Światłoczuła. Kadry z życia Zofii Chomętowskiej - Ula Ryciak - ebook

Światłoczuła. Kadry z życia Zofii Chomętowskiej ebook

Ula Ryciak

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ekscytująca biografia ikony polskiej fotografii XX wieku

Zofia Chomętowska – fotografka, której zdjęcia stały się unikatową kroniką ubiegłego stulecia

Światłoczuła to opowieść o pasji i odwadze, by podążać własną ścieżką i szukać światła w czasach mroku.

Zofia Chomętowska – eksperymentatorka, zapalona automobilistka, patrząca na świat przez wizjer swojej ulubionej leiki – urodziła się w 1902 roku na Polesiu. Dorastała w rodzinie ziemiańskiej, bywała na międzywojennych salonach Warszawy, jako jedna z pierwszych polskich fotografek przecierała międzynarodowe szlaki.

Wierna marzeniom, wolna i niezależna, nowoczesna w myśleniu, szybka w działaniu, przełamywała stereotypy obyczajowe. Czujna obserwatorka rzeczywistości dokumentowała życie na Polesiu, międzywojenną Europę, modernizującą się Warszawę Starzyńskiego i powojenną Warszawę w ruinach, pełną nadziei na odbudowę. Jej fotografie stanowią bezcenne archiwum życia w Polsce, ale także Argentynie, dokąd wyemigrowała w 1947 roku.

W swojej najnowszej książce Ula Ryciak po raz kolejny buduje bliską i wielowymiarową relację ze swoją bohaterką. Po bestsellerowych biografiach Potargana w miłości. O Agnieszce Osieckiej oraz Niemoralna. Kalina, w Światłoczułej przedstawia życie Chomętowskiej tak, aby czytelniczki i czytelnicy mogli obserwować artystkę przez obiektyw aparatu i czyni ich wspólnikami spojrzenia w postrzeganiu przez nią rzeczywistości. Zmysłowym i wizualnym językiem zaprasza do świata, który ocalał, dzięki fotografiom.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 166

Oceny
4,3 (4 oceny)
2
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opieka re­dak­cyjna: PIOTR TOMZA
Re­dak­cja: ANNA RUD­NICKA
Ko­rekta: ANNA DO­BOSZ, BIANKA DZIAD­KIE­WICZ, AGNIESZKA MAŃKO
Opra­co­wa­nie gra­ficzne: RO­BERT KLE­EMANN
Zdję­cie na okładce: Ga­briella Cho­mę­tow­ska na plaży. Ar­gen­tyna 1956. Fot. Zo­fia Cho­mę­tow­ska, © Cho­mę­tow­scy / Fun­da­cja Ar­che­olo­gia Fo­to­gra­fii
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Co­py­ri­ght by Ula Ry­ciak © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2023
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07839-6
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
.

Po­le­sie 1938.

.

za­nim uto­niemy w al­bu­mach, bę­dzie rzeka   ›››

Sza­fliki, ce­bry, ba­lie, ka­dzie, gą­siory, dzieże, gary, tłuczki, wa­rzą­chwie z drewna i nie tylko, gar­nuszki, łu­bianki, szczotki, mio­tły, zgrze­bła, nici, sznury, rze­myki, ko­sze z wi­kliny, stołki, eta­żerki, świece, my­dła, per­liczki, gęsi, in­dyki, ryby, le­dwo co wy­ło­wione, kozy na sznur­kach, wie­przki w klat­kach, a lu­dzi co nie­miara.

Targ nad brze­giem Piny.

Mię­dzy­woj­nie.

Na­wo­ły­wa­nia kup­ców opa­dają na stosy to­wa­rów jak smugi na barwną pa­letę kra­jo­brazu. To wszystko, bez czego czło­wiek przy­wią­zany do ży­cia bli­sko ziemi nie umie się obejść, co po­py­cha do za­spo­ka­ja­nia co­dzien­nych po­trzeb albo od­święt­nych za­chcia­nek, pię­trzy się, plą­cze, skleja, o za­cho­dzie słońca cich­nie i znika.

Mami nie tyle gwar, co rytm. Kom­po­zy­cje z syl­we­tek. Męż­czyźni prężą się na tle kop­ców siana. Sprze­dawcy wy­gięci to w górę, to w dół schy­lają się nad czół­nami po przy­wie­zione na han­del to­wary. Pod­no­szą je z wprawą, ob­ra­cają na różne strony, od­kła­dają. Ręce i głowy ze­stro­jone w ru­chu two­rzą cho­re­ogra­fię. Utrwa­lone na zdję­ciu, oży­wają pod siłą spoj­rze­nia.

Sta­ran­nie wy­bie­rasz ka­dry, jakby obiek­tyw roz­ła­do­wy­wał wro­dzoną nie­cier­pli­wość. Wsią­kasz na dłu­gie go­dziny, by uchwy­cić stany przej­ściowe, wy­wo­łać wra­że­nie ru­chu. Na prze­kór wła­ści­wo­ściom zdję­cia, temu, co sta­tyczne. Ciało, jak w tran­sie, płyn­nie szuka po­zy­cji. Te mi­kro­ge­sty, mi­ni­dr­ga­nia, małe prze­su­nię­cia apa­ratu, w górę, w bok. Wspię­cie na pię­tach i ho­ry­zont opada, czło­wiek ro­śnie. Ręka pod­trzy­muje świa­tło. Druga roz­suwa cie­nie. Ta­niec z nie­wi­dzial­nym lu­strem. Mru­że­nie oka i za­wie­sze­nie dłoni przy­po­mi­nają „pra­stary gest pa­le­oli­tycz­nego my­śli­wego skra­da­ją­cego się w tun­drze”[3], który w oso­bie fo­to­gra­fu­ją­cej do­strzeże fi­lo­zof i ba­dacz fo­to­gra­fii Vi­lém Flus­ser.

W Piń­sku za­wsze niby to samo, ale od nowa. Gama zmie­nia­ją­cych się świa­teł prze­obraża to­na­cję miejsc. Pa­no­ramę mia­sta naj­le­piej wi­dać z dzwon­nicy ko­ścioła Fran­cisz­ka­nów. Za to na targu dużo wię­cej ży­cia. Pej­zaż po­dobny jak ten w po­bliżu domu, ale tłocz­niej. Gra w bli­skość i dal robi się cie­kaw­sza, od­le­gło­ści de­ter­mi­nują oko.

Ko­biety prężą się do­stoj­nie na tle wody w płó­cien­nych marsz­czo­nych spód­ni­cach. Mę­żatki w kim­bał­kach na gło­wie, nie­za­mężne w chust­kach, spod któ­rych wy­staje war­kocz. Chwy­tają za wio­sła, same wy­krę­cają czółna na wi­rach, omi­jają mie­li­zny. Przy­jezdni nie mogą się na­dzi­wić wpra­wie, z jaką tu­tej­sza lud­ność wio­słuje.

Dla nas, Po­le­szu­ków, stać na dnie czajki i po­su­wać się na­przód to to samo, co dla zwy­kłego śmier­tel­nika prze­bie­rać no­gami[4].

Do­bro­sławka 1936.

Od­po­wia­dasz.

Nie wia­domo, czy z non­sza­lan­cją, czy z dumą. Za każ­dym ra­zem brzmi to pew­nie tro­chę ina­czej. Może po­brzmiewa w tym nuta słod­kiego triumfu, który czuje ktoś, kto łą­czy swo­bodę pły­nię­cia za­równo z nur­tem, jak i pod prąd z siłą cha­rak­teru. Zwłasz­cza u ko­biet. Na­uczo­nych sa­mo­dziel­no­ści, po fali emi­gra­cji za ocean za­stę­pów męż­czyzn, dla któ­rych bra­ko­wało ziemi. Zży­tych przy wspól­nych śpie­wach pod­czas trze­pa­nia włó­kien tre­pa­łem i tka­nia z lnu i ko­nopi w je­sienno-zi­mowe wie­czory. Przy cu­mo­wa­niu czó­łen u ba­gni­stych brze­gów.

Serce po­le­skiej rów­niny dłu­gie i sze­ro­kie na po­nad dwie­ście ty­sięcy hek­ta­rów całe stoi na wo­dzie. Nie­da­leko stąd, na po­łu­dnie i wschód od Piń­ska, zbie­gają się Pina, Pry­peć, Ja­siołda i liczne wstążki od­cho­dzą­cych od nich stru­mieni. Roz­le­wi­ska, pod­mo­kłe łąki – miej­scowi na­zy­wają je Mo­rzem Piń­skim.

La­tem i wcze­sną je­sie­nią nurty są ła­skaw­sze dla lu­dzi, trzy­mają się swo­ich wy­żło­bio­nych tras, a ba­gna pod­sy­chają. Wio­sną rzeki wy­le­wają, two­rząc grzą­ski akwen. Drogi za­pa­dają się w błot­ni­ste muły, a brzegi wód oto­czone przez trzciny i szu­wary stają się do­stępne je­dy­nie lo­kal­nym ry­ba­kom i ich ło­dziom.

Dla przy­jezd­nych to udręka albo za­pora nie do po­ko­na­nia. Dla tych, któ­rzy tu się uro­dzili, a z cza­sem za­mie­nią się w obie­ży­świa­tów, im­puls dla wy­obraźni.

„Dawno, dawno temu, w po­rze roz­to­pów, wi­dzia­łem stam­tąd mo­rze bez gra­nic, się­ga­jące po ho­ry­zont. Do­piero póź­niej do­wie­dzia­łem się, że Pina wpada do Ja­siołdy, ta do Pry­peci, Pry­peć do Dnie­pru, Dniepr pły­nie zaś do Mo­rza Czar­nego. Gdy w Piń­sku wsią­dzie się na łódkę, można do­trzeć na ko­niec świata”[5]. Na­pi­sze Ry­szard Ka­pu­ściń­ski.

Wspo­mnień młod­szego o trzy­dzie­ści lat pi­sa­rza, któ­rego czy­tel­nicy łą­czą z Po­le­siem i z Piną, nie zdą­żysz prze­czy­tać. Wy­ru­szysz w świat znad tej sa­mej rzeki co on, tyle że dużo wcze­śniej. Choć nie ta rzeka i nie ten pej­zaż, lecz utrwa­lone dużo póź­niej ka­dry wo­jen­nych ruin moc­niej od­ci­sną się w zbio­ro­wej pa­mięci, to wła­śnie Po­le­sie roz­bu­dzi przy­jem­ność ka­dro­wa­nia rze­czy­wi­sto­ści.

Pły­wa­jąc od naj­młod­szych lat po miej­sco­wych grzę­za­wi­skach jedną z wielu po­dob­nych do sie­bie cza­jek, na­sią­kasz kra­jo­bra­zem ba­gien­nych la­sów. Ich in­ten­syw­ność, jak obiet­nica cią­gło­ści do­znań, otwiera prze­strzeń dla wy­obraźni. Szy­bują tu cie­trze­wie, głuszce, la­zu­rowe si­kory, czarne bo­ciany. Na po­la­nach na­ty­kasz się cza­sem na roje psz­czół, za­wra­cają do drew­nia­nych barci wy­dłu­ba­nych wy­soko w pniach drzew, by nie do­się­gła ich łapa zwie­rza, oka­dzo­nych wrzo­sem.

Ob­ser­wu­jesz zmie­nia­jący się rytm przy­rody. Wy­ła­wiasz z mgły, rza­dziej z dymu tlą­cego się nad sło­mia­nym da­chem kur­nej chaty, bujną ro­ślin­ność. Albo kon­tury sa­mot­nych chu­to­rów, roz­strze­lone przy­siółki, na tyle od­le­głe, że czło­wiek ży­jący w sym­bio­zie z zie­mią staje się na ich tle mi­go­tliwą plamą.

Bez imie­nia, bez hi­sto­rii.

Gdzie­nie­gdzie wy­staje z wody że­re­mie bo­brów, zmę­czony re­cho­tem sa­miec myli sa­micę skła­da­jącą skrzek z ka­wał­kiem od­gry­zio­nej kory. W plą­ta­ni­nie to­pie­lisk, mię­dzy gąsz­czami smu­kłych i bro­da­tych ocze­re­tów, uczysz się ło­wić cie­nie. Mie­rzyć ich dłu­gość. Od­róż­niać, gdzie pół­noc, gdzie po­łu­dnie. Na czym warto za­trzy­mać spoj­rze­nie.

.

skąd ten blask?   ›››

Nie na­dą­żysz. Wno­szą ku­fry, wa­lizki obite skórą i pstryk, już zno­szą za chwilę przed dom. Wi­tają się wy­lew­nie, ukłon i ukłon, ca­łuję rączki ma­dame, vo­ilà, dy­gnię­cie, a za­raz po­tem uści­ski na po­że­gna­nie. Zmie­niają się twa­rze, ale na­tę­że­nie gło­sów pły­nie i pły­nie. Har­mi­der, okrzyki, śmie­chy, szcze­bioty, na­wo­ły­wa­nia. Schody przed gan­kiem są dość sze­ro­kie. Mo­głoby się roz­siąść na­raz ze dwa­dzie­ścia osób. A zda­rza się i wię­cej.

Ele­ganccy pa­no­wie w gar­ni­tu­rach pod kra­wa­tem, z bu­tami w szpic. Pa­nie w ja­snych zwiew­nych su­kien­kach tuż za ko­lano, z nogą sty­lowo prze­rzu­coną przez nogę – w czó­łen­kach na nie­wy­so­kich ko­tur­nach, brą­zo­wych jak łyk her­baty, za­pi­na­nych na pa­ski – nie­które to w przód, to w tył bu­jają się w rytm mu­zyki pły­ną­cej z gra­mo­fonu roz­sta­wio­nego pod fi­la­rem.

Wio­sną, la­tem aż do wcze­snej je­sieni w osiem­na­sto­wiecz­nym dwo­rze – drew­niany, prze­stronny, o dwóch kon­dy­gna­cjach, robi wra­że­nie – drzwi wciąż skrzy­pią. Po­ranki i zmierz­chy ro­bią się dłuż­sze, po­miesz­czą każ­dego. Go­ście zjeż­dżają z róż­nych stron, o róż­nych po­rach dnia. Są­sie­dzi, by­walcy dwor­skich roz­ry­wek, krewni...

Nie zli­czysz.

Ku­zynka pra­dziadka Kon­stan­tego Ra­dzi­wiłła, po­godna, ale nie­prze­wi­dy­walna Iza­belka, zwana Ba­lalą, w oku­la­rach na no­sie – po woj­nie zo­sta­nie re­dak­torką w PIW-ie – te­raz robi miny albo za­daje szyku z książką. Chu­dziutki Bo­dzio z Druc­kich-Lu­bec­kich, jak go nie ko­chać? Prze­bija go­ści fan­ta­zją swo­jej kon­fek­cji, prze­brany ni­czym na wy­stępy, za każ­dym ra­zem ina­czej, to w suk­nie, to w pumpy. Za­nim przez An­glię z żoną Te­resą Sa­pie­żanką prze­nie­sie się na farmę do Ro­de­zji, robi za du­szę po­ro­choń­skiego to­wa­rzy­stwa. Ta­de­usz Ma­licki, w ka­pe­lu­szu, z pa­pie­ro­sem w dłoni, póki mi­łość do gór nie po­rwie go do Za­ko­pa­nego, przy­jeż­dża ze szta­lu­gami i nie pod­daje się na­wet ko­ma­rom. Ma­ria Łu­bień­ska, zwana Rybką, ele­gancka i do­stojna, z ra­kietą te­ni­sową czy bez, z ma­jątku Wielka Głu­sza ma nie­da­leko. Zjeż­dżają na­wet go­ście ze sto­licy.

Au­tem trud­niej w po­rze roz­to­pów i ulew, można ugrzę­znąć na ba­gni­stych ja­rach (niby nie ta­kie głę­bo­kie, a jed­nak ro­bią się mięk­kie). Ale ko­leją z Piń­ska za­wsze wy­god­nie. To tylko chwila, trzy­dzie­ści ki­lo­me­trów, tyle że od sta­cji trzeba jesz­cze prze­je­chać po­wo­zem przez całą wieś. Wy­trząść się tro­chę, bo dyle so­snowe wy­ło­żone wzdłuż gro­bli ugi­nają się pod cię­ża­rem kół.

Plac po­sto­jowy dla wo­zów. Za­mość 1936.

Przy nie­dzieli mi­lej, wo­dami nie­sie się po­głos pra­wo­sław­nej psal­mo­dii. Drew­niana cer­kiew po­kryta dra­nicą, ocie­niona drze­wami, roz­mywa się w pej­zażu, jakby była wro­śnięta w tę wie­lo­kul­tu­rową zie­mię, gdzie pra­wo­sławni, ży­dzi i ka­to­licy prze­mie­szali wła­sne ko­rze­nie. Trzy­mają wspólną prze­strzeń dla swo­ich pie­śni, któ­rych echo za­ciera gra­nice ję­zy­ków, brzmie­nie słów.

Ry­bi­twy cza­sem gwał­tow­nie koń­czą żer, wzbi­jają się w sine niebo. Może po­czuły tę­tent zbli­ża­ją­cych się zwie­rząt? Chłopi, bro­dząc po ko­lana w wo­dzie, zga­niają krowy z ba­gien­nych pa­stwisk. Zmierzch roz­ma­zuje drogę w kie­runku dworu.

Tak jak ist­nieją mia­sta, które mają sła­bość do rzek, tak na Po­le­siu są wsie, które leżą w sto­sunku do rzek na tyle do­god­nie, by dało się do nich do­je­chać na­wet w po­rze przed­wio­śnia. Po­ro­chońsk, naj­więk­szy z ro­do­wych ma­jąt­ków ro­dzi­ców, cią­gnie się na po­nad dwu­dzie­stu ki­lo­me­trach kwa­dra­to­wych. Ma tę prze­wagę nad in­nymi wło­ściami ro­dziny, że można tu do­trzeć o każ­dej po­rze roku, nie­za­leż­nie od aury.

Mia­stowi twier­dzą, że na­zwa Po­ro­chońsk po­cho­dzi od pa­ro­chy, czyli pro­chu, a ty za­prze­czasz.

Pa­ro­cha to od pro­bosz­cza. Po­wta­rzasz.

Trudno po­wie­dzieć, skąd ta teo­ria, ale bę­dziesz kon­se­kwent­nie jej się trzy­mać przez dłu­gie lata.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Źró­dła cy­ta­tów    ›››

Vi­lém Flus­ser, Ku fi­lo­zo­fii fo­to­gra­fii, przeł. J. Ma­niecki, wstę­pem opa­trzył P. Za­woj­ski, War­szawa 2015 – [3].

Zo­fia Cho­mę­tow­ska. Al­bumy fo­to­grafki. En­tu­zjastka (1912–1935), wyb. zdjęć i tek­sty K. Pu­chała-Ro­jek, War­szawa 2016 – [4].

Z Piń­ska na ko­niec świata. Z Ry­szar­dem Ka­pu­ściń­skim roz­ma­wia Bar­tosz Ma­rzec, „Rzecz­po­spo­lita” [do­da­tek „Plus Mi­nus”], nr 297, 18 grud­nia 2004 – [5].