Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kto przyjaciel, kto wróg.
Dalsze losy rodziny Stawińskich, ich przyjaciół i wrogów.
Banderowcy wciąż napadają na wsie i wycinają w pień Polaków. Wanda, próbując ratować życie, ucieka do lasu, ale w czasie drogi zawraca, bo nie potrafi zostawić bliskich na pastwę zbrodniarzy. Jakimś cudem udaje jej się wyjść cało z pogromu, ale niestety nie wszyscy Stawińscy mieli to szczęście.
Opłakując śmierć matki, razem z ojcem i siostrami trafia do Łucka. Niestety nikt nie wie, co stało się z najmłodszym z rodzeństwa, Andrzejem, którego Zygmunt powierzył opiece Oleksandra.
Sam Zygmunt nie potrafi odnaleźć się w nowych realiach, oddala się od córek, za to doskonale dogaduje się z kobietą, od której powinien trzymać się z daleka.
Po ponad roku od lipcowych wydarzeń na cmentarzu zostaje odsłonięta tablica poświęcona pamięci zamordowanych przez UPA. Edward, brat Heleny, jest temu przeciwny, ale Zygmunt stawia na swoim, nie wiedząc nawet, że ściąga na bliskich kłopoty. Niedługo po odsłonięciu tablica zostaje oblana farbą, a kilka tygodni później roztrzaskana. Nad rodziną zawisa widmo przesiedlenia.
Niezwykle poruszająca historia o sekretach rodzinnych i wielkich namiętnościach na tle zawieruchy wojennej. Od tej powieści trudno się oderwać. Serdecznie polecam!
Edyta Świętek, autorka sag Spacer Aleją Róż, Grzechy młodości i Niepołomice.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 375
Copyright © Joanna Nowak
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Magdalena Kawka
Korekta
Paulina Kawka
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Skład i łamanie
Izabela Szewczyk-Martin
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2023
eISBN
978-83-67639-98-9
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań
www.replika.eu
W poprzedniej części
Wieś położoną w okolicach Łucka w województwie wołyńskim zamieszkuje rodzina Stawińskich. W listopadzie 1933 roku Helena rodzi martwego syna. Jej mąż, Zygmunt, nie hamując wściekłości, wyrzuca na mróz akuszerkę, Tatianę Andriejukową, która po jakimś czasie umiera z powodu powikłań po przeziębieniu.
Obawiając się rozłamu w rodzinie, mężczyzna decyduje się na desperacki krok. Razem ze szwagrem, księdzem Hubertem, przekonują ubogą Ukrainkę do oddania im najmłodszego dziecka. Niemowlę zastępuje zmarłego Andrzeja, o czym ani Helena, ani czwórka pozostałego rodzeństwa się nie dowiaduje.
Ostatnie lato przed wybuchem wojny nie jest spokojnym czasem dla młodych Stawińskich. Zakochana w Tarasie Andriejuku Zosia spotyka się z młodzieńcem, mimo że ojciec zakazał kontaktów z dziećmi zmarłej akuszerki. Zosia ukrywa swój związek, ponieważ obawia się reakcji rodziców. Tarasowi za to coraz bardziej ciąży sekretna znajomość.
Jerzy, najstarszy z rodzeństwa, ratuje ze Styru czarnowłosą Ukrainkę. Polina urzeka go od pierwszej chwili. Dziewczyna zostaje zatrudniona w gospodarstwie Stawińskich jako pomoc kuchenna. Jerzy rości sobie do niej prawa i nie pozwala jej spotykać się z innymi mężczyznami. Jednocześnie pozwala sterować swoim życiem Gabrieli Dalewiczównie, córce majętnego sąsiada. Dziewczyna zagięła na niego parol i wkrótce doprowadza do zwolnienia Poliny oraz zaręczyn z Jerzym. Wściekły młodzieniec nie może pogodzić się z odejściem Ukrainki. Odnajduje ją i namawia do powrotu, ale Polina odmawia. Nie zważając na protesty, Jerzy zmusza ją do zbliżenia.
Jadzia kocha się w Janie, przyjacielu Zosi z dzieciństwa. Młody żołnierz pała jednak uczuciem do starszej z sióstr, więc Jadzia robi wszystko, aby przekonać go do siebie. Gdy nabiera pewności, że podołała zadaniu, nakrywa Zosię i Jana na pocałunku.
Swoimi oskarżeniami sprawia, że Zosia przyznaje się do związku z Tarasem, co wywołuje wściekłość ojca. Każe córce wybierać między rodziną a ukochanym. Po początkowych wątpliwościach, Zosia decyduje się uciec.
Ukraiński nacjonalizm rośnie w siłę. W 1943 roku coraz częściej dochodzi do aktów terroru, których ofiarą pada ludność polska. W podupadającym gospodarstwie Dalewiczów Jadzia spotyka Macieja Krawczaka, który podaje się za siostrzeńca sąsiada. W zamian za odnalezienie pozostawionych w domu pieniędzy, Maciej obiecuje zabrać ją z Wołynia do Warszawy.
Taras drży o życie żony, córki i nienarodzonego dziecka. Członkowie UPA dają mu kilka dni na zabicie Zosi i Nastii. W akcie desperacji Taras zwraca się o pomoc do teścia, ale ten odmawia wsparcia. Wszak od niemal czterech lat zachowuje się, jakby nie miał już córki.
Polina wychodzi za mąż za członka UPA. Wychowuje z nim dziecko Jerzego. Musi mu być posłuszna, ponieważ Daniło zna prawdę o pochodzeniu syna. Zdesperowana Polina ucieka wraz z malcem do kościoła, gdzie spotyka dawnego ukochanego.
Wanda zostaje napadnięta przez ukraińskich kolegów z dziecięcych lat. Życie zawdzięcza Witkowi Leszczakowi, synowi parobka. Właśnie z nim wybiera się do kościoła, aby choć na chwilę oderwać się od rodziny, która od czasu ataku nadmiernie się o nią troszczy. W ostatniej chwili rezygnuje jednak z wejścia do świątyni i wraz z Witkiem spędza czas na plebanii. Oboje stają się świadkami ataku nacjonalistów na modlących się wiernych. W jego wyniku giną między innymi Jerzy oraz ksiądz Hubert.
Taras w ostatniej chwili umożliwia żonie i córce ucieczkę. Niestety, sam nie podąża ich śladem. W tym czasie Oleksandr ostrzega Stawińskich przed spodziewaną napaścią banderowców na gospodarstwo. Jadzia bez sentymentów opuszcza dom, w drodze natyka się na Macieja, który zabiera ją w dalszą drogę.
Nacjonaliści docierają do wsi. Chcąc ratować dzieci i męża, Helena decyduje się odwrócić uwagę nieprzyjaciół. Żegna się z Zygmuntem i wychodzi przed dom…
CZĘŚĆ I
Rzeź
Lipiec 1943
Na podwórzu przed domem Zygmunta i Heleny Stawińskich roiło się od mężczyzn wykrzywiających twarze z nienawiści. Na czele rozwścieczonej hordy stało dwóch ciemnookich młodzieńców. Jeden trzymał w ręce karabin, którym kilka godzin wcześniej zabijał ludzi modlących się w kościele. Drugi, wyższy i mocniej zbudowany, ściskał w dłoni siekierę. Po ostrzu wciąż spływała krew…
Beznamiętnie wpatrywali się w kobiecą postać, która chwilę wcześniej wyszła z zabitego deskami domu, zbiegła po schodach i po ukraińsku zaczęła przekonywać napastników, by zostawili jej rodzinę w spokoju. Oferowała niezliczone dobra, na dowód ściągając z palca wykonaną ze złota ślubną obrączkę. Położyła ją na otwartej dłoni i pokazała katom.
Nie powiedzieli ani słowa. Po co, skoro prośba Heleny nie robiła na nich najmniejszego wrażenia.
Przywódcy grupy dali sygnał. Jednemu z podkomendnych nakazali zająć się Stawińską.
Z oddziału wystąpił Mykoła, niedawny parobek gospodarza. Brutalnie schwycił ją za ręce i wykręcił je do tyłu.
– Już nie jesteś taka odważna, co? – syknął jej do ucha. – Twój synalek też nie był, kiedy oberwał kulą – wyznał, na co Helena zaskowyczała, jakby otrzymała cios prosto w serce. – A wystarczyło oddać mi Polinę. Ona i tak nie związałaby się z Polakiem.
Do dziś nie potrafił przeboleć afrontu ze strony czarnookiej dziewczyny. Jerzy zawładnął nią bez reszty i na zwykłego parobka nie chciała spojrzeć łaskawym okiem. Oskarżona o kradzież, odeszła bez pożegnania. Mykoła chciał ją odszukać i zaproponować ożenek, ale doszły go słuchy o jej małżeństwie z Daniłem Melnikiem. Znanemu w okolicy awanturnikowi wolał nie wchodzić w drogę.
Nigdy jednak nie zapomniał, jak traktował go Jerzy, kiedy w gospodarstwie pojawiła się Polina. Uważał ją za swoją własność i nie dopuszczał do jej kontaktów z innymi mężczyznami. Mykoła starał się ją do siebie przekonać, lecz Polina wybrała Jurka. Drogi całej trójki szybko się rozeszły, niemniej w dumnym parobku wciąż tliła się chęć zemsty.
Przeznaczenie skonfrontowało ich w kościele. Mykoła znajdował się wśród trzydziestki uzbrojonych upowców atakujących katolicką świątynię, gdzie Jerzy modlił się wraz z pozostałymi wiernymi. Nie spodziewał się ujrzeć przed sobą byłego parobka, który skierował w jego stronę lufę karabinu i z mściwą satysfakcją pozbawił go życia.
Zaledwie kilka godzin później przyszło Mykole brać udział w napaści na dom Stawińskich. Jeszcze nigdy nie czuł w sobie równie wielkiej mocy. Decydował o życiu i śmierci. Tu i teraz mógł zakończyć marny żywot Polki, tępo wpatrującej się w próby staranowania drzwi wejściowych.
– Nie – powtarzała ze łzami w oczach. – Nie…
Z każdym wypowiadanym słowem jej głos słabł. Pod naporem ciosów zamek wreszcie puścił, nieomal przyprawiając Helenę o utratę świadomości. W duchu liczyła, że mąż zrozumiał jej intencje i tych parę minut, które poświęciła na odwrócenie uwagi banderowców, wykorzystał do ucieczki. Pragnęła, aby już żadnemu z jej dzieci nie spadł włos z głowy. Wystarczyło, że musiała oglądać ciało najstarszego syna, bestialsko zakatowanego przez butnych Ukraińców.
Martwiła się zwłaszcza o Zosię. Biedaczka, straciła męża i musiała chronić dwuletnią córeczkę oraz nienarodzone jeszcze dziecko. Oby całej rodzinie nie zabrakło sił do walki o przetrwanie.
Helena nie bała się o siebie. Otrzymała od Boga dobre życie. Dał kochającego męża, wspaniałe dzieci i cudowną wnuczkę. Słała do niego modlitwy błagalne i licytowała się bezczelnie, by lata, jakie jeszcze w swej dobroci jej przeznaczył, rozdzielił między bliskich. Wtedy odejdzie spełniona i spokojna.
Dotarł do niej ogłuszający krzyk. Z wnętrza domu bandyci wywlekli przerażonych Leszczaków. Włodzimierz, w poszarpanej koszuli, usiłował chronić żonę oraz córkę. Elżbieta i Olga, słaniając się na nogach, wczepiały się w jego prawy i lewy bok. Oprawcy ciągnęli starszą z kobiet za włosy, wobec młodszej pozwalali sobie na ordynarne komentarze.
Za nimi, ledwie powłócząc nogami, kroczyła Oksana. Trzymała w ramionach zapłakaną Nastkę, której dziecięce zawodzenie odbijało się echem w głowie Heleny. Tak bardzo chciała uchronić dziewczynkę od złego! Ocalić ją przed niechcianymi wspomnieniami, które wciąż będą powracały do niej w snach.
W ostatnich godzinach Nastia przeżyła więcej dramatów niż niejeden dorosły w ciągu kilku dekad. A przecież nie nadszedł jeszcze koniec…
– Pani kochana. – Oksanę zatrzymano obok Heleny. – Nie mogłam nic zrobić – łkała kucharka. – Wpadli do izby jak zbójcy i gdybym nie wzięła dzieciątka na ręce, jedynie Bóg wie, co by z nim zrobili.
Gospodyni ją uspokajała.
– Cii, przecież to nie twoja wina. – Spoglądała na wnuczkę z tkliwością.
Maleńka nie rozumiała, co się wokół dzieje. Widok obcych ludzi, zmęczenie i choroba, wreszcie nieobecność rodziców powodowały strach. Nastia zachłystywała się płaczem, tuląc się do Oksany. Helena chciałaby wziąć ją na ręce, ale Mykoła wciąż krępował jej dłonie.
– Powiedz lepiej, co z resztą – dopytywała z mocno bijącym sercem.
– Nie wiem. Oby udało im się uciec. – Oksana pokiwała głową. Nie wierzyła w podobne zrządzenie losu. Nasłuchała się zbyt wiele historii od uciekinierów z sąsiednich wsi, żeby żywić nadzieję na ratunek.
Wściekli dowódcy wypadli przed próg. Mając w szeregach Mykołę, doskonale orientowali się, jak wielu Polaków zamieszkuje gospodarstwo. Dotąd schwytali zaledwie kilka osób. Większość Stawińskich nadal się przed nimi ukrywała.
Ciężar zalegający na dnie serca Heleny nieco zelżał. Co jednak stanie się z Oksaną i rodziną Oleksandra? Helena słyszała o przypadkach uwalniania Ukraińców, lecz nierzadkie były również przypadki mordów na parobkach, którzy pracowali dla znienawidzonych Lachów. Nie wyobrażała sobie utraty Oksany. Jej odejście bolałoby nie mniej niż śmierć członków rodziny. Uważała kucharkę nie tylko za swoją prawą rękę. Była dla niej kimś więcej, pokrewną duszą, wsparciem, przyjacielem.
– Przeszukać pomieszczenia gospodarskie! – krzyknął jeden z dowódców. – Nikt nie może zbiec!
Helena zadrżała. Skoro oprócz Leszczaków, Oksany i Nastki z domu nikogo więcej nie wyprowadzono, reszta powinna być bezpieczna.
Zosia zagryzała kawałek przyniesionego przez ojca drewienka. Ból targał nią coraz mocniej i najchętniej wykrzyczałaby go całemu światu, ale musiała milczeć. Jeśli banderowcy znajdą ją, tatę i Saszę, niechybnie skażą wszystkich na okrutną śmierć. A dziecko, które w sobie nosiła, umrze, nim zdąży zaczerpnąć pierwszy oddech.
Zosia wykrzywiła twarz w cierpieniu.
– Kolejny skurcz? – szepnęła Sasza, a Zosia niemal niezauważalnie skinęła głową. – Twoje maleństwo wybrało sobie najgorszą chwilę, aby przyjść na świat.
Zosia wiedziała o tym, odkąd odeszły jej wody. Złapała wówczas ojca za ramię.
Zygmunt, wciąż zaaferowany zachowaniem żony, starał się przekonać Wandę do ucieczki z domu. Nie rozumiał, co działo się ze starszą córką. Robił, co w jego mocy, żeby nikomu więcej nie stała się krzywda. Andrzeja powierzył opiece Oleksandra, co spotkało się z ostrym sprzeciwem Saszy. Dziewczyna ani myślała brać odpowiedzialność za syna Stawińskich i wmawiać mordercom, że chłopiec jest Ukraińcem. W złości wykrzyczała, że nie będzie trzymała języka za zębami, kiedy zapytają o dziesięciolatka.
Oleksandr kazał jej milczeć i nie wtrącać się w sprawy dorosłych. Zapomniał jednak, że Sasza dawno przestała być dzieckiem, grzecznie słuchającym poleceń rodziców. I nie, wcale nie chciała skazywać Andrzeja na zatracenie. Zależało jej, by najmłodszy syn Zygmunta wreszcie poznał prawdę na temat przeszłości.
Sasza przypadkiem dowiedziała się o skrywanej przez gospodarza tajemnicy. Ojciec milczał przez lata, ale przepełniały go tak wielkie wyrzuty sumienia, że poczuł wewnętrzny przymus zdradzenia prawdy.
Kilka tygodni wcześniej przyznał się żonie do wypadków listopadowej nocy sprzed dekady, gdy dziecko urodzone przez Helenę zmarło zaraz po porodzie. Mówił o konsekwencjach poczynań księdza Ławniaka, który parę godzin po pogrzebie Andrzeja wyprawił się do sąsiedniej wsi i wrócił z niemowlęciem na rękach. Zamilkł i dopiero po chwili kazał przysiąc żonie na wszystkie świętości, że nikomu nie zdradzi, co usłyszała.
Rodzice nie zauważyli stojącej za drzwiami córki. Sądzili, że dziewczyna wciąż przebywa z Jerzym. Ale tamtego dnia Stawiński nie chciał jej widzieć. Nadal tęsknił za Poliną i nieraz dawał Saszy do zrozumienia, że nigdy nie dorówna jego jedynej prawdziwej miłości.
Córka Oleksandra nie musiała dotrzymywać żadnej obietnicy. Tu i teraz, z zemsty za podłe potraktowanie przez Jerzego, mogła zniszczyć znajdującą się w śmiertelnym niebezpieczeństwie rodzinę. Nie posunęła się jednak do ostateczności. Widząc strach w oczach Zosi, postanowiła pomóc ciężarnej, dla której przyszedł czas rozwiązania.
Zgodnie z wcześniejszym postanowieniem parobek wziął ze sobą Andrzeja. Sasza nie wiedziała, dokąd się udali. Bliska omdlenia matka i dwóch przerażonych chłopców stanowiło spore obciążenie dla Oleksandra, niemniej nie wątpiła, że uda mu się wyjść cało z potrzasku.
– Musisz teraz postarać się, żeby dziecko szybko się urodziło – instruowała z godnym podziwu spokojem.
Wewnątrz drżała z niepokoju. Piwnica nie była najlepszym miejscem na poród, lecz innego, w obawie przed atakiem banderowców, nie znaleźli. Zygmunt zaryglował wejście, po czym stanął przy drzwiach, by w razie zagrożenia odeprzeć morderców.
Tak jak Sasza zdawał sobie sprawę, że w pojedynkę nie zdoła pokonać silniejszego przeciwnika, zwłaszcza że tamten dysponował bronią. Mimo to nie opuścił stanowiska.
– Dasz radę? – spytała Sasza.
Zosia przymknęła powieki. Nie czuła się na siłach mierzyć z kolejnym wyzwaniem narzuconym przez los. Najpierw odebrał jej Tarasa, potem nakazał zmagać się z odejściem Jerzego i wujka, by wreszcie przypuścić cios w postaci napaści upowców. Nie powinna rodzić w takich warunkach – w zimnym pomieszczeniu, przy nikłym blasku świec. Nie powinna opłakiwać męża ani bliskich, nie powinna bać się o życie dzieci…
Przed oczami stanął jej obraz Nastii. Kiedy widziała ją ostatnim razem, córeczka znajdowała się pod czułą opieką Oksany. Zosia zaczęłaby się martwić, co działo się z obiema, gdyby nie następny, przeszywający ciało skurcz. Omal nie wypluła drewnianego kołka i nie krzyknęła, dając upust bólowi, ale doskonale wiedziała, że nie może narażać ojca i Saszy.
Jedyne, na co sobie pozwalała, to łzy. Nie chciała płakać za Tarasem, bo niczym biblijny niewierny Tomasz powtarzała sobie, że dopóki nie ujrzy ciała ukochanego, nie uwierzy w jego odejście. Nie chciała myśleć o przyszłości, tak niepewnej, gdy za drzwiami rozgrywał się dramat nie tylko jej rodziny, lecz i sąsiadów. Nie chciała zastanawiać się, co może się stać, jeśli po urodzeniu dziecko ściągnie uwagę żądnych krwi nacjonalistów.
Rodziła w ciszy, w duchu dziękując Saszy, że nie zostawiła jej w potrzebie. Matka dziewczyny nie nadawała się do pomocy. Uwieszona na ramieniu męża błagała go, by uciekali z gospodarstwa, dopóki nie jest za późno. Zosia pojmowała grozę sytuacji. Jako Ukraińcy, którzy pracowali dla Polaków, rodzina Oleksandra mogła zostać potraktowana na równi ze Stawińskimi. Z drugiej strony, banderowcy często puszczali rodaków wolno, bo jako wrogów upatrzyli sobie Lachów.
– Dalej, spróbuj mocniej – zachęcała Sasza. – Już widać główkę.
Ponaglona tymi słowami Zosia parła nieprzerwanie. Pragnęła, aby dziecko przyszło na świat zdrowe i rozwijało się na pociechę rodzinie. Niestety już na początku swego życia zostawało wystawione na ciężką próbę. Bez obecności ojca, w podłym miejscu, z rysującym się w czarnych barwach jutrem.
Oby miało w sobie siłę, aby sprostać przeciwnościom, pomyślała, nim pustkę wypełniło ciche kwilenie. Dopiero po trwającej uderzenie serca chwili, odetchnęła z ulgą. Zobaczywszy córeczkę, którą Sasza położyła na jej piersi, podziękowała opatrzności za szczęśliwy poród.
Dziecko jakby czuło, że nie należy rozgłaszać światu wieści o narodzinach, nie płakało, czym zdjęło z barków dorosłych ogromny ciężar.
– Wszystko jest w porządku – powiedziała córka Oleksandra z niewyraźnym uśmiechem. Oddaliła się w stronę Zygmunta, dając matce czas na przywitanie się z noworodkiem.
Zosia przyglądała się maleńkiej istotce z czułością. Patrzyła na jej mały, kształtny nosek, dziesięć paluszków u rąk i oczy w kolorze nieba. Tak bardzo przypominała Tarasa…
W tej cudownej chwili nie liczyło się nic poza rodzącą się między nimi więzią. Zosia wiedziała, że zrobi dla tego dziecka wszystko. Poświęci się dla córek i nie spocznie, dopóki nie dowie się, co się stało z ich ojcem.
Panowała noc, lecz od łuny pożaru jaśniało niczym za dnia. Wanda była przerażona tym, co dzieje się w jej rodzinnej wsi. Wiele budynków płonęło, na drogach i w podwórzach leżały zmasakrowane zwłoki. Widok rozczłonkowanych ciał, głów oddzielonych siekierą od korpusów, bestialsko zamordowanych dzieci, nad którymi pastwiono się w ostatnich chwilach życia, na zawsze zapisał się w jej pamięci.
Sądziła, że po masakrze w kościele banderowcy zostawią ich w spokoju, ale oprawcy przypuścili kolejny atak po zachodzie słońca. Zwartym kordonem otoczyli miejscowość zamieszkiwaną w większości przez Polaków, skutecznie uniemożliwiając komukolwiek wydostanie się z oblężenia. Dotąd osada była im solą w oku. Organizowana codziennie od paru miesięcy bohaterska obrona sprawiała, że atak z zaskoczenia stawał się utrudniony. Dopiero wytrzebienie wrogów w napaści podczas mszy utorowało drogę do rozprawienia się z pozostałymi przy życiu gospodarzami oraz ich rodzinami.
– Szybciej! – Zasapany Witek Leszczak nadawał żwawe tempo.
Biegli w stronę lasu oddalonego od granic wsi o kilkaset metrów. Jeszcze nigdy równie krótki dystans nie wydawał się tak trudny do pokonania. Z każdym krokiem Wanda czuła coraz bardziej dotkliwy ból w boku. Nie zatrzymywała się jednak w obawie przed pościgiem. Nie chcąc tracić sił ani pozbywać się cząstki odwagi pchającej ją do przodu, nie śmiała spojrzeć za siebie, aby sprawdzić, czy któryś z upowców rzucił się w pogoń za uciekinierami.
Przyjaciel nieznacznie wyprzedził Wandę. Wyciągnął w jej stronę rękę, jakby próbował pomóc w dotarciu do celu. Będąc kilkuletnią dziewczynką rywalizującą z chłopcami, którzy podkreślali swoją wyższość, zignorowałaby jego starania. Dziś jednak przyjmowała każdą próbę wsparcia. Wszak oboje walczyli o życie.
W biegu złapała dłoń Witka, po raz pierwszy od napaści wierząc, że zdołają się uratować. Oby inni mieli tyle samo szczęścia, pomyślała zmartwiona.
Nie chciała ich zostawiać, ale ojciec uparł się, by razem z synem parobka wybiegła tylnymi drzwiami i skierowała się w stronę lasu. Zgodnie z jego poleceniem mieli wejść jak najdalej w głąb kniei. Chociaż istniało niebezpieczeństwo, że bandyci zaczną przeczesywać okolicę w poszukiwaniu zbiegów, Wanda i Witek mieli przewagę nad pogonią.
Dziewczyna z trudem dała się wyprowadzić z domu. Prosiła tatę, by mogła zostać z resztą rodziny, bo jeśli mają zginąć, to razem. Nie wyobrażała sobie jutra bez rodziców, rodzeństwa i siostrzenicy. Kochała ich całym sercem. Wizja przyszłości, w której miałoby zabraknąć któregokolwiek z nich, była dla niej niemożliwa do przyjęcia.
Zygmunt Stawiński nie znosił sprzeciwu. Nie zważając na protesty córki, powierzył opiekę nad nią Witkowi. Młody Leszczak już raz wybawił ją od złego, w pojedynkę pokonał trzech wyrostków naśladujących makabryczne wyczyny banderowców.
Wanda, jak dziecko, rozpłakała się w głos. Rozum podpowiadał, że ojciec pragnął za wszelką cenę chronić ją przed utratą życia i mimo iż jego intencje były ze wszech miar szlachetne, dziewczyna wolałaby nie zostać wyróżniona w podobny sposób.
Naraz uświadomiła sobie, jak wielkie istnieje prawdopodobieństwo, że już nigdy więcej nie zobaczy nikogo z bliskich. Docierające zewsząd makabryczne opowieści o wyczynach morderców nie dawały nadziei na ponowne spotkanie. Jak więc miała dalej żyć ze świadomością ocalenia, gdy reszta została pozbawiona szansy na ratunek? Nie potrafiłaby na nowo budować swej rzeczywistości z palącymi wyrzutami sumienia.
Zatrzymała się więc w pół kroku, tym samym stopując również Witka.
Przyjaciel spojrzał na nią ze zdumieniem.
– Chodź, już niedaleko – ponaglał. – Zaraz będzie po wszystkim – dodał pocieszająco, sądząc, że Wanda musi zebrać siły do dalszej drogi.
Właśnie tego się obawiała. Wstanie nowy dzień, Ziemia dalej będzie kręciła się wokół Słońca, a jej świat obróci się wniwecz. Bo jak miałaby spojrzeć w swoje odbicie w lustrze wiedząc, że już nigdy nie zobaczy mamy, ojca, Andrzeja i Zosi? Wszak nie zdążyła jeszcze pogodzić się z odejściem Jerzego i wujka Huberta.
Już teraz brakowało jej życiowej mądrości wuja potrafiącego znaleźć rozwiązanie każdej trudnej sytuacji. Jego życzliwego uśmiechu, który pojawiał się zawsze w obecności psotnej siostrzenicy. Tych kilku dni w czasie lata, kiedy mężczyzna zdejmował sutannę, przywdziewał robocze ubranie i wespół z gospodarzem i parobkami w pocie czoła pracował na roli.
Niestety nawet on nie zdołał powstrzymać mordu w kościele parafialnym. Zginął męczeńsko, pozostawiając rodzinę w nieutulonym żalu.
Wciąż powracał do Wandy obraz zakrwawionego ciała pozostawionego przez oprawców na ołtarzu. Zadane rany świadczyły o wyjątkowym okrucieństwie, a mimo to Hubert Ławniak do końca pozostał wierny Bogu. Wykonując kapłańską posługę, oddał życie w imię miłości do bliźniego.
Jak jednak przyjąć do wiadomości, że ten sam Bóg, któremu wuj bez reszty się poświęcił, pozwolił na bestialstwo, jakiego nie sposób objąć rozumem? Gdyby kochał tych ludzi, gdyby mu na nich zależało, ocaliłby ich od kul banderowskich oprawców. Ale nie zrobił nic, nie pomógł tym, którzy pojawili się w murach świątyni, aby sławić jego imię. Przez to okrutne zaniedbanie, twarze dziesiątek niewinnych ofiar będą powracać do Wandy w sennych marach, sprawiając niewymowny ból.
Nie mniejsze jednak cierpienie trawiło jej umysł, gdy przypominała sobie moment pożegnania z ukochanym bratem.
Wyrzucała sobie, że dała się namówić Witkowi Leszczakowi na pójście do kościoła. Z późniejszej relacji Andrzeja dowiedziała się, że po tym, jak Oleksandr ich ostrzegł, żaden z członków rodziny nie wybierał się na niedzielną sumę. Jerzy zaś został wysłany na świątynne wzgórze, aby sprowadzić siostrę do domu.
Przeżywająca skutki niedawnej napaści Wanda nie chciała uczestniczyć we mszy. Ludzie spoglądali na nią z ciekawością i zastanawiali się, dlaczego bezbronnej dziewczynie w starciu z naśladowcami zwolenników Bandery udało się ujść z życiem, podczas gdy ich krewni czy znajomi nie mieli tyle szczęścia.
Ukryła się nie tylko przed parafianami, ale i Jerzym, byle nacieszyć się krótkimi chwilami spokoju. Gdyby tylko wiedziała, co los przeznaczył modlącym się duszom, z bratem pod rękę wróciłaby do gospodarstwa i nie oglądała się za siebie. Nie potrafiła przeboleć, że zwyciężył w niej egoizm, choć dotąd mu się nie poddawała. Za błędy trzeba jednak płacić.
Wanda nie przypuszczała, że aż tak wysoką cenę.
– Nie możemy się zatrzymywać. – Witek przywrócił przyjaciółkę do rzeczywistości. – Pamiętasz, co mówił twój ojciec?
Stawińska oparła dłonie na kolanach. Wysiłek całkowicie pozbawił ją energii.
– Doskonale pamiętam – szepnęła. – Ale się nie zgadzam…
– Wanda, to nie czas i miejsce na pogaduchy. – Witek przerwał jej brutalnie. Kątem oka spojrzał za siebie, chcąc sprawdzić czy są bezpieczni. Nadal znajdowali się na odkrytym terenie. Gdyby upowcy zapuścili się na pola należące do Dalewiczów, mieliby ich w zasięgu wzroku. – Jeśli za chwilę nie ruszymy, ktoś może nas złapać.
– Niech łapie – odparła butnie, odwracając się w stronę gorejącej wsi. Trzask palonego drewna zaledwie na krótką chwilę przerwał krzyki i jęki ofiar. Zawodzenie kobiet i płacz dzieci mieszał się ze śmiechem ukraińskich nacjonalistów.
– Chcesz zginąć jak oni? – warknął Leszczak, wskazując ręką w bliżej nieokreślonym kierunku. – Podzielić los wszystkich zmarłych? Jeśli i my nie przeżyjemy, nikt nie dowie się, co się tutaj stało.
– A w czym jestem lepsza od nich, by przeżyć? Dlaczego akurat ja mam pamiętać o morderstwach? – spytała, ponownie powracając do bestialskiego ataku na kościół. Nigdy nie zapomni o zakatowanych sąsiadach, ukochanym wujku i starszym bracie – niemych świadkach haniebnej napaści na miejsce poświęcone Bogu. Gdyby nie zmieniła zdania, ją również dosięgłaby kula banderowca.
Witek miał rację. Powinni zrobić wszystko, co w ich mocy, aby w świecie rozeszła się wieść o zbrodni. Byli to winni każdemu, kto zginął z rąk ludzi owładniętych bezduszną ideologią widzącą wroga w tym, kogo jeszcze wczoraj nazywało się przyjacielem.
Wanda pojmowała, jak wielka odpowiedzialność spoczywa na ocalałych z pogromu. I jakkolwiek trudne to brzemię, była gotowa nieść je przez lata, byle sprawiedliwości stało się zadość, a kaci ponieśli zasłużoną karę.
– Proszę cię, idźmy dalej – błagał Witek, chociaż już nie tak stanowczo jak chwilę wcześniej.
– Skoro chcesz, idź, nie będę cię zatrzymać, ale ja nie umiem zostawić rodziny.
– Proszę cię, nie wracaj tam. – Chłopak pokręcił głową.
– Będę na siebie uważać, obiecuję, ale po prostu… – Wanda zamknęła oczy. – Nie mogłabym odejść, nie wiedząc, co się stanie z moimi bliskimi.
– Możesz nie przeżyć. – Witkowi urwał się głos.
– Wiem. – Uśmiechnęła się niemrawo.
Ktoś stojący z boku uznałby jej zachowanie za przejaw nieodpowiedzialności. Rodzice poświęcali się, byle ją ratować, ale Wanda wolałaby, żeby na jej miejscu znalazła się Zosia z Nastią albo Andrzej. I pewnie usłyszy od ojca kilka cierpkich słów za samowolę, co będzie i tak niewielką karą w porównaniu z perspektywą rozdzielenia z rodziną. Wystarczyło, że Jadzia zniknęła bez wyjaśnienia. Ona nie chciała odchodzić w podobny sposób.
Przywódcy bandy długo maglowali Oleksandra, wypytując go o kryjących się w cieniu bliskich.
– To jest twoja rodzina? – spytał na koniec jeden z banderowców. Popatrzył na łkającą kobietę oraz dwóch chłopców trzymających się za ręce.
– Tak, moja żona i synowie.
– Niepodobni do siebie – stwierdził napastnik. Stanął przed przerażonymi dziećmi i przyglądał się im z uwagą. Ten z ciemnymi oczami i orlim nosem jako żywo przypominał ojca, drugi stanowił jego całkowite przeciwieństwo.
Helena patrzyła na tę scenę ze zgrozą. Jeśli będą mieli wątpliwości co do pochodzenia Andrzeja, zabiją go. Błagała chłopca w duchu, by nie rozglądał się wokół w poszukiwaniu matki, lecz dziesięciolatek patrzył prosto na nią. Z miłością, która łączyła ich od pierwszych chwil.
Chciała wziąć go w ramiona, ochronić przed okrucieństwem i zapewnić, że nic mu się nie stanie, ale nie mogła nic zrobić. Serce rwało się do cudem narodzonego syna, lecz rozum nakazywał nie zwracać na niego uwagi.
– Mykoła, chodź na chwilę – nakazał dowódca. Stawińska wstrzymała oddech. Do jej oczu napłynęły łzy, gdy dawny parobek podszedł bliżej, aby wydać wyrok na Andrzeja. – Powinienem puścić ich wolno? – zastanowił się z powątpiewaniem w głosie.
Wystarczyło krótkie „nie”, aby Andrzej dołączył do matki i siostrzenicy, wciąż kurczowo trzymających się życia. Niczym Cezar podczas igrzysk Mykoła zastanawiał się nad losem niewinnego dziecka. Rzucił okiem na zatrwożonego syna gospodarzy, po czym stanowczym ruchem pokręcił głową.
– Jesteś pewien?
– To Ukraińcy, zostawcie ich w spokoju – odparł dosadnie, budząc zdziwienie na twarzy Heleny. Żądny zemsty za postępowanie Jerzego, mógł wydać wyrok na jego brata. Nie był jednak do końca przesiąknięty nieprawością, skoro postanowił ocalić chłopca.
Oleksandr spotkał się wzrokiem z gospodynią. Chwycił jej syna za rękę, niemo zapewniając, że otoczy go opieką, dopóki nie minie zagrożenie. A potem odszuka Stawińskich i zwróci Andrzeja rodzinie.
Podziękowała mu bezgłośnie za pomoc. W najbardziej dramatycznej chwili swego żywota przekonywała się, że rzeczywistość dzieliła ludzi na dobrych i złych, bez względu na narodowość.
Pożegnanie z Andrzejem stanowiło wyzwanie, któremu nigdy nie spodziewała się stawić czoła. W najgorszym z koszmarów nie przypuszczała, że ich wspólny czas dobiegnie końca równie szybko. Wraz z Zygmuntem powinna chronić go przez następne lata. Patrzeć jak wzrasta, zakłada rodzinę i żyje w szczęściu oraz spokoju.
Wybuch wojny w okrutny sposób zweryfikował plany Heleny. Choć starała się z całych sił, nie uchroniła bliskich przed skutkami zawieruchy. Jerzy zginął od kuli Mykoły, Jadzia zniknęła, nim rozpoczęło się natarcie, Andrzej odchodził w nieznane, a Zosia w tragicznych okolicznościach musiała rozstać się z mężem.
Andrzej ze zwieszoną głową podążał za rodziną parobka. W ostatniej chwili spojrzał na Helenę. Siłą woli powstrzymał się przed przylgnięciem do matki. Pamiętała, jak wiele kosztowało ją przyjście na świat młodszego syna. Sama omal nie pożegnała się ze światem podczas przedwczesnego porodu. Gdyby nie interwencja Tatiany, miniona dekada upłynęłaby Helenie w smutku. Andrzej każdego dnia rozjaśniał szarą codzienność i przywoływał na twarzy rodzicielki uśmiech.
Dziś przychodziło im rozstać się ze świadomością, że już nigdy się nie spotkają. Helena czuła, że nie zdoła ujść cało z ataku upowców, dlatego starała się zapamiętać ten moment, by w godzinie śmierci przywołać twarze bliskich i wyprosić u Boga łaskę dla żyjących.
Rozproszeni po gospodarstwie mężczyźni posłusznie zameldowali, że nikogo więcej nie udało się znaleźć. Wściekły przywódca uderzył jednego z posłańców w twarz. Brakowało gospodarza, którego osobiście chciał ukarać za lata wykorzystywania Ukraińców.
– Jeszcze go złapiemy – usłyszał od kompana. – Przeczeszemy las, nie uciekł daleko.
Mężczyzna zbliżył się do Heleny. Położył palec pod jej brodę i uniósł twarz.
– Twój mąż jest tchórzem, skoro pozostawił rodzinę na pastwę losu – powiedział zimnym tonem.
– Nic o nas nie wiesz – odparła mu z odwagą. – Atakując słabszych od siebie, sam wystawiasz sobie marne świadectwo.
Szybko pożałowała swych słów. Od ciosu w policzek zachwiała się i byłaby upadła, gdyby nie stojąca obok Elżbieta.
– Nie prowokuj go – wyszeptała tamta. – Może nas nie zabiją. Wciąż trzymała się nadziei, której Stawińskiej brakowało.
Helena z ufnością wsparła się o ramię kobiety. Tak jak ona pragnęła doczekać jutra, lecz wątpiła, by dane jej było ujrzeć świt. Ona już swoje na tym świecie zrobiła, ale Nastia nie zdążyła jeszcze wiele zobaczyć. Oksana również nie zasługiwała na okrutny koniec.
– Zabierzcie tylko mnie – odezwała się nagle. Złapała za rękaw stojącego najbliżej bandytę i powtórzyła żarliwie: – Zabierzcie tylko mnie. Co wam zrobiło małe dziecko? – Wskazała na wnuczkę. – Albo kucharka? Oni nie są niczemu winni…
– Są Polakami. – Banderowiec wyrwał się z uścisku Heleny. – To wystarczy.
– Oksana jest Ukrainką z krwi i kości, a Anastazja córką Ukraińca. – Odwoływała się do sumienia stojącego przed nią człowieka, celując w jego czuły punkt. – Zostawcie je. – Rozpaczliwie osunęła się na kolana. Schowała twarz w dłoniach. Błagała okrutników o zmiłowanie, lecz żaden nie okazał miłosierdzia.
– Ustawić wszystkich w rzędzie! – nakazał dowódca. – Zbyt wiele czasu zmarnowaliśmy, a robota nadal nie skończona – dodał, jakby zabierał się do żniw, a nie do morderstwa.
Olga uderzyła w krzyk. Czując, że zbliża się śmierć, oderwała się od rodziców i wbrew ich nawoływaniom, poczęła uciekać w kierunku stodoły. Mykoła, nie namyślając się długo, wycelował w nią z broni i wystrzelił. Kula nie dosięgła celu, ale dziewczyna nie zdołała schronić się przed zagrożeniem. Potknęła się i upadła, a gdy próbowała się podźwignąć, dopadł ją któryś z przeczesujących pomieszczenia gospodarskie bandytów.
Nim ktokolwiek zdążył zareagować, z obojętną miną, jakby drugi człowiek nic dla niego nie znaczył, uderzył ją obuchem siekiery w tył głowy.
Elżbieta wydała z siebie coś na kształt skowytu, Oksana zakryła oczy Nastki dłonią, a Włodzimierz na próżno starał się wyrwać trzymającym go mężczyznom.
Okrutnik przewrócił nieprzytomną dziewczynę na plecy, wyjął zza pazuchy kuchenny nóż i poderżnął Oldze gardło.
Dotąd historie przekazywane przez cudem uratowanych z pożogi były jedynie relacjami obcych ludzi, którzy mieli nieszczęście znaleźć się w niewłaściwym czasie i miejscu. Dziś mieszkańcy gospodarstwa boleśnie przekonywali się, jak wiele prawdy tkwiło w opowieściach uciekinierów.
Helena nie potrafiła wybaczyć sobie, że zwlekała z decyzją o ucieczce do Łucka. Gdyby nie posłuchała męża, ona i dzieci znaleźliby schronienie u którejś z sióstr Stawińskiej, gdzie przeczekaliby rozruchy. Tymczasem wiara Zygmunta w dobrosąsiedzkie stosunki kosztowała życie Jerzego, a pozostałą czwórkę narażała na niebezpieczeństwo.
Helena nie obarczała ślubnego całkowitą odpowiedzialnością. Żałowała, że nie była bardziej stanowcza i nie postawiła na swoim. Ponosiła część winy, bo przekonało ją przywiązanie Zygmunta do ziemi przodków i jego pewność, że nikomu z rodziny nic się nie stanie.
Banderowcy wyprowadzili kobiety oraz Włodzimierza z obejścia, kierując ich do należącego do Stawińskich sadu. Tam, ku niepomiernemu zaskoczeniu Heleny, zgromadzili ocalałych z pogromu mieszkańców wioski. Niewiele ponad dwadzieścia osób zbiło się w ciasną grupę. Płacz dzieci towarzyszył zawodzeniu kobiet i milczeniu mężczyzn.
Helena ze smutkiem przyjmowała wyroki przeznaczenia. Po masakrze w kościele wieś nie miała szansy na obronę. Do tej pory codzienna straż pełniona przez mieszkańców znakomicie się sprawdzała, co musiało rozwścieczyć napastników. Dopiero gdy wyeliminowali najsilniejsze jednostki, droga do rozprawienia się z niedobitkami stanęła przed nimi otworem.
Mykoła popchnął ją w kierunku przerażonych sąsiadów. Helena z lękiem przyglądała się tym, obok których żyła od lat. Zostało ich tak niewielu… Kilkoro pociech, zdjęte trwogą matki, starcy i wyrostki – wszyscy oni bali się otwarcie wystąpić przeciwko silniejszemu przeciwnikowi.
Jeszcze wczoraj wieś tętniła życiem, każdy kolejny dzień traktując niczym dar od Boga. W ogarniętej chaosem okolicy stanowiła jasny punkt, do którego zdążali uciekinierzy z bliższych i dalszych zakątków Wołynia. Dla wielu była ostatnim przystankiem przed spokojnym Łuckiem, inni korzystali z gościny miejscowych, przesypiając noc na miękkim sianie albo pod dachem życzliwych ludzi.
Choć spodziewano się, że prędzej czy później banderowcy przypuszczą atak, wydarzenia sprzed południa zaskoczyły Polaków. W okrutny sposób zostali pozbawieni ochrony, a ich świat, tak poukładany i normalny jak może być w wojennych czasach, runął pod naporem nienawiści.
Helena odwróciła się, chcąc pożegnać się z Oksaną i Nastią, lecz nie dostrzegła za sobą kucharki. Popychana przez Mykołę, wytężała wzrok w poszukiwaniu wnuczki i jej opiekunki. Na próżno.
Gryzący dym z trzymanych przez banderowców pochodni wdzierał się do ust i nosa, utrudniając oddychanie. Stawińska stanęła obok zapłakanej Elżbiety. Podtrzymywana przez małżonka, wciąż na nowo wracała myślami do zabójstwa Olgi. Helena chciała ją pocieszyć, mówiąc, że Witek z pewnością się uratował, lecz nagły niepokój o Nastię nie pozwolił jej wydobyć z siebie słowa.
Wreszcie odszukała znajomą twarz, lecz nie tę, którą chciała znaleźć.
– Mamo! – Wanda przywarła do zdumionej jej obecnością rodzicielki.
– Wandziu, co tu robisz? Dlaczego nie jesteś z ojcem i Zosią? – Helena ze łzami gładziła dziecko po policzku.
Wanda przytuliła się do jej dłoni. Łkała rozdzierająco, przepraszając za nieposłuszeństwo.
– Wróciłam – powiedziała zlękniona. – Nie mogłam was zostawić.
– Cicho, nic się nie stało – pocieszała matka, przygarniając dziewczynę do siebie. Jej bliskość pomagała oswoić się z nieuniknionym, z drugiej jednak strony sprawiała ból, którego nie sposób ukoić. Pragnęła ocalić ją za wszelką cenę, ale egoistycznie cieszyła się, że nie będzie sama, gdy przyjdzie żegnać się z życiem.
Gdzieś z oddali docierał do niej szczęk załadowywanej broni. To już, pomyślała dziwnie spokojna. Serce biło jej miarowo, a pogodzony z odejściem rozum spoglądał na minione lata z satysfakcją. Chociaż nie udało się wypełnić wszystkich planów, nie czuła rozczarowania. Gdzieś tlił się jednak żal, bo miała nadzieję odpocząć, dopiero gdy przekona się, że dzieciom niczego nie brakuje. Zwłaszcza szczęścia.
Chwyciła Wandę za dłoń, czułym gestem starając się przekazać, jak bardzo ubolewa nad bezpowrotnie utraconymi chwilami. Po urodzeniu Andrzeja cały swój czas poświęciła synowi. Pięcioletnia wówczas Wanda najmocniej odczuła zmianę w postępowaniu matki. Nie mogła już liczyć na wieczorne czytanie bajek czy wspólne gotowanie. Helena pamiętała, że córka stała się oczkiem w głowie ojca, a i Oksana nie wyobrażała sobie, by dziewczynka nie towarzyszyła jej podczas codziennych obowiązków.
Skupiona na Andrzeju, czuła się usprawiedliwiona. Wanda znalazła opiekę i tylko czasem tęsknie spoglądała na rodzicielkę, która codziennie śpiewała niemowlęciu kołysanki. Ona sama zdążyła już zapomnieć, jak mama pochylała się nad jej łóżkiem i życzyła miłych snów.
Nigdy się jednak nie skarżyła. Nic zaskakującego, skoro wciąż słyszała, że jest starszą siostrą i nie może zachowywać się jak dziecko. A przecież wciąż potrzebowała obojga rodziców.
Helena tuliła do siebie łkającą córkę, która wyrosła na śliczną pannę; z wyglądu podobną do Zosi, z usposobienia będącą mieszanką charakterów rodzeństwa. Uparta i stanowcza jak Jadzia, zadziorna a jednocześnie odpowiedzialna niczym Jerzy, wreszcie serdeczna oraz opiekuńcza jak Zosia. Miała skłonności do psot i za wszelką cenę chciała dorównać chłopcom, mimo to Helena nie dałaby powiedzieć o Wandzie złego słowa. Córka z szerokim uśmiechem na ustach rozpromieniała każdy jej dzień i bez względu na okoliczności starała się dostrzegać jedynie jasne strony monotonnej codzienności.
Helena nieraz usprawiedliwiała się sama przed sobą, że nie dzieliła sprawiedliwie czasu między najmłodsze potomstwo, ponieważ w ten sposób wynagradzała Andrzejowi obojętność ojca. Odsuwała od siebie Wandę i nie widziała w tym nic złego. Dopiero dziś zdołała pojąć swój błąd. Na jego naprawę było niestety za późno.
Splecione w ostatnim uścisku, matka z córką, próbowały nie patrzeć, jak sąsiedzi padali nieżywi na ziemię. Pośród znajomych drzew, nieopodal domu stanowiącego dotąd bezpieczny przyczółek, odchodziły z tego świata, mając nadzieję spotkać się po drugiej stronie, gdzie ból wraz z tęsknotą będą jedynie wspomnieniem.
Ciąg dalszy w wersji pełnej