uczucie przyjemności szybko wyparowuje.
Jeppe Kørner spojrzał na wątłe ucho filiżanki, które zniknęło między jego palcami. Esther de Laurenti włożyła szlafrok i zaparzyła kawę. Siedzieli na kanapie i czekali, aż dojdzie do siebie. Pokój był pełen kolorów, bibelotów i bałaganu. Jeppe nie czuł się dobrze w tym kobiecym chaosie. Ściany były od góry do dołu pokryte półkami na książki. Spłowiałe, skórzane grzbiety, wydania kieszonkowe i kolorowe książki o jedzeniu i kwiatach. Drewniane figurki i zakurzone pamiątki z całego świata wypełniały każde wolne miejsce na półkach i ścianach, wszystkie poziome płaszczyzny były zasłane stertami gęsto zapisanych kartek w czerwone linie.
Na dole, na ulicy przed budynkiem w kolorze ugru, pojawiła się już pierwsza ekipa wiadomości. Prasa, co prawda, nie odbierała policyjnego radia, ale dziennikarze bacznie śledzili najświeższe wiadomości w mediach społecznościowych. Zwykle już po chwili pojawiała się wiadomość na Tweeterze, ktoś wrzucił kilka słów na Facebooku czy otagował akcję policyjną i najpóźniej kilka minut po pierwszym radiowozie na miejscu zdarzenia zjawiali się dziennikarze. Ożywieni gospodarze porannych programów patrzyli prosto w kamery pokazujące ich twarze na tle biało ubranych techników kryminalnych.
— To ja jestem właścicielką kamienicy, pierwsze i drugie piętro wynajmuję. Gregers mieszka pode mną od czasu rozwodu, czyli od dwudziestu lat. Na parterze jest sklep, branża zmienia się co jakiś czas, obecnie jest tam bar kawowy. Prowadzi go dwóch młodych chłopców…
Słowa płynęły spokojnie, ale rozbiegane oczy Esther de Laurenti wyraźnie świadczyły o tym, że była w szoku. Jeppego bolały plecy, zaparł się nogami o podłogę i ból odpuścił na tyle, że znów mógł się skupić na słuchaniu.
— Caroline mieszkała na pierwszym piętrze od półtora roku. Znam jej rodziców jeszcze z czasów studiów na uniwersytecie, zanim przenieśli się na zachód kraju. Wszyscy należeliśmy do akademickiego klubu sztuki. Początkowo mieszkał tu z nią jej chłopak, ale zimą się wyprowadził. A wiosną wprowadziła się Julie.
Elegancka dykcja Esther kontrastowała z przekleństwami, które od czasu do czasu pojawiały się w jej bardzo poprawnych konstrukcjach zdaniowych. Teatralny duński, ale bardziej w stylu aktorki Sidse Babett niż Githy, popularnej piosenkarki.
— Przyjaźnią się jeszcze ze szkoły. Sympatyczne dziewczyny — ciągnęła Esther. W końcu utkwiła wzrok w wazonie pomalowanym w muszelki. — O którą z nich chodzi? Która została zamordowana? — spytała.
— Nie dokonaliśmy jeszcze ostatecznej identyfikacji — powiedział Jeppe. Starał się brzmieć uspokajająco. — Rozumiem, że jest pani ciężko, ale jeszcze za wcześnie mówić o przyczynie zgonu.
W przeładowanym bibelotami pokoju zaległa cisza. Esther była blada, zmarszczki na jej nieumalowanej twarzy dodatkowo podkreślały poczucie bezradności. Anette przykucnęła w przedpokoju i zaczęła drapać po brzuchu jednego z mopsów. Piesek chrząkał zadowolony.
— Czy zauważyła pani, że w domu działo się ostatnio coś niezwykłego? Cokolwiek. Czy do dziewcząt zaczęli przychodzić jacyś nowi ludzie, jakieś awantury na ulicy, kłótnie? — dopytywał się Jeppe.
— Że też przyszło mi usłyszeć tę kwestię w rzeczywistości — powiedziała Esther, nadal zwrócona do wazonu. — Mam wrażenie, jakbym grała w filmie.
Mops znudził się pieszczotami Anette, odwrócił się i drobnymi kroczkami powędrował na swoje posłanie.
— Nie wisimy na sobie — odezwała się w końcu Esther. — Julie i Caroline są bardzo zajęte, mają znajomych, chłopaków. Z mieszkania często dochodzi głośna muzyka, czasem goście zostają na noc, ale u mnie bywa podobnie. Nie wiem, jak biedny Gregers to znosi. Na szczęście jest nieco przygłuchy.
Esther pogrążyła się w rozmyślaniach. Jeppe nie chciał jej przerywać, przeklinał w duchu stukanie Anette palcem we framugę.
— Caroline ma nowego chłopaka. Ma na imię Daniel. Sympatyczny, młody chłopak, przyjechał tu z Herning. Ale dawno już go nie widziałam. Julie jest chyba singielką — powiedziała Esther, smakując nowe słowo. Nieco obce i surowe.
Jeppe zapisał coś w notesie, w pokoju znów zapanowała cisza. Koszyk dla psa trzeszczał cicho, Esther zebrała poły szlafroka, żeby zakryć kolana. Z ulicy doszedł ich dźwięk alarmu.
Milczenie znudziło Anette, westchnęła głośno. Dyplomacja nie była jej mocną stroną, jednak zwykle, kiedy razem pracowali, przesłuchania prowadził Jeppe.
Osiem lat wspólnej pracy nie zdołało złagodzić różnicy zdań, ale przy ustalaniu składów zespołów dochodzeniowych zwykle lądowali w jednej ekipie. Dzisiaj też tak było. Kiedy ich szefowa zjawiła się wczesnym rankiem na miejscu zbrodni, natychmiast wezwała sądowego patologa, ludzi z działu technicznego oraz funkcjonariuszy Kørnera i Werner. Świetnie się uzupełniali, chociaż sami pewnie by się z tym nie zgodzili. Już nawet połączenie ich podobnie brzmiących nazwisk irytowało Jeppego bezgranicznie, szczególnie kiedy przedstawiali się świadkom czy rodzinie ofiary.
On uważał, że ona działa jak buldożer, ona mówiła o nim, że jest delikatny i lekkoduch. W dobre dni przygadywali sobie jak stare małżeństwo, w gorsze Jeppe miał ochotę wrzucić ją do morza.
Dzisiejszy dzień należał do tych gorszych.
— Caroline przez ostatni tydzień była w Szwecji, na spływie kajakowym — ciągnęła Esther. — Chyba jeszcze nie wróciła do Kopenhagi — dodała. — Julie widziałam ostatni raz przedwczoraj. Wpadła tu wieczorem i pożyczyła bezpiecznik. Jak zawsze była uśmiechnięta i radosna. Nie, nie wierzę, że ta rozmowa naprawdę ma miejsce!
Jeppe skinął głową. Szok zwykle sprawiał, że wszystko wokół stawało się nagle nierzeczywiste.
— To niemożliwe! Może to jakaś przyjaciółka? — rzuciła Esther coraz bardziej zdesperowana.
— Niestety nic jeszcze nie wiemy. Ma pani numery ich telefonów?
— Są zapisane na kartce na lodówce. Możecie je wziąć.
— Dziękuję, pani Laurenti. To nam bardzo pomoże — powiedział Jeppe, wstając.
Anette zdążyła już pójść do kuchni, sięgnęła po karteczkę przypiętą magnesem w kształcie mopsa. Jeppe usłyszał, jak coś upada na podłogę, po chwili doszło go poirytowane jęknięcie Anette.
— Na pewno będziemy chcieli jeszcze z panią porozmawiać. Będzie pani tu po południu? — spytał Jeppe, próbując tak ominąć szklany stolik, by nie zrzucić przy okazji filiżanek i papierów na podłogę.
— Będę chciała odwiedzić Gregersa, ale poza tym nie mam żadnych planów — powiedziała Esther.
Położyła rękę na złotym medalionie, który miała na szyi, jakby chciała go chronić.
— W ciągu dnia podeślemy tu technika, żeby zdjął odciski palców na klatce i na drzwiach wejściowych. Przy okazji pobierze też pani odciski palców, o ile wyrazi pani na to zgodę.
Esther skinęła głową.
Kiedy Jeppe zorientował się, że kobieta nie zamierza odprowadzić ich do drzwi, wycofał się do przedpokoju, gdzie Anette już na niego czekała z ręką na klamce. Jeppe rzucił „do widzenia” w stronę pleców siedzącej na kanapie kobiety, wiedząc, że to niewiele jej pomoże. Esther de Laurenti sprawiała wrażenie kogoś, kto potrzebuje, żeby go przytulić.
Na podeście Anette westchnęła z ulgą.
— Boże, uwolnij mnie od samotnych bab i ich bibelotów — jęknęła, jeszcze zanim zdążyli zamknąć drzwi.
Jeppe pociągnął za klamkę.
— Lepiej byłoby, gdyby była samotna i nie miała bibelotów. Czy o to ci chodzi?
— Jasne, że byłoby lepiej. Jeśli ktoś postanawia mieszkać sam i zdziwaczeć, to mógłby przynajmniej mieć porządek w mieszkaniu — powiedziała i uśmiechnęła się, jakby chciała złagodzić nieco wydźwięk swoich słów.
