Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dzieje Stanów Zjednoczonych z wielu względów stanowią dla czytelnika europejskiego materiał interesujący, a nieraz wręcz pasjonujący. Są one przecież tak odmienne od dziejów państw europejskich, dodatkowo przeciętna nasza znajomość historii Stanów Zjednoczonych Ameryki, ta wyniesiona jeszcze ze szkoły, jest bardzo fragmentaryczna. Odruchowe zdumienie budzi fakt, że kraj ten, reprezentujący dziś tak wysoki poziom techniczny, ekonomiczny i społeczny, zaledwie przed stu pięćdziesięciu laty rozdarty był najzacieklejszą wojną domową o elementarną w naszym rozumieniu kwestię, czyli zniesienie niewolnictwa.
Żeby zrozumieć Amerykę, trzeba poznać Abrahama Lincolna.
Lincoln praktykował jako adwokat przez blisko 25 lat. W tym czasie zdobył podstawy wiedzy społecznej i tę ogromną znajomość psychiki ludzkiej, którą się tak wyróżniał jako prezydent. Jako człowiek budził wiele sympatii. Był w miarę możliwości tolerancyjny, ale i niezłomny wtedy, gdy uważał to za konieczne. Był w pełni sobą, gdy jako prezydent odręcznie pisał listy kondolencyjne do rodzin poległych żołnierzy lub gdy wieczorami sam zasiadał przy telegrafie. Już jako prezydent Lincoln wyznaczył Stanom Zjednoczonym taką drogę: „Przyszłość naszą musi teraz opanować chłodny rozum, skrupulatnie wszystko obliczający”. I choć taka polityka nie budzi wielkiego entuzjazmu, to jednak Stany na ogół poszły rzeczywiście tą drogą, choć z różnymi zakrętami — ciekawe, jak by to ocenił dzisiaj Abraham Lincoln?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 768
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Zimowa wichura okrutnie trzęsie chatą. Gdy dmie przez równinę, gdy pod jej naporem trzeszczą stare drzewa olbrzymie, jakie tu i ówdzie ostały się przed siekierą, gdy wzgardliwie potrząsa nędznym drewnianym szałasem, w którym szukają schronu różni przybysze, to zamierają serca wszystkich znajdujących ochronę przed żywiołami Ameryki pod osłoną ciosanych pni i pod płaskim dachem. Ale mieszkańcy chaty już się do tego przyzwyczaili. Nie słyszą wichury, bo i praca wczorajsza ich znużyła. Śpią wszyscy: rodzice i dzieci.
Tylko czteroletni chłopiec zbudził się właśnie, gdy wichura zdmuchnęła z komina kamień i uderzyła nim o ścianę. Akurat przy niej leży siennik wypchany liśćmi, na którym on sypia z siostrą. Chłopiec śpi z brzegu, bo Sarze bywa zawsze bardzo zimno, gdy wicher dmucha przez szczeliny. Chociaż Sara starsza, to jednak jest delikatniejsza, podczas gdy chłopiec jest kościsty i krzepki. Tylko że dziewczynka ciągle ściąga z niego całe futro z lisa, którego ojciec niedawno zastrzelił; we śnie trzyma je kurczowo i nie daje sobie wydrzeć. Tuż obok siebie chłopiec widzi jej rękę, ucho i splątane ciemne włosy, a koło swoich stóp czuje stopy siostry. Nogi omotał sobie dobrze i nie da ich wypchnąć spod lisiury. Dobrze, że żar kominka jako tako rozprasza mrok w chacie, bo można to i owo widzieć.
Widzi na przykład coś błyszczącego, tuż, tuż, całkiem blisko. Matka mówi, że tak błyszczy wszystko w niebie. To stare wiadro blaszane, które co wieczór napełnia wodą. Nieco dalej jaśnieje coś na ścianie. To siekiera ojca, której dzieciom dotykać nie wolno, bo jest strasznie ostra i raz, dwa, trzy, palec ucięty. Pod tą siekierą śpi przy matce ojciec, który dzisiaj znowu bardzo głośno chrapie.
Wolno i sennie przepływają myśli chłopca ku śpiącej matce i budzi się w nim coś, jakby cicha żałość, kiedy sobie przypomina, że niegdyś sypiał przy niej, gdy był jeszcze mały. Jego najwcześniejsze wspomnienia wiążą się z ciepłem jej ciała i mówią mu, że kiedyś było lepiej, że już coś posiadał i stracił. Tak sobie myśli, a tymczasem jest mu coraz chłodniej, lecz wołać nie można, bo ojciec zakazał. Trzeba sobie jakoś poradzić, to zaraz będzie lepiej. Więc chłopiec wyciąga swoje małe ręce, aby sięgnąć po suknię, którą matka przykryła dzieci, a która zsunęła się na stronę Sary. Ale ręce ma za krótkie, a tymczasem wiatr świszczy przez szczeliny między belkami akurat tam, gdzie chłopiec leży. Raptem spostrzega w blasku ognia tuż nad sobą chustkę zawieszoną na ukos na gwoździu; przyklęka, powstaje, wspina się na palce i chwyta koniec chustki. Zatyka zręcznie szczeliny nad swoją głową i od razu wiatr przestaje dmuchać. Przeciąga na swoją stronę kawałek lisiury, teraz jest mu cieplej, i natychmiast znowu zasypia.
Gdy się budzi, płonie wesoły ogień i płoszy szarość dnia zaglądającego przez szczeliny. Sara śpi jeszcze, ale matka stoi przy ogniu i dolewa trochę gorącej wody do mleka. Jedna z trzech krów zdechła niedawno, o tym chłopiec wie, bo na wszystko, co się dokoła niego dzieje, zwraca baczną uwagę. Ojciec jest w tej chwili z pewnością w oborze, ale gdy chłopiec pyta o niego, matka nie odpowiada, bo nie ma czasu.
Powoli, guzdrząc się, wdziewa chłopiec spodnie skórzane, potem kapotę i wciąga buty na nogi; wszystko to jest zrobione z szorstkiej skóry. Ojciec ściągnął ją z bawołu, matka zeszyła, co była trzeba, i tak odziewają się wszyscy. A teraz będzie mleko, od którego zaraz zrobi się ciepło. Żeby to można było bawić się taką blaszaną puszką, która leży na podłodze! Ale blachy nie wolno dotykać, bo ojciec gwoździem zrobi z niej sitko albo tarkę, na której jemu każą potem trzeć różne korzenie. Bawić się można tylko drewnem, którego jest wszędzie pod dostatkiem; gdzie tylko spojrzeć, widać drzewa i lasy na tysiące mil daleko; sięgają aż dokądś tam, gdzie świat się kończy.
– Kiedy będzie niedziela? – pyta chłopiec, zbliżając się do ognia. Matka uśmiecha się, bo rozumie, że chłopcu chodzi o biały chleb, jaki piecze zawsze w sobotę wieczorem. Sięga więc na półkę wiszącą nad głową, gdzie dzieci nie mogą sięgnąć, i dużym nożem kraje kawał chleba z ostatniego bochenka, a gdy chłopiec sadowi się koło niej z blaszanym kubkiem i chlebem, matka pochyla się nad nim i całuje swoje dziecko. Chłopiec nie rusza się i czeka, aż matka odejdzie, żeby móc jeść dalej. Potem spogląda na nią ukradkiem i myśli, czemu też ona jest taka jakaś smutna. Ale nie pyta o to, bo matka takich pytań nie znosi.
A matka tymczasem stoi już przy stole, czyli ogromnym pniu drzewa, który u dołu zachował swój dawny wygląd, chociaż u góry jest dość gładki. Trzeba dobrze uważać, bo przy tym stole łatwo wbić sobie zadrę w palec, pokazuje się potem czerwona krew, a ojciec krzyczy.
Tymczasem ubrała się i siostra, więc dzieci pójdą teraz do szopy po drzewo. Wiedzą już dobrze, które jest mokre, a które suche, które miękkie, a które twarde. Umieją też nałamać chrustu, a gdy parę razy obrócą, to naznoszą kupę drzewa. Potem matka nastawia duży kocioł na czterech nogach i zaraz zaczyna gotować. Dzieci biegną do ogródka przed domem i przynoszą trochę zimowych jarzyn, bo soli jest tu mało, a bez wszelkiej przyprawy jadło nie smakowałoby nikomu nawet na tym Dzikim Zachodzie. Rzecz dzieje się przecież w samym środku Kentucky, w czasach, gdy połowa całego Nowego Świata jest taka dzika jak Stary Świat przed dwoma tysiącami lat, i gdy farmer z siekierą w ręku przebija skroś olbrzymie lasy, aby siać kukurydzę i łowić zwierzynę. A tu jest pustkowie najmniej zalesione i nawet pobliskie źródło znika czasem zgoła niespodzianie w skałach.
A tymczasem strzelec już wrócił! Około południa słyszą dzieci szczekanie psa opodal, śpieszą ku drzwiom, wyciągają ręce ku rzemieniowi, którym się drzwi zamyka, i rozwierają je szeroko, gdy ojciec wchodzi ze strzelbą na ramieniu i z dużym zającem. Ojciec jest wysoki, barczysty, ciemny i brodaty, wszystko, co ma na sobie ze skóry i sierści, sam upolował. Woli zresztą polować, niż stać przy heblarce. Z zawodu jest stolarzem, robi krzesła i drzwi dla wszystkich sąsiadów dokoła. Gdy teraz siada przy kominie i czeka, aby mu matka podała na glinianym talerzu to, co ugotowała, chłopiec przygląda się jemu i jej i myśli w duchu, że właściwie smutnej matce ciężej jest na świecie niż ruchliwemu ojcu.
W piątym roku życia jego niespokojny ojciec przenosi się z rodziną na północo-wschód. Jest tam dużo drzew i ziemia bardziej urodzajna. Ich chata stoi nad wartkim potokiem. Życie jest tu przyjemne, szczególnie w lecie, bo wtedy nie jest zimno i nie bywa się głodnym, ponieważ lasy pełne są zwierzyny. Niedaleko ich chaty biegnie szosa. Wielu rzeczom można się tu napatrzyć, bo łączy ona dwa miasta. Podrastający chłopiec słyszy często nazwy tych miast: Loisville i Nashville. Przejeżdżają tędy wozy, niekiedy po kilka dziennie, a na wozach siedzą ludzie z dziećmi i sprzętem, kierując się zawsze w tę stronę, gdzie zachodzi słońce. Są i tacy, co jadą wierzchem i wiozą do miasta wór kukurydzy, inni znowu mają w skrzyniach jakieś niewiadome rzeczy. Czasem maszerują także żołnierze, a ojciec powiada, że wracają z wojny do domu. Pewnego razu przybył jakiś człowiek w pięknych szatach, które – jak mówiła matka – były z wełny, i rozmawiał z ojcem o lasach na Zachodzie i o tym, ile kosztują.
Zbyt długo nie wolno dzieciom bawić się na drodze. Zaraz je matka woła i każe im plewić zielsko w ogrodzie, zbierać jagody i grzyby, które potem suszy w domu i przechowuje na zimę. Gdy chłopiec ma już lat sześć czy siedem, ojciec zabiera go ze sobą w pole, i to nie dla zabawy; musi pomagać ojcu siać, rzucając ziarno raz za razem, jeden rząd wyżej, a drugi niżej. Męczące to, ale trzeba robić i uważać, żeby było dobrze zrobione. A tymczasem Sara pomaga matce w domu doić krowy, a wieczorem prząść. W niedzielę siedzą wszyscy przed chatą, a matka śpiewa cichym, ładnym głosem stare pieśni. Albo opowiada różne historie z Biblii, bo posiada cudowną pamięć ludzi nieuczonych. I już przez całe życie w pamięci chłopca strofy te wiązać się będą z głosem, który śpiewał mu je po raz pierwszy. Ojciec siedzi z nimi i pali, a gdy chłopiec uważnie przygląda się obojgu, to czuje większy pociąg do matki niż do ojca. Matka jest delikatniejsza i młodsza, a chociaż nie jest niższa, dzieciom jakoś łatwiej zbliżać się do niej. Gdy chłopiec przygląda się jej swymi mądrymi, badawczymi oczami, gdy patrzy na ciemną, żółtawą skórę jej twarzy, na ostre rysy, czoło, podbródek i kości policzkowe, to spojrzenie jej oczu zdaje się docierać aż do jego serca i wtedy rozumie, dlaczego matka tak lubi śpiewać swoje przeciągłe pieśni.
Pewnej niedzieli wszakże, gdy udali się do przyjaciół z sąsiedniej wsi, stało się nagle, iż ujrzał matkę weselszą od innych, bo tańczyła najwięcej i zmęczenia nie było po niej widać. Więc chłopiec się zdumiewa, bo pierwszy raz spostrzega, jak to smutek przechodzi w wesołość. Jego senne uczucia poruszają się z lekka, niejasno odgaduje, że w matczynym skupieniu skrywają się jakieś tajemnice, i to go przestrasza.
Od czasu do czasu matka zabiera go ze sobą do okolicznych farmerów, u których siedzi i szyje. Ludzie ci miewają duże domy, ich kuchnie na dole są większe niż kuchenka rodziców Abrahama, a na górze mają po dwie izby, z łóżkami jak się należy, zrobionymi przez jego ojca. Jak to jest? Ojciec i matka stolarką i szyciem chcą zarobić pieniądze, aby móc kupić konia. Ale dlaczego nie mają dość pieniędzy, jak ci, co są bogaci? Nie wiadomo.
Z coraz większym zdumieniem przygląda się chłopiec sąsiadom z okolicy. Wuj i ciotka także się tu sprowadzili. Najbardziej to może podoba mu się ciotka Sparrow: jest to kobieta bardzo żywa, żwawa, mądra i stanowcza, ma siwe włosy, ale jest zdrowsza od matki. Dzieciom opowiada bardzo dużo, bo bywała daleko w świecie i niejedno wie o tej wielkiej wojnie, w której Anglicy zostali niegdyś pokonani. Umie czytać w Biblii i umie też śmiałym sposobem pisać na arkuszu papieru, jakby jej pisząca ręka nigdy w życiu nie trzymała siekiery.
Więc dzieci często pytają rodziców, jak to było z nimi za młodu. Matka opowiada, że daleko stąd leży Pensylwania, a tam mieszkał jej dziad, kwakier, pobożny, dobry człowiek. Ale gdy chłopiec pyta o jej matkę i ciotkę, nie otrzymuje wyraźnej odpowiedzi.
Za to ojciec opowiada chętnie, bo opowiadanie sprawia mu niemal tyle uciechy, ile jazda konna. Dzisiaj opowiada o Indianach. Mianowicie dawnymi czasy przybyli tutaj z pięknej Wirginii do ubogiej krainy Kentucky, ale naprawdę to pochodzą z Północy, jak i matka, i z Południem nic ich nie wiąże. Wtedy Indianie czaili się jeszcze na każdym kroku i napastowali białych. Było gorzej niż dzisiaj. Otóż wtedy, gdy ojciec był jeszcze taki mały, jak dzisiaj jego syn, który z szeroko rozwartymi oczami i zaciętymi ustami słucha opowiadania rodzica, znajdował się ze swoim ojcem i braćmi niedaleko chaty w lesie. Wtem huknął strzał. Ojciec padł na ziemię, bracia pobiegli do chaty po pomoc, a malec pozostał sam. Ojciec leżał bez ruchu, bo go czerwonoskórzy z zasadzki zastrzelili. Raptem Indianie wyskoczyli z zarośli i chcieli chłopca uprowadzić ze sobą; zaczął krzyczeć i opierać się, aż brat powrócił ze swoją strzelbą i wystrzelił. Zaczęło się strzelanie ze wszystkich stron, a dzieciak w nogi – i do domu.
Ze zdumieniem słucha chłopiec tego opowiadania. Więc to tak zastrzelili tego dziadka Abrahama, po którym otrzymał imię. Kto wie, co jeszcze ojca spotkać może! Ale ojciec śmieje się i mówi, że teraz już inne czasy.
„Ojciec umie bardzo ładnie opowiadać” – myśli chłopiec, i dziewczynka też. Ale czytać nie umie i lubi śmiać się z matki, gdy ta mówi o szkole. Ojciec umie robić szafy i okna, strzelać na łowach, siać i ścinać drzewa, czegóż ma się jeszcze uczyć? Ale gdyby się umiało czytać albo i pisać jak ciotka! Wolno mu teraz przez parę tygodni chodzić do szkoły, ale mila drogi do niej, a gdy bywa mokro, to w trzewikach ze skóry zajęczej niewiele cieplej niż boso. Szkoła mieści się w takim samym blokhauzie jak ich chata, nie większym, ale ma dwa okna z matowego papieru, większy komin, a nauczycielem jest proboszcz. Z ręki do ręki podaje dzieciom książkę, pokazuje im litery, każe wszystkim po kolei wolno sylabizować i ciągle wszystko na głos powtarzać. To ma być czytanie? Nie ma tam ani jednej opowieści, a pisać, jak pisze ciotka, nie uczą się wcale.
Za to jest tego roku dużo innych nowin. Ojciec stał się inspektorem dróg, a gdy chłopiec z nim wędruje, to w miasteczku słyszy, co ludzie opowiadają o sobie, co mówią Indianie o cudownej krainie, bardzo urodzajnej, do której zmierzają jeźdźcy na koniach i wozy ciągnące w stronę zachodzącego słońca. Słyszy też opowiadania o wielkiej rzece Ohio, która płynie między krainami. Ojciec stał się też i dozorcą publicznym, czymś w rodzaju policjanta, a ponieważ woli czynić wszystko inne, niż stać przy heblarce, więc wędruje z miejsca na miejsce, a wszędzie zbierają się koło niego ludzie, gdyż tak świetnie umie opowiadać. Tego uczy się i chłopiec, bo przysłuchuje się uważnie i zaraz spostrzega, kiedy ojciec to samo opowiadanie dzisiaj powtarza nieco inaczej niż wczoraj. Gdy ojciec spotyka Murzyna, to zaraz go zatrzymuje i pyta, czy ma papier, który mu pozwala tędy przechodzić i nieść to, co ma na plecach.
– Dlaczego? – pyta chłopiec.
– Tego jeszcze nie zrozumiesz – odpowiada mu ojciec.
Ale razu pewnego ojciec zagląda do więźniów w Hodgenville. Co to za jedni ci więźniowie? Źli ludzie, tam oto siedzący, z łańcuchem na nodze. I chłopiec patrzy z przerażeniem w srogie twarze złych ludzi, którzy gniewnie patrzą na ojca, gdy ten kluczem zardzewiałym otwiera mroczną chatę. Potem zamyka ją znowu, a tamci muszą w niej siedzieć. Ale współczucie chłopca pozostaje z nimi, z tymi ludźmi w łańcuchach. I myśli chłopiec: a więc są tacy ludzie, którzy innym ludziom zakładają łańcuchy na nogi? To jeszcze gorsi ludzie od bogaczy, którym ojciec musi robić krzesła, a matka musi szyć koszule, aby można było kupić chleba i herbaty.
Tego lata widziało się też wiele innych rzeczy ciekawych i zastanawiających. Ojciec ścina najwyższe drzewa. Siekierą, którą naoliwia i ostrzy na kamieniu i prawie stale nosi przytroczoną do pasa u spodni, ścina drzewa u samych korzeni. Na co? Dom przecież mamy. A to będzie tratwa. Co to jest tratwa? To tak jakby okręt. Można na tratwie spłynąć po rzece do samego morza. A morze gdzie? Na Południu. Teraz chłopiec jest już w stanie podawać postronki i nawet po trosze popychać drzewo, bo ojciec wiąże pnie do kupy i wszystko razem spycha na wodę małej rzeki, która dalej na zachodzie wpada podobno do wielkiej rzeki Ohio. Wreszcie toczy jedną za drugą dziesięć baryłek. Chłopiec dowiaduje się, że ojciec je kupił i że jest w nich whisky. Matka dużo się nawzdychała w owych dniach i wreszcie dzieci dowiadują się, dlaczego wzdychała. Ojciec sprzedał chatę, bo chce się przeprowadzić do Indiany, gdzie ma być wszystko bogatsze i urodzajniejsze. Chciałby mało pracować, a dużo zbierać: taki już jego gust. Za chatę dostał dziesięć baryłek whisky i dwadzieścia dolarów na rękę. Kto wie, co ich tam jeszcze spotka na Zachodzie!
Wreszcie wszystko jest gotowe, stoją na brzegu i machają rękoma na pożegnanie odjeżdżającemu ojcu, który długim nowym wiosłem odbija się od brzegu i niebawem znika im z oczu. Ale po niedługim czasie wraca, dużo opowiada, śmieje się i poklepuje matkę po ramieniu, jest pełen dobrych myśli i nadziei, bo Indiana to istny raj. Nadchodzi jesień, zaczynają się deszcze i wtedy pakują wszystko, co mają: naczynia kuchenne i narzędzia, skóry i ubrania, ładują to na dwa konie, matka z siostrą siadają na jednego konia, ojciec z synem na drugiego i ruszają w drogę na zachód, dokąd tylu już poszło przed nimi. Podróż trwa pięć dni, w nocy ojciec strażuje, podczas gdy matka z dziećmi śpi w lesie na ziemi, bo tutaj trzeba się mieć na baczności przed zwierzętami i ludźmi.
Pigeon Creek, czyli gołębnik, jak nazywają swój nowy dom, jest większy i jaśniejszy od chaty w Kentucky. Przy pomocy krewnych ojciec zbudował nowy dom bardzo szybko, a oni tymczasem mieszkali w cudzym blokhauzie. Bo przed nimi i po nich przybywali tu kolejno wuj, ciotka, kuzynowie. Wszyscy farmerzy, którzy się w tych okolicach osiedlają, są pełni najlepszych nadziei. Chłopiec jest ucieszony, że ojciec ścina wyższe drzewa, aby można było zbudować chatę większą, niż była poprzednio. Cieszy się też, że nowy dom będzie miał strych pod strzechą.
Ojciec jest wciąż w dobrym humorze, bo teraz wreszcie zacznie mu się szczęścić. Bogactwo widzi mu się być już całkiem blisko, a myślistwu można się tu oddawać całymi dniami i tygodniami, gdyż zwierzyny jest pod dostatkiem. Nowa farma znajduje się na niewysokim wzgórku, otoczonym polami i gęstymi krzewami. Potok jest tu nieco dalej i dzieci muszą chodzić po wodę wiorstę od domu i muszą uważać, aby się z blaszanego wiadra nic nie ulało. A poza tym ośmioletni już chłopiec musi odtąd sypiać na strychu. Włazi się tam po kilku szczeblach, które ojciec przybił między belki ściany, łatwe to i zabawne. Na tej górce jest ciemno, bo nie dociera tam blask ognia z kominka i nie ma okien, które by przepuszczały światło poranka. Ale zimą jest tu chłopcu daleko lepiej, bo strzecha jest niska, a szczeliny są dobrze pozalepiane i zabezpieczają przed deszczem i wiatrem. Za to w lecie jest tu straszliwie gorąco, a nie ma dymnika, przez który wnikałoby chłodniejsze powietrze.
Ma się tu dużo swobody. Rodzice matki przybyli także do Indiany, nazywają się także Sparrow i przyprowadzili z sobą swego 18-letniego przybranego syna, Denisa Hanksa. Dla małego Abrahama są bardzo uprzejmi i dobrzy. Nie są też wcale jeszcze tacy starzy.
Tutaj, w Indianie, trzeba się trzymać kupy, bo jest tu jeszcze dość dziko, a niedźwiedzie już uniosły jednego z osadników. Dlatego przed chatą wiecznie pali się ogień dla odstraszania zwierząt i dla osuszania wilgotnego powietrza dokoła niej. Bo powietrze płynące z mokradeł jest niezdrowe, zwierzęta i ludzie cierpią przez to i nawet dzieci muszą żuć korę peru, aby się zabezpieczyć przed malarią. A kora ta jest taka, że nawet gdy pomaga, to mocno przygnębia ludzi na duchu, osobliwie dzieci, więc niełatwo zdobywają się na wesołość. Jednakże dziwaczny jakiś strach przed prerią pędzi tych ludzi coraz głębiej w lasy, w których muszą sobie naprzód kopać nory i z wielkim trudem karczować i uprawiać ziemię, aby można było zasiać kukurydzę. Więc i dzieci muszą tu pomagać, szczególnie taki krzepki chłopak jak Abraham. Na wiosnę muszą siać, w sierpniu pomagać przy żniwach, potem w wydrążonym pniu drzewnym obuchem siekiery wymłócać ziarno, a w ciągu całego roku muszą pomagać matce lub też ją zastępować, czy to karmiąc świnie, czy dojąc krowy. Prócz tego trzeba pamiętać o tym, żeby nie zabrakło ani wody, ani drzewa. Tak monotonnie upływa życie – dzień za dniem, rok za rokiem. Zimą bywa tak, że umyć się można tylko od czasu do czasu. Przez wiele dni ludzie siedzą skuleni w chacie przy ognisku. Przychodzi sąsiad i wszyscy, nawet kobiety, piją, palą, zażywają tabakę, spluwają i opowiadają straszliwe historie.
Ale pewnego dnia październikowego, po dwuletnim tutaj pobycie – może dlatego, że krowy nażarły się czegoś niezdrowego, a może tylko z powodu wilgoci gruntu – wybucha gwałtowna febra i zwala z nóg wszystkich i wszystko dokoła. Konie padają, owce wiją się na ziemi, mleko trzeba wylewać, ludzie zarażają się i jęcząc, leżą na swoich siennikach wypchanych liśćmi. A tymczasem najbliższy lekarz znajduje się o trzydzieści pięć mil stąd i w swoim obwodzie ma pracy ponad siły. Przez ciężkie przygnębienie przebija się pragnienie uratowania swoich bliskich i siebie. Bezwład i wysiłki mieszają się ze sobą, nikt nie troszczy się o zdrowe dzieci, nikt nie pomyśli, kto tam w domu gotuje, kto opiekuje się chorym i zdrowym bydłem, kto ostrzy siekierę, kto suszy chrust, obiera rzepę, kto szyje skóry. Matka leży chora, wszyscy w ogóle leżą i zaczynają umierać.
Sąsiedzi umierają, dziadek i babka umierają na swoich siennikach w chacie, a potem umiera także matka. Jej suchotnicza natura, jej postać chuda i źle odżywiana, brak ochoty do życia potęgują i wspomagają chorobę. Chłopiec zaś, mający teraz około dziesięciu lat, stoi obok bladej milczącej kobiety i nie wie, co ma robić. Widzi, jak wielki, ociężały ojciec płacze, jego rozczochrana broda jest cała mokra. Między zgrozą a ciekawością upływa kilka dni. Od chwili gdy umarł pierwszy sąsiad, chłopiec widział, jak ojciec robił trumny z prostych szorstkich desek, a gdy je zbijał drewnianymi ćwiekami, każde uderzenie młotka przenikało chorych jak ciosy sztyletu. I zdrowych także.
Teraz przygląda się chłopiec, jak ojciec mierzy zwłoki zmarłej matki, a potem śledzi ukradkiem każdy ruch ojca, gdy ten tnie drzewo, łączy je ćwiekami, bo żelaznych gwoździ tutaj nie ma. Czasem ojciec woła na niego, żeby mu podał to lub owo, i wtedy chłopiec ojcu pomaga. Pierwszego dnia jest więc dużo roboty, bo trzeba skoczyć to tu, to tam, podać to i owo, i nie ma czasu na pytania i na zdawanie sobie sprawy z tego, co się stało.
Ale potem, gdy matkę układają w owej skrzyni, a skrzynię zakopują w ziemi i powracają do domu, a jej łóżko jest puste, melancholijnego chłopca opanowuje uczucie wielkiego opuszczenia. Ojciec przestał mu się podobać: przypominają mu się jego ostre słowa, czasem uderzenie. Wszystko dobre pochodziło od matki, która nigdy nie biła, zawsze się o wszystko troszczyła, a gdy bywała smutna, to niekiedy spoglądała na swego chłopca, który stawał się do niej coraz bardziej podobny. Uczucie jakiejś tajemnej więzi, której być może nigdy nie było, napełnia dziecko, rozwija się coraz bardziej i przeradza się w tęsknotę, która nie opuści go już nigdy w życiu. Skłonność melancholijnych natur do tęsknot za nieosiągalnym i straconym potęguje w nim miłość do wspominanej matki i podwaja jego melancholię.
Po upływie roku ojciec wybiera się w podróż do miasta i zapowiada, że wróci nieprędko. Może on sam powiedział dzieciom, że przyprowadzi nową matkę, a może to ich kuzyn podsłuchał jakąś rozmowę. Melancholijny chłopiec spędza całe dwa tygodnie w wielkim niepokoju, bo w jedenastym roku życia mógł już to i owo słyszeć o macochach. Pewnego wieczoru, w grudniu, ojciec niespodziewanie wrócił. Cztery konie przyciągnęły tu wóz z Kentucky. Konie były wypasione, a wóz wyglądał doskonale. Dziecięce serca biją niespokojnie: jaka też będzie ta macocha? Wysoka, jasna, rozmowna niewiasta wysiada z wozu. Ma kędzierzawe włosy i miłe rysy. Ale któż to jeszcze jest na wozie? Onieśmielone dzieci stoją przy płocie blokhauzu i widzą troje innych dzieci wysiadających z wozu, zaś ojciec, najbardziej ze wszystkich zakłopotany, podprowadza te dzieci do swoich i powiada, że na imię mają: Jan, Matylda i Sara. „Jeszcze jedna Sara!” – myślą tamte dzieci, ale nie mają czasu na rozmyślania, bo ojciec zabiera się natychmiast do wyładowywania koszy i skrzyń, w których znajdują się tkaniny i inne rzeczy. Ukazuje się też polerowana szafa i wreszcie prawdziwe łóżka.
W ciągu niewielu dni od pierwszego nieśmiałego uścisku dłoni doszło do dużych przemian, a gdy ojciec odzywał się do nowej matki, to okazało się, że jej też na imię Sara. Natychmiast zaczyna ona wszystko poprawiać, szczeliny muszą być należycie zalepione, stół musi być wygładzony i niebawem chłopiec sypia na strychu w prawdziwym łóżku razem z Janem Johnstonem, który mu opowiada, że tak nazywał się jego ojciec i że umarł tej samej jesieni, co i jego matka. „A więc ojciec znał tę nową matkę już dawniej, może już bardzo dawno?” – myśli chłopiec i stara się rozjaśnić sobie te mroki. W domu jest teraz zawsze dużo hałasu, bo w chacie mieszka odtąd troje dorosłych i pięcioro dzieci.
Nie wiadomo, czy ta druga pani Lincoln umie czytać, ale wiadomo, że ceni ona książki i dba o to, aby wszystkie dzieci chodziły do szkoły do pustelnika, który mieszka niedaleko od nich w blokhauzie. To natychmiast zdobywa dla niej serce chłopca, bo już od dawna pragnie on zbliżyć się do tajemnego skarbca, który ukryty jest w książkach. To jego pragnienie wzrastało zawsze, gdy słyszał przemawiającego proboszcza, geometrę albo wędrownego adwokata. Ojciec wciąż jeszcze myśli o tym tylko, aby z syna zrobić stolarza, i śmieje się z nowej matki, gdy ta mówi o nauce. On sam nie uczył się nigdzie i dobrze mu się dzieje. Jego wesołe i pogodne oczy ukazują mu cały świat w barwach jak najjaśniejszych i wszędzie dostrzegają nadzieję. Co niedzielę wszyscy chodzą do kościoła – pustej, chłodnej sali, gdzie często przemawia jeden z członków wspólnoty – ale co mówi, tego dzieci nie rozumieją. Lecz w szkole uczy się nasz chłopiec bardzo szybko i niebawem umie nawet pisać. Że uczył się szybciej i lepiej od innych, o tym niejednokrotnie mówił później jego kuzyn.
Szkoda tylko, że papier jest taki drogi i taki niedostępny! Więc węglem drzewnym maluje litery na wieku skrzyni, a gdy mu się pisanie jako tako udaje, przenosi napisane litery na drogocenny papier. W ten sposób już bardzo wcześnie uczy się zapamiętywać rzeczy ważne i przyzwyczaja się do zwięzłości. Tak uczy się Abraham Lincoln pisania, ale dopiero w czternastym roku życia będzie umiał pisać porządnie.
Palce jego nie są zbyt zgrabne, bo do jedenastego roku życia używał ich tylko do dźwigania i popychania. W zimie dzieci tak bardzo marzną, że wkładają im do rąk ogrzane kartofle, aby do szkoły nie przybywały ze skostniałymi rękami. Gdy pieniędzy bywa mało albo gdy trzeba ojcu pomagać, to oczywiście nie może pójść do szkoły, bo rąbanie drzewa do palenia w piecu jest pilniejsze, ciele kosztuje osiem dolarów, a książka niewarta nic. Dla syna zaś farmera z Dzikiego Zachodu siekiera ważniejsza niż pióro.
Tak, siekiery uczy się teraz używać, bo jak na swoje lata jest duży i krzepki, ojciec liczy już więc na siły swojego jedenastoletniego syna. Zabiera go ze sobą też na łowy; ze strzelbą zaznajomił go już dawno, a teraz niech strzela sam. Zgoła blisko grzebią kury, a nieco dalej widać tęgiego indyka: celować i strzelać! Chłopiec strzela i ptak leży na ziemi zabity. Podchodzą do niego. Nagle mały strzelec przeraża się. Po raz pierwszy uświadamia sobie niebezpieczną władzę, jaką jedna istota uzurpuje sobie wobec istoty innej. Stoi nad zabitym ptakiem i zupełnie zapomina o radości, jakiej doznawał zawsze na samą myśl o niedzielnej pieczeni, gdy ojciec powracał z łowów. Teraz nie doznaje żadnego innego uczucia prócz przerażenia. Oddaje ojcu strzelbę, ten patrzy na syna zdumiony i mówi niewiele. Ale irytuje się, gdy chłopak, którego pierwszy strzał był taki celny, opiera się i nie chce strzelać ponownie. Jak to, mieszkać w preriach, być krzepkim i zgrabnym wyrostkiem i nie być łowcą? Może chłopiec myśli o więźniach, może też na swój własny sposób zastanawia się nad innymi sprawami, ale sprawy te są ciemne i nie ma światła, które by je rozjaśniło.
Pewne jest tylko to, że Abraham Lincoln strzelił tylko raz jeden i nigdy w życiu strzału nie ponowił.
Najprzyjemniej teraz jeździć konno do nowego młyna. Bywa tam dużo ludzi i wszyscy, zdaje się, mają dużo czasu, bo każdy czeka, aż poprzednikowi zmielą jego kukurydzę. Każdy przyprzęga do kieratu własnego konia, na którym przyjechał, i każe mu dreptać w kółko. Dużo się tu gawędzi i można się wiele rzeczy dowiedzieć. Rozmawiają o nowym prezydencie i o tym, jak też się zakończą wybory: czy zwyciężą stany trzymające niewolników, czy też inne. Chłopiec słyszał o tych sprawach już razu pewnego w kościele, a gdy teraz zadaje ojcu pytanie, ten odpowiada mu na to, że stoi po stronie metodystów, którzy uważają, iż wszelką niewolę należy raz na zawsze skasować, bo to nie jest po chrześcijańsku, aby człowiek miał prawo zakuwać drugiego człowieka w kajdany i bić go biczem do woli.
Chłopiec spogląda na ojca z ukosa i słucha go bardzo uważnie, zważa też bacznie, co ojciec mówi, co robi, jaki jest dla matki i czy lubi pracować. W gruncie rzeczy obaj oni nie bardzo podobają się sobie, a ojciec stanowczo woli swego pasierba, lekkomyślnego Johnstona. Często mówią też, że ojciec jedzie do sądu, a potem słyszy, jak ojciec pomstuje na sąsiada i na rząd za to, że rząd domaga się od niego pieniędzy za grunty, które mu przydzielono. Czyż nie pracował na nich tyle lat, czy nie uprawił ziemi, czyniąc ją urodzajną? I teraz za to wszystko państwo domaga się jeszcze pieniędzy? Niewolnikiem się jest czy co? W oczach chłopca te wywody ojca nie są zbyt mądre, a to, że ojciec czytać nie umie i o wielu rzeczach po prostu wiedzieć nie chce, też go w oczach syna nie podnosi. Tylko to jedno podoba się chłopcu, że ojciec woli opowiadać historie, niż brać się do roboty, bo w całej okolicy nie ma ani jednego człowieka, który opowiadaniami umiałby tak pobudzić ambicję jak ojciec. A jeśli nie matka ma rację, lecz ojciec? Gdy ojciec ojca, Abraham, po którym chłopiec otrzymał imię, a którego Indianie zastrzelili, wyruszył do lasów, to w ciągu długich tygodni nie robił nic, tylko polował i karczował puszczę, nie spotykając nikogo.
Ale przy sposobności słyszy znowu, że ojcowi bracia podorabiali się majątków, że mają gdzieś duże dwory i są bogaci, ale żaden z nich się u ojca nie pokazuje. Gdy chłopiec wdaje się w rozmowę ze swoim dużym kuzynem, Denisem, to zawsze dowiaduje się czegoś nowego, a wtedy idzie do domu, na górkę, i w ciemnościach długo rozmyśla o słyszanym. Niedawno dowiedział się na przykład, że ojciec ożenił się z kuzynką swojego pana. A więc był przedtem parobkiem? Co więcej, już dawno chciał ją pojąć za żonę, ale ona go nie chciała i wybrała Johnstona, który był bogatszy. Wtedy i ojciec ożenił się z inną i dopiero, gdy jednemu umarła żona, a drugiej mąż, pobrali się zeszłej jesieni.
Dziwaczne myśli tłuką się po głowie młodego chłopca. A więc prawdziwa matka chłopca była dla ojca nieprawdziwą żoną? Czy może dlatego tak często bywała smutna? A jednak na nową matkę gniewać się nie może, kocha ją, bo troszczy się ona o wszystkie dzieci jednakowo. I tak szukając prawdy, zasypia obok swego przybranego brata, Jana, z którym nie jest spokrewniony ani przez ojca, ani przez matkę.
Czasem zdaje mu się, że jest ich w domu za dużo, bo nie dla wszystkich wystarcza jedzenia, i pewnego razu, gdy ojciec odmawia dziękczynną modlitwę przy stole, chłopiec, który widzi przed sobą tylko suche kartofle, woła nagle: „No, mój ojcze, dzisiaj nie ma za co tak bardzo dziękować!”. W ogóle coraz częściej robi swoiste uwagi o zdarzeniach życia codziennego. W młynie krzyczy na konia przy każdym obrocie: „Ruszaj się żwawiej, stary draniu!” – i bije go biczem. Aż raz, gdy znowu konia bije i woła: „Ruszaj się żwawiej!” – koń wali go kopytem w czoło tak mocno, że chłopak okrwawiony i omdlały pada na ziemię. Gdy się nazajutrz budzi z omdlenia, z ust jego spływają dwa niedopowiedziane słowa: „...stary draniu!”. Wszyscy wybuchają śmiechem, a on opowiada o tym zdarzeniu jeszcze po dziesiątkach lat, bo nigdy nie przestanie siebie obserwować i uczyć się na swych doświadczeniach wewnętrznych.
Pracy rąk i nóg nie lubi, ale wiecznie chciałby się uczyć, i to nie tak, żeby możliwie wiele wiedzieć, ale dowiadywać się, móc porównywać, poznawać naturę ludzką, przede wszystkim zaś samego siebie. Oczywiście, czytuje wszystko, co mu wpadnie w ręce, ale w ręce wpada mu niewiele, a w ciągu dnia jest mało czasu na czytanie, wieczorem zaś brak światła. W letnie wieczory więc, gdy jeszcze jest widnawo, siada w kucki na przystrzeszu i czyta, a w zimie przysuwa się do ogniska, rad, gdy znajduje tyle blasku, ile go koniecznie potrzeba do czytania, bo te kilka świec, jakie matka robi sama, gdy wyrabia mydło, przeznaczone są na święta. I cóż czytuje ten podrastający chłopak, gdy leżąc na brzuchu, twarz opiera na dłoniach?
Wszystko, co przypadek przywiewa tutaj na Zachód, odsłania mu całe dziedziny wiedzy niby przez szczelinę niedomkniętych drzwi, które natychmiast się zamykają. Wędrówka pielgrzyma Bunyana jest dlań okazją do badania własnego sumienia. Robinson jest tylko jaskrawszym obrazem ich własnego życia pionierskiego, a Biblia ma brzmienie wiekuistej melodii i odzywa się do chłopca od najwcześniejszych dni jego życia. Ale raptem wpadają do domu dwie nowe książki, przywiezione przez jakiegoś podróżnego lub może duchownego.
Bajki Ezopa otwierają przed nim ironiczne perspektywy na ludzkie słabości. Na tych bajkach ćwiczy się jego dusza, krzepi się jego współczucie. Zaś Życie Waszyngtona, a także Franklina, z mnóstwem historii i anegdot z czasów wojny, dają mu wiele z tych opowieści, jakie dotychczas słyszał tylko z ust ojca. Pewnego razu jeden z krewnych przynosi książkę, która jest własnością wujka: Leksykon etymologiczny Ballaya. W książce tej znajduje piętnastoletni chłopiec każde słowo angielskie i objaśnienie jego znaczenia. Co za skarbnica wiedzy! A potem przybywa do domu jeszcze bardziej interesująca książka: Lessons in Elocution W. Scotta, nauka wygłaszania mów, wskazówki stylu, zasady i mnóstwo przykładów – życie wielkich mężów, mowy Demostenesa, sceny z Szekspira dla wprawy. I jeszcze do tego Kentucky Preceptor! Tutaj znowu są zdania o odwadze, kobietach, obowiązkach, wolności, niewoli. Jest i wstępna mowa Jeffersona. Wszystko to jak rwący potok wśród żyznych pól przepływa przez dziewicze serce i czysty umysł tego chłopca! Wszystko odczytuje on bardzo uważnie, a ponieważ książek ma niewiele, więc każdą czyta po dziesięć razy. Czasem w tobołkach i paczkach z miasta znajdują się stare gazety, więc umysł chłopca uzupełnia sobie wiadomości tym, co w gazetach jest o życiu i rozmowach znakomitych ludzi.
Jeśli mu czasem wolno pojechać do miasta, do Gentryville, to z lady sklepowej bierze gazetę i czyta o nowych wyborach, o tym, że chcą wybrać Jacksona, człowieka z ludu, przeciwko knowaniom południowych arystokratów w śmiesznych krezach.
Bo w rozmowach, którym się uważnie przysłuchuje, w strzępach gazet, jakie wpadają mu w ręce, powtarzają się bezustannie słowa o Południu i o właścicielach niewolników, w małym sąsiednim kościółku, który budowano, gdy miał lat czternaście, także często o tym mówiono. Nie wszystko rozumie od razu, siaduje więc całymi godzinami w zamyśleniu i ze strzępów usłyszanych zdań stara się stworzyć sobie całość.
W kościele, który jest tylko blokhauzem, duchowny odprawia nabożeństwo przy świetle świec, a ludzie śpiewają psalmy i hymny; w domu też się dużo modlą, ale to interesuje chłopca mniej niż jego własne i samotne wędrówki przez duszę ludzką. Gdyby go teraz poznał jakiś człowiek z wielkiego świata i z dużą ogładą, to w młodzieńcu naszym dopatrzyłby się z pewnością przyszłego poety, i miałby rację, bo chłopiec pisuje wiersze i czytuje je przyjacielowi. Przede wszystkim wpaja sobie głęboko sprawy, o których czyta i słyszy, pamięta dobrze, co widzi. „Uczyliśmy się wzrokiem, węchem i słuchem – opowiadał później jego kuzyn. – Rozmawialiśmy o każdej rzeczy tak długo, aż wszystkie sprawy stawały się dla nas plastyczne i jasne”.
Doświadczenie chłopca rośnie z każdym rokiem, jakkolwiek świat jego otoczenia nie rozszerza się wcale. Ale teraz wolno mu czasem pojechać do Ohio, gdzie spotyka się wiele ludzi. Tam przy piaszczystym brzegu zatrzymują się arki, domy na łodziach, wśród których uwijają się czółna; ogromne tratwy, wiozące ładunki mąki i świń, wioślarze prowadzą bardzo zręcznie przez nurt wodny, ale gdy czasem przybywa jeden z nowych parowców, to zawsze bywa zepsuty, a ludzie siedzą i pukają młotkami przy pordzewiałych maszynach. Chłopca bardziej interesują tratwy i łodzie niż owe upiorne maszyny, bo od ojca nauczył się wydrążać pnie drzewne, aby zrobić czółno, i wie, jak się wiąże tratwy.
Stąd płynie się na Południe, ku morzu, które jest o tysiąc mil odległe od tych miejsc i zaczyna się tam, gdzie się kończy Missisipi. Ku temu Południu zwracają się wszyscy farmerzy, gdy pragną sprzedawać swoje wytwory; tam one są potrzebne, tam jest dużo pieniędzy, bo tam rodzi się bawełna i dlatego są tam niewolnicy. Myśli jego urywają się zawsze na Południu, ale wszyscy mówią o nim z tajonym strachem, a inni znowu jakby z nieczystym sumieniem. To spostrzega chłopiec, gdy siedząc na brzegu rzeki, śpieszy chętnie z pomocą, gdzie pomoc bywa potrzebna, a za to rozpytuje ludzi o to i owo.
W szesnastym roku życia jest już taki krzepki, że nazywają go najlepszym drwalem, a w siedemnastym ma wzrostu sześć stóp i cztery cale. W trzeciej szkole, do której mógł chodzić przez parę miesięcy, uczy się trochę staromodnych obyczajów, ale w gruncie rzeczy całe jego chodzenie do szkoły nie przekracza nawet roku. Chociaż pisze dobrze, to jednak ręce ma twarde i szorstkie, bo zawsze posługiwał się heblem lub piłą, pługiem lub lejcami, a najczęściej siekierą, z którą nie rozstawał się w ciągu długich lat. Gdy trzeba ściąć jakieś olbrzymie drzewo, to wołają jego, bo wiedzą, że jego siekiera wycina głębsze karby niż czyjakolwiek. Udźwignie też cały duży kurnik na ramionach i dlatego ojciec posyła go na robotę do obcych ludzi i każe sobie płacić za pracę syna po dwadzieścia centów dziennie. Jakie też myśli nawiedzają naszego młodzieńca przy takich robotach? Czy nie wspomina on zmarłej matki, która chodziła szyć do obcych, chociaż posiadała dom i pola? Czy może przypomina sobie owych więźniów, których drzwi ojciec otwierał i zamykał? Ale i sam ojciec mawiał przecież, że harowanie i jeszcze dopłacanie do tego to czysta niewola.
Rozmyślanie o wszystkim potęguje się w nim z każdym rokiem. Potrafi siedzieć spokojnie w ciągu długich godzin z kolanami pod brodą i plecami opartymi o ścianę, co się u niego nazywało „siedzieć na łopatkach”. Siedzenie i leżenie bardziej mu dogadzało niż chodzenie i jazda konna. Wprawdzie praca fizyczna wymaga od niego dużo ruchu, ale przy tej pracy nie czuje się szczęśliwy, a gdy chodzi, to niezdarnie wymachuje swymi długimi rękami. Malaria, skromne pożywienie i ciężka praca uczyniły go bardzo chudym przy wielkim wzroście, jego pierś nie jest dobrze rozwinięta, ramiona wysuwają się naprzód, a jako dziedzictwo po matce ma żółtawą suchą twarz, układającą się w przedwczesne zmarszczki, i proste rysy. Dziewczęta mówią prawdopodobnie, że ten wysoki Abraham jest brzydki, bo nie znają się na charakterze tej dużej głowy, nie dostrzegają odwagi jego męskiego nosa, nie pojmują też powagi wąskich ust, które milczą wobec wiekuistych pytań jego szarych smutnych oczu. Widzą w nim tylko proste rysy i godzą się zapewne z ojcem chłopca, który jako cieśla wyraził się o nim: „Wygląda, jakby był ociosany siekierą, ale nie oheblowany”.
Bywa też różnie usposobiony i uchodzi za śmiesznego dziwaka. Czasem na polu przy robocie odkłada łopatę, wyjmuje z kieszeni książkę i zaczyna czytać. Dolną wargę wysuwa naprzód, słowa wymawia głośno, aby i jego towarzysze pracy słyszeli. Zdarza się nawet, że wzywa ich do odpoczynku, każe im usiąść na kamieniu, albo na czym się zdarzy, i zaczyna do nich przemawiać. Zrazu dziwią się jego słuchacze, ale potem dostrzegają, że on to i owo wie o rzece, o wyborach, o dawnych czasach, bo o wszystkim mówi, jakby bajki opowiadał, mniej więcej tak, jak mówił jego ojciec albo jak czytał w książce Ezopa. Ale najchętniej przemawia tonem duchownego, wygłasza kazania jak ksiądz i pobudza innych do śmiechu. Chodzi mu o przemawianie, o ćwiczenie się w mówieniu, a na to potrzebuje słuchaczy, wszystko jedno jakich. Pewnego razu podchodzi ojciec do przemawiającego syna, spycha go z kamienia i wyzywa od leniów.
Innym razem Abraham widzi, że chłopcy dręczą żółwia, kładąc ogień na jego pancerzu; rozpędza dręczycieli, a w domu pisze artykuł przeciwko dręczeniu zwierząt. Jest to niezawodnie jego pierwsza próba, chociaż w owym czasie pisał już coś niecoś przeciwko wódce i pijaństwu. Ktoś pokazywał to starszym ludziom. Wygląda ten dziwaczny młodzieniec tak, jakby pragnął poratować i zwierzę, i człowieka. Jakiegoś psa ratuje spośród kry na rzece; w walce pięściarskiej śpieszy z pomocą pokonanemu, a wszyscy boją się go jako przeciwnika, bo gdy chodzi o bieg i skoki, to przy swoich długich nogach zawsze wychodzi z zapasów jako zwycięzca. Ponieważ jest takim siłaczem, więc go wołają, gdy trzeba zabić cielę, zaś on, który nie zrobiłby krzywdy nawet królikowi i nigdy nie chce strzelać do zwierzyny, zabija cielę bardzo zręcznie jednym uderzeniem i rozczłonkowuje je, jakby był myśliwym z zawodu. Za to dostaje trzydzieści jeden centów dodatkowo, prócz