Syn człowieczy - Ludwig Emil - ebook + książka

Syn człowieczy ebook

Ludwig Emil

3,0

Opis

 

Niniejsza książka to próba przedstawienia czysto historycznego życiorysu Jezusa z Nazaretu, Jezusa człowieka, nie Chrystusa Zbawiciela. Autor nie dotyka  teologii, która przyszła później i która jest mu obca; opowiada on tę historię raczej tak, jakby nic nie wiedział o światowych następstwach życia Jezusa, ponieważ i Jezus ani o nich wiedział, ani ku nim zmierzał.

 

Obraz tego człowieka trudny jest do namalowania. Chodzi o opisanie męża, o którym do trzydziestego roku jego życia nie wiemy prawie nic, nie znamy nawet jego rysów, tego zwierciadła serca, a następnie na przestrzeni jakichś dwóch lat aż do jego przedwczesnej śmierci spotykamy tylko sprzeczności. Albowiem cztery jedyne dokumenty, a mianowicie ewangelie, przeczą sobie wzajemnie i spotykają się z przeczeniem nielicznych źródeł pozachrześcijańskich; a więc nawet ten skromniutki materiał, który po wyłączeniu powtórzeń liczy zaledwie jakieś pięćdziesiąt stron druku, trzeba poddać osobnej rewizji.

 

Pewnego nie ma nic, prócz początku i końca, chrztu i procesu. Między tymi dwoma punktami mieści się wszystko, nieuporządkowane. Niemal wszystkie sprzeczności mieszczą się w poprzestawianiu opowiadań; ale gdy się je uporządkuje psychologicznie, to wszystko staje się logiczne. Dopiero wówczas zaczynamy rozumieć oba wielkie okresy życia Jezusowego: pokorny, radośnie nauczający i mesjanistyczny, samowiedny. Gdy w sposób naturalny jeden okres następuje po drugim, to charakter Jezusa zostaje wyzwolony ze swoich sprzeczności i wykazuje rozwój ludzki i prosty.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 264

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (2 oceny)
0
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




DO CZYTELNIKA

Co tu opowiadam z dziejów swego plemienia, znane jest całemu światu; próba przedstawienia czysto historycznego życiorysu Jezusa jest tak stara jak oświecenie czy nawet starsza.

Obraz ten trudny jest do namalowania. Chodzi o opisanie męża, o którym do trzydziestego roku jego życia nie wiemy prawie nic, nie znamy nawet jego rysów, tego zwierciadła serca, a następnie na przestrzeni jakichś dwóch lat aż do jego przedwczesnej śmierci spotykamy tylko sprzeczności. Albowiem cztery jedyne dokumenty, a mianowicie ewangelie, przeczą sobie wzajemnie i spotykają się z przeczeniem nielicznych źródeł pozachrześcijańskich; a więc nawet ten skromniutki materiał, który po wyłączeniu powtórzeń liczy zaledwie jakieś pięćdziesiąt stron druku, trzeba poddać osobnej rewizji.

Dodajmy do tego przestawienia w kolejności wydarzeń, na które narzekały wszystkie stulecia. Pewnego nie ma nic, prócz początku i końca, chrztu i procesu. Między tymi dwoma punktami mieści się wszystko, nieuporządkowane. „Ewangelie nie zachowują porządku – pisze Luter – ale to nieważne: gdy powstaje spór o Pismo święte i nie można go wyrównać, to dać spokój”. Niemal wszystkie sprzeczności mieszczą się w poprzestawianiu opowiadań; ale gdy się je uporządkuje psychologicznie, to wszystko staje się logiczne. Dopiero wówczas zaczynamy rozumieć oba wielkie okresy życia Jezusowego: pokorny, radośnie nauczający i mesjanistyczny, samowiedny. Gdy w sposób naturalny jeden okres następuje po drugim, to charakter Jezusa zostaje wyzwolony ze swoich sprzeczności i wykazuje rozwój ludzki i prosty.

W książce tej jest mowa tylko o Jezusie człowieku, nie o Chrystusie Zbawicielu. Ani jednym palcem nie dotyka tu autor teologii, która przyszła później i która jest mu obca; opowiada on tę historię raczej tak, jakby nic nie wiedział o światowych następstwach życia Jezusa, ponieważ i Jezus ani o nich wiedział, ani ku nim zmierzał. Dlatego w książce tej nie ma niczego, co później włączono do ewangelii, cofając wydarzenia, aby podeprzeć stare proroctwa, i wyprzedzając je, aby podeprzeć młody kościół. Brak tu także niejednego, co przez naukę zostało odrzucone jako nieautentyczne i jeśli czytelnik tu i ówdzie odczuwać będzie brak słów, do których przywykł od dzieciństwa, to niechaj pamięta, że całe biblioteki toczą spory o takie wątp­liwe słowa. Ponieważ większość ludzi zna dzieje Jezusa przeważnie z późnych obrazów, a nie z ewangelii, przeto na niejedno nie zwrócono uwagi, jak np. na to, że ani Mateusz, ani Marek nie wprowadzają do świątyni Jezusa – dziecięcia, albo że w trzech ewangeliach spośród czterech przy śmierci Jezusa nie ma Marii i Jana.

Wreszcie wszystkie cuda, o ile są tu opowiadane, tłumaczymy w sposób naturalny, ponieważ piszemy tu historię i odtwarzamy charaktery ludzkie. Gdyby się udało zaprzeczyć wszystkim cudom Jezusa, albo udowodnić sto nowych, wielkość jego pozostałaby niezmieniona. Dla tych powodów korzystaliśmy jak najmniej z ewangelii Jana, którą nauka kwestionuje najbardziej, zaś najwydatniej korzystaliśmy z Marka i Mateusza. Wszystkie opowiadania są tak ułożone, jak to odpowiada pożądanej przejrzystości każdorazowej sytuacji.

Nie dodawano niczego. Pośrednia forma powieści historycznej, którą Goethe nazwał karykaturą powieści i historii, staje się przy tak skąpych źródłach osobliwie groźna. W naszym wypadku byłaby ona nawet niemoralna: gdyby ktoś chciał wkładać w usta Jezusa słowa według własnego wyczuwania, musiałby mu dorównywać przynajmniej siłą intuicji. Dlatego każde z przytoczonych tutaj słów Jezusa i każdy jego czyn udokumentowane są przez jedną z ewangelii. Tylko spojrzenie i wyraz, tylko związki myślowe pomiędzy słowami, motywy i ogniwa uczuciowe, musiały, rzecz prosta, zostać uzupełnione swobodnie. Jeśli podjęto taką próbę na podstawie znajomości ludzkich konfliktów i poniechań, decyzji i pobudek, to dlatego jedynie, aby z tematu wyłączony został wszelki element obcości, który współczesnemu czytelnikowi ewangelii tak często przerywa skupienie. Musieliśmy tu unikać barwności, która zwodzi ku zmyślaniu i dlatego obrazowi naszemu pozostał jedynie styl drzeworytu.

Nie jest zamiarem tego dzieła odbierać wiarę w boskość Chrystusa tym, którzy w nim żyją; raczej przeciwnie, wszystkim, którzy Jezusa uważają za postać zmyśloną, chcielibyśmy wykazać jego historyczność. Gdyby Jezus nie był nigdy istniał – powiada Rousseau, to wynalazcy ewangelii byliby tacy wielcy, jak Jezus. Nie nauka, którą każdy zna, lecz odtworzenie wewnętrznego życia proroka było naszym zamiarem. Nie interesują nas tu następstwa, które są dziełem innych ludzi, lecz jedynie dzieje tego serca. Rozwój jego samowiedzy, zamiary i pobudki wodza, jego pokusy, marzenia i rozczarowania; walka w jego duszy między odwagą a pokorą, odpowiedzialnością a przygnębieniem, powołaniem a szczęściem ludzkim, to wszystko ma tu znaleźć swój wyraz; ma tu być przedstawiony prorok, który cały swój świat współczesny przerastał, a jednak mu nie sprostał. Nasz wykład nie jest nigdzie apodyktyczny, lecz jedynie prosty, naturalny, taki, jaki odpowiada naszym czasom.

We wstępie przedstawiona jest atmosfera polityczna i duchowa, z której wyłonić się mógł prorok tego rodzaju i tego, sposobu myślenia. Już sam fakt, że dążenia i myśli swego czasu umiał zespolić i dźwignąć wysoko, wystarcza dla wykazania wielkości jego ducha.

A jednak nie w tym duchu, lecz w jego ludzkim sercu spoczywa czar jego działalności.

WSTĘP JERUZALEM

I

Noc zalega jeszcze hale świątyni.

Kapłani trzymający straż patrzą przed siebie; jedni siedzą na podwiniętych nogach, drudzy leżą. Poznają się wzajemnie tylko po sylwetach postaci, szmerach głosu, cieniach ramion, gdy ściślej otulają się płaszczami. W łukową kolumnadę wysokiego tarasu uderza nocny wiatr morski, bowiem jest marzec i dalekie morze miota się w zimnych dreszczach wiosennego porównania. W dole, u stóp świątyni, śpi wielkie kamienne miasto. Śpi w nim jego lud i śpią obcy, mądrzy żebracy i pyszni bogacze, kapłani i wierni, duma i mądrość, dużo nienawiści jątrzącej dom przeciw domowi, wiele miłości po domach, niewiele rozkoszy, ale wielka nadzieja, bo jest to miasto podbite, a pokonani gardzą zwycięzcami. Śpi w tym mieście potęga i zimne żelazo, spoczywają pociski, milczą rozkazy, pokój zdaje się spływać z gwiaździstego sklepienia, i zaprawdę, już upłynęło życie jednego pokolenia, czy nawet więcej, od czasu gdy miecze tu spoczęły. Lecz niezmniejszonym żarem gniewu płoną serca ludu przeciw zdobywcom, bo podczas gdy wszystko spoczywa i nawet nienawiść pierzchła z obezwładnionych członków, skroś sny mężów i niewiast cichym szmerem płynie wiara w jedynego Boga: Zaiste, że wróci on jako Król Żydów, jako Pan świata.

Nagle rozlega się zgiełk żelaznych kroków, światło wpływa pod sklepienie świątyni, znika, wraca mocniejsze, leżący wstają; nieprzejednaną obcością spoglądają po sobie kapłani i żołnierze. Jest to setnik świątynny ze swymi ludźmi, który trzykrotnie w ciągu nocy obchodzi święte wzgórze, dla jego bezpieczeństwa, jak się mówi, ale i dla kontroli. W migotliwych blaskach pochodni spogląda po sobie trzydzieści par oczu, zadawniona nieprzyjaźń zderza się jedna z drugą, bez hasła, w milczeniu, byle się dojrzeć i rozkazowi zadość uczynić.

Ze świateł pochodni wynurza się przed oczami kapłanów kilku ludzi w czerwono-złotych połyskach, krępawych, niewysokich, łuska brzęczy na ich nagich ramionach i nogach, żelazo kryje pierś; jedni uzbrojeni są lancami, drudzy mieczami, a spod półokrągło przywdzianych kasków wyglądają smagłe, ciemne, gołowąse twarze młodzieńców, twarde, tępe, zamknięte, głowy ludzi, którzy niewiele myślą, głośno stąpają, śmieją się, jedzą, a z kobietami nie robią wielkich ceregieli. Setnik w płaszczu narzuconym na zbroję ma rysy łagodniejsze i nie obcym zda się być myśleniu; ale za każdym razem ukrywać musi łagodną drwinę, z jaką spogląda w rysy tych obcych ludzi. Bowiem pochodnia ukazuje mu gromadę postaci zgarbionych; niektóre z nich są wysokie i chude, jedna jest gruba i krągła, wszystkie otulone są w długie suknie, sięgające sandałów, z czarnych włosów i bród wynurzają się żółtawe rysy, zaspane i pomarszczone, o wielkich nosach. Ale z czarnych oczu wyzierają płonące spojrzenia, fanatyczne, dufne i dumne. Tak ocierają się o siebie dwa światy, wierzący i żołnierze, tubylcy i zdobywcy: tak spotykają się Żydzi i Rzymianie w nocy jeruzalemskiej.

Trzy godziny później zza gór puszczy jordańskiej wzeszło słońce i zarówno kapłanom, jak żołnierzom tej podwójnej straży świątynnej, opuszczającej posterunki, odsłoniło obraz kamienny. Niskie góry skaliste, zimne i okrutne, bezwodne i niemal bezdrzewne, szarzyzną i żółtością otaczają wielkie białe miasto, w którym skała zdaje się łączyć z murem. Jest to bowiem twierdza, a rękom ludzkim dość było poprzekształcać naturalne osypiska kamieni w wały, całość połączyć przemyślnie tu i ówdzie, aż między pięciu wzgórzami rozsiadło się miasto wspinające się wzwyż i w dół zbiegające.

Tam gdzie stoją, na płaskim wzgórzu, które już król Salomon zrównać kazał pod budowę świątyni pierwszej, wznosi się teraz świątynia druga, której budowa rozpoczęta została po powrocie z Babilonu. Zaś wzgórze drugie, południowo-zachodnie, połączone mostem, na które w tej chwili padają ostre cienie wschodzącego słońca, jest wyższe i piękniejsze: jest to góra Syjon, na której w czasach wielkich, niepowrotnych, tęsknotą wiecznie wyglądanych, król Dawid gród swój zbudował. Tam mieszkają teraz ludzie najprzedniejsi. Ale na północy naprzeciwko niego stoi nienawistna twierdza rzymska, Antonia, właśnie na tym samym wzgórzu, na którym przed dwustu laty obwarowali się Machabeusze, gdy Izrael powstał był przeciwko poganom. Za nim, na północ od miasta, gdzie są moczary, mieszkają wyłącznie ludzie ubodzy, kto więc posiada twierdzę, ten może panować nad świątynią i bramami, nad stolicą tego wiecznie niespokojnego ludu, nad całym południowym cyplem tej wąskiej krainy, którą od puszczy ku morzu można by, zda się, przebyć w trzy kroki.

II

Opodal, w ciasnych dzielnicach pobudzili się ludzie i w wąskich uliczkach wre żywa, barwna krzątanina, a nawoływania pierwszych przekupniów odbijają się echem od kamiennych ścian. W mieście przebywają tysiące obcych, aby za dni kilka obchodzić święto Paschy; oberże i domy gościnne przepełnione są ludźmi i wielbłądami, a wszyscy, którzy pracują i kupczą, którzy robią obuwie, świece, płaszcze, balwierze i pisarze, sprzedawcy świeżych jarzyn i suszonych fig, zaczynają wołać i biegać, a biednego osła pędzają z jednego końca miasta na drugi, aby pokazywał przed domami wory dźwigane, aż wreszcie zjawi się kupiec.

Jednocześnie wszyscy zmierzają ku wzgórzu świątynnemu, aczkolwiek dzisiaj dzieje się tam tylko to, co się dzieje każdego dnia powszedniego. Z czworoboku murów, które je otaczają, a z każdej strony mają po pięćset łokci wzdłuż, wznoszą się wspaniałe trzy wielkie tarasy i ku nim garnie się lud, aby dotrzeć ku potężnym dolnym kolumnadom, gdzie nic się nie dzieje, a jednak wszyscy się spotykają. Jest to przysionek pogan; napisami greckimi i łacińskimi ostrzegają wielkie tablice, aby nikt nie ważył się docierać do tarasu drugiego, bowiem dziewiętnaście jej stopni oddziela niewiarę od wiary, a każdy obcy wie, że za taką zbrodnię śmierć pisana.

Tutaj jest punkt, gdzie Rzymianie i Grecy, mniejsza, że zwycięzcy i bogaci kupcy, gdzie Arabowie i Babilończycy, dawni wrogowie, a niegdyś także władcy tego miasta, gdzie wszyscy nieprawowierni zatrzymać się muszą. Jest to chwila dumy dla najbardziej obdartego Żyda, gdy po owych dziewiętnastu stopniach wchodzi na drugi taras, aby tam wśród murów i dziedzińców, przy bramach i kolumnach wystawać i spoglądać wzwyż, bowiem o dwanaście stopni wyżej znajduje się dopiero prawdziwa świątynia, a w niej na wierzchołku wzgórza – o tym wie każde dziecko – spoczywa Święte Świętych.

Tłum wyczekuje. Na górze kapłani poopuszczali swoje małe celki mieszkalne i losem wyznaczają sobie czynności nastającego dnia: jeden z nich ma zabić zwierzę na ofiarę poranną, drugi ma ułożyć drwa na ołtarzu, inny wynieść popiół i mieć na pieczy świece, chleby pokładne i klucze. W tej chwili w półmroku hal świątynnych przygotowują wszystko, prowadzą barana ku ołtarzowi, każdy zajmuje swoje miejsce. Czy śpiewacy są na swych miejscach, czy bębenki przygotowane? Jeden daje znak. Powoli, ze zgrzytem otwiera się pod naporem wielu rąk ogromna brama, odzywają się pierwsze sygnały trąb. Z obu dolnych tarasów lud spogląda ku górze: w tej chwili pada pod nożem ofiara poranna; jej krew służy świątyni ku poświęceniu. Następnie kapłani wychodzą w hale kolumnowe, litania i Dziesięcioro następują po sobie, a gdy się zapala kadzidło na złotym ołtarzu, nawet kapłani padają na ziemię. Lewici uderzają w mosiężne talerze, rozbrzmiewają cytry i harfy, śpiewacy intonują psalm, a w każdą z jego ośmiu pauz wpada grzmiący dźwięk trąby, a przy każdym jej odgłosie lud rzuca się na ziemię.

Razem z dniem ożywiają się hale świątynne. W południe przy drugim nabożeństwie roi się tłum ludzki, mieszają się niezliczone głosy. Odbywa się targ. Na dole w przysionku pogan kupuje się i sprzedaje wszystko, co tubylcy chcą zbyć, a obcym przydać się może. Od paru dni siedzi jakiś starzec na stopniach i zachwala kupcom swego kozła. Pieniądze otrzymane zań starczą mu przez trzy miesiące na życie; byle tylko jeden z tych bogatych Żydów, co na Paschę przybywają z Aleksandrii, poznał się, co to za cenny kozioł i jak miłą byłaby Bogu taka właśnie ofiara! Pospędzano tu całe stada, aby zachęcać ludzi do ofiar i handlu. Jeden zachwala, drugi się targuje. Można tu dostać wonności do kadzenia, wszystkich barw i zapachów, ambrę azjatycką, kadzidło egipskie; palmowe gałązki służyć mają jako pamiątka, tak samo piękne wypisy z proroków, malowane na zwojach męskimi kwadratowymi znakami mowy hebrajskiej, ale nie brak też wypisów w wytwornych, jakby niewieścich literach greckiego. Wszyscy pobrzękują pieniędzmi i pokrzykują, wywołując, co mają do sprzedania, turkoczą, zachęcają i nęcą, a za małymi stołami przykucnęli mieniacze pieniędzy, którzy z ojca na syna dziedziczą tutaj miejsca i prawa. Bowiem greckie i rzymskie monety z obrazem człowieka świątynia odrzuca, tedy Żyd przybywający z obcego kraju musi wymienić pieniądze i dopiero potem może opłacić podatek świątynny lub złożyć pieniądz na ofiarę dla ubogich.

Skupieni w sobie, modlący się pielgrzymi stoją spokojnie na stopniach wśród zgiełku. Z Aten czy z Syrakuz, z Maroka czy z Galii, przez całe życie spoglądali ku temu miejscu, wyczekiwali dnia, w którym ujrzą wielką ojczyznę wiary, drugą świątynię zbudowaną na miejscu pierwszej, i oto modląc się, stąpają powoli, z rosnącym uniesieniem wzwyż, aż ku świętej Bramie. Tam wisi ona, barwnie haftowana zasłona, o której opowiadali ojcowie, i złota winorośl, symbol płodności. Dziś wreszcie wolno im wejść do wielkiego przysionka i obok tysięcy przebogatych darów zawiesić i swój, długo ciułany, starannie przechowywany, na morzu podczas burzy przyciskany do piersi, a jeszcze wczoraj w nocy, spędzonej w oberży, troskliwie ukrywany pod poduszką. Na samym końcu mrocznego przysionka Świętego Świętych wyczuwają dziś to, co w dniu święta ujrzą własnymi oczami: na bykach spoczywającą wielką misę, morze miedziane, symbol wód przedstworzenia, nad którymi unosił się Duch Boży.

Nie zwracając uwagi na modlących się obcych i handlarzy, siedzi pod jedną z kolumn kilkunastu młodzieńców i przysłuchuje się temu, co nauczony w Piśmie ze starych zwojów odczytuje i tłumaczy. Każdy może mu przerwać, bo im więcej pyta, tym lepszym jest uczniem. Nawet dzieci mają prawo do otrzymania roztropnej odpowiedzi. Niebawem nauka zamienia się w dialog, a kto w szermierce myśli wysunie się na czoło, kto bystrym rozbiorem niespodziewanie odkryje ostateczne znaczenie słowa Zakonu, ten zaraz zwraca na siebie uwagę i jeśli mu się poszczęści, to sam może stać się nauczonym w Piśmie.

Ale teraz przerywa uczniowi nauczyciel, bo opodal w długim korowodzie nadciągają chłopi z Galilei. Poznaje się ich po ubiorze. Nocowali pod gołym niebem, a w tej chwili prowadzą byka ze złoconymi rogami i niosą w koszach pierwociny swoich pól. Kapłani wychodzą im na spotkanie, a pielgrzymi śpiewają: Oto nogi nasze stają w bramach twych, o Jeruzalem! Za nimi ukazuje się druga karawana ludzi przybywających, jak widać, z daleka. Mężowie w strojach bogatych siedzą na wielbłądach i niosą skarby swoje, owinięte chustami. Zabrzmiała trąba.

III

Pod ostrymi promieniami południowego słońca kroczy pochód kapłanów ku pałacowi gubernatora; z jednego wzgórza schodzi, na drugie wchodzi. Jak blisko obok siebie przebywają Rzym i Judea! Ale lud, który stoi wzdłuż drogi, widzi niewidzialną przepaść dzielącą oba wzgórza i gniewa się na służalczość tych odwiedzin, które rozpoczynają każde święta. Ku upokorzeniu idzie cztery razy do roku ta procesja na wzgórze twierdzy Antonia, aby tysiącom przybywającym z daleka pokazać, że tu Rzym panuje! Święte szaty przechowują Rzymianie i wydają je na prośbę ponawianą każdorazowo, nie jako włas­ność, ale jako lenno! Z jakiej racji płaszcz najwyższego arcykapłana spoczywać ma w pogańskich rękach od świąt do świąt, aby następnie trzeba było oczyszczać go długim kadzeniem? Oto znikają za bramą twierdzy.

Stojąc, przyjmuje ich tam gubernator.

Jako wódz legionu nosi kask i łańcuch, a gdy oddaje ukłon, to słychać cichy szczęk miecza. Nisko chylą się kapłani i czekają. Dwaj żołnierze przynoszą skrzynię. Jest opieczętowana. Najprzód władca kraju łamie pieczęcie rzymskie, następnie tubylcy usuwają pieczęcie własne, które przyznane im zostały po długich targach. Ze skrzyni wyjmują szaty ciężkie od złota i drogich kamieni. Nowy ukłon obustronny, prawie niemy, po czym Żydzi opuszczają Rzymianina i własność swoją odnoszą do świątyni.

Sroży się Piłat: czyż ta dufna pokora nigdy nie będzie złamana? Czyli Rzym, który podbił pół świata, nie zdoła pokonać ostatecznie tego małego słabego ludu? Oto siedzi tutaj w imieniu cesarza od lat przeszło pięciu, a chociaż panu swemu nie donosi o niczym innym, tylko o pokoju i posłuszeństwie, to jednak pod gładką powierzchnią wre, a czasem nawet ozwie się huczenie głębi. Czyż to nie wstyd, że nie śmie się ważyć, aby na monecie wybijać obraz cesarza? Co tym ludziom może szkodzić prosty obraz? Chociaż cesarz każe oddawać sobie cześć boską, to jednak jest cesarzem, ale czy słyszał kto kiedy, aby lud z bogów swoich czynił sobie królów? Co to znaczy: królestwo Boże? Nikt nie zakłóca ich obyczajów świątynnych, nigdy Rzym bogów swoich nie narzucał barbarzyńcom. Skądże tedy ten wieczny bunt przeciwko kilku obrazom i kilku myślom?

Onego czasu, kiedy tu przybył pod znakami wojskowymi z obrazem cesarza, wyruszyli ku niemu, tysiące, przez pięć dni i pięć nocy leżeli przed zamkiem, a gdy wojskom swoim kazał ich otoczyć, poobnażali szyje i oświadczyli, że wszyscy gotowi są umrzeć! Nie pozostało mu więc nic do zrobienia, jak tylko pousuwać orły i tarcze z miasta świętego!

Naprawdę chodziło im o podatki świątynne! Narzekają sobie na niskie podatki rzymskie, ale opłaty świątynne składają bardzo chętnie! Na takie bunty odważają się jedynie dlatego, aby Rzymu nie dopuścić do kontrolowania dochodów świątynnych! Kto wie, na co zbierają to mnóstwo złota, które ten zbyt bogaty lud znosi na wzgórze naprzeciwko! Gdyby doszło do najdrobniejszych zamieszek, gdyby się w Galilei zaczęły mnożyć powstania, a ktoś doniósłby Rzymowi choćby o jednej porażce, to w jednej chwili straciłby swoje stanowisko gubernatorskie.

I Piłat myśli o Rzymie. Zadaje sobie pytanie, czy też żyje jeszcze jego protektor, potężny Sejanus. A cesarz? Jego żona, gubernatorowa, miewa widzenia, wierzy w sny i niepokoi go często. Piłat myśli o cesarzu.

Tyberiusz, starzec samotny, siedział na Capri. Pan świata, cesarz rzymski, rok za rokiem spędzał oto na tej malutkiej wysepce, oddzielonej morzem od stolicy, z dala od zarządu państwem, ponury, wrogi, niemal bezczynny. Na wysokiej skale zbudował sobie zamek. Tam siedzi, spogląda za morze, do jednych liczb mistycznych dodaje drugie, dzisiaj jest obojętny, jutro okrutny, przebacza i zabija, ściga i obdarza wolnością, osępiały dyktator, który władzę złożył w inne ręce, a jednak co chwila znowuż po nią sięga, nieufny, mroczny i smutny.

Na co zdała się rzeka krwi, którą wytoczył? Stracił cesarz swego własnego syna, a jednak zemścić się nie może. Dokoła krew i nienawiść, pretorianie nie ufają ulubieńcowi, cesarz nie dowierza pretorianom, nikt nie ufa cesarzowi. Tylko na skalistej wysepce jest bezpieczny. Gdzież indziej mógłby się schronić pan świata?

Może w filozofii?

W jednym z ostatnich listów swoich pisał Seneka o Diogenesie: „Królestwa warte to, gdy wśród oszustów, morderców i handlarzy dusz jest się jedynym, któremu nikt szkodzić nie może!”. A cesarz kazał sobie podać tę ostatnią mowę Seneki i czytał: „Wszyscy błądziliśmy, aż do dni starości swojej błądzić będziemy. Nie poza nami jest zło, ale tkwi we wnętrznościach naszych. Ciało jest tylko brzemieniem ducha i karą. Dusza zmierza tam, skąd została zesłana. Tam czeka wiekuisty pokój i tam po gmatwaninie świata ujrzy prawdę. Nadejdzie dzień, który cię odsłoni i wywiedzie cię z przybytków szpetnego życia. Pęta, okaleczenia, do krzyża przybicie, oto znaki cnoty”.

Czyliż nie brzmi to tak jak dziwaczna wiara Jeruzalem? I cesarz zaczyna myśleć o Żydach, którym przekazał w Rzymie tyle spraw, swoich własnych i państwowych. Do ich świątyni przesłał wspaniałe dary i jeszcze teraz co dzień każe tam ofiarowywać byka i dwa jagnięta „na chwałę Najwyższego Boga”. Któż to jest najwyższy Bóg? Nie wolno go malować, nie można nazwać, tak samo jak w pismach Seneki. Czyliż ochronił ich ten Bóg, gdy on, cesarz, onego czasu skazał nagle na wygnanie wszystkich, których dopiero co otaczał swoją opieką? Nie, ale tysiące poszły raczej do oddziałów karnych, niż byłyby się zgodziły na spalenie swoich świętych naczyń. Dziwne natury! I oto starzec kazał wezwać przyjaciela swego zamordowanego syna, aby przybył na Capri. Młodego królewicza żydowskiego zapragnął stary cesarz mieć przy sobie, zanim odejdzie za synem swoim. Dokąd?

Seneka powiada: W odpocznienie.

Myśli Piłata błądzą między Capri a Rzymem. Gdybyż się było posiadło taki majątek, jaki zgromadził Warus! Piłat nie jest gorszy od innych administratorów, chociaż z nagła bywa okrutny, pyszny, zły, jakim się bywa z nudy i odosobnienia na stanowisku kolonialnym. Cła i podatki oddał w dzierżawę tak samo, jak to czynili jego poprzednicy, ale czy wiele na tym zyskał? Co go to obchodzi, że kraj jęczy pod uciskiem celników i lichwiarzy, którzy z ludu wyciskają więcej, niż oddają gubernatorowi? Ci celnicy to infamisy i żaden sąd im nie wierzy. Ale Piłat czyste ma ręce.

IV

Po południu w chłodnej kamiennej hali świątynnej, między Najświętszym a przysionkiem obradowała Najwyższa Rada Żydowska. W tym Synedrionie1 zasiadają najprzedniejsi kapłani. Wszyscy są siwi, wielu jest białych, a ten, co siedzi na wywyższeniu, to Józef Kajfasz, najwyższy arcykapłan, głowa narodu. Piłat przybywając do kraju, zastał go już na tym stanowisku, a przeto nie zamianował go jako prokurator, lecz jedynie zatwierdził. Także na obrady udziela zezwolenia tylko dla formy. Poza tym Najwyższa Rada jest wolna i może swobodnie urzędować jako sąd świecki i duchowny, jako magistrat i senat. Co ona postanowi, to jest nieodwołalne. Wszyscy Żydzi, książęta i arcykapłani, a także Żydzi przebywający gdziekolwiek na obczyźnie, poddają się orzeczeniom Rady. Tylko wyroki śmierci, które Rada wydaje przez głosowanie, wymagają zatwierdzenia Rzymian. Ci, co tu zasiadają, wybrani zostali ze swojej sfery, ale w istocie stanowiska te dziedziczą się w starych rodach z pokolenia w pokolenie, a stanowisko przewodniczącego dziedziczyć się będzie jeszcze w ciągu paru stuleci w rodzie mądrego Hillela. Dziedziczność i wiek czynią to zgromadzenie zachowawczym, więc gdzie tylko Rzymianie mają jakie wpływy, tam wprowadzają mężów bogatych i sobie uległych.

Takimi są saduceusze, mała, ale potężna partia patrycjuszowska, która ani uporem wobec zdobywców, ani przesadą w przestrzeganiu Zakonu nie zatruwa sobie przyjemności, potęgi i przywilejów klasy panującej. Zakon Mojżesza obowiązuje oczywiście, jak obowiązywał pierwszego dnia, trzeba się go trzymać, ale co o nim kiedykolwiek myślano, jak go wykładano, nie jest już sprawą słów proroka i nie obchodzi nas. Gdzie jest napisane, że nie wolno gromadzić pieniędzy, jadać na naczyniach srebrnych, cieszyć się życiem, którym Bóg nas obdarzył? Oczywiście, że Rzymianin jest nieczysty, ale to, co z sobą przynosi w postaci cennych dóbr zachodu, nie jest zakazane, byle się tylko w dniach właściwych przestrzegało postów.

Lud nie może rozumieć tego wszystkiego i mniejsza z tym! Dość jest obiecać mu nagrodę doczesną: długie życie, o jakim mówili prorocy, życie spędzone bezgrzesznie i bogobojnie, bez obaw i nadziei życia przyszłego! Dość im nieśmiertelności w ich dzieciach, niech więc płodzą ich sobie jak najwięcej, aby byli błogosławieni!

Obok tych ludzi zgodliwych, dobrze karmionych i zamożnych, łagodnych w sprawach duchownych, surowych w sądzie świeckim, zasiadają w kole Rady Najwyższej ich wrogowie, mężowie postaci chudych, o głowach podłużnych i oczach płomiennych, ożywionych fanatyzmem: to faryzeusze, co znaczy „oddzieleni”, „czyści”. Jest to wielka partia narodowa, licząca w kraju około 6000 mężów, demokratów z pochodzenia, nauki i czynu. Są to ludzie biegli we wszystkich nowych wykładach Zakonu, przeważnie synowie i bracia kowali i garbarzy, bednarzy, tragarzy drzewa, wyrabiaczy sandałów. Ich partia nakazuje, aby trzecią część dnia pracowali także rękoma, albo też, aby w lecie oddawali się pracy, a w zimie badaniom. Są to przeważnie ludzie ubodzy, żarliwie przestrzegający zakazu przyjmowania pieniędzy lub rzeczy równowartościowych za nauczanie Pisma. Za to uwielbia ich lud.

Ale za to z żarliwością purytan oddzielają się od powszedniego życia ludu, z którego pochodzą, i nie szukają władzy, przyjemności i pieniędzy, jak to czynią ich przeciwnicy, arystokratyczni saduceusze, chełpią się znawstwem Pisma, umiejętnością komentowania go i toczenia dysput. Wiedzeni pychą duchowną, gardzą oni w gruncie rzeczy chłopami i rzemieślnikami, braćmi swoimi, za to, że ci Pisma nie czytują, Zakonu pilnie nie przestrzegają, wykładu pojąć nie mogą. Zapiski, które zawsze mają pod ręką, duże strzępki, które noszą na ubraniu, mają im ciągle przypominać Zakon.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

1 W Polsce częściej przyjmuje się nazwę hebrajską – Sanhedryn i ta nazwa będzie używana w dalszym tekście. Najwyższa żydowska instytucja religijna i sądownicza w starożytnej Judei, wspomniana w źródłach po raz pierwszy w 203 p.n.e. Sanhedryn zbierał się w Jerozolimie na Wzgórzu Świątynnym i składał się z 71 członków, głównie arystokracji saducejskiej.

ROZDZIAŁ PIERWSZY POWOŁANIE

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ DRUGI RADOSNA NOWINA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ TRZECI ZAĆMIENIE

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ CZWARTY WALKA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ PIĄTY MĘKA

Dostępne w wersji pełnej

Tytuł oryginału: Menschensohn

Copyright© 2021, MG

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

Redaktor prowadzący: MR

Projekt okładki: Anna Slotorsz

Ilustracje wykorzystane na okładce: polona.pl (domena publiczna)

Korekta: Dorota Ring

ISBN: 978-83-7779-696-2

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

[email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk