Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Grenlandia. Amerykański naukowiec natrafia w lodowej grocie na tajemniczy obiekt sprzed tysięcy lat.
Londyn. Arabscy terroryści planują atak podczas sylwestrowego koncertu Eltona Johna.
Arabia Saudyjska. Opętany żądzą zemsty amerykański miliarder celuje w samo serce islamu: w pielgrzymów zmierzających do Mekki i Czarny Kamień, najświętsze miejsce muzułmanów.
Jeśli on i terroryści zrealizują swe cele, miliony ludzi straci życie. A jeśli wykorzystają tajną broń – grenlandzkie znalezisko – nikt już nie będzie bezpieczny.
Jedyną nadzieją dla świata jest „Oregon”. Splatając brawurową akcję z historią i najnowocześniejszą techniką, mistrz sensacji i przygody trzyma nas w najwyższym napięciu, gdy kapitan Cabrillo, bohater Złotego Buddy, i jego załoga prowadzą śmiertelny wyścig z czasem.
[Opis wydawcy]
Cykl: Oregon, t. 2
Książka dostępna w zasobach:
Gminna Biblioteka Publiczna w Dębem Wielkim
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego (2)
Gminny Ośrodek Kultury w Domaniewicach
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy w Gostyniu
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin (7)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (3)
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (3)
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna im. Marii Fihel w Miechowie (4)
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim (4)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w Morągu
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (11)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (3)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Władysława Reymonta w Skierniewicach (4)
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Słupcy
Miejsko-Gminna Biblioteka Publiczna w Sompolnie
Biblioteka Publiczna w Stęszewie
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (2)
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Zagórów (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem (4)
Biblioteka Publiczna i Dom Kultury Gminy Zduny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 372
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Święty Kamień
Clive Cuss
Święty Kamień
Przekład
MACIEJ PINTARA
Wydawnictwo „Książnica”
Tytuł oryginału Sacred Stone
Redakcja stylistyczna Joanna Złotnicka
Redakcja techniczna Andrzej Witkowski
Jolanta Kucharska, Barbara Opiłowska
Ilustracja na okładce
Edwin Herder
Opracowanie graficzne okładki
Studio Graficzne Wydawnictwa Amber
Skład
Wydawnictw o Amber
Druk
Wojskowa Drukarnia w Łodzi
Copyright © 2004 by Sandecker, RLLLP. All rights reserved.
This edition is published by arrangement with Peter Lampack Agency, Inc.,
551 Fifth Avenue, Suite 1613, New York, NY 10176-0187 USA.
For the Polish edition
Copyright © 2005 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-241-2490-X
Warszawa 2006. Wydanie I
WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o.
00-060 Warszawa, ul. Królewska 27
tel. 620 40 13, 620 81 62
OSOBY
Zarząd Korporacji
Juan Cabrillo prezesMax Hanley wiceprezes Richard Truitt wiceprezes ds. operacyjnychPersonel operacyjny (w porządku alfabetycznym)
George Adams pilot helikopteraRick Barrett szef kuchniMonica Crabtree koordynatorka ds. zaopatrzenia i logistykiCarl Gannon pracownik ogólnooperacyjnyChuck „Mały” Gunderson główny pilotMichael Halpert główny księgowyCliff Homsby pracownik ogólnooperacyjnyJulia Huxley lekarkaPete Jones pracownik ogólnooperacyjnyHali Kasim pracownik ogólnooperacyjnyLarry King snajperFranklin Lincoln pracownik ogólnooperacyjnyBob Meadows pracownik ogólnooperacyjnyJudy Michaels pilotkaMark Murphy pracownik ogólnooperacyjnyKevin Nixon szef Magicznej PracowniTracy Pilston pilotkaSam Pryor specjalista od urządzeń napędowychGunther Reinholt specjalista od urządzeń napędowych i uzbrojeniaTom Reyes pracownik ogólnooperacyjnyLinda Ross specjalistka do spraw bezpieczeństwa i obserwacji/pracowniczka ogólnooperacyjnaEddie Seng szef operacji lądowych/pracownik ogólnooperacyjnyEric Stone operator centrum dowodzenia/pracownik ogólnooperacyjnyInni
Langston Overholt IV pracownik CIA, który wynajmuje KorporacjęHalifax Hickman przemysłowiec miliarderChris Hunt oficer armii amerykańskiej poległy w AfganistanieMichelle Hunt matka ChrisaEryk Rudy legendarny odkrywcaEmir Kataru przywódca państwaKatar John Ackerman archeolog, który znajduje meteoryt na GrenlandiiClay Hughes zabójca wynajęty do zdobycia meteorytuPieter Vanderwald południowoafrykański handlarz śmierciąMike Neilsen pilot wynajęty do dostarczenia Hughesa na Górę ForelaWoody Campbell pijak z Grenlandii, który wypożycza Cabrillowi transporter arktycznyAleimein Al-Khaiifa terrorysta planujący zamach bombowy w LondynieScott Thompson szef grupy na pokładzie „Free Enterprise”Thomas „TD” Dwyer naukowiec z CIA, który odkrywa niebezpieczny potencjał meteorytuMiko Mike Nasuki astronom z Narodowego Instytutu Oceanologii i Meteorologii, który asystuje DwyerowiSaud Al-Sheik saudyjski zaopatrzeniowiec zajmujący się przygotowaniami do hadżdżJames Bennett pilot, który transportuje meteoryt z Wysp Owczych do AngliiNebile Lababiti terrorysta prowadzący operację w LondynieMilos Coustas kapitan „Larissy”, statku, który dostarcza bombę do AngliiBilly Joe Shea właściciel samochodu MG TC rocznik 1947, który Cabrillo wypożycza do pościgu za meteorytemRoger Lassiter skompromitowany agent CIA, który dostarcza meteoryt do MaidenheadElton John słynny muzykAmad młody Jemeńczyk, który ma podłożyć bombęDerek Goodlin właściciel domu publicznego w LondynieJohn Fleming szef MI-5Dr Jack Berg lekarz CIA, który zmusza Thompsona do mówieniaWilliam Skutter kapitan Sił Powietrznych, który kieruje zespołem w MedyniePatrick Colgan chorąży sztabowy wojsk lądowych kierujący zespołem, który ma przechwycić dywaniki modlitewne w RijadziePROLOG
Pięćdziesiąt tysięcy lat temu, miliony kilometrów od Ziemi, pewną planetą wstrząsały gwałtowne drgania, zwiastując jej zniszczenie. Planeta – bardzo stara – od początku skazana była na zagładę. Bieguny tego niestabilnego globu bezustannie zmieniały położenie.
Składała się ze skał, magmy i metalowego jądra. W ciągu niezliczonych eonów, odkąd się uformowała i ostygła, powstała wokół niej atmosfera. Warstwy gazu tworzyły argon, hel i wodór. Na powierzchni planety narodziło się życie – prosta, podstawowa forma mikroorganizmu.
Nigdy nie rozwinęły się tam wyższe formy życia. Mikroorganizmy pochłaniały cząsteczki tlenu, żeby się rozmnażać, pozbawiając powierzchnię i atmosferę planety komórek, które mogłyby ewoluować. Skalista powierzchnia zamieniała się w płynną masę, gdy każde okrążenie planety wokół jej słońca zbliżało ją coraz bardziej do jego żaru. Planeta nie obracała się wokół własnej osi, jak Ziemia, lecz w różnych kierunkach, toteż roztopiona skalista powierzchnia zaczęła się rozlewać niczym lawa wypływająca z wulkanu.
Z każdą godziną minutą i sekundą planeta była coraz bliżej swojego słońca i stopniowo traciła powłokę, jakby ręka Boga zdrapywała jej powierzchnię drucianą szczotką.
Gwiezdny pył trafiający do atmosfery docierał do granicy gazowej otoczki, rozżarzał się do białości od temperatury słońca i wybuchał z siłą tysiąca bomb jądrowych. Pod wpływem grawitacji opadał z powrotem na powierzchnię planety i niszczył jej kruchą powłokę.
Planeta miała przed sobą krótki żywot.
Gdy warstwa ochronna znikała w przestrzeni kosmicznej, temperatura metalowego jądra rosła. Wewnętrzna kula zaczęła się obracać. Na powierzchni planety powstały pęknięcia. W przestrzeń trafiały coraz większe bryły roztopionej skały. Metalowe jądro cały czas rosło. Potem wszystko nastąpiło jednocześnie. Od planety po stronie słońca oderwał się masywny fragment skały. Bieguny po raz ostatni zmieniły położenie i planeta zaczęła gwałtownie wirować.
Potem eksplodowała.
W przestrzeń poszybowały miliony metalowych kul. Topiły się jak cyna w ogniu. Kilka minęło pole grawitacyjne słońca i rozpoczęło długą podróż w głąb kosmosu.
Minęły dziesiątki tysięcy lat, odkąd nieznana planeta eksplodowała i jej szczątki rozprysły się w przestrzeni kosmicznej. Z wielkiej odległości nadlatujące fragmenty wydawały się niebieskie. Jeden przybrał kształt kuli. Wiele zostało przyciągniętych ku powierzchniom różnych ciał niebieskich, ale ten dotarł dalej niż inne i w końcu opadł na planetę zwaną Ziemia.
Pojedyncza metalowa kula weszła w atmosferę ziemską poruszając się po niskiej trajektorii z zachodu na wschód. W jonosferze się podzieliła. Odpadła od niej mniejsza kula czystego metalu. Główny meteor leciał wzdłuż trzydziestego piątego równoleżnika. Ziemia na tej szerokości geograficznej była spalona i sucha. Mniejszy i lżejszy fragment szybował dalej na północny zachód w kierunku sześćdziesiątego drugiego równoleżnika, gdzie powierzchnię pokrywała warstwa lodu i śniegu.
Dwie części podzielonego meteoru znalazły się w różnym otoczeniu z różnym skutkiem.
Po rozpadzie z większej części roztopionego metalu uformowała się rozżarzona kula. Niklowo-żelazny pocisk o średnicy dziewięćdziesięciu metrów i wadze sześćdziesięciu trzech tysięcy ton przeleciał nad wybrzeżem i spadł na pustynię wśród piasku, skał i kaktusów. Wybił w suchej ziemi krater o średnicy półtora kilometra. Pod niebo uniosły się tumany pyłu i zaczęły okrążać Ziemię. Minęły miesiące, nim pył osiadł z powrotem.
Mniejszy fragment był srebrzystoszary. Pierwsza eksplozja i zmiany molekularne podczas podróży przez kosmos utworzyły idealną kulę, która wyglądała jak dwie połączone połowy globusa. Kula szybowała spokojnie wzdłuż Ziemi, jej gładka powierzchnia nie napotykała dużego oporu powietrza. Zniżała lot jak piłka golfowa.
Przeleciała nad wybrzeżem wyspy skutej lodem, jakby przyciągał ją magnes. Miała średnicę zaledwie czterdziestu pięciu centymetrów i ważyła czterdzieści pięć kilogramów. Trzy metry nad śniegiem i lodem straciła prędkość i siła grawitacji ściągnęła ją w dół. Rozgrzany metal pozostawił na zmarzniętej powierzchni ślad jak śnieżna kula, którą toczy dziecko, by ulepić bałwana.
Metalowa kula wytraciła energię, ostygła i zatrzymała się u podnóża góry pokrytej lodem.
– Co to, u diabła? – zapytał mężczyzna i szturchnął coś kijem.
Mężczyzna był niski, ale muskularny, najwyraźniej przez lata ciężko pracował. Miał ognistorude włosy i gęstą brodę tej samej barwy. Nosił grube białe futro i spodnie z foczej skóry podbite owczą wełną. Łatwo wpadał w gniew i wyglądał na barbarzyńcę. Kiedy w roku 982 wygnano go z Islandii za zabójstwo, przeprawił się z grupą swoich ludzi przez morze na skutą lodem wyspę, gdzie teraz żyli. W ciągu ostatnich osiemnastu lat zbudował osadę na skalistym wybrzeżu. Jedli to, co upolowali i złowili. Z czasem mężczyzna nazywany Erykiem Rudym zaczął się nudzić. Brakowało mu wypraw, dowodzenia, podbojów nowych ziem.
W roku 1000 wyruszył na zachód, by sprawdzić, co leży w głębi lądu.
Na początku towarzyszyło mu jedenastu ludzi. Ale po pięciu miesiącach, wiosną zostało tylko pięciu. Dwaj wpadli w lodowe szczeliny. Eryk do tej pory słyszał we śnie ich krzyki. Jeden pośliznął się na lodzie i uderzył głową w skalny występ. Przez całe dnie trząsł się w strasznych bólach, nic nie widział i nie mógł mówić. Na swoje szczęście pewnej nocy zmarł. Innego zaatakował wielki biały niedźwiedź, gdy wieczorem oddalił się od obozowego ogniska w poszukiwaniu słodkiej wody. Przysięgał, że słyszał w pobliżu strumień.
Dwóch zmogła choroba. Mieli męczący kaszel i gorączkę. To przekonało pozostałych, że wokół czyhają złe siły. Gdy grupa zmalała, nastrój bardzo się zmienił. Początkowe podniecenie i wiarę w cud zastąpiło przeczucie nieszczęścia.
Wyglądało na to, że wisi nad nimi jakaś klątwa.
– Weź tę kulę – rozkazał Eryk najmłodszemu członkowi wyprawy, jedynemu, który urodził się już na wyspie.
Kilkunastoletni Olaf Płetwa, syn Olafa Rybaka przestraszył się. Dziwny szary przedmiot spoczywał na występie skalnym, jakby położyła go tam ręka Boga. Olaf nie mógł wiedzieć, że kula spadła z nieba czterdzieści osiem tysięcy lat temu. Podszedł do niej ostrożnie. Wszyscy na lodowej wyspie znali skłonność Eryka do przemocy i jego legendę. Eryk nie prosił – on żądał – więc Olaf nawet nie próbował odmówić. Przełknął głośno ślinę i się schylił.
Dotknął kuli. Powierzchnia była zimna i gładka. Na ułamek sekundy zamarło mu serce, ale nie cofnął ręki. Spróbował podnieść kulę, okazała się jednak za ciężka dla jego zmęczonych wyprawą ramion.
– Ktoś musi mi pomóc – powiedział.
– Ty – przywołał Eryk jednego ze swoich ludzi.
Gro Rzeźnik, wysoki blondyn o niebieskich oczach, zrobił trzy kroki i chwycił kulę z drugiej strony. Obaj mężczyźni napięli mięśnie, unieśli ją na wysokość bioder i spojrzeli na Eryka.
– Zróbcie nosidło ze skóry morsa – polecił. – Zabierzemy to do groty i zbudujemy kaplicę.
Ruszył przez śnieg, nie oglądając się za siebie – inni zajmą się transportem. Dwie godziny później kula spoczęła bezpiecznie w grocie. Eryk natychmiast zaczął planować dla niej pomieszczenie. Wierzył, że zesłali ją bogowie.
Eryk kazał Olafowi i Growi strzec ciała niebieskiego i wrócił do osady na wybrzeżu po ludzi i materiał. Tam dowiedział się, że jego żona urodziła syna. Na cześć wiosny dał mu na imię Leif i zostawił na wychowanie matce. Z osiemdziesięcioma mężczyznami i narzędziami do powiększenia groty ruszył na północ ku dalekim górom. Zbliżało się lato i przez całą dobę widać było słońce.
Gro Rzeźnik przewrócił się na swoim posłaniu ze skór i wypluł kawałek sierści.
Przesunął ręką po niedźwiedzim futrze i zobaczył z zaskoczeniem, że zostają mu w dłoni kłaki. Potem spojrzał na kulę widoczną w chybotliwym blasku pochodni na ścianie.
– Olaf – odezwał się do śpiącego w pobliżu nastolatka – czas wstawać.
Chłopiec się odwrócił. Miał czerwone, przekrwione oczy i plamistą, złuszczoną skórę. Zakaszlał lekko, usiadł i popatrzył w słabym świetle na Gra.
Mężczyźnie wypadały włosy, jego cera miała niezdrowy kolor.
– Gro – powiedział Olaf – twój nos.
Gro dotknął nosa wierzchem dłoni i zobaczył krew. Zdarzało się to coraz częściej. Sięgnął do ust i szarpnął bolący ząb. Został mu w palcach. Odrzucił go na bok i wstał.
– Ugotuję czerwone jagody – oznajmił.
Rozgarnął ognisko i dołożywszy kilka patyków z kurczących się zapasów drewna, sięgnął po worek z foczej skóry, w którym trzymali jagody. Wyszedł przed grotę i nabrał do pogiętego żelaznego garnka wodę ze strumienia, który spływał z pobliskiego topniejącego lodowca. Potem spojrzał na znaki wydrapane w ścianie na zewnątrz groty.
Jeszcze dwa lub trzy i powinien wrócić Eryk Rudy.
Gdy wrócił do groty, Olaf już wstał. Był tylko w cienkich skórzanych spodniach, jego koszula leżała obok na kamieniu. Drapał się patykiem w plecy. Skóra sypała się na ziemię jak pierwszy śnieg. Kiedy swędzenie ustało, wciągnął koszulę przez głowę.
– Coś jest nie tak – powiedział. – Z każdym dniem obaj jesteśmy coraz bardziej chorzy.
– Może przez nieświeże powietrze w grocie – odrzekł cicho Gro i postawił garnek na ogniu.
Olaf wskazał kulę.
– Chyba przez nią. Myślę, że jest przeklęta.
– Możemy się wynieść z groty i zamieszkać w szałasie – rzekł Gro.
– Eryk kazał nam zostać tutaj. Jeśli po powrocie zastanie nas na zewnątrz, wpadnie w gniew.
– Patrzyłem na znaki – powiedział Gro. – Wróci najpóźniej za trzy noce.
– Moglibyśmy go wypatrywać na zmianę i uciec do groty, zanim nas przyłapie – podsunął Olaf.
Gro zamieszał jagody we wrzątku.
– Nagła śmierć lub powolna choroba. Lepiej uniknąć tego pierwszego i zobaczyć, co będzie dalej.
– Jeszcze tylko kilka dni – odrzekł Olaf.
– Właśnie – przytaknął Gro. Zanurzył w garnku żelazną warząchew, napełnił wywarem dwie żelazne miski i podał jedną Olafowi.
Przy wejściu do groty przybyły jeszcze cztery znaki, zanim wrócił Eryk Rudy.
– Macie straszny kaszel – powiedział, gdy tylko zobaczył, w jakim stanie są Olaf i Gro. – Nie chcę, żebyście zarazili innych. Wracajcie do osady, ale zamieszkajcie w drewnianej chacie na północy.
Następnego ranka Olaf i Gro ruszyli na południe. Ale nigdy nie dotarli do domu.
Pierwszy zmarł Olaf. Jego osłabione serce przestało bić po trzech dniach wędrówki. Gro żył niewiele dłużej. Kiedy nie mógł już dalej iść, rozbił obóz.
Wkrótce zjawiły się drapieżne zwierzęta. Czego nie pożarły od razu, powlokły ze sobą. Po Gru nie został żaden ślad.
Eryk patrzył, jak dwaj jego ludzie znikają w oddali. Potem zebrał budowniczych, których przyprowadził z osady. Oczyścił z pyłu kawałek podłogi w grocie i zaczął rysować patykiem plan.
Zadanie było ambitne, ale daru niebios nie powinno się lekceważyć.
Tego dnia pierwsze grupy zaczęły badać grotę. Ciągnęła się niemal półtora kilometra w głąb góry i opadała w dół. Im dalej się zapuszczali, tym bardziej rosła temperatura. Odkryli duże słodkowodne jezioro. Ze sklepienia zwisały stalaktyty, z podłoża wyrastały stalagmity.
Jedni ruszyli na wybrzeże w poszukiwaniu długich drewnianych kłód wyrzuconych przez morze, żeby zrobić z nich drabiny. Inni wycinali stopnie w skale. Skonstruowano wymyślne kamienne wrota na zawiasach, żeby ukryć kulę przed obcymi. W skale wykuto runy, posągi i kilka otworów wpuszczających świeże powietrze i światło. Eryk nadzorował prace z osady na wybrzeżu. Rzadko odwiedzał grotę. Wołał ją sobie wyobrażać.
Ludzie przybywali, pracowali, chorowali i umierali. Zastępowali ich nowi.
Zanim ukończono budowę, zostali zdziesiątkowani. Osada Eryka Rudego nigdy nie odżyła. Jego syn Leif tylko raz widział wspaniały monument.
Eryk rozkazał zamknąć szczelnie wejście i zostawił kulę dla przyszłych pokoleń.
CZĘŚĆ I
1
Porucznik Chris Hunt rzadko mówił o swojej przeszłości. Ale ludzie, z którymi służył w wojsku, domyślali się tego i owego po jego sposobie bycia. Po pierwsze, że Hunt nie pochodzi z jakiegoś zadupia i nie zaciągnął się do armii, by zobaczyć świat. Był z południowej Kalifornii. Kiedy go naciskano, przyznawał, że wychowywał się „w części Los Angeles”. Nie chciał zdradzać, że w Beverly Hills. Drugą rzeczą, która dawała się zauważyć, było to, że jest urodzonym przywódcą. Nie wywyższał się i nie zachowywał protekcjonalnie, ale nie próbował ukryć, że jest kompetentny i inteligentny.
Trzecia rzecz wyszła na jaw dzisiaj.
Od gór wiał chłodny wiatr. Docierał do doliny w Afganistanie, gdzie pluton dowodzony przez Hunta zwijał obóz. Porucznik i trzej inni żołnierze zmagali się z namiotem magazynowym. Kiedy składali go wzdłuż, sierżant Tom Agnes postanowił zapytać o pogłoskę, którą słyszał.
– Panie poruczniku – zaczął – podobno ukończył pan Yale. To prawda?
Wszyscy byli w przyciemnianych goglach narciarskich, ale Agnes stał na tyle blisko, że widział oczy Hunta. Najpierw dostrzegł w nich zaskoczenie, później rezygnację. Wreszcie Hunt uśmiechnął się i rzekł:
– Poznaliście moją straszną tajemnicę.
Sierżant złożył namiot na pół.
– To raczej nie jest wylęgarnia wojskowych.
Gregory Bush tam studiował – odparł Hunt. – Był pilotem w marynarce Wojennej.
Myślałem że służył w Gwardii Narodowej – wtrącił się szeregowiec Jesus Herrara który wziął namiot od sierżanta.
– George Bush senior – uściślił Hunt. – Nasz prezydent też ma dyplom Yale i zgadza się, był pilotem w Gwardii Narodowej.
– Yale – powtórzył Agnes. – Jeśli wolno spytać, jak pan tu trafił?
Hunt otrzepał śnieg z rękawic.
– Zgłosiłem się na ochotnika. Jak wy.
Sierżant skinął głową.
– A teraz kończmy zwijać obóz – Hunt wskazał pobliskie góry – i ruszajmy znaleźć tego skurwiela, który zaatakował Stany Zjednoczone.
– Tak jest – odpowiedzieli chórem żołnierze.
Dziesięć minut później, z dwudziestodwukilogramowymi plecakami na ramionach, rozpoczęli wspinaczkę.
Nawet w mieście pełnym pięknych kobiet czterdziestodziewięcioletnia Michelle Hunt wciąż wzbudzała zainteresowanie mężczyzn. Była wysoka, miała kasztanowe włosy, nieskazitelną cerę, niebieskozielone oczy, pełne wargi i równe zęby. Natura obdarzyła ją też zgrabną figurą, której utrzymanie nie wymagało ciągłej diety i niekończących się ćwiczeń. Krótko mówiąc, wyróżniała się urodą.
Ale piękne kobiety były w południowej Kalifornii zjawiskiem tak powszechnym, jak słońce i trzęsienia ziemi. Tego, co przyciągało ludzi do Michelle, nie mógłby stworzyć chirurg plastyczny ani eleganckie stroje. Miała w sobie coś, co powodowało, że mężczyźni i kobiety lubili ją i chcieli przebywać w jej towarzystwie. Była pogodna, sympatyczna i pełna optymizmu. Była po prostu sobą. Więc ludzie ciągnęli do niej jak pszczoły do miodu.
– Wspaniała robota, Sam – powiedziała do malarza, który właśnie skończył odnawiać ściany w jej galerii sztuki.
Trzydziestoośmioletni Sam zaczerwienił się jak sztubak.
– Dla pani daję z siebie wszystko – odrzekł.
Pomalował jej dom w Beverly Hills, jej apartament w Lake Tahoe i jej galerię przed otwarciem pięć lat temu. Teraz ją odnowił. Michelle za każdym razem sprawiała, że czuł się doceniony i utalentowany.
– Chcesz się czegoś napić? Wody mineralnej albo coli? – zapytała.
– Nie, dzięki.
W tym momencie asystentka zawołała ją na front galerii do telefonu. Michelle uśmiechnęła się do Sama, pomachała mu i poszła odebrać.
– Co za kobieta... – mruknął Sam.
Michelle podeszła do swojego biurka z widokiem na Rodeo Drive. Do galerii wchodził właśnie jeden z artystów, których reprezentowała. Ludzie sztuki są kapryśni i wybuchowi, ale artyści Michelle uwielbiali ją i rzadko przenosili się do innych galerii.
– Czułam, że dziś będzie dobry dzień – powitała brodatego mężczyznę. – Tylko nie wiedziałam, że z powodu wizyty mojego ulubieńca.
Brodacz się uśmiechnął.
– Odbiorę telefon i zaraz porozmawiamy – powiedziała Michelle.
Asystentka zaprowadziła artystę do aneksu z kanapami i barem. Przyjęła zamówienie gościa na drinka i kilka sekund później zaczęła wsypywać do ekspresu zmieloną kawę, żeby zaparzyć mu cappuccino. Tymczasem Michelle usiadła za biurkiem i sięgnęła po słuchawkę.
– Michelle Hunt.
– To ja – odpowiedział męski głos.
Rozmówca nie musiał się przedstawiać. Oczarował Michelle, kiedy miała dwadzieścia jeden lat i przyjechała do południowej Kalifornii z Minnesoty w poszukiwaniu nowego wesołego życia i słońca. Rozstawali się i wracali do siebie. Nie nadawał się do stałego związku. Często wyjeżdżał w interesach i nigdy nie mieszkali razem. W wieku dwudziestu czterech lat Michelle urodziła ich syna. Na akcie urodzenia nie pojawiło się nazwisko ojca, ale wciąż byli w bliskich stosunkach. Przynajmniej na tyle, na ile jemu to odpowiadało.
– Co słychać? – zapytała Michelle.
– Wszystko w porządku.
– Gdzie jesteś?
Zawsze zadawała mu to pytanie, żeby przełamać lody. Przez lata w odpowiedzi padały różne miejsca, od Osaki do Peru, od Paryża do Tahiti.
– Zaczekaj – odrzekł mężczyzna i spojrzał na ruchomą mapę na przedniej ścianie za kabiną swojego odrzutowca. – Tysiąc sto kilometrów od Honolulu, w drodze do Vancouver w Kolumbii Brytyjskiej.
– Wybrałeś się na narty? – spytała. Oboje lubili sport.
– Budować wieżowiec – odparł.
– Jak zwykle działasz.
– To prawda – przyznał. – Michelle, zadzwoniłem do ciebie, bo dowiedziałem się, że nasz syn jest w Afganistanie.
Michelle nie miała o tym pojęcia. To była tajemnica wojskowa. Chris nie mógł ujawniać, dokąd go wysyłają.
– O Boże – zaniepokoiła się. – To niedobrze.
– Spodziewałem się, że tak powiesz.
– Jak się dowiedziałeś? – spytała. – Zawsze fascynowała mnie twoja umiejętność zdobywania informacji.
– To nie magia – odrzekł. – Mam w kieszeni tylu polityków, że muszę kupować większe spodnie.
– Coś o nim wiadomo?
– Operacja jest chyba trudniejsza, niż sądził prezydent. Chris dowodzi oddziałem, który ma znaleźć i zlikwidować złych facetów. Kontakt jest na razie ograniczony, ale moje źródła twierdzą, że to ciężka robota na zimnie. Nie dziw się, jeśli Chris przez jakiś czas nie odezwie się do ciebie.
– Boję się o niego – powiedziała Michelle.
– Chcesz, żebym to załatwił? Ściągnął go z powrotem do Stanów?
– Umówiliście się, że nigdy tego nie zrobisz.
– Fakt.
– Więc nic nie rób.
– Zadzwonię do ciebie, jak czegoś się dowiem.
– Wybierasz się tu w najbliższym czasie?
– Dam ci znać, jeśli będę miał takie plany. Muszę kończyć, są jakieś zakłócenia w łączności satelitarnej.
– Módl się, żeby nasz syn był bezpieczny.
– Mógłbym zrobić więcej – odparł mężczyzna i się rozłączył.
Michelle odłożyła słuchawkę. Jej były nigdy nie okazywał niepokoju ani strachu. Ale wyczuła, że martwi się o syna. Mogła mieć tylko nadzieję, że jego obawy są bezpodstawne i Chris wkrótce wróci do domu.
Wstała zza biurka i podeszła do gościa.
– Pochwal się, że masz coś dobrego – zagadnęła swobodnie.
– W furgonetce – odrzekł artysta. – Myślę, że ci się spodoba.
Cztery godziny po wschodzie słońca, trzysta metrów powyżej doliny, gdzie obozowali w nocy, pluton Hunta natknął się na zdeterminowanych przeciwników. Wrogowie otworzyli ogień z górskich grot. Prowadzili ostrzał z karabinów, pistoletów, granatników i moździerzy. Zdetonowali ładunki dynamitu na zboczu, żeby spowodować osunięcia skał, i zaminowali teren, gdzie ludzie Hunta szukali schronienia.
Chcieli zetrzeć nacierający oddział z powierzchni ziemi i prawie im się to udało.
Hunt ukrył się za głazami. Pociski rykoszetowały na wszystkie strony, fruwające w powietrzu skalne odłamki trafiały w żołnierzy. Nie mieli żadnej osłony, nie mogli atakować, odwrót blokowało osuwisko.
– Radio! – krzyknął Hunt.
Połowa jego oddziału była dwadzieścia metrów przed nim, jedna czwarta z przodu na lewo. Na szczęście łącznościowiec trzymał się blisko porucznika. Przesuwał się w kierunku Hunta na plecach, żeby chronić radio. Miał uniesione nogi i dostał w kolano. Hunt przyciągnął go do siebie.
– Antencio – zawołał do żołnierza w pobliżu – zajmij się raną Lassitera.
Antencio dotarł do radiooperatora i rozciął mu spodnie. Okazało się, że rana nie jest głęboka. Kiedy zaczął bandażować kolano, Hunt włączył radio i ustawił częstotliwość.
– Wyjdziesz z tego, Lassiter – uspokoił łącznościowca. – Wezwę pomoc medyczną. Zabiorą cię stąd.
Na twarzach żołnierzy widać było strach. Większość z nich, podobnie jak Hunt, po raz pierwszy brała udział w walce. Hunt musiał opanować sytuację i ułożyć jakiś plan.
– Dowództwo, dowództwo, tu Czołówka Trzy! – krzyknął do mikrofonu.
– Potrzebujemy wsparcia. Kwadrat trzy zero jeden osiem. Jesteśmy pod silnym ogniem.
– Czołówka Trzy – odpowiedział natychmiast głos – melduj, jaka sytuacja.
– Jesteśmy przygwożdżeni – odrzekł Hunt. – Tamci są nad nami. Sytuacja krytyczna.
Zerknął w górę. Po zboczu biegło dwunastu brodatych mężczyzn w galabijach.
– Strzelajcie do nich! – wrzasnął do swoich żołnierzy. Sekundę później rozległy się odgłosy serii.
– Czołówka Trzy, dwie minuty od was jest spectre. Kieruje się w waszą stronę. Za trzy minuty wystartują cztery śmigłowce. Dwa transportowe i dwa szturmowe. Będą u was za dziesięć minut.
Hunt usłyszał warkot potężnego helikoptera w wąwozie kilka kilometrów poniżej. Wyjrzał zza skały. Ośmiu przeciwników nadal biegło w dół zbocza. Uniósł się i strzelił z granatnika, potem serią z broni automatycznej.
– Czołówka Trzy, potwierdź.
– Tu Czołówka Trzy, przyjąłem! – krzyknął Hunt do mikrofonu.
Z ośmiu atakujących zostało czterech. Byli zaledwie dwadzieścia metrów od czoła jego oddziału. Hunt obrócił i zaryglował bagnet. Żołnierze na pierwszej linii wydawali się sparaliżowani. Byli młodzi, niedoświadczeni i łatwi do pokonania. W pobliżu głazów eksplodował pocisk z moździerza. Okolicę zasypały odłamki skalne i pył. W dół zbocza ruszyła następna grupa przeciwników. Hunt wstał i otworzył ogień. Przebiegł dwadzieścia metrów do czoła swojego oddziału, nie przestając strzelać.
Trzech atakujących skosił strzałami w brzuch, ostatniego dźgnął bagnetem. Wyciągnął z kabury pistolet i dobił rannego. Potem padł na ziemię, zmienił magazynek, poderwał się i znów nacisnął spust.
– Cofnąć się za głazy! – krzyknął do swoich ludzi.
Część wycofała się na względnie bezpieczną pozycję, pozostali nadal strzelali do nacierających, odurzonych fanatyzmem religijnym, wywarem z maku i liśćmi rośliny khat o narkotycznym działaniu, które żuli. Zbocze góry było czerwone od krwi ich poległych towarzyszy, ale wciąż atakowali.
– Czołówka Trzy – odezwało się radio.
Antencio chwycił mikrofon.
– Tu Czołówka Trzy – zgłosił się. – Nasz dowódca jest daleko od radia. Mówi Specjalista 367.
– Zlokalizowaliśmy B-52 nad innym celem – powiedział głos. – Kierujemy go do was.
– Zrozumiałem, powiem porucznikowi.
Ale Antencio nie zdążył przekazać wiadomości.
Tylko Hunt i stary siwy sierżant zostali na pierwszej linii, kiedy na miejsce dotarł AC-130. Sekundę później otworzył ogień z 25-, 40- i 105-milimetrowych działek, które wystawały z jego boków.
Sierżant widział już spectre’a w akcji i nie tracił czasu.
– Wycofujemy się, panie poruczniku! – krzyknął do Hunta. – Mamy tylko kilka sekund, żeby się ukryć.
– Biegnij! – Hunt szarpnął sierżanta do góry i popchnął w kierunku bezpiecznego miejsca. – Zaraz cię dogonię.
Odrzut strzelających działek przesunął spectre’a w bok. Kilka chwil później pilot wzniósł maszynę, żeby zakręcić i zrobić drugi przelot przez wąski wąwóz. Kiedy skończył manewr i skierował się na wprost, nadal nacierało siedmiu mężczyzn. Hunt osłaniał odwrót sierżanta.
Zabił pięciu atakujących pociskiem z granatnika i skoncentrowanym ogniem. Ale dwaj zbliżyli się do jego pozycji. Gdy się odwrócił, żeby dogonić sierżanta, jeden z wrogów postrzelił go w ramię.
Drugi poderżnął mu gardło zakrzywionym nożem.
Pilot AC-130 rozpoczął nurkowanie, żeby wznowić ostrzał. Zobaczył śmierć Hunta i zawiadomił przez radio inne maszyny. Żołnierze Hunta na widok umierającego dowódcy wpadli we wściekłość. Kiedy nadleciał AC-130, poderwali się do ataku na kolejną grupę, która właśnie ruszyła w dół zbocza. Dotarli do martwego porucznika i otoczyli ciało kordonem ochronnym. Czekali na wrogów, ale ci najwyraźniej wyczuli furię Amerykanów, bo zaczęli się wycofywać.
Sześć tysięcy metrów nad nimi i niecałe dziesięć minut lotu od celu pilot B-52 wyłączył i odłożył mikrofon.
– Słyszeliście? – zapytał przez interkom swoją załogę.
Nie oczekiwał odpowiedzi. Wiedział, że wszyscy usłyszeli to, co on.
– Zamienimy tę górę w pył – powiedział. – Kiedy te sukinsyny przyjdą po ciała, będą je zbierali gąbką.
Cztery minuty później po Czołówkę Trzy przyleciały helikoptery. Ciało Hunta i rannych załadowano do pierwszego blackhawka. Reszta żołnierzy weszła do drugiego. Potem śmigłowce szturmowe i AC-130 zaczęły niszczyć zbocze góry ogniem z działek pokładowych i materiałami wybuchowymi. Wkrótce zjawił się B-52. Ziemia spłynęła krwią i wszyscy wrogowie zginęli. Ale pokaz siły nastąpił za późno dla porucznika Hunta.
Z czasem pozostała tylko żądza zemsty za jego śmierć.
Miną lata, nim zostanie zaspokojona.
2
Oregon był przycumowany do pachołków na nabrzeżu w Rejkiawiku. W porcie stały statki robocze, pasażerskie i wycieczkowe, kutry rybackie, trawlery i – co niezwykłe na Islandii – kilka dużych jachtów. Kutry wspierały główną gałąź przemysłu tego kraju; jachty przypłynęły, bo odbywał się tu Arabski Szczyt Pokojowy.
„Oregon” nie miałby szans w żadnym konkursie piękności. Ponadstupięćdziesięciometrowy frachtowiec sprawiał wrażenie, że trzyma się w całości głównie dzięki rdzy. Na pokładach walały się śmiecie, na kadłubie widniały plamy farby w różnych kolorach. Dźwig w śródokręciu wzbudzał obawę, że lada chwila runie do wody.
Ale wygląd „Oregona” był mylący.
Rdza była starannie nałożoną powłoką antyradarową, która zapobiegała wykryciu statku. Do zaśmiecenia pokładów użyto rekwizytów. Dźwigi działały prawidłowo; parę zgodnie ze swoim przeznaczeniem, kilka służyło za anteny telekomunikacyjne, a reszta maskowała wyrzutnie pocisków rakietowych. Przestrzeni pod pokładem nie powstydziłby się najbardziej luksusowy jacht. Mieściły się tam komfortowe kajuty, supernowoczesne centrum łączności i dowodzenia, helikopter, motorówki i warsztat. Jadalnia nie ustępowała najlepszym restauracjom. Izba chorych przypominała drogi szpital. Statek napędzały dwa silniki magnetohydrodynamiczne, które zapewniały mu dużą prędkość i zwrotność.
„Oregon” był zupełnie innym statkiem, niż sugerował jego wygląd. Był uzbrojoną, supernowoczesną platformą wywiadowczą, którą obsługiwał wysoko wykwalifikowany personel.
Korporacja, do której należał, złożona z byłych wojskowych i pracowników operacyjnych wywiadu, oferowała swoje usługi państwom i osobom prywatnym. Często działała potajemnie na zlecenie rządu Stanów Zjednoczonych, gdyż nie podlegała kontroli Kongresu. Istniała w mrocznym święcie bez ochrony dyplomatycznej, bo rząd nie przyznawał się do niej.
Była siłą do wynajęcia, ale starannie dobierała klientów.
Od tygodnia ochraniała emira Kataru, który uczestniczył w szczycie. Stolicę Islandii wybrano na miejsce konferencji, bo Rejkiawik liczy zaledwie około stu tysięcy mieszkańców, co ułatwia zapewnienie bezpieczeństwa i wykrycie wśród jednolitej etnicznie ludności terrorystów chcących zakłócić proces pokojowy. Poza tym Islandia ma najstarszy na świecie parlament pochodzący z wyboru. Demokracja istnieje tam od stuleci.
Tygodniowa konferencja była poświęcona okupacji Iraku, sytuacji w Izraelu i Palestynie oraz rozprzestrzenianiu się terroryzmu fundamentalistów. Szczyt nie odbywał się pod egidą ONZ ani żadnej innej organizacji międzynarodowej, ale uczestniczący w nim przywódcy chcieli uzgodnić wspólną politykę i kierunki działania.
W Rejkiawiku były reprezentowane Rosja, Francja, Niemcy, Egipt, Jordania i kilka innych krajów Bliskiego Wschodu. Izrael, Syria i Iran odmówiły udziału. Swoich przedstawicieli przysłały Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i Polska – sojusznicy, którzy wyzwolili Irak. Obecne były również delegacje z paru mniejszych państw. W stoi idy Islandii zjawili się ambasadorowie, agenci służb bezpieczeństwa i pracownicy operacyjni wywiadów ponad dwudziestu krajów. Wyróżniali się wśród mieszkańców Rejkiawiku, jakby nosili bikini w zimie. Islandczycy są niebieskookimi blondynami o jasnej cerze – obcym trudno wtopić się w tło.
Rejkiawik to miasto niskich, kolorowych domów, które odcinają się na tle śniegu jak ozdoby choinkowe. Najwyższy – kościół Hallgrimskirkja – ma wysokość zaledwie kilku pięter. Pióropusze pary z okolicznych gejzerów wykorzystywanych do ogrzewania mieszkań nadają krajobrazowi surrealistyczny wygląd. Z gorących źródeł wydobywa się siarkowodór, w powietrzu unosi się więc lekka woń zgniłych jaj.
W Rejkiawiku, który jest niezamarzającym portem, stacjonuje flota rybacka, podstawa islandzkiej gospodarki. Wbrew nazwie kraju, zimy w stolicy są cieplejsze niż w Nowym Jorku. Mieszkańcy Islandii są wyjątkowo zdrowi i zadowoleni z życia. Zadowolenie wynika z pozytywnego myślenia, zdrowie zapewniają liczne gorące źródła.
Arabski szczyt odbywał się w Hofoi, dużym budynku użyteczności publicznej, w którym w 1986 roku spotkali się Michaił Gorbaczow i Ronald Reagan. „Oregon” cumował niecałe półtora kilometra od Hofoi, co ułatwiało ochronę emira.
Katar korzystał z usług Korporacji w przeszłości i wzajemne stosunki były bardzo dobre.
Z szacunku dla chrześcijańskich uczestników szczytu na pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia nie zaplanowano żadnych spotkań i w kuchni okrętowej pod pokładem „Oregona” trzyosobowy personel kończył przygotowania do uczty dla załogi. Główne danie było w piekarniku – dwanaście dużych rolad z indyka nadzianych mięsem z kaczki i kurczaka, mąką kukurydzianą, szałwią, przyprawami korzennymi, ostrygami i kasztanami.
Na stołach stały już półmiski z jarzynami, tace z orzechami, owocami, serami i krakersami oraz salaterki z krabami, ostrygami i homarami. Były trzy zupy, sałatka Waldorf, zielona sałata, danie rybne, dynia, szarlotka, wino, porto, likiery i kawa Blue Mountain z Jamajki.
Każdy mógł się najeść.
W swojej wygodnej kajucie Juan Cabrillo wytarł ręcznikiem mokre włosy, ogolił się i zwilżył policzki rumowym płynem po goleniu. Kozią bródkę, którą zapuszczał od kilku tygodni, przystrzygł starannie nożyczkami z nierdzewnej stali. Przyjrzał się sobie w lustrze i uśmiechnął. Wyglądał dobrze wypoczęty, zdrowy i zadowolony.
Wszedł do sypialni, wybrał białą koszulę, szary wełniany garnitur od krawca w Londynie, jedwabny krawat, szare skarpetki z miękkiej wełny i czarne półbuty. Rozłożył wszystko i zaczął się ubierać.
Zawiązał krawat w czerwono-niebieskie prążki i sprawdził, jak się prezentuje. Potem otworzył drzwi kajuty i poszedł korytarzem do windy. Kilka godzin temu jego zespół dowiedział się o zagrożeniu dla emira. Teraz plan był taki, żeby upiec dwie pieczenie na jednym ogniu.
Gdyby udało im się zlokalizować bombę jądrową, która zaginęła w innej części świata, rok mógłby się zakończyć pomyślnie. Cabrillo nie wiedział, że za dwadzieścia cztery godziny będzie podróżował przez zamarznięte pustkowie na wschód, a los pewnego miasta nad rzeką zawiśnie na włosku.
3
Gdy na pokładzie „Oregona” panował biesiadny nastrój, w dalekim obozie w pobliżu Góry Forela na północ od koła podbiegunowego na Grenlandii było mniej wesoło. Na zewnątrz wył wiatr, a termometr wskazywał dwadzieścia trzy stopnie poniżej zera. Ekspedycja trwała już dziewięćdziesiąt jeden dni i podniecenie dawno minęło. John Ackerman był zmęczony, zniechęcony i sam z gorzkimi myślami o porażce.
Robił doktorat z antropologii na Uniwersytecie Stanowym w Las Vegas. Jego obecne otoczenie bardzo się różniło od znajomej pustyni. Było mu obce jak papudze podwodna góra na dnie morza. Trzej pomocnicy z uniwersytetu wrócili do domu, kiedy tylko skończył się semestr. Następni mieli przylecieć dopiero za dwa tygodnie. Ackerman też powinien zrobić sobie przerwę, ale był marzycielem.
Pisał doktorat o Eryku Rudym. Od pierwszej chwili, gdy natrafił na niejasną wzmiankę o Grocie Bogów, pragnął znaleźć to miejsce, zanim ktoś go ubiegnie. Wiedział, że to może być tylko mit, ale jeśli grota istnieje, chciał, żeby z jej odkryciem wiązano jego nazwisko, a nie jakiegoś uzurpatora.
Zamieszał fasolę w puszce na metalowej kuchence w namiocie przy wejściu do groty. Z opisu, który przetłumaczył, wynikało, że to o tej grocie wspomniał Eryk Rudy na łożu śmierci. Ale mimo miesięcy wysiłków Ackerman posunął się tylko sześć metrów w jej głąb. Dalej była lita ściana. On i inni zbadali każdy centymetr kwadratowy ścian i podłogi, ale nic nie znaleźli. Grota wyglądała na wykutą przez człowieka, jednak Ackerman nie był tego pewien.
Jeszcze raz zamieszał fasolę i wyjrzał z namiotu, żeby zobaczyć, czy wiatr nie porwał anteny telefonu satelitarnego. Była na miejscu, wrócił więc do środka i sprawdził pocztę elektroniczną. Nie pamiętał, że jest Boże Narodzenie, ale przypomniały mu o tym życzenia świąteczne od rodziny i przyjaciół. Kiedy odpisywał na e-maile, poczuł smutek. Są święta, większość Amerykanów jest ze swoimi bliskimi, a on tkwi samotnie na pustkowiu i goni za marzeniem, w którego istnienie przestał wierzyć.
Smutek stopniowo zastąpiła złość. Ackerman zapomniał o fasoli, chwycił ze stołu lampę naftową i poszedł w głąb groty. Stanął tam i zaczął przeklinać pod nosem bieg wypadków, który zaprowadził go na dalekie i zimne pustkowie w najświętszą z nocy. Wszystkie badania mikroskopowe i staranne oględziny nic nie dały.
Nic tu nie ma – to jakaś bzdura. Jutro zacznie zwijać obóz. Załaduje namiot i zapasy na sanie przyczepione do skutera śnieżnego i gdy tylko pogoda się poprawi, pojedzie do najbliższego miasta, Angmagssalik, odległego o sto sześćdziesiąt kilometrów.
Grota Bogów pozostanie mitem.
Narastał w nim gniew. Wykrzyknął przekleństwo, zamachnął się lampą i rzucił ją. Poszybowała łukiem w powietrzu i trafiła w sklepienie groty. Szklany klosz roztrzaskał się o skałę i wokół rozprysnął się płonący płyn. Nagle, jakby za sprawą magii, ogień na sklepieniu został wessany do czterech szczelin nad głową Ackermana, które tworzyły kwadrat.
Sklepienie, pomyślał. Nigdy go nie badaliśmy.
Pobiegł z powrotem na front groty, otworzył drewnianą skrzynię i wyjął cienkie aluminiowe rury. Używali ich do rozpościerania na podłodze siatki do dokładnych badań archeologicznych. Każda rura miała metr dwadzieścia długości. Ackerman pogrzebał w nylonowym worku ze sprzętem, znalazł taśmę samoprzylepną i połączył nią rury. Miał teraz tyczkę o długości trzech metrów i sześćdziesięciu centymetrów. Chwycił ją jak oszczep i wrócił w głąb groty.
Rozbita lampa leżała na podłodze i wciąż płonęła. Była wgnieciona i bez klosza, ale dawała światło. Spojrzał w górę. Dym ze spalonej nafty pozostawił na sklepieniu ledwo widoczny zarys kwadratu.
Ackerman ustawił tyczkę pionowo i naparł wolno na sklepienie.
Cienka kamienna pokrywa miała skośne krawędzie. Kiedy Ackerman ją pchnął, przesunęła się na drewnianych kołkach i otworzyła jak naoliwiona okiennica.
Po otwarciu włazu w dół opadła drabinka spleciona ze skóry morsa.
Ackerman znieruchomiał ze zdumienia. Potem zgasił rozbitą lampę naftową, poszedł z powrotem do namiotu i zobaczył, że kipi fasola. Zdjął puszkę z kuchenki, wziął latarkę, podstawowy prowiant na wypadek, gdyby utknął, linę i cyfrowy aparat fotograficzny. Wrócił do drabinki i wspiął się ku swojemu przeznaczeniu.
Kiedy przedostał się przez otwór, poczuł się, jakby wszedł na strych. Tu mieściła się prawdziwa grota. Ta, którą tak dokładnie badał ze studentami, była tylko starannie przygotowanym oszustwem. Poświecił latarką i ruszył w tym samym kierunku co w dolnej grocie. Pokonał mniej więcej taką samą odległość jak na dole i natknął się na stos kamieni. Ułożono je tak, żeby wyglądały na naturalne osuwisko skalne. Później można usunąć kamienie i zobaczyć, co jest dalej, ale na razie – i przez kilka ostatnich stuleci – osuwisko strzegło jakiejś tajemnicy.
Ackerman dał się nabrać na oszustwo, tak jak zaplanowali budowniczowie groty.
Zawrócił od kamieni, minął ostrożnie otwór wejściowy, przystanął i opuścił na podłogę jeden koniec liny. Uniósł latarkę nad głowę i poszedł korytarzem, rozwijając linę.
Ściany były ozdobione piktogramami, przedstawiającymi polujących mężczyzn, rzezie dzikich zwierząt i statki w rejsach do odległych lądów. Było oczywiste, że przez długie lata pracowało tu wielu ludzi. Grota się rozszerzała. W świetle latarki ukazały się dobrze zachowane w zimnie futra i zwierzęce skóry na piętrowych posłaniach. Miejsca do spania wykuto w skale jak w dawnych kopalniach. Od części sypialnej odchodziło kilka krótkich odnóg poczerniałych od ognisk, na których przyrządzano potrawy. Długie, grubo ciosane stoły wniesiono do groty w kawałkach i złożono w środku. Stały w jadalni z wysokim sklepieniem. Ackerman zatoczył latarką krąg i zobaczył w ścianach zbiorniki na wielorybi tran z wystającymi knotami. Służyły do oświetlania wnętrza.
Mogło tu usiąść nawet sto osób.
Wciągnął nosem powietrze. Było świeże. Poczuł nawet lekki powiew. Ludzie Eryka Rudego najwyraźniej wywiercili w grocie otwory wentylacyjne. Za jadalnią było małe pomieszczenie z pochyłymi kamiennymi korytami pod ścianami. Koryta wypełniała parująca woda. Ackerman wiedział, że to prymitywne toalety, ale pamiętał, że upłynęło tysiąc lat. Zanurzył palec w wodzie. Była gorąca. Domyślił się, że pochodzi ze źródła geotermicznego. Tuż za umywalnią znalazł duży podwyższony zbiornik z odpływami do koryt. Łaźnia.
Wszedł do wąskiego korytarza za łaźnią. Wygładzone ściany były ozdobione geometrycznymi wzorami wyrytymi w skale i pomalowanymi na czerwono, żółto i zielono. Na wprost był otwór obramowany starannie dobranymi kamieniami dekoracyjnymi.
Ackerman wkroczył do dużej komory.
Zobaczył zaokrąglone, gładkie ściany. Podłoga wyłożona płaskimi kamieniami była niemal idealnie równa. Z sufitu zwisały druzy i geody. Wyglądały jak kandelabry. Ackerman sięgnął w dół i wyregulował snop światła latarki. Potem wyprostował się i uniósł ją nad głowę. Widok zaparł mu dech.
Na środku pomieszczenia stała platforma. Leżała na niej szara kula.
Druzy i geody rozpraszały światło latarki na tysiące tęcz niczym wirująca kula w dyskotece. Ackerman wypuścił powietrze z płuc. Kształt komory spotęgował odgłos.
Podszedł do platformy, która sięgała mu do piersi, i popatrzył na kulę.
– Meteoryt – powiedział głośno.
Potem wyjął cyfrowy aparat fotograficzny i zaczął robić zdjęcia.
Kiedy wrócił po drabince na dół, wziął licznik Geigera i książkę o analizach metali i spróbował ustalić skład kuli. Wkrótce go poznał.
Godzinę później wprowadził do komputera zdjęcia cyfrowe i odczyty licznika Geigera. Przez następną godzinę układał notatkę prasową o sobie. Wysłał wszystko pocztą elektroniczną do swojego sponsora.
Potem usiadł wygodnie, żeby pławić się w chwale i czekać na odpowiedź.
Stacja monitoringu Echelon w pobliżu Chatham pod Londynem rejestrowała większość światowej telekomunikacji. Wspólna angielsko-amerykańska instalacja odbierała dużą część informacji prasowych z obu stron oceanu. Echelon był po prostu wielką aparaturą podsłuchową, która wyłapywała wiadomości i wprowadzała je do komputera. Kiedy pojawiały się pewne słowa, urządzenie wyławiało je do sprawdzenia przez człowieka. Potem wiadomość przechodziła przez łańcuch dowodzenia i była kierowana do odpowiedniej służby wywiadowczej lub ignorowana jako nieistotna.
E-mail Ackermana wysłany z Grenlandii trafił do satelity, zanim dotarł do Stanów Zjednoczonych. W drodze z powrotem na Ziemię informacja została przechwycona przez Echelona i wprowadzona do jego komputera. Zawierała słowo, które wymagało sprawdzenia.
Z czasem wiadomość miała być przekazana bezpieczną linią z Anglii do Agencji Bezpieczeństwa Narodowego w Marylandzie, a potem do Centralnej Agencji Wywiadowczej w Langley w Wirginii.
Ale w Echelonie był zdrajca i informacja trafiła do więcej niż jednego miejsca. W grocie niedaleko Góry Forela John Ackerman żył w świecie fantazji. Widział siebie na okładkach magazynów archeologicznych. Przygotowywał przemówienie na okoliczność wręczenia mu nagrody podobnej, przynajmniej w jego wyobraźni, do filmowego Oscara.
Uważał, że dokonał wielkiego odkrycia na miarę otwarcia piramidy lub znalezienia nietkniętego, doskonale zachowanego wraka statku. Będą artykuły prasowe, książki, programy telewizyjne. Jeśli dobrze to rozegra, ma zapewnioną karierę na całe życie. Stanie się osobistością, uznanym autorytetem w dziedzinie archeologii, media zawsze będą go prosiły o komentarz.
Jego komputer zasygnalizował, że przyszedł e-mail.
Wiadomość była krótka.
Na razie nikomu nic nie mów. Potrzebujemy więcej dowodów przed wydaniem oświadczenia. Wysyłam tam człowieka, który sprawdzi, co znalazłeś. Będzie u ciebie za dzień lub dwa. Sporządzaj dokumentację swojego odkrycia. Wspaniała robota, John. Ale nikomu ani słowa.
Tekst najpierw zirytował Ackermana. Po zastanowieniu udało mu się przekonać samego siebie, że jego sponsor prawdopodobnie przygotowuje kampanię medialną. Być może chce dać jednej z głównych sieci wyłączność i potrzebuje trochę czasu na zorganizowanie wywiadu. Lub planuje ujawnić odkrycie jednocześnie gazetom, magazynom i telewizji.
Wkrótce Ackermana opanowały te myśli i jego ,ja” zaczęło gwałtownie rosnąć.
Im bardziej nagłośni się sprawę, tym będzie sławniejszy.
Przerost ego i koloryzowanie na temat własnej osoby miały się okazać zabójczą kombinacją.
4
Czasem lepiej być szczęściarzem niż spryciarzem. Na ostatnim piętrze hotelu w mieście znanym z ryzykantów mężczyzna w średnim wieku nazwiskiem Halifax Hickman popatrzył na zdjęcia cyfrowe na monitorze komputera i się uśmiechnął. Przeczytał raport, który wydrukował parę godzin wcześniej, zrobił kilka obliczeń na papierze i znów spojrzał na ekran. Nie do wiary. Miał przed sobą rozwiązanie swojego problemu. Wraz z odpisem od podatku za darowiznę.
Zupełnie jakby wrzucił do automatu w kasynie ćwierć dolara i wygrał milion.
Hickman wybuchnął śmiechem. Ale nie wesołym. Nie czuł radości. Był opanowany żądzą zemsty i zżerała go nienawiść.
Przestał się śmiać, sięgnął do telefonu i wybrał numer.
Clay Hughes mieszkał w górach na północ od Missouli w Montanie, w domku, który sam zbudował na swojej sześćdziesięciopięciohektarowej działce. Gorące źródła na jego terenie zapewniały ogrzewanie, cieplarnie dostarczały żywności. Prąd elektryczny wytwarzała energia słoneczna i wiatrowa. Hughes utrzymywał kontakt głosowy z resztą świata przez telefon komórkowy i satelitarny. Miał na koncie bankowym w Missouli sześciocyfrową sumę, skrytkę pocztową do odbioru korespondencji, trzy paszporty, cztery numery ubezpieczenia i prawa jazdy na różne nazwiska i adresy.
Lubił prywatność – nic niezwykłego wśród zawodowych zabójców, którzy wolą pozostawać w cieniu.
– Mam dla pana robotę – powiedział Hickman.
Hughes od razu przeszedł do rzeczy.
– Za ile? – spytał.
– Za pięćdziesiąt tysięcy dolarów. To może potrwać jakieś pięć dni. I zapewniam transport.
– Domyślam się, że ktoś ma mieć zły dzień – rzekł Hughes. – Co jeszcze?
– Po wykonaniu zadania trzeba będzie coś dostarczyć w jedno miejsce – odparł Hickman.
– Czy to pomoże sprawie?
– Tak.
– Więc dostawa będzie gratis – oznajmił wspaniałomyślnie Hughes.
– Mój samolot przyleci tam za godzinę – powiedział Hickman. – Niech pan się ciepło ubierze.
– Chcę złoto – zastrzegł Hughes.
– Będzie złoto – zapewnił Hickman i się wyłączył.
Godzinę później na lotnisku w Missouli wylądował raytheon hawker 800XP. Hughes wyłączył silnik swojego odrestaurowanego internationala scouta z roku 1972. Sięgnął do tyłu, odciągnął suwak torby i jeszcze raz sprawdził broń. Zadowolony, że wszystko jest w porządku, zamknął torbę, podniósł i postawił na ziemi. Potem zaryglował tylne drzwi, schylił się i uzbroił ładunek wybuchowy, którego używał jako zabezpieczenia przeciwwłamaniowego.
Gdyby ktoś próbował dostać się do pojazdu w czasie jego nieobecności, scout wyleciałby w powietrze. Eksplozja zniszczyłaby wszelkie dowody własności i jego osobiste dokumenty. Hughes był paranoikiem. Zarzucił torbę na ramię i poszedł w kierunku odrzutowca.
Czterdzieści siedem minut później samolot przeleciał nad granicą amerykańsko-kanadyjską kursem północ-północny wschód.
5
Dzień po przechwyceniu e-maila z Grenlandii Langston Overholt IV siedział w swoim gabinecie w kwaterze głównej CIA w Wirginii i patrzył na zdjęcie meteorytu. Zerknął na raport o irydzie, potem spojrzał na listę swoich agentów. Jak zwykle brakowało mu ludzi. Sięgnął do miski na biurku i po piłkę tenisową. Zaczął ją odbijać od ściany i łapać. To go odprężało.
Czy dla tej sprawy warto odciągać agentów od innych zadań? Zawsze tak jest – ryzyko kontra nagroda. Overholt czekał na raport naukowców CIA, który mógł rzucić więcej światła na ewentualne zagrożenie, ale na razie wyglądało to dość prosto. Potrzebował kogoś, kto poleci na Grenlandię i zabezpieczy meteoryt. Potem ryzyko byłoby minimalne. Ponieważ nie miał żadnego wolnego agenta, postanowił zadzwonić do starego przyjaciela.
– Dwa pięć dwa cztery.
– Overholt. Jak tam na Islandii?
– Jeśli zjem jeszcze kawałek śledzia – odrzekł Cabrillo – będę mógł popłynąć wpław do Irlandii.
– Podobno pracujesz dla byłych komunistów – powiedział Overholt.
– Na pewno znasz problem – odparł Cabrillo. – Zagrożenie bezpieczeństwa na Ukrainie.
– Wiem. Też się tym zajmujemy.
Cabrillo i Overholt byli kiedyś partnerami. Wpadka w Nikaragui kosztowała Cabrilla pracę w CIA, ale wyciągnął przyjaciela z tarapatów. Overholt nigdy mu tego nie zapomniał i przez lata dawał Cabrillowi i Korporacji tyle zleceń, ile mógł.
– Terroryzm rozkręca nam interes – zauważył Cabrillo.
– Miałbyś czas na mały skok w bok?
– Ilu ludzi byłoby potrzeba? – spytał Cabrillo. Mieli już zaklepane kontrakty.
– Tylko jednego – odrzekł Overholt.
– Pokrywasz wszystkie koszty?
– Jak zwykle – odpowiedział Overholt. – Góra nie jest skąpa.
– Nie, ale szybko cię wywala.
Cabrillo nigdy nie pogodził się z tym, jak go potraktowano. Miał powód. Kongres wziął go ostro w obroty i jego ówczesny szef nie kiwnął palcem, żeby mu pomóc. Cabrillo lubił polityków i biurokratów mniej więcej tak jak borowanie zęba.
– Po prostu muszę wysłać kogoś na Grenlandię, żeby coś stamtąd zabrał – wyjaśnił Overholt. – To zajmie dzień lub dwa.
– Wybrałeś dobry moment – odparł Cabrillo. – O tej porze roku jest tam cholernie zimno i ciemno przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.
– Słyszałem, że zorza polarna jest piękna. Dlaczego nie zlecisz tego któremuś ze swoich obiboków?
– Bo wszyscy są zajęci. Jak zwykle. Wolę po prostu zapłacić twojej załodze i mieć to z głowy bez zbędnych problemów.
– Będziemy wolni dopiero za kilka dni – odrzekł Cabrillo.
– Juan, to jest robota dla jednego faceta – zapewnił Overholt. – Gdybyś mógł tam kogoś wysłać, wróciłby przed końcem szczytu.
Cabrillo się zastanowił. Reszta jego zespołu ochraniała emira. On od kilku dni siedział na pokładzie „Oregona” i zajmował się interesami Korporacji. Był znudzony i czuł się jak koń wyścigowy w stajni.
– Ja to zrobię – oświadczył. – Moi ludzie nie mają czasu.
– Jak chcesz – powiedział Overholt.
– Mam tylko tam polecieć i coś wziąć?
– Zgadza się.
– Co to jest?
– Meteoryt – odrzekł wolno Overholt.
– Po co wam meteoryt, do cholery? – zapytał Cabrillo.
– Bo uważamy, że może być z irydu, a iryd można wykorzystać do skonstruowania „brudnej bomby”.
Cabrillo stał się ostrożny.
– Co jeszcze?
– Trzeba go wykraść archeologowi, który go znalazł – dodał Overholt. – Najlepiej tak, żeby się nie zorientował.
Cabrillo milczał przez chwilę.
– Zaglądasz ostatnio w głąb swojej jaskini?
Overholt chwycił przynętę.
– Jakiej jaskini?
– Tej, w której żyjesz. Pełnej żmij.
– Więc bierzesz tę robotę?
– Przyślij mi szczegóły – odpowiedział Cabrillo. – Wyruszę za kilka godzin.
– Bez obaw, to powinna być najłatwiejsza forsa, jaką Korporacja zarobiła przez cały rok. Jak prezent gwiazdkowy od starego przyjaciela.
– Strzeż się przyjaciół rozdających prezenty – odrzekł Cabrillo i się wyłączył.
Godzinę później Cabrillo kończył przygotowania.
Kevin Nixon wytarł ręce ścierką i rzucił ją na warsztat w Magicznej Pracowni. Tak nazywano pomieszczenie na pokładzie „Oregona”, gdzie fabrykowano akcesoria potrzebne do różnych operacji, trzymano ekwipunek, specjalistyczne urządzenia elektroniczne i przebrania. Nixon był szefem pracowni i pomysłowym wynalazcą.
– Bez dokładnych wymiarów nie mogłem zrobić nic lepszego – usprawiedliwił się.
– Wygląda doskonale, Kevin – zapewnił go Cabrillo.
Wziął przedmiot i włożył do pudełka, które zakleił taśmą samoprzylepną.
– I jeszcze to. – Nixon wręczył mu dwa pakunki.
Cabrillo wsunął je do plecaka.
– Dobra – powiedział Nixon. – Ma pan ciepłe ubranie, sprzęt telekomunikacyjny, prowiant i inne rzeczy, które według mnie mogą się przydać. Powodzenia.
– Dzięki – odrzekł Cabrillo. – Teraz muszę wyjść na górę i pogadać z Hanley em.
Niecałą godzinę później, po upewnieniu się, że jego zastępca Max Hanley prowadzi prawidłowo operację w Rejkiawiku, Cabrillo złapał transport na lotnisko, żeby odlecieć na Grenlandię. To, co wydawało się prostą sprawą, miało się okazać bardzo skomplikowane.
Zanim się to skończyło, pewien kraj znalazł się w niebezpieczeństwie i zginęli ludzie.
6
Pieter Vanderwald był handlarzem śmiercią. W czasach apartheidu kierował południowoafrykańskim EWP Programem Rozwoju Eksperymentalnych Rodzajów Broni. Nadzorował takie przerażające eksperymenty, jak sterylizacja ludzi przy użyciu dodatków chemicznych do żywności, rozpylanie toksyn i broni biologicznej w miejscach publicznych i rozprzestrzenianie broni chemicznej w postaci płynu.
Energia jądrowa, substancje chemiczne i biologiczne, urządzenia akustyczne i elektryczne – jeśli coś można było wykorzystać do zabijania, Vanderwald i jego zespół produkowali to, kupowali lub sami projektowali. Ich tajne próby wykazały, że umiejętne połączenie i zastosowanie czynników może pozbawić zdrowia lub życia tysiące czarnych mieszkańców RPA w ciągu trzydziestu sześciu godzin. Dalsze szczegółowe badania dowiodły, że w ciągu tygodnia zginęłoby dziewięćdziesiąt dziewięć procent ludności Afryki na południe od zwrotnika Koziorożca.
Za swoją pracę Vanderwald dostał nagrodę i premię w wysokości dwóch miesięcznych pensji.
On i jego zespół nie mieli pocisków rakietowych dalekiego zasięgu – takich jak ICBM czy SCUDi dysponowali ograniczonymi siłami powietrznymi, doprowadzili więc do perfekcji metody zarażania ludzi zabójczymi substancjami, które potem rozprzestrzeniały same ofiary. Zatruwali wodę, wykorzystywali wiatr albo używali samochodów cystern lub amunicji artyleryjskiej.
Naukowcy realizujący EWP byli w tym mistrzami, ale kiedy apartheid się skończył, zespół szybko i potajemnie rozwiązano. Vanderwald i jego koledzy musieli radzić sobie sami.
Wielu wzięło odprawy i wycofało się, ale Vanderwald i kilku innych sprzedawali swoją specjalistyczną wiedzę i umiejętności na wolnym rynku. Coraz bardziej brutalny świat był zainteresowany ich wyjątkowymi talentami. Bliskowschodnie, azjatyckie i południowoamerykańskie kraje potrzebowały ich porad i ekspertyz. Vanderwald miał tylko jedną zasadę – nie pracował za darmo.
– Dobre uderzenie – pochwalił Vanderwald.
Lekki wiatr wiał od podstawki piłki w kierunku dołka. Temperatura przekraczała trzydzieści trzy stopnie. Powietrze było suche jak pieprz i czyste jak kryształ.
– Wiatr mi pomógł – odrzekł Halifax Hickman. Wrócił do wózka, wsunął kij do worka i wsiadł za kierownicę.
Na polu nie było innych wózków ani golfistów. Wśród drzew i krzewów czuwali ochroniarze. W stawie pływała para kaczek. Przez trasę przebiegł wychudzony rudy lis. Panował dziwny spokój. W powietrzu unosiły się wspomnienia mijającego roku.
– Musi pan naprawdę nienawidzić tych ludzi – powiedział Vanderwald.
Hickman nacisnął pedał gazu i wózek ruszył wzdłuż trasy ku ich piłkom w oddali.
– Płacę panu za wiedzę, nie za psychoanalizę.
Vanderwald skinął głową i znów spojrzał na zdjęcie.
– Jeśli to jest to, co pan myśli, ma pan prawdziwy skarb. Radioaktywność jest bardzo wysoka i wyjątkowo zabójcza. Można to wykorzystać jako całość lub w postaci pyłu. Są różne możliwości.
Wózek dojechał do piłki Vanderwalda i Hickman zahamował. Afrykaner wysiadł i podszedł do tyłu pojazdu. Wyjął z worka kij i ustawił się przy piłce. Zamachnął się dwa razy, znieruchomiał i skoncentrował. Potem uderzył. Piłka poszybowała w górę i nabrała wysokości. Wylądowała w trawie sto metrów dalej, niecałe dziesięć metrów od greenu i tuż obok piaszczystej przeszkody.
– Więc pył rozproszony w powietrzu spełni swoje zadanie? – zapytał Hickman, kiedy Vanderwald usiadł obok.
– Jeśli doprowadzi pan samolot gdzieś w pobliże celu.
– Ma pan lepszy pomysł? – spytał Hickman i ruszył w kierunku swojej piłki.
– Owszem – odparł Vanderwald. – Uderzyć w samo serce pańskiego wroga. Ale to będzie kosztowało.
– Myśli pan, że pieniądze to jakiś problem?
7
Czasami temperatura jest nie tylko składnikiem pogody, lecz również stanem umysłu. Kiedy widzisz fale gorąca unoszące się z asfaltu, myślisz, że na dworze jest dużo cieplej niż wtedy, gdy patrzysz na tę samą drogę pokrytą śniegiem. Juan Cabrillo nie miał złudzeń. Widok za oknem samolotu turbośmigłowego, którym leciał nad Cieśniną Duńską z Islandii na Grenlandię, mógł zmrozić serce i sprawić, że człowiek zacznie zacierać ręce z zimna. Wzdłuż wschodniego wybrzeża Grenlandii ciągnęły się góry. Na tysiącach kilometrów kwadratowych tego pustkowia mieszkało niecałe pięć tysięcy osób.
Chmury na granatowym niebie zapowiadały śnieg. Nie trzeba było dotykać grzywiastych fal daleko w dole, by wiedzieć, że temperatura wody jest poniżej punktu zamarzania i wzburzony żywioł pozostaje w stanie płynnym tylko dzięki zasoleniu. Cienka warstwa lodu na skrzydłach samolotu i szron na krawędziach przedniej szyby kabiny dawały wyobrażenie o zimnie. Gruba powłoka lodowa pokrywająca Grenlandię była ledwo widoczna na wprost, ale sprawiała ponure i groźne wrażenie.
Cabrillo wzdrygnął się i wyjrzał przez boczne okno.
– Jesteśmy dziesięć minut od celu – poinformował pilot. – Według raportu meteo prędkość wiatru waha się od dziesięciu do piętnastu węzłów. Powinniśmy mieć bezproblemowe lądowanie.
– W porządku – odparł głośno Cabrillo przez hałas silników.
Lecieli w milczeniu dalej. Skalisty zarys rósł w oczach.
Kilka minut później zbliżyli się do lotniska. Cabrillo usłyszał i poczuł, że samolot zwalnia. Pilot zmienił kierunek z poprzecznego do wiatru na wzdłużny, równoległy do pasa startowego. Przelecieli krótki odcinek i Cabrillo zobaczył, że pilot koryguje ustawienie sterów. Po minucie samolot skręcił, pokonał niewielką odległość, potem znów skręcił i podszedł do lądowania.
– Niech pan się trzyma – powiedział pilot. – Za chwilę będziemy na ziemi. Cabrillo spojrzał w dół na zamarznięte pustkowie. W popołudniowym mroku żarzyły się słabo światła wzdłuż pasa startowego. Znaki na pasie pojawiały się i znikały wśród śnieżnej zadymki. Cabrillo dostrzegł w lekkiej mgle i zapadającej ciemności ledwo uniesiony rękaw wskaźnika kierunku wiatru.
Lotnisko w Kulusuku, gdzie teraz lądowali, leżało za pasmem górskim. Służyło niewielkiej, zaledwie czterystuosobowej społeczności. Składało się ze żwirowego pasa startowego i paru małych budynków. Najbliższe większe miasto, Angmagssalik – w języku eskimoskim Tasiilaq – oddalone o dziesięć minut lotu helikopterem, miało trzy razy więcej mieszkańców niż Kulusuk.
Kiedy samolot był tuż nad pasem startowym, pilot ustawił ster kierunku prosto pod wiatr. Sekundę później wylądował lekko jak piórko i podkołował po ubitym śniegu do blaszanego budynku. Zrobił według listy szybką kontrolę maszyny, wyłączył silniki i wskazał barak.
– Muszę zatankować – powiedział. – Może pan zaczekać w środku.
8
W tym samym momencie, kiedy Cabrillo lądował w Kulusuku, pilot hawkera 800 XP wyłączał silniki w międzynarodowym porcie lotniczym w Kangerlussuaq na zachodnim wybrzeżu Grenlandii. Lotnisko miało betonowy pas startowy o długości ponad tysiąca ośmiuset metrów i mogło przyjmować duże odrzutowce. Tankowały tu często samoloty transportowe w drodze do Europy i dalej. Port lotniczy leżał prawie sześćset czterdzieści kilometrów od Góry Forela, ale był najbliższym miejscem, gdzie mógł wylądować hawker.
Clay Hughes zaczekał, aż drugi pilot otworzy drzwi, potem wstał z fotela.
– Jakie macie rozkazy? – zapytał.
– Mamy tu czekać na pański powrót – odrzekł drugi pilot. – Chyba że szef przez telefon każę nam odlecieć.
– Jak się z wami skontaktuję?
Drugi pilot wręczył mu wizytówkę.
– Tu jest numer telefonu satelitarnego pilota. Niech pan po prostu zadzwoni i da nam pół godziny na przygotowanie się do startu.
– Wiecie, jak mam stąd dotrzeć do celu?
Z kabiny wyjrzał pilot i wskazał przez przednią szybę mężczyznę zbliżającego się do samolotu.
– Idzie tu jakiś facet. Pewnie po pana.
Hughes wsunął wizytówkę do kieszeni parki.
– W porządku.
Na lotnisku dął lodowaty wiatr, który podrywał w powietrze suchy śnieg. Kiedy Hughes zszedł po schodkach na płytę, natychmiast zaczęły mu łzawić oczy.
– To chyba z panem mam lecieć na Górę Forela – powiedział mężczyzna i wyciągnął rękę. – Mike Neilsen.
Hughes przedstawił się fałszywym nazwiskiem, potem spojrzał w niebo.
– Jest pan gotów do startu?
– Dziś nic z tego – odparł Neilsen. – W hotelu są zarezerwowane dwa pokoje dla pana i pilotów. Polecimy jutro o świcie. Jeśli pogoda się poprawi.
Ruszyli w kierunku terminalu.
– Doleci pan bez tankowania do Góry Forela? – zapytał Hughes.
– Przy dobrej pogodzie mam zasięg prawie tysiąca kilometrów – odrzekł Neilsen. – Ale dla bezpieczeństwa powinniśmy wziąć paliwo w Tasiilaq.
Doszli do budynku. Neilsen otworzył drzwi i zrobił zapraszający gest. Potem skierował Hughesa do recepcji. Przy metalowym biurku siedział Eskimos. Trzymał nogi na blacie i spał.
– Do roboty, Isnik – obudził go Neilsen.
Eskimos otworzył oczy i spojrzał na dwóch mężczyzn.
– Cześć, Mike – powiedział. – Paszport, proszę – zwrócił się do Hughesa. Hughes wręczył mu amerykański paszport na fałszywe nazwisko, ale ze swoim zdjęciem. Isnik ledwo zerknął na dokument i wstemplował wjazd.
– Cel przyjazdu? – zapytał.
– Badania naukowe – odparł Hughes.
– Chyba nikt tu nie przyjeżdża dla pogody, co? – powiedział Isnik i zanotował coś na kartce przypiętej do clipboardu na biurku.
– Możesz skierować pilotów do hotelu, kiedy się tu zjawią? – spytał go Neilsen.
– Masz to załatwione – odrzekł Isnik i znów położył nogi na blacie. Neilsen poprowadził Hughesa do wyjścia z terminalu.
– To dawna baza amerykańskich sił powietrznych – wyjaśnił. – W hotelu kwaterował personel. Jest tam całkiem przyjemnie. Mają jedyny kryty basen na Grenlandii i sześciotorową kręgielnię. W tym kraju to czterogwiazdkowy standard.
Przecięli parking, weszli do hotelu i Hughes dostał klucz do swojego pokoju. Dwie godziny później, po steku z piżmowołu i frytkach, położył się spać. Było dopiero wczesne popołudnie, ale jutro czekało go dużo pracy i chciał być wypoczęty.
9
Juan Cabrillo przeszedł przez cło w małym terminalu w Kulusuku i popatrzył na mapę na ścianie przy wyjściu. W czasie krótkiego lata wyspę Kulusuk otaczała woda. Gdy tylko nadeszła jesień i temperatura spadła, morze zamarzło. Lód nie wytrzymałby ciężaru lokomotywy, ale był wystarczająco gruby, żeby mogły po nim jeździć samochody osobowe, ciężarówki i pojazdy śnieżne.
W zimie Kulusuk przestała być wyspą; lód połączył ją z Grenlandią.
Cabrillo stał w miejscu, skąd miał mniej więcej sto kilometrów na północ do koła podbiegunowego, a stamtąd jeszcze około dwudziestu do Góry Forela. Zaledwie kilka dni temu, dwudziestego drugiego grudnia, było przesilenie zimowe. To jedyny dzień w roku, kiedy na równoleżniku wyznaczającym koło podbiegunowe jest zupełnie ciemno.
Im dalej na północ, tym dłużej trwa ciemność. Na kole podbiegunowym i na południe od niego dwudziestego drugiego grudnia jest momentem zwrotnym. Kiedy kończy się zima i nadchodzi wiosna, codziennie przybywa kilka minut dziennego światła. Nim zacznie się lato, słońce jest wysoko i na północ od koła podbiegunowego przez jakiś czas nie zachodzi.
Ten cykl powtarza się od niezliczonych eonów.
Na dworze wył wiatr i ciskał zmrożonym śniegiem w szyby terminalu. Cabrillo się wzdrygnął. Choć był w budynku, podciągnął suwak parki.
Kulusuk leży na południe od koła podbiegunowego, więc pod koniec grudnia każdej doby jest tam kilka minut dziennego światła. Ale Górę Forela spowija jeszcze całkowita ciemność. Zacznie się tam rozjaśniać w następnych dniach. Potem, z upływem miesięcy, słońce zabarwi na żółto zbocza góry niczym farba spływająca ze szczytu piramidy.
Patrząc przez okno, trudno było uwierzyć, że gdzieś niedaleko jest słońce. Ale Cabrilla bardziej obchodził transport niż ciemność. Odszedł na bok, wyjął telefon satelitarny i wcisnął szybkie wybieranie numeru.
– Czego się dowiedziałeś? – zapytał, kiedy telefon odebrał Hanley.
Ponieważ Overholtowi się spieszyło, Cabrillo wyruszył z „Oregona” bez sprecyzowanego planu, jak dotrze do Góry Forela. Hanley zapewnił go, że zanim wyląduje, plan będzie gotowy.
– Można wynająć psi zaprzęg – powiedział Hanley. – Ale potrzebowałbyś przewodnika. Wątpię, żebyś chciał mieć świadka, wykluczyłem więc ten wariant. Helikoptery obsługujące Kulusuk latają regularnie na wyznaczonych trasach – z Tasiilaq i z powrotem – ale nie można żadnego wyczarterować i są uziemione z powodu pogody.
Cabrillo wyjrzał przez okno.
– To nie są warunki na pieszą wędrówkę.
– Ani na narty – dodał Hanley. – Choć wiem, że szczycisz się swoimi umiejętnościami narciarskimi.
– Więc co mamy?
– Wyszukałem w komputerze numery rejestracyjne pojazdów w tamtej okolicy. Nie trwało to długo, bo w Kulusuku mieszka tylko około czterystu osób. Odrzuciłem skutery śnieżne, bo byłbyś wystawiony na śnieg i zimno, a poza tym lubią się psuć. Zostają nam transportery arktyczne. Są powolne i zużywają mnóstwo paliwa, ale mają ogrzewanie i dużą przestrzeń bagażową Myślę, że to najlepsze wyjście.
– Brzmi rozsądnie – przyznał Cabrillo. – Gdzie jest wypożyczalnia?
– Nie ma – odparł Hanley. – Ale znalazłem nazwiska i adresy prywatnych właścicieli i wykonałem kilka telefonów. Nikt z tych ludzi nie ma numeru domowego, ale dodzwoniłem się do miejscowego pastora. Powiedział mi, że jest tylko jeden facet, który mógłby się zgodzić wypożyczyć transporter. Reszta tych pojazdów jest zajęta.
Cabrillo wyjął ołówek i małą kartkę.
– Jaki to adres? – spytał.
– Szósty dom za kościołem. Czerwone ściany, żółte wykończenia.
– Tak daleko na północy nie ma nazw ulic i numerów domów?
– Pewnie wszyscy się znają.
– Wygląda na to, że miejscowi są przyjaźnie nastawieni.
– Nie jestem tego taki pewien – powiedział Hanley. – Pastor wspomniał, że ten facet dużo pije w zimie. Dodał, że prawie każdy w mieście nosi broń palną do odstraszania niedźwiedzi.
Cabrillo skinął głową.
– Więc muszę tylko przekonać uzbrojonego pijaka, żeby pożyczył mi swój transporter, i mogę ruszać w drogę – podsumował i poklepał pliki studolarowych banknotów w kieszeni parki. – Brzmi to dość prosto.
– Jest jeszcze coś. On nie jest miejscowy. Pochodzi z Arvady w Kolorado. W czasie wojny wietnamskiej powołano go do armii. Z tego, co udało mi się znaleźć w bazach danych, wynika, że po powrocie spędził z przerwami kilka lat w szpitalach dla weteranów. Potem wyjechał z kraju, żeby uciec jak najdalej od Stanów.
Cabrillo znów wyjrzał przez okno.
– Wygląda na to, że osiągnął swój cel.
– Przykro mi, Juan – powiedział Hanley. – Za dwa dni, po zakończeniu szczytu, moglibyśmy przemieścić „Oregona” i Adams dostarczyłby cię na miejsce helikopterem. Ale w tej chwili nie damy rady.
Cabrillo spojrzał na kartkę.
– W porządku. Szósty dom za kościołem.
– Czerwone ściany – przypomniał Hanley. – I żółte wykończenia.
– No dobra, ruszam na spotkanie z psycholem.
Cabrillo wyłączył się i wyszedł z budynku.
Zostawił na lotnisku kartony z zaopatrzeniem i podszedł do skutera śnieżnego, który służył za taksówkę. Obok stał nastoletni Eskimos. Uniósł brwi, kiedy usłyszał adres, ale nic nie powiedział. Wydawał się bardziej zainteresowany opłatą za kurs. Podał ją w koronach duńskich.
– A ile w dolarach amerykańskich? – spytał Cabrillo.
Chłopak się zawahał.
– Dwadzieścia.
– Niech będzie – zgodził się Cabrillo i wręczył mu banknot.
Eskimos wsiadł na skuter i sięgnął do przycisku rozrusznika.
– Zna pan Gartha Brooksa? – spytał. Najwyraźniej przypuszczał, że w Stanach Zjednoczonych wszyscy muszą się znać, jak w jego miasteczku.
– Nie – odrzekł Cabrillo. – Ale grałem kiedyś w golfa z Williem Nelsonem.
– Super. Jest dobry?
– Cholernie – odpowiedział Cabrillo.
Chłopak uruchomił silnik.
– Niech pan wskakuje – krzyknął.
Cabrillo wsiadł i Eskimos ruszył. Światło reflektora pojazdu ledwo przenikało przez ciemność i zadymkę. Wjechali do Kulusuku, niewielkiego skupiska domów około półtora kilometra od portu lotniczego. Ściany budynków były zasłonięte częściowo zaspami śnieżnymi. Z wnętrz unosiły się smugi dymu i pary. Koło domów tłoczyły się psy, parkowały skutery śnieżne, stały narty wbite w śnieg. Na gwoździach przy drzwiach wisiały raki alpinistyczne.
Wyglądało na to, że życie w Kulusuku jest ciężkie i ponure.
Na północ od miasteczka rozciągała się ledwo widoczna lodowa przestrzeń. Sięgała do Grenlandii. Powierzchnia lodu była czarna i gładka. Niesiony wiatrem śnieg tworzył na niej małe zaspy. W oddali, na tle pustki, rysowały się szare kontury wzgórz. Krajobraz był zachęcający jak perspektywa wycieczki do krematorium. Pojazd zwolnił i się zatrzymał.
Cabrillo zsiadł.
– Na razie – powiedział nastolatek i machnął ręką.
Skręcił kierownicę do oporu w lewo, zawrócił na zaśnieżonej ulicy i odjechał. Cabrillo został sam. Przez chwilę patrzył na dom zasypany do połowy śniegiem. W końcu ruszył przez zaspy do frontowych drzwi. Przystanął na werandzie i zapukał.
10
Hickman studiował dokumenty Saudyjskiego Urzędu Zaopatrzenia, które jego hakerzy wydobyli z bazy danych. Spisy towarów zostały przetłumaczone z arabskiego na angielski, ale przekład był daleki od doskonałości. Hickman przyglądał się kolumnom i robił z boku notatki. Jego uwagę zwróciło zamówienie na „wełniane podkładki pod kolana”. Miała je dostarczyć angielska firma z Maidenhead. Sięgnął do interkomu i połączył się ze swoją sekretarką.
– W naszym hotelu Nevada pracuje niejaki pan Whalid. Chyba jest asystentem szefa gastronomii.
– Tak.
– Niech do mnie zadzwoni – polecił Hickman. – Mam do niego pytanie. Kilka minut później zadźwięczał telefon.
– Mówi Abdul Whalid. Miałem do pana zadzwonić.
– Tak – odrzekł Hickman. – Niech pan się skontaktuje z tą firmą w Anglii... – podał numer telefonu – i poda się za wysokiego urzędnika z Arabii Saudyjskiej czy kogoś w tym rodzaju. Majązamówienie za miliony dolarów na jakieś „wełniane podkładki pod kolana” i chcę się dowiedzieć, co to właściwie jest.
– Mogę spytać, dlaczego?
– Boja też mam tkalnie – skłamał Hickman. – Chciałbym wiedzieć, co to za towar, bo jeśli możemy go produkować, muszę ustalić, dlaczego moi ludzie nie wzięli się do tego.
Whalid pomyślał, że to ma sens.
– Dobrze. Skontaktuję się z nimi i zadzwonię do pana.
– Doskonale.
Hickman wrócił do oglądania zdjęcia meteorytu. Dziesięć minut później zatelefonował Whalid.
– To dywaniki modlitewne – wyjaśnił. – Mają takie duże zamówienie, bo Arabia Saudyjska wymienia cały zapas używany w Mekce. Robi to mniej więcej co dziesięć lat.
– Hm... Więc straciliśmy okazję, która nieprędko się powtórzy. To niedobrze.
– Bardzo mi przykro – odrzekł Whalid. – Nie wiem, czy pan się orientuje, że ja też miałem tkalnię w mojej ojczyźnie. Byłbym bardzo zainteresowany...
– Niech pan mi przyśle resume, Whalid – przerwał mu Hickman. – Dopilnuję, żeby trafiło do właściwej osoby.
– Oczywiście – odpowiedział potulnie Whalid.
Hickman wyłączył się bez pożegnania.
Pieter Vanderwald odebrał komórkę, kiedy jechał samochodem drogą w pobliżu Palm Springs w Kalifornii.
– To ja – powiedział głos.
– To nie jest bezpieczna linia – ostrzegł Vanderwald. – Niech pan mówi ogólnikami i nie dłużej niż trzy minuty.
– Czy substancja, o której rozmawialiśmy, mogłaby być w aerozolu? – zapytał mężczyzna.
– To mógłby być jeden ze sposobów jej wykorzystania. Skaziłaby powietrze albo rozprzestrzeniała się wśród ludzi przez dotyk lub kaszel.
– A przenosiłaby się z człowieka na człowieka, gdyby była na ubraniach? Vanderwald spojrzał na zegar cyfrowy na wyświetlaczu radia wypożyczonego samochodu. Minęło półtorej minuty.
– Tak. Przenosiłaby się z ubrania i skóry, nawet w powietrzu.
– Po jakim czasie zmarłaby osoba wystawiona na jej działanie?
Wskazania zegara na tablicy rozdzielczej się zmieniły.
– Po tygodniu, może niecałym. Będę dziś wieczorem pod numerem stacjonarnym, gdyby chciał pan porozmawiać dłużej.
Na linii zapadła cisza. Mężczyzna odchylił się na krześle i uśmiechnął.
– Ponad dwa miliony to bardzo wysoka cena, biorąc pod uwagę ich zeszłoroczny dochód – powiedział prawnik. – Nie wygląda na to, żeby po zrealizowaniu obecnego kontraktu mieli następne duże zamówienia.
– Niech pan to po prostu załatwi – polecił spokojnie Hickman. – Wszelkie straty pokryję z zysków mojej firmy w Docklands.
– Pan jest szefem – odrzekł prawnik.
– Zgadza się.
– Skąd pan chce przelać pieniądze?
Hickman popatrzył na monitor komputera.
– Z konta w Paryżu. Ale transakcja ma być zakończona jutro. Chcę przejąć ten zakład najpóźniej za siedemdziesiąt dwie godziny.
– Myśli pan, że w ciągu najbliższych kilku dni zabraknie brytyjskich tkalni na sprzedaż? – spytał prawnik. – A może wie pan coś, czego ja nie wiem?
– Wiem mnóstwo rzeczy, których pan nie wie – odparł Hickman. – Ale jeśli będzie pan dalej gadał, zostanie panu tylko siedemdziesiąt jeden godzin na załatwienie sprawy. Niech pan robi dokładnie to, za co panu płacę. Ja się zajmę planowaniem.
– Tak jest – odpowiedział prawnik i się wyłączył.
Hickman odchylił się na krześle i odprężył. Potem wziął z biurka szkło powiększające i popatrzył na zdjęcie lotnicze. Opuścił lupę niżej i zbadał wzrokiem mapę. W końcu otworzył teczkę z aktami i przejrzał inne zdjęcia.
Przedstawiały ofiary bomb atomowych zrzuconych pod koniec drugiej wojny światowej na Hiroszimę i Nagasaki. Choć były przerażające, Hickman się uśmiechnął. Zemsta jest moja, pomyślał.
Tego wieczoru zadzwonił na stacjonarny numer Vanderwalda.
– Znalazłem coś lepszego – oznajmił Afrykaner. – Substancję, która po rozpyleniu w powietrzu niszczy płuca. Jest bardzo toksyczna. Powinna zabić osiemdziesiąt procent ludności kraju.
– Ile? – zapytał Hickman.
– Ilość, która jest panu potrzebna, będzie kosztowała sześćset tysięcy dolarów.
– Niech pan to dostarczy – powiedział Hickman. – I tyle C-6, ile uda się panu zdobyć.
– Jak duży jest obiekt, który chce pan zniszczyć? – spytał Vanderwald.
– Wielkości Pentagonu.
– To będzie milion dwieście.
– Czek bankierski? – zapytał Hickman.
– Złoto – odparł Vanderwald.
11
C