Jeppe wyjął z kieszeni paczkę antyseptycznych chusteczek i podał je Anette. Spojrzała na niego, uniosła brwi i pokręciła głową.
— Wiesz, ile robactwa jest w futrze najlepszego przyjaciela człowieka? Nie mówiąc już o bakteriach, drobinkach kurzu, no i nie wspominając o tym, że psy liżą się tam z tyłu kilka razy na godzinę.
— Twój strach przed bakteriami staje się chorobliwy, Jeppe.
— Jesteśmy w drodze na miejsce zbrodni. Weź jedną!
Wyciągnął chusteczkę z opakowania i podał Anette, która pokręciła głową i zaczęła schodzić po schodach.
— Masz coś nie tak z głową, Jeppe, wiesz o tym? Poza tym „tam z tyłu” u psów też nazywa się tyłek.
Jeppe wytarł dokładnie dłonie, zmiął chusteczkę i włożył ją do kieszeni. Wolnymi od bakterii palcami chwycił kartkę z lodówki, którą podała mu Anette. Kartka była zapisana dużym, niemal nieczytelnym, ukośnym pismem: cztery imiona i nazwiska i numery telefonów. Na górze numer stacjonarny Gregersa Hermansena, pod nim numery komórek obu dziewcząt, Caroline Boutrup i Julie Stender. Na samym dole widniało duże „K”, jakieś bazgroły i numer.
Anette uniosła taśmę wygradzającą i otworzyła drzwi do mieszkania na pierwszym piętrze, wołając:
— I jak, dzieciaki? Ile zdążyłyście już zrobić?
— Werner, przyniosłaś ciepłe bułeczki? — rozległ się wesoły głos gdzieś z głębi mieszkania. Anette naciągnęła niebieskie pokrowce na buty i śmiejąc się, weszła do środka. Miejsce zbrodni to było jej terytorium.
Patrol z psami skończył już sprawdzać klatkę schodową, Jeppe skinął głową policjantowi, który właśnie schodził po schodach, prowadząc policyjnego owczarka. Teraz mieli zacząć przeszukiwać podwórze i ulicę w nadziei, że znajdą coś, co mogłoby naprowadzić ich na trop sprawcy.
Jeppe schylił się i sięgnął po foliowe ochraniacze na buty. Ostatni raz miał takie na sobie, kiedy on i Therese ubiegłej jesieni malowali przedpokój na szaro. Kolor nazywał się Spiritual Insights, pamiętał, że bardzo ich to rozbawiło. Zaczął powoli wkładać ochraniacze. Po dziesięciu latach pracy jako śledczy nie robiło mu się już niedobrze na widok okaleczonego ciała, ale wciąż nie potrafił się odprężyć na miejscu zbrodni. Może wynikało to z faktu, że z wiekiem stajemy się bardziej wrażliwi, pomyślał. Mamy świadomość nieuniknionej śmierci. A może było to wynikiem koktajlu pigułek, które łyknął w samochodzie, mając nadzieję, że złagodzą nieco ból kręgosłupa.
Naciągnął na dłonie lateksowe rękawiczki, chwycił się framugi i poszedł za Anette. Już za progiem widać było, że coś się tu wydarzyło. Plamy krwi na ścianach i na podłodze zostały oznaczone białymi strzałkami na czarnych plastrach, które wskazywały, w jakim kierunku pryskała krew. Nie było wątpliwości, że miejsce, w którym znaleziono ciało, było tożsame z miejscem zbrodni. W drzwiach stał policjant i robił zdjęcia stercie zakrwawionych ubrań. Jeppe miał wrażenie, że czuje ciepły zapach uboju rytualnego. Próbował oddychać przez usta, nad prawym okiem zaczęło pulsować mu naczynko, ale wiedział, że po kilku minutach wszystko minie.
Przedpokój otwierał się na duży pokój, który najwyraźniej pełnił kilka funkcji. Wokół ciężkiego, drewnianego stołu jadalnego stały składane krzesła, była też kanapa, stary kufer podróżny pełnił rolę stolika, w kącie znajdowało się biurko, na nim otwarty laptop. Mimo ciepłego, letniego poranka trzy skrzydła okienne wychodzące na Klosterstræde zostały szczelnie zamknięte, powietrze było ciężkie, duszne. Jeppe poczuł mdłości.
Technik daktyloskopijny, jak specjaliści od odcisków palców upierali się, żeby ich tak nazywać, klęczał w swoim niebieskim, papierowym kombinezonie i rozprowadzał proszek na gładkich panelach. W pokoju panowała duchota. Jeppe oparł się o ścianę, patrzył na podłogę, starając się sprawiać wrażenie, jakby się nad czymś zastanawiał. Chciał zyskać chwilę dla siebie, zaczerpnąć powietrza, uspokoić pracę serca. Przestać słuchać szalejącego tętna. Przestać bać się strachu.
Wziął się w garść i skinął głową w stronę paneli.
— Macie coś?
Technik daktyloskopijny, który na kolanach cofał się wzdłuż ściany, nie odpowiedział. Był to jeden z cywilnych specjalistów związanych z centrum techniki kryminalnej. Jeppe słabo go znał. Zwykle nie wysyłano cywili do zabójstw, ale było lato, okres urlopów, więc zasady też się zmieniły.
Jeppe odchrząknął.
— Są jakieś ślady, które mogą okazać się przydatne?
Technik spojrzał na niego zły, że przerywa mu pracę.
— Mnóstwo. Butelki, kieliszki, papiery, klawiatura laptopa. Dużo wyraźnych śladów wokół ciała. Ale dawno tu nie sprzątano, więc ślady mogą być stare.
Ponownie pochylił się nad panelem, ostrożnie przykleił do niego coś, co przypominało kawałek przezroczystego plastra, który po chwili przeniósł na niewielką, przezroczystą płytkę. Jeppe cofnął się, żeby nie przeszkadzać, wziął głęboki oddech i wszedł do pokoju.
Na szmacianym dywaniku siedział przykucnięty Clausen, specjalista par excellence od badania miejsca zbrodni, i spryskiwał dywanik jakimś przezroczystym płynem. Kilka plam zmieniło kolor na liliowy, a Clausen zaczął zbierać próbki wacikami, które następnie starannie wkładał do brązowych, papierowych torebek.
Należał do najbardziej doświadczonych techników policyjnych. Uczestniczył w rozwiązaniu zagadki gangu z Blekingegade, identyfikował zwłoki w masowych grobach w Kosowie, był w Tajlandii po tsunami. Na co dzień uśmiechnięty i jowialny, potworności w pracy rozładowywał czarnym humorem. Dzisiaj jednak się nie uśmiechał.
— Witaj, Kørner, dobrze cię widzieć. Tylko uważaj, żeby czegoś nie dotknąć. W całym mieszkaniu jest pełno krwi, więc zabezpieczanie śladów jeszcze trochę potrwa.
Odciął małym nożykiem kawałek dywanika i włożył zakrwawione włókna do kolejnej brązowej torebki.
— Opisanie tego wszystkiego to dopiero będzie cyrk. Spędzimy nad tym kilka ładnych dni. Samych próbek krwi mamy już sześćdziesiąt sztuk.
*
W momencie, kiedy umieramy, dajemy komuś pracę. Kim była młoda kobieta, którą teraz zeskrobujemy z podłogi i dywanów i wkładamy do torebek? Dlaczego akurat jej ktoś postanowił uniemożliwić dalszą karierę, wyjście za mąż, urodzenie dzieci? Jeppe z niechęcią myślał o rodzinie, którą będzie musiał zawiadomić po zakończonej identyfikacji. Strach, który zawsze pojawiał się oczach, kiedy się przedstawiał, i zaraz potem nadzieja: wujek, trudno, bez wujka możemy się obyć — a potem, kiedy okazywało się, że chodzi o kogoś naprawdę bliskiego: płacz, krzyki lub — co było najgorsze — cicha rezygnacja. Ta część jego pracy zawsze pozostanie nieprzyjemna.
— Mamy narzędzie zbrodni? — Głos Anette przeciął gęste powietrze w mieszkaniu.
— Być może — odpowiedział Clausen. — Wciąż jeszcze nie ustaliliśmy przyczyny śmierci. Ale na pewno użyto noża. Z ostrym, wąskim ostrzem, być może takim. — Ostrożnie wyjął z torebki nóż i pokazał go Anette i Jeppemu.
— Został wytarty? Sprawia wrażenie czystego.
— Tak. Ktoś go dokładnie wytarł, być może nawet umył. Ale była na nim krew. Zaraz wam pokażę. — Clausen wyjął z torby sterylną papierową torebkę, a z niej tekturową podpórkę i przetarł ostrze noża wacikiem. Wacik natychmiast zrobił się zielony. — Reaguje na czerwone ciałka krwi — wytłumaczył im.
— Więc dlaczego to nie jest nasze narzędzie zbrodni? — przerwała mu ostro Anette.
— Tego nie powiedziałem. Ale lekarz sądowy prosił, żebyśmy rozejrzeli się za ciężkim, tępym narzędziem. Jak do tej pory nie znaleźliśmy tu niczego takiego.
— À propos śladów, to uprzedziłem sąsiadkę z góry, że przyślecie kogoś, żeby pobrał jej odciski palców — przypomniał Jeppe.
— Dobrze, Bovin to załatwi.
— To pracownik cywilny, prawda?
— Tak, bardzo zdolny. Poślę go na górę, kiedy tu skończymy.
Jeppe poklepał Clausena po ramieniu i opuścił pokój. Miejsce zbrodni przypominało pod wieloma względami scenę teatralną. Na jej ostateczny kształt składało się wiele drobnych szczegółów. Ślady, słowa klucze. Jeppe zawsze żywił nieco wstydliwe zamiłowanie do dynamiki tego miejsca i jego podskórnego rytmu.
W kuchni rezydował patolog Nyboe, stał obok ciała, które leżało z głową opartą o ścianę jak odnaleziony bagaż rzucony na środek kolorowego, szmacianego dywanu. Dziewczyna miała na sobie obcięte jeansy i biały, koronkowy stanik, na stopach tenisówki, ręce miała nagie. Jej długie, jasne włosy zamieniły się w posklejane kosmyki, jakby dziecko namalowało nad jej głową promienie słońca.
Nyboe był dojrzałym mężczyzną, wyrażał się z charakterystyczną dla zawodu lekarza swadą. Mówił szybko, jakby chciał, żeby laik skapitulował już po kilku pierwszych zdaniach. Był obducentem, urzędnikiem państwowym, bardzo szanowanym, ale Jeppe niezbyt go lubił. Miał niejasne podejrzenia, że uczucie to było odwzajemnione.
— Cześć, Nyboe, masz coś? — spytał. Przykucnął obok lekarza i spojrzał na ciało.
Nyboe pokręcił głową.
— Paskudna sprawa — powiedział, chociaż raz bez śladu wyższości w głosie. — Ofiara to młoda dziewczyna, zaledwie dwudziestokilkuletnia. Użyto wobec niej brutalnej przemocy, ma rany cięte i rany głowy zadane ciężkim narzędziem. Temperatura w uchu: dwadzieścia osiem stopni. Kiedy przybyłem tu niespełna godzinę temu, stwierdziłem zaawansowany rigor mortis, więc śmierć nastąpiła prawdopodobnie między godziną dwudziestą drugą wczoraj wieczorem a czwartą nad ranem dzisiaj. Ale nic pewnego nie mogę jeszcze stwierdzić. Brak jakichkolwiek widocznych śladów wykorzystania seksualnego. Ma cięcia na rękach i nadgarstkach, widać, że się broniła, niektóre zadano jej przed śmiercią.
— Chcesz powiedzieć, że ktoś ją pociął przed śmiercią?
Nyboe skinął poważnie głową. Mężczyźni zamilkli. Obaj wiedzieli, że wywoła to burzę w prasie i panikę. Nie mówiąc już o reakcji nieszczęsnej rodziny.
— Twarz jest mocno pokiereszowania, na szczęście dziewczyna ma kilka tatuaży, które ułatwią identyfikację. No i są też te nacięcia.
— Nacięcia? — powtórzył Jeppe, patrząc lekarzowi w oczy.
— Sprawca pociął twarz ofiary po śmierci, jakby na niej rysował. Nie znam się na sztuce, ale przypomina mi to wycinankę — westchnął Nyboe przygnębiony.
— Wycinankę? Co to znaczy? — Jeppe, zdezorientowany, zmarszczył brwi.
Nyboe chwycił brodę ofiary. Delikatnie odwrócił zakrwawioną twarz do padającego z korytarza ostrego światła.
— Wygląda na to, że sprawca zostawił nam szaradę do rozwiązania.
Oczekiwania Jeppego co do przebiegu dnia zmieniły się z kiepskich na jeszcze gorsze.
*
Esther stała przed lustrem i zapinała swój blezer marki Halston, wygładzając go delikatnie dłońmi. Cienkie, wełniane spodnie, jedwabna koszula i marynarka. Poczuła się zbyt elegancko ubrana, zbyt formalnie, ale dzisiaj potrzebowała stroju, który byłby dla niej oparciem.
Myśli kłębiły się jej w głowie. Julie czy Caroline? Nie, nie Julie. To nie mogła być Julie. Ale Caroline też nie. Mała Caroline, którą znała od urodzenia. Czy to możliwe, żeby ofiarą był ktoś obcy? Jakaś przyjaciółka, która korzystała z mieszkania i zaprosiła tu jakiegoś podejrzanego Szweda? Uporczywy ból głowy czaił się tuż za gałkami ocznymi, nie poddając się działaniu dwóch tabletek środka przeciwbólowego, które Esther połknęła, zanim poszła wziąć prysznic.
Słyszała hałasującego w kuchni Kristoffera i błogosławiła go w duchu. Niemal od czterech lat uczył ją śpiewu. Z czasem ich relacje pogłębiły się, stał się jej bliskim przyjacielem, chociaż była trzy razy od niego starsza. W tym momencie nie zniosłaby obecności kogokolwiek innego.
— Kristoffer, skarbie, zrobisz kawę?
Weszła do pokoju, gdzie stał mężczyzna, i uśmiechając się niepewnie, nalewał kawę z ekspresu. Odwzajemniła uśmiech, ciesząc się, jak zawsze, widokiem jego pięknej twarzy noszącej ślady historii rodzinnej z azjatyckim akcentem. Wąskie, lekko ukośne brązowe oczy, kruczoczarne włosy i szczupłe ciało. Zawsze miał na sobie za duże ubranie: bluzę dresową z kapturem, spod której wystawała koszula, dżinsy z krokiem na wysokości kolan, robioną na drutach wełnianą czapkę i skórzaną kurtkę. Ubranie sprawiało, że wyglądał na młodszego, niż był. Bezdomny nastolatek.
Kristoffer zrezygnował z dobrze zapowiadającej się kariery śpiewaka na rzecz różnych prac, których się podejmował, i nauczania. Esther nie wiedziała dokładnie, dlaczego to zrobił, ale wydawał się zadowolony ze swojej aktualnej posady garderobianego w Teatrze Królewskim w Kopenhadze. Pozwalała mu pracować w nocy nad dość specyficzną muzyką elektroniczną i uczyć śpiewu wybranych uczniów.
Kiedy Esther przeszła na emeryturę jesienią ubiegłego roku i opuściła uniwersytet, obiecała sobie, że już do końca życia będzie robić rzeczy miłe i przyjemne. Będzie śpiewać, pisać i gotować. Od czasu do czasu jakaś podróż, może trochę seksu, o ile spotka kogoś, z kim będzie miała ochotę iść do łóżka. No i żadnego egzaminowania i zebrań wydziału!
Usiadła w swoim uszaku z obiciem w kolorze brzoskwini i położyła nogi na stojącym obok pufie. Kristoffer przysiadł na marokańskiej poduszce podłogowej. Epistéme i Dóxa natychmiast wdrapały mu się na kolana i pozwoliły się głaskać.
— Co się stało tam na dole? Dlaczego jest tu policja? — spytał z taką niewinnością w głosie, że Esther trudno było odpowiedzieć. Jego łagodny głos należał do innego uniwersum niż to, z którego dochodziły te przerażające wiadomości.
— Na pierwszym piętrze znaleziono ciało — powiedziała w końcu i odchrząknęła. — Ciało młodej dziewczyny. Policja nie wie jeszcze, kto to jest. Ale sprawa wygląda poważnie. Doszło do przestępstwa — dodała. Nagle jej głos zaczął się łamać. — A Gregers leży w szpitalu, miał zawał czy coś w tym rodzaju. Mam wrażenie, że cały świat się dzisiaj zawalił.
Kristoffer gładził biały brzuch Dóxy, nie podnosząc głowy. Ktoś inny pewnie zerwałby się z krzykiem, dając wyraz swoim emocjom. Ale nie Kristoffer.
— Co mogę zrobić? — spytał.
Esther poczuła przypływ wdzięczności. Było jej lżej, wiedząc, że nie jest sama.
— Psy muszą iść na spacer. No i gdybyś mógł przygotować nam coś do jedzenia?
— Okej. Wyprowadzę psy i przygotuję kolację. Może rybę? Zobaczę, co mają na dole na Frederiksborggade.
Esther nauczyła go gotować, a on z czasem stał się całkiem znośnym kucharzem.
— Dziękuję, skarbie. Weź pieniądze z mojego portfela, jest w korytarzu, wiesz gdzie. — Odchyliła głowę do tyłu i spróbowała rozluźnić ciało, ćwicząc oddech. Czy to nie dziwne, że w ogóle nie zadał żadnego pytania? — Przestań, kretynko — powiedziała cicho sama do siebie. — Wszędzie widzisz duchy!
— Mówiłaś coś? — zawołał Kristoffer, wyglądając z korytarza.
Esther uniosła głowę i zobaczyła jego bladą twarz pod szarym kapturem dresowej kurtki. Sprawiał wrażenie zszokowanego.
— Mam nadzieję, że to jednak nic strasznego — rzucił i pociągnął za sobą psy.
Po chwili na klatce rozległo się szczekanie. Dał się słyszeć jakiś obcy głos.
— Czy tutaj mieszka właścicielka kamienicy?
Esther poprawiła się w fotelu i wyjrzała na zewnątrz. Zobaczyła Kristoffera trzymającego na smyczy oba szczekające psy, w drzwiach stał obcy mężczyzna.
— Tak, to ja — powiedziała.
Dźwignęła się z trudem z głębokiego fotela i podeszła do drzwi, żeby przywitać nieznajomego. Był to jeden z techników, widziała, jak w ciągu dnia wchodził i wychodził z mieszkania dziewcząt. Miał na sobie niebieski kombinezon, a czerwona kreska odciśnięta na czole zdradzała, że jeszcze chwilę temu miał na głowie kaptur.
— Przyszedłem zdjąć odciski palców. — Przecisnął się obok Kristoffera i wszedł do niewielkiego przedpokoju.
— W porządku, poinformowano mnie, że ktoś się zjawi. To ja jestem Esther de Laurenti, cześć.
Podała mu dłoń. Mężczyzna uśmiechając się, uścisnął ją i postawił na podłodze ciężką teczkę. Zbieranie śladów na miejscu zbrodni w takich warunkach na pewno nie było łatwe. Esther poczuła, jak na samą myśl o tym, co wydarzyło się na pierwszym piętrze jej domu, skręca się jej żołądek.
— Co dalej? Czegoś pan potrzebuje?
— Tylko stolika i pani palców, to wszystko. To zajmie chwilę.
Esther podciągnęła rękawy i wskazała biurko. Zdziwiona zauważyła, że Kristoffer nadal stał w drzwiach i przyglądał się wszystkiemu ciemnymi oczami. Zatrzymała się i uśmiechnęła do niego ciepło. Najwyraźniej był równie wstrząśnięty jak ona.
Wsiada na rower i mknie przez centrum. Rower to stara damka marki Raleigh, kupiona na policyjnej aukcji. W Kopenhadze nikt nie jeździ na nowych rowerach. Jedzie pod prąd jednokierunkowymi uliczkami i cieszy się wiatrem, który sprawia, że cieknie jej z oczu i z nosa. Zatrzymuje się i kupuje drogiego croissanta w lokalnej kawiarni, gdzie, jak zwykle, pełno mieszkańców Kopenhagi z kubkami na wynos w rękach. Barista długo ją ignoruje, mimo że poza pełnym zlewem nie ma powodu, by jej nie obsłużyć. Poirytowana postanawia wyjść, ale jednak zostaje i dalej czeka.
W mieście, w którym dorastała, nie było kawiarni, nie licząc grilla na stacji kolejowej i dwóch stolików, przy których podawano kawę w sklepie z wyposażeniem wnętrz na głównej ulicy. Wspomina ciągnące się w nieskończoność popołudnia z dzieciństwa i wieczory, nudne i ciemne, i czuje ucisk w klatce piersiowej. Ciężkie, drewniane drzwi, które zawsze trzeba było zamykać, żeby nie robił się przeciąg i wymuszone rozmowy rodziców przy obiedzie nad zapiekanką z brokułów. Choroba matki. Była mała, kiedy matka umarła. Powściągliwość zawsze była częścią tego domu, równie obecna, jak stojąca w rogu wielka kanapa, na której żaden gość nigdy nie siedział. Powściągliwość i choroba.
Zimne, letnie wieczory, kiedy kursowała w cienkiej, dżinsowej kurtce między stacją benzynową a boiskiem do piłki. Jakby kroki mogły ją dokądś zaprowadzić. A polska wódka, którą wlewali do puszek po coli i pili przez słomkę, mogła ich nasycić. Wałęsali się po ulicach, nie tylko ona: nikt nie chciał siedzieć w domu. Zbierali się na przystanku autobusowym i patrzyli na przejeżdżające autobusy. Ich nędzna mieścina nie doczekała się nawet stacji kolejowej, więc młodzi przelewali całą swoją tęsknotę na zniszczone, kursowe autobusy zmierzające do Holstebro.
Bierze kawę, owija kierownicę roweru papierową torebką i rusza dalej.
Po powrocie do swojego pokoju w komendzie Jeppe i Anette postanowili opracować plan działania. Usiedli przy swoich biurkach z praktycznymi, regulowanymi blatami, Jeppe przyniósł z kuchni dwa kubki z kawą, do swojego wlał dwie śmietanki, dla Anette przygotował czarną kawę z cukrem. Mimo że byli równi sobie rangą, to kiedy pracowali razem, zawsze on przynosił kawę, a ona prowadziła samochód. Właściwie była to jedyna rzecz, która nigdy nie podlegała dyskusji. Poza tym nie obywało się bez turbulencji jak w starym małżeństwie.
Gmach kopenhaskiej komendy policji był na swój nieco pompatyczny sposób ładnym budynkiem, chociaż liczne modernizacje w ostatnich latach niezbyt mu się przysłużyły. Na szczęście nie objęły one wydziału przestępczości kryminalnej, zwanego inaczej wydziałem zabójstw, któremu pozwolono zachować pierwotny kształt: z mrocznymi podcieniami, łukowymi stropami i ścianami z czerwonymi lamperiami. Wymieniono jedynie meble, łuszcząca się farba pozostała nienaruszona, podobnie jak panujący tu nastrój katakumb. Powstała dość dziwna mieszanka zapuszczenia i nowoczesności.
— Jesteśmy pewni identyfikacji? — zaczęła Anette.
Teraz, kiedy siedzieli naprzeciwko siebie, Jeppe zauważył poirytowany, że była w znacznie lepszym nastroju i formie niż on. Powieki pociągnęła świeżą warstwą błękitu, wyglądała jak po dobrym seksie, dobrym jedzeniu i ośmiu godzinach niczym niezakłóconego snu. Miał ochotę przejść na drugą stronę biurka i zepchnąć ją z krzesła.
Wiedział, że jej pytanie jest retoryczne. Oboje oglądali ciało, zwracając szczególną uwagę na dwa tatuaże — jeden, na łopatce, przedstawiał pióro, drugi, na prawym nadgarstku, dwie gwiazdki i dodatkowo jeszcze kilka słów. Porównywali je z licznymi zdjęciami, które znaleźli w laptopie. Ofiarą była Julie Stender, jedna z dwóch młodych lokatorek Esther de Laurenti. Gdyby mieli dokonać identyfikacji jedynie na podstawie okaleczonej twarzy, nie mogliby mieć pewności.
— To Julie, nie ma co do tego wątpliwości. Kto skontaktuje się z rodziną? — spytał Jeppe, przeglądając notes. — Rodzice mieszkają w Sørvad, niewielkim miasteczku gdzieś w pobliżu Herning. Sprawdzisz to?
Anette wklepała nazwę do komputera i zadzwoniła do policji zachodniej i środkowej Jutlandii, żeby uruchomić procedury. Wiedziała, że wiadomość nie zostanie przyjęta z radością. Jeppe odwrócił kartkę w notesie i sporządził listę koniecznych czynności. Kiedy był młody, zapisywał w notesie wszystko: swoje myśli, plany na przyszłość, wrażenia z podróży. Teraz ograniczał się jedynie do notatek związanych z pracą.
MĘŻCZYŹNI W JEJ ŻYCIU, zapisał dużymi literami.
ŚLADY NOŻA?
CAROLINE, uzupełnił po chwili, dodając wykrzyknik.
NARZĘDZIE ZBRODNI (NYBOE/CLAUSEN).
KOMPUTER JULIE I TELEFON, pisał dalej.
LOKATORZY KAMIENICY, dodał do listy.
Słyszał, jak Anette szczeka w słuchawkę.
— Stender, powiedziałam! S-T-E-N-D-E-R, czy to takie trudne?! Christian i Ulla Stenderowie. Mieszkają w Sørvad, mają tam gospodarstwo. Przy Skovvej. Macie ich tylko zawiadomić, nie wypytywać, czy to jasne? Niedługo tam będziemy. Dajcie znać, jak od nich wrócicie.
Rozłączyła się, ostrożne „do widzenia” po drugiej stronie zostało przerwane.
— Skreśl ich z listy, Jeppesen! — powiedziała krótko i podniosła się tak szybko, że nogawki pomarszczyły się nieładnie na jej szerokich udach. — Może zaczniemy briefing? Mamy trochę pracy do rozdzielenia.
Wymaszerowała z pokoju, nie czekając na odpowiedź. Jeppe został i zaczął sprawdzać swoją listę. Jeppesen! Nie znosił, kiedy tak go nazywała.
Na samą myśl o kolejnych dniach dostawał gęsiej skórki. Prasa zaraz podchwyci sprawę, maszyneria ruszy i ludzie zaczną się nakręcać. Oczami wyobraźni widział już tytuły na pierwszych stronach gazet: „Młoda dziewczyna zamordowana”, „Brutalne zabójstwo młodej kobiety”, „Sprawca nadal na wolności”.
Musi porozmawiać z szefową. Trzeba zrobić wszystko, żeby tak długo, jak to możliwe, zachować w tajemnicy nacięcia na ciele, by nie wywoływać paniki. Szczegóły mogące wskazywać na chorobę psychiczną sprawcy nie powinny wyjść na jaw. Ile mieli czasu? Dobę, góra dwie, ale lepsze to niż nic.
Kiedy Jeppe wszedł do stołówki, uderzyła go panująca tam cisza. Zwykle miejsce to rozbrzmiewało gwarem rozmów i głośnym śmiechem, ale poważne sprawy zawsze odciskały swoje piętno. Dowcipy o odciętych głowach, którymi można było grać w piłkę, należały do codziennego żargonu. Ale inne tematy z definicji podlegały ochronie. Wszystko, co dotyczyło dzieci. Sprawy, gdzie przestępca pozostawał na wolności w wyniku zaniedbania czy kwestii technicznych. I sprawy takie jak ta, o których od początku wiadomo było, że znacząco ograniczą wolny czas funkcjonariuszy.
Niektórzy policjanci siedzieli i wyłamywali sobie palce, rytmicznie, raz za razem. Dźwięk był irytujący, rozpraszał go, a próbował się skupić. Zabójcy na ogół nie okaleczają w ten sposób swoich ofiar, i to jeszcze za życia. Było za wcześnie, żeby stwierdzić, czy w grę wchodził sadystyczny były kochanek, czy coś znacznie gorszego, ale niezależnie od tego, w pomieszczeniu unosiła się ciężka cisza. Pomijając dźwięk wyłamywanych palców. Jeppe spojrzał nas swój zespół i rozpoczął zebranie.
*
— Mam wcisnąć za panią? Które piętro?
Łysa kobieta z kroplówką na statywie uśmiechnęła się uprzejmie z palcem zawieszonym w powietrzu na wysokości licznych guzików na panelu windy. Esther odwzajemniła uśmiech, może nieco zbyt serdecznie.
— Czternaste poproszę.
Drzwi się zasunęły, w windzie zrobiło się cicho. Esther miała ochotę coś powiedzieć — o pogodzie, o czymkolwiek — ale nie wiedziała, kiedy kobieta ostatnio była na dworze, więc postanowiła milczeć. Kobieta wysiadła na drugim piętrze, wprawnie ruszyła przed siebie, prowadząc przed sobą statyw i po raz ostatni uśmiechnęła się do Esther. Smutno, ale może tak jej się tylko wydawało. Splunęła dyskretnie na czubki palców, próbując zetrzeć resztki tuszu zmiętą chusteczką higieniczną, którą miała w kieszeni.
Mężczyzna, który pobierał jej odciski palców, twierdził, że Dania jest jedynym krajem na świecie, w którym nadal używa się do tego celu tuszu, ale podobno przejście na nowoczesny system skanowania linii papilarnych, którym posługiwała się reszta świata, kosztowałoby sto milionów. Twierdził, że nawet środkowa Afryka była pod tym względem przed Danią. Dziwny typ. Esther wyszorowała potem palce szczoteczką do paznokci, ale tusz nie zszedł, będzie musiała spróbować ponownie.
Oddział intensywnej opieki kardiologicznej nie był miejscem, które poprawiało człowiekowi humor. Ktoś próbował ukryć wszechobecne tu cierpienie, zawieszając na ścianach obrazy i plakaty. Tam, gdzie nie ma już nadziei, używa się zwykle radosnych kolorów. Obok windy wisiał plakat reklamujący wieczór piosenki z byłym szefem policji, który przy akompaniamencie pianisty miał wykonać osiem piosenek ze śpiewnika akademickiego. Czyżby rozrywka, której nikt zdrowy nie zniósłby dłużej niż przez pięć minut, miała poprawić humor pacjentom, pomyślała Esther, pchając szklane drzwi prowadzące do sal 3-14-2, co zaznaczono na szarym przycisku przy drzwiach.
Gregers Hermansen leżał w pustym, dwuosobowym pokoju. Twarz miał zwróconą do okna, sprawiał wrażenie, jakby chciał teleportować się stąd siłą woli. Esther zapukała ostrożnie w otwarte drzwi. Nie odwracając się, Gregers zaczął płakać. Jak dziecko, które ukrywało swój ból do momentu, kiedy przyszła mama, żeby podmuchać na stłuczone kolano, bo dopiero wtedy łzy miały sens. Esther stała chwilę w drzwiach i zastanawiała się, czy nie uciec, zanim Gregers się odwróci. W końcu jednak wzięła się w garść i podeszła do szpitalnego łóżka.
— Witaj, to tylko ja — powiedziała.
Gregers pozwolił łzom płynąć: szlochał głośnio i niepohamowanie. Esther wzięła jego dłoń i długo stała przy nim.
Stary przyjacielu, biedaku, że też ciebie to spotkało, pomyślała w duchu. Ogarnęło ją współczucie dla mężczyzny, którego znała już ponad dwadzieścia lat, a mimo to tak naprawdę wcale go nie znała. Chociaż całą wieczność mieszkali pod jednym dachem, nigdy się nie zaprzyjaźnili. Teraz tego żałowała.
Do sali weszła pielęgniarka, ta sama, która wcześniej wskazała jej drogę, i zaczęła poprawiać wiszącą nad łóżkiem kroplówkę.
— Dużo płacze. Często zdarza się, że zawał wywołuje gwałtowną reakcję emocjonalną. Przeżył szok. Starsi pacjenci ciężko to przechodzą. To jakby ostatni dzwonek, jeśli pani mnie rozumie — powiedziała pielęgniarka, mimo że Gregers leżał obok i na pewno to słyszał.
Skrępowana Esther skinęła głową i uścisnęła dłoń mężczyzny.
— Czy to prawda, że to właśnie on znalazł ciało? Ludzie plotkują.
Esther uznała, że odpowiedź na to pytanie byłaby uwłaczająca zarówno dla niej, jak i dla Gregersa.
— Dostał morfinę, więc może być nieco spowolniony, ale jego stan jest stabilny. Może pani zostać i chwilę z nim porozmawiać. To mu dobrze zrobi. Prawda, Gregers?
Pielęgniarka poklepała go po dłoni i nie czekając na odpowiedź, wyszła z pokoju. Esther przysunęła krzesło do łóżka, rozpięła kurtkę i ponownie ujęła dłoń Gregersa. Zamierzała powiedzieć mu coś pocieszającego, ale wszystko wydało jej się niewłaściwe, więc po prostu siedziała i słuchała jego płaczu. Nie potrafiła go pocieszyć i źle się z tym czuła. Potrzebowała odpoczynku i kieliszka czerwonego wina. Żeby uspokoić myśli. Zajmowanie się tysiącem rzeczy naraz zawsze kończyło się spięciem. I wspomnieniem sprzed stu lat, kiedy to ona leżała na szpitalnym łóżku i szlochała. Tyle że wtedy nie było nikogo, kto potrzymałby ją za rękę.
Zorientowała się, że ściska jego kruchą dłoń za mocno, poluzowała chwyt i poklepała nieco niezdarnie jego rękę. Płacz powoli ustawał.
— Kto… — Gregers miał tak schrypnięty głos, że Esther w pierwszej chwili nie zrozumiała, o co pyta.
Odchrząknął poirytowany i wskazał na plastikowy dzbanek z czerwonym sokiem. Nalała mu go do szklanki i zaczekała, aż wypije, po czym nalała ponownie i znów poczekała, aż skończy pić.
— Przewróciłem się, upadłem na ciało… Na ścianach była krew. Policja nie chce mi nic powiedzieć. Ciągle zadają te same pytania.
Gregers znów zaczął płakać. Wyglądał tak mizernie, że Esther złapała się na tym, że patrzy na niego jak na starego człowieka, podczas gdy sama wcale tak się nie czuła.
— Nie wiem, kim ona jest, Gregers. Policja nic jeszcze nie mówi.
— Nie żyła? Kiedy ją… znalazłem? Była martwa?
Oczywiście, tego się bał. Że mógł ją uratować, a niczego nie zrobił. Czyżby policja w ogóle z nim nie rozmawiała? Nie słuchali tego, co im mówił?
— Gregers, posłuchaj mnie. Kiedy się tam zjawiłeś, ona od dawna już nie żyła. Nie mogłeś nic poradzić, słyszysz?
Prawdę mówiąc, Esther nie miała pojęcia, kiedy dziewczyna zmarła, nie znała żadnych szczegółów, ale chciała za wszelką cenę uspokoić Gregersa. I nagle dotarło do niej, co naprawdę się wydarzyło. Cały dzień cierpiała z powodu kaca, ale teraz, kiedy w końcu skupiła się na kimś innym, bańka prysła. Jakie to wszystko było straszne. Zbyt straszne, żeby można było zrozumieć. Czuła, jak ściska się jej gardło. To naprawdę się wydarzyło? W jej domu, w jej życiu?
— Dlaczego? — Gregers patrzył na nią błagalnym wzrokiem, nieświadomy, że jego myśli były echem myśli Esther.
Esther poczuła wyrzuty sumienia, ale wyparła je. Nie, pomysł był niedorzeczny, to musiał być przypadek.
*
W stołówce słychać było szelest dokumentów, papierowych talerzy i uderzeń w klawiaturę. Jeppe wiedział, że musi podsumować zebranie. Spojrzał na swój zespół powołany przez komisarza policji. W jego skład wchodził funkcjonariusz Torben Falck, doświadczony i solidny policjant, Sara Saidani — prawdziwy skarb, no i oczywiście Anette. Jedyną osobą, z którą miał na pieńku, był Thomas Larsen. Zaczął pracować w komendzie zaledwie pół roku temu, ale awansował błyskawicznie. Jeppe nazywał go „Śmietankowym Karmelkiem” i robił, co mógł, żeby przydomek do niego przywarł, ale jego na ogół skorzy do żartów koledzy w tym przypadku stawili opór. Na dodatek karmelek okazał się ulubionym cukierkiem komisarza.
— Dobrze, od dzisiaj będziemy się tu spotykać codzienne zaraz po nocnej zmianie, czyli o ósmej rano, potem o szesnastej, no i oczywiście zawsze w razie potrzeby. Wszystkie papiery i zdjęcia będą dostępne w gabinecie moim i Anette. Poproszę którąś z sekretarek, żeby przygotowała nam tablicę. Na briefingu o piętnastej poproszę też o wsparcie z innych komisariatów. Chcę, żeby jeszcze dzisiaj policja przeprowadziła rozmowy z wszystkimi mieszkańcami Klosterstræde, dopóki ludzie mają wszystko świeżo w pamięci. Falck, pojedź do szpitala i porozmawiaj z Gregersem Hermansenem, o ile jego stan na to pozwoli, a potem z właścicielami baru kawowego na Klosterstræde 12. To dwóch młodych chłopaków, sekretarka ma ich nazwiska. To oni dzisiaj rano znaleźli Gregersa Hermansena i ciało Julie Stender. Obecnie przebywają w szpitalu na obserwacji. Doznali szoku, ale o ile wiem, czują się już dobrze.
Falck zasalutował po harcersku, przykładając dwa palce do wyimaginowanego ronda kapelusza.
— Larsen, sprawdź sytuację rodzinną Julie Stender: przyjaciele, znajomi, ewentualni narzeczeni, koleżanki i koledzy z klasy, Saidani jak zwykle przejrzy Facebooka, komputer, komórkę i media społecznościowe.
Saidani spojrzała znad laptopa i skinęła głową, jej ciemne loki podskoczyły. Larsen stał i przyglądał się mu z rękami skrzyżowanymi na piersiach.
— Anette i ja skontaktujemy się z rodzicami i ponownie odwiedzimy Esther de Laurenti. Sekcja odbędzie się dzisiaj rano, ja i Anette będziemy na miejscu. Funkcjonariusze w Kopenhadze i w południowej Szwecji poszukują Caroline Boutrup i jej przyjaciółki — powiedział Jeppe i spojrzał w notatki. — Potrzebujemy kogoś do sprawdzenia kamer monitoringu w okolicy. Banki, 7-Eleven, przed drogerią Matas i tak dalej. Kto się tym zajmie?
Falck ponownie zasalutował po harcersku. Jeppe przeniósł ciężar ciała na dół kręgosłupa, żeby odciążyć miednicę i spojrzał na Anette, która siedziała i machała komórką przy uchu. Zakończyła rozmowę i spojrzała na niego podniecona.
— Dzwonili z Jutlandii. Byli w domu Stenderów, ale nikogo nie zastali. Zgadnijcie, gdzie według sąsiadów są rodzice.
Nie było sensu zgadywać, bo Anette natychmiast sama odpowiedziała.
— W Kopenhadze! — wykrzyknęła. — Wyobraźcie sobie, że są w Kopenhadze. Zatrzymali się w hotelu Phønix. Zaraz zadzwonię i sprawdzę, czy są w pokoju. Mam też numer komórki ojca.
Anette sięgnęła po kurtkę, włożyła ją i ruszyła w stronę schodów, zanim Jeppe zdążył wstać.
*
Na Bredgade samochody poruszały się leniwie w siąpiącym deszczu. Jeppe i Anette zaparkowali przed hotelem. Grupa japońskich turystów uzbroiła się w parasole i peleryny, kobiety dodatkowo jeszcze w dziwne rękawiczki z białego materiału, które skojarzyły się Jeppemu z radosnym okresem w jego życiu, kiedy to pod koniec lat osiemdziesiątych w Burger Kingu tańczono electro boogie. Oczywiście niewykluczone, że Japończycy wybierali się gdzieś na tańce, ale Jeppe w to wątpił.
Foyer hotelu przypominało bezę udekorowaną kryształowymi żyrandolami i ciężkimi zasłonami z brokatu. Na środku marmurowej posadzki stała fontanna. Anette minęła ją z wyrazem głębokiej pogardy na twarzy. Za ladą recepcji stał młody chłopak z muszką ze sztucznego tworzywa i irytującym spojrzeniem. Spoglądał na telefon, który nie przestawał dzwonić, widać było, że nie wie, co robić. Jeppe nachylił się nad blatem i odezwał się cicho, nie chcąc wzbudzać niepotrzebnego zainteresowania.
— Jesteśmy z policji. Uprzedzaliśmy, że przyjedziemy. Chcemy rozmawiać z Christianem Stenderem. Jaki jest numer jego pokoju?
— Chwileczkę, zaraz się panem zajmę — powiedział chłopak, sięgając po słuchawkę.
— Jesteśmy z policji, nie możemy czekać.
— Chwileczkę, zaraz skończę.
Chłopak uniósł rękę, starając się powstrzymać policjantów i skupił się na rozmowie telefonicznej. Z arogancją wynikającą ze zmęczenia życiem wyklepał po angielsku wyuczone na pamięć powitanie. Jeppe, niewiele myśląc, chwycił go za rękę i mocno ją ścisnął.
Recepcjonista spojrzał na niego przerażony.
— Powiedziałem: natychmiast! — warknął Jeppe. — Jak się nazywasz, durniu? Co jest napisane na tym identyfikatorze? Nikolaj? — Jeppe odwrócił się do Anette, która przyglądała się mu zdziwiona. Odchrząknął i spytał: — Funkcjonariuszko Werner, która jest godzina?
Zamaszystym ruchem odsłonił nadgarstek i spojrzał na swoją starą omegę. Recepcjonista zareagował natychmiast. Mówił tak szybko, że potykał się o własne słowa.
— Pokój numer dwieście dwa. Drugie piętro. Winda jest tuż za rogiem.
— Dziękuję, Nikolaj. Miłego dnia.
Jeppe ruszył do windy, Anette szła za nim w milczeniu.
*
Pojechali na drugie piętro, znaleźli pokój numer dwieście dwa. Na prośbę Anette pracownik hotelu poprosił wcześniej państwa Stender o pozostanie w pokoju, nie tłumacząc jednak, z jakiego powodu. Jeppe zapukał do drzwi. Otworzyła mu niska, elegancka kobieta z siwymi, ładnie ostrzyżonymi włosami. Skinęła im poważnie głową, nad lekko błyszczącą oprawką okularów pojawiła się zmarszczka. Cofnęła się, żeby policjanci mogli wejść do pokoju.
Christian Stender siedział w fotelu z głową ukrytą w dłoniach. Odpiął kilka guzików koszuli tak, że widać było siwe włosy na klatce piersiowej i początek całkiem pokaźnego brzucha. Obok fotela stały buty, które niewątpliwie wymagały czyszczenia, ich właściciel wyraźnie bardziej cenił sobie wygodę niż elegancję. Mężczyzna podniósł głowę i spojrzał na gości, po czym znów skulił się w fotelu. Twarz pokrywały mu perełki potu, małe oczy były czerwone. Wyglądał, jakby albo się bał, albo bolał go brzuch.
— Christian źle się poczuł, kiedy recepcjonista zadzwonił i poinformował nas, że policja chce z nami rozmawiać. Jest przekonany, że coś złego przytrafiło się Julie, jego dorosłej córce, a mojej… pasierbicy. Nie odbiera telefonu. Próbowałam go uspokoić, ale nie chce mnie słuchać. Rozumiem, że chodzi o włamanie, tak? Ktoś włamał się do firmy?
— Niestety, pani Stender, nie chodzi o włamanie. Przykro mi, ale mamy smutną wiadomość. Chodzi o Julie Stender.
Mężczyzna podniósł wzrok, patrzył na nich oczami jak u heroinisty. Wszystko w nim było czekaniem, nieruchomym, nieuchronnym. Jeppe przyglądał mu się, próbując dostrzec jakieś drugie dno, ale widział tylko strach, pewnie nieunikniony w chwili, kiedy rodzic zostaje skonfrontowany ze swoim największym lękiem.
— Z bólem muszę…
Jeppe nie zdążył powiedzieć nic więcej, kiedy Christian Stender ryknął jak zapędzony w kąt chory na demencję. Pochylił się do przodu, wypadł z objęć fotela i wylądował na podłodze w dość groteskowej pozycji: na kolanach jak kawaler proszący o rękę. Krzyczał. Jego czaszkę pokrywały tłuste, cienkie kosmyki włosów. Wyglądał jak amatorski śpiewak operowy w scenie obłędu.
Jeppe odnotował w myślach całą sytuację, stwierdzając jednocześnie, że cały czas pozostawał w stu procentach obojętnym obserwatorem. Igła barometru empatii nawet nie drgnęła. Co, do diabła, było z nim nie tak?
— W mieszkaniu Julie i Caroline znaleźliśmy ciało młodej kobiety — powiedział, próbując wedrzeć się między krzyki ojca. — Niestety jest to ciało Julie. Musimy wykonać jeszcze szereg badań, zanim podamy to do oficjalnej wiadomości, ale nie mamy żadnych wątpliwości.
Jeppe uznał, że nie ma powodu wspominać o sekcji zwłok i badaniu stomatologicznym.
— Jest mi niezmiernie przykro… — zaczął i urwał.
Christian Stender leżał i szlochał na podłodze. Jego żona stała za fotelem i wpatrywała się w niego, skubiąc palcami obicie fotela.
— Możemy na chwilę zostać sami? — spytała. Mówiła cicho, ale z nieoczekiwaną stanowczością. — Rozumiem, że będziemy musieli pojechać z wami na komisariat, ale proszę, dajcie nam moment na pozbieranie się. Chcemy zostać sami.
Jeppe wstał i poszukał wzroku Anette. Ruszyli do drzwi w tym samym momencie zadowoleni, że mogą opuścić duszny pokój, pełen gwałtownych emocji.
— Zaczekamy w holu. Proszę się nie spieszyć.
Wszelkie kondolencje wydawały się nie na miejscu, więc Jeppe, nie mówiąc już nic więcej, po prostu zamknął drzwi. Ostatnie, co zobaczył, zanim futryna i drzwi stały się jednością, to jak szczupła kobieta szła do męża z wyciągniętymi rękami.
Raz w tygodniu dzwoni jej ojciec, żeby dowiedzieć się, czy wszystko jest w porządku i czy ma dość pieniędzy. Od czasu do czasu odbiera jego telefon. Ojciec nie potrafi zrozumieć, dlaczego musiała jechać na studia do Kopenhagi, no i dlaczego nie wybrała jakiegoś porządnego przedmiotu studiów. Przecież duński zna. A Aarhus też jest dużym miastem. Głos ojca w słuchawce brzmi jak głos starego mężczyzny.
Poznanie miasta zajęło jej dużo czasu. Główna biblioteka leży naprzeciwko synagogi, ulicą Store Kannikestræde dobrze jeździ się na rowerze, mimo że jest jednokierunkowa i tak naprawdę wolno poruszać się tylko w jednym kierunku, park Kongens Have jest piękny w promieniach słońca, lubi też przeprawę przez most Langebro, gdzie panuje duży ruch i gdzie jedzie się niebezpiecznie blisko samochodów.
Życie, za którym tak tęskniła, jest teraz wszędzie wokół niej. A jednak tęskni bardziej niż kiedykolwiek.
Kiedy zaczęła chodzić do szkoły, w orszaku św. Łucji szły zawsze dzieci z piątej klasy. Stała przyklejona do ściany z mandarynką w dłoni i patrzyła na świece i przechodzące obok niej anioły. Nie mogła się doczekać, kiedy będzie jej kolej. Ale kiedy trafiła do piątej klasy, zmienił się dyrektor i odtąd to uczniowie czwartej klasy mieli iść w orszaku. Nagle była za duża. Zawsze albo przed wszystkimi, albo idąca gdzieś z tyłu, nigdy nie tam, gdzie trzeba.
Nie może się doczekać, kiedy w końcu znajdzie swoje miejsce w życiu, nie poza nim. Ten czas musi w końcu nadejść.
Bogowie świadkiem, że sala przesłuchań numer sześć nie przypominała eleganckiego apartamentu, ale w tym momencie jej surowy wystrój wydał się Jeppemu pod każdym względem lepszy niż ciężki pokój w hotelu Phønix, który właśnie opuścili. Christian Stender uspokoił się z dłonią żony w swojej, kołysał się nieobecny na krześle, mówiąc coś cicho sam do siebie. Jeppe znów poczuł wyrzuty sumienia, ponieważ nadal nie potrafił mu współczuć. Zwykle, siedząc naprzeciwko bliskich ofiary, musiał starać się tłumić swoje zaangażowanie, nie chciał, by stanęło na drodze jego profesjonalizmu. Ale wobec Christiana Stendera nie czuł nic.
Anette weszła do pokoju, niosąc dwa białe plastikowe kubki ze słodką herbatą. Jeppe odchrząknął cicho, dając znak, że zaczynają.
— Rozumiem, że to musiał być dla państwa szok. Niestety muszę zadać państwu kilka pytań i przekazać dalsze informacje, chociaż wiem, że to dla państwa bardzo trudne. — Jeppe spojrzał na kobietę, mrugała, próbował uchwycić jej wzrok. — Tożsamość ofiary została potwierdzona, więc nie musicie państwo osobiście identyfikować… zwłok. Oczywiście możecie państwo zobaczyć córkę, ale osobiście mocno bym odradzał. Nie wygląda tak, jak zwykle wyglądała.
Twarz Ulli Stender wykrzywił grymas, ale skinęła głową.
— Chciałbym też wiedzieć, jaki jest państwa stosunek do sekcji zwłok? Macie państwo jakieś zastrzeżenia?
Ulla spojrzała na męża i pokręciła przecząco głową. Pytanie było w zasadzie formalnością, sekcja — nawet bez zgody rodziny — zostałaby i tak przeprowadzona. Jednak Jeppe podziękował państwu Stender.
— Muszę też spytać, czy wiecie państwo, gdzie obecnie znajduje się Caroline Boutrup? Sprawa jest pilna.
Pogrążony w żałobie ojciec zamknął oczy i ciągnął dalej swoją rozmowę z wyższymi siłami, więc odpowiedziała żona.
— Julie nigdy nam nic nie mówiła, ale od rodziców Caroline wiem, że wybierała się na spływ kajakowy z przyjaciółką. Gdzieś w Szwecji.
Jeppe podsunął kobiecie notes.
— Proszę, podać nazwiska rodziców przyjaciółki Julie. A jeśli to możliwe, także dane innych jej przyjaciół i wszelkie inne kontakty tu, w Kopenhadze, oraz w domu, w Sørvad. Będziemy chcieli porozmawiać ze wszystkimi, których znała.
Ulla Stender zamyśliła się, po chwili zapisała kilka nazwisk.
— Proszę powiedzieć, gdzie państwo byli we wtorek wieczorem i gdzie spędziliście dzisiejszą noc? To rutynowe pytanie, które zadajemy wszystkim, mającym cokolwiek wspólnego ze sprawą.
— Dzisiejszą noc? — Ulla Stender spojrzała na niego znad notesu. — Spaliśmy w hotelu. Przyjechaliśmy we wtorek — to naprawdę było wczoraj? Po południu spotkaliśmy się z Julie na kawie gdzieś na Kongens Nytorv — powiedziała kobieta, akcentując wyraźnie pierwszą sylabę nazwy placu. — Na dzisiaj i na jutro Christian miał zaplanowanych kilka ważnych spotkań w różnych galeriach. Oczywiście już je odwołaliśmy.
— Nie wybraliście się na przykład gdzieś na drinka?
— Nie, wczoraj wcześnie wstaliśmy, więc przeszliśmy się tylko po Nyhavn i wróciliśmy do hotelu. Kolację zjedliśmy w pokoju. Około dziesiątej położyliśmy się spać.
— Jakie wrażenie sprawiła na was Julie?
— Była taka jak zwykle. Radosna i zadowolona. Opowiadała o studiach, które miała wkrótce zacząć, ale głównie była zajęta tą przeklętą komórką, tak to dzisiaj jest.
— Wiem, że trudno państwu o tym mówić, ale chcemy dowiedzieć się jak najwięcej o Julie. Możecie nam państwo coś o niej powiedzieć? — poprosił Jeppe. — Jaka była? Jak spędzała czas?
Ulla Stender spojrzała niepewnie na męża, który nadal siedział z zamkniętymi oczami.
— Julie była miłą, radosną dziewczyną — zaczęła ostrożnie. — Normalną, sympatyczną. Dużo pisała, lubiła też grać w teatrze. — Kobieta szukała słów, ale nie potrafiła dodać nic sensownego.
— Jest ktoś, kto mógł chcieć ją skrzywdzić?
Ulla Stender pokręciła głową oburzona.
— Ktoś, kto chciałby was zranić? Krzywdząc Julie?
Kobieta znów pokręciła głową.
— Niemożliwe! Oczywiście, Christian miewał problemy z partnerami handlowymi i klientami, również z pracownikami, ale takie sprawy załatwiała zwykle rozmowa albo partia golfa. Poza tym, komu mogłoby przyjść do głowy, żeby skrzywdzić Julie? To szaleństwo!
Jeppe spuścił wzrok, patrzył na stół, dając w ten sposób kobiecie czas na wytarcie nosa. Anette, która stała oparta o ścianę, przerwała ciszę.
— Jak długo znała pani Julie? Kiedy zostaliście państwo małżeństwem? — spytała.
Samozwańczy Philip Marlowe, pomyślał Jeppe. Dlaczego, do diabła, przynajmniej nie usiądzie?
— Pobraliśmy się w marcu dwa tysiące czwartego roku. Julie napisała z tej okazji piosenkę. Piękna jak spadająca gwiazda. Miała dziewięć lat! Wszyscy byli pod wrażeniem.
Christian Stender jęknął i zasłonił oczy dłońmi. Jego żona ciągnęła niepewnie:
— Julie miała zaledwie roczek, kiedy zaczęłam pracować w firmie. Całą rodzinę znałam od zawsze. Kiedy pani Stender, to znaczy matka Julie, odeszła — zmarła na raka — wtedy nasze więzy się pogłębiły, jeśli mogę tak powiedzieć. Christian i ja pobraliśmy się i mam nadzieję, że dzisiaj Julie widzi we mnie matkę, to znaczy — widziała… — Ulla Stender urwała, nad jej górną wargą pojawiły się kropelki potu, dotknęła palcami naszyjnika, symbolu wiary, nadziei i miłości.
— Kiedy zmarła matka Julie? — Anette najwyraźniej nie zamierzała odpuścić.
— Irene odeszła w dwa tysiące trzecim roku, ale długo chorowała. Christian niemal cały czas spędzał u niej w szpitalu, był wykończony. To był straszny czas.
Dla Irene na pewno, pomyślał Jeppe. Słychać było, że Ulla Stender przywykła bronić swego małżeństwa. Pewnie nie obyło się bez plotek, kiedy pan Stender ożenił się ze swoją sekretarką pięć minut po pogrzebie żony. Wzorzysta, jedwabna bluzka Ulli Stender była sztywna od potu. Kobieta miała rozbiegany wzrok jak u dziecka, które najchętniej schowałoby się pod stołem i wypisało z zabawy. Jeppe postanowił zmienić temat, posłał Anette ostrzegawcze spojrzenie.
— Jak długo Julie mieszkała w Kopenhadze? — spytał.
— Zaledwie pół roku. Przeniosła się tu w marcu, chciała urządzić się w mieszkaniu i znaleźć pracę do czasu rozpoczęcia studiów. Od matury właściwie nic nie robiła. Przez jakiś czas pracowała w kawiarni, odwiedziła rodzinę w Stanach…
— Została… zgwałcona? — Christian Stender przerwał żonie. Jego głos brzmiał chropowato. Gwałt. Każdy ojciec uważa, że to najgorsze, co może spotkać jego córkę.
— Nie ma żadnych śladów przemocy seksualnej — powiedział Jeppe. Siedział nieruchomo i obserwował parę. — Sprawca użył noża. — Ojciec Julie oddychał ciężko, opuścił głowę. — Pociął ją…
Jeppe czuł na sobie wzrok Anette, ale zignorował ją.
— Sprawca pociął ją, zanim… — zaczął i urwał. — Wciąż nie wiemy, dlaczego to zrobił i co dokładnie zrobił. Jesteśmy jednak pewni, że jeszcze przed śmiercią doszło do aktów przemocy. Mówię to z bólem. Jeśli przyjdzie wam do głowy, co to może znaczyć, chciałbym, żebyście się z nami skontaktowali. To bardzo ważne.
Ulla Stender przyłożyła dłoń do ust, zszokowana pokręciła głową.
— Szpital Krajowy jest gotów w każdej chwili udzielić wam wsparcia, jeśli… Mam do nich numer, proszę.
Christian Stender podniósł głowę i otworzył szeroko oczy. Jego twarz była biała jak ściana za nim.
Zwymiotował.
Musieli zawiesić przesłuchanie. Ojciec Julie stracił przytomność i został ułożony w pozycji bocznej na podłodze. Wezwano karetkę. Jego żona oddychała szybko, łapczywie, jakby właśnie wbiegła na górę po stromych schodach. Jeppe zdążył jeszcze powiedzieć, że będą chcieli jutro wrócić do rozmowy, po czym kobieta podążyła za noszami, na których leżało bezwładne ciało jej męża. Po chwili drzwi karetki się zamknęły.
— Co się z tobą dzieje, do cholery? — spytała Anette, kiedy karetka odjechała.
— O co ci chodzi?
— Dlaczego powiedziałeś tym biednym ludziom, że sprawca pociął ich córkę? To nie był właściwy moment. Taki brak wyczucia nie jest w twoim stylu.
— Musimy się dowiedzieć, czy to ma jakieś znaczenie.
— Tak, ale nie w tej chwili, do diabła. Daj im szansę. Potrzebują czasu, by pojąć, że ich córka nie żyje.
— Whatever! — Jeppe kopnął kamień poirytowany, nie trafił go.
— Zachowujesz się inaczej niż zwykle. Recepcjonista w hotelu niemal narobił w portki. To nie było potrzebne, do cholery!
— Co usiłujesz mi powiedzieć?
— Wyluzuj! Zwykle w takich sytuacjach nie tracisz głowy. Odpuść sobie!
Anette odwróciła się i weszła do budynku. Jeppe został na zewnątrz, patrzył chwilę za odjeżdżającą karetką, po czym podążył za Anette.
*
Esther de Laurenti zrzuciła buty, nalała sobie kieliszek czerwonego wina, psy plątały się jej wokół nóg. Wybrała shiraz z butelki, nie była w nastroju na wino z kartonu. Stojąc w kuchni, jeszcze w kurtce, wypiła łyk, zamknęła oczy i pozwoliła, by błogość ogarnęła jej ciało.
Kristoffer obierał warzywa przy zlewie. Pomachał jej, kiedy przed chwilą weszła do mieszkania, ale nie spytał o odwiedziny w szpitalu. Znał ją. Wiedział, że potrzebuje chwili, żeby się pozbierać.
Esther opadła ciężko na kanapę. Psy natychmiast na nią wskoczyły, zaczęły lizać jej twarz, zostawiły sierść na kaszmirowym sweterku. Trudno, wyczyści go, w tym momencie potrzebna jej była ich miłość. W mieszkaniu pachniało świeżo upieczonym chlebem, pewnie z ziołami, Kristoffer eksperymentował ostatnio z różnymi przyprawami. Zapach niósł pocieszenie, Esther zaczęła płakać. Nagle zrozumiała, co to znaczy czuć ciężar na sercu. Mam kamień młyński na piersi, pomyślała. Znów wypiła łyk wina, pogładziła Epistéme, aż suczka się uspokoiła i odchyliła głowę do tyłu.
W taksówce, którą wracała do domu, wysłuchała najświeższych wiadomości dotyczących zabójstwa młodej dziewczyny w centrum Kopenhagi. Trudno jej było pojąć, że chodziło o jej kamienicę. I o jej Julie. Bo to Julie została zamordowana. Nikt tego jeszcze głośno nie powiedział, ale ona była pewna, równie pewna, jak tego, że pociągi w Niemczech zawsze odchodzą na czas. Kierowca ściszył radio i pokręcił głową, a ona siedziała z tyłu i czuła się winna.
— Zrobię jagnięcinę i sałatę z pomidorami na ciepło, a do tego bób, dobrze?
Kristoffer stał pod łukiem między kuchnią a pokojem i wycierał ręce w zniszczoną ścierkę. Zerkał w lewo, jak zawsze, kiedy mówił. Esther uśmiechnęła się i skinęła głową.
— Wspaniale, skarbie. Dziękuję!
Chłopak zniknął w kuchni, po chwili usłyszała, jak hałasuje patelnią i talerzami. Przyjemny nastrój był trudny do zniesienia. Nie powinna siedzieć i napawać się zapachem dobrego jedzenia i świeżego chleba, kiedy dwa piętra niżej doszło do morderstwa. Dzisiaj wolałaby przełknąć coś w samotności, wypić trochę za dużo, popłakać się i nie spać całą noc. To byłoby bardziej odpowiednie.
Wyprężyła się. Siedziała z prostymi plecami, pozwalając rękom podążać za wyimaginowanym prądem powietrza nad jej głową. Codziennie od czasu studiów wykonywała te same ćwiczenia oddechowe, wiedziała, że ją uspokoją. Zamknęła oczy i pozwoliła, by jej ciało się rozluźniło. Ale gonitwy myśli nie była stanie pozbyć się równie łatwo.
To naprawdę Julie? Była dobrą lokatorką, miła, spokojna, porządniejsza niż Caroline. Nie tak ładna, być może, ale miała dużo wdzięku wynikającego nie tylko z młodego wieku. W kąciku jej młodzieńczego uśmiechu czaiły się bunt i bezwstyd. Julie była buntowniczką. Esther dostrzegła to od razu i zapragnęła wziąć ją pod swoje skrzydła, pomóc dziewczynie osiągnąć w życiu więcej, niż jej się udało. Nie chciała być dla niej zastępczą matką, raczej wspólniczką w cierpieniu, kimś, kogo życie nie oszczędzało, ale udało mu się pójść dalej.
Julie często siadywała w kuchni i coś opowiadała albo słuchała, kiedy Esther ćwiczyła skale. Kilka razy pomagała, kiedy Esther wydawała przyjęcia, ale wtedy rzadko się odzywała, po prostu wycierała talerze, uśmiechając się od czasu do czasu, chłonęła gwar i śmiech, jakby ładowała baterie. Spokojni ludzie na ogół śmiertelnie nudzili Esther, ale z Julie było inaczej. Julie była jak spokojne jezioro, pełne tajemnic i dziwnych owadów.
Kristoffer włączył mikser, Epistéme wzdrygnęła się i zeskoczyła z kanapy. Kristoffer zapewne szykował dukkah do jagnięciny. A może pesto? Esther opróżniła kieliszek i przypomniała sobie, jak Julie i Kristoffer stali obok siebie w kuchni i podawali podczas wydawanych przez nią obiadów.
Musi spytać go, jak dobrze ją znał. No i będzie musiała na nowo spojrzeć na swój projekt. Musi podjąć decyzję, czy ma powiedzieć policji, że to ona zabiła Julie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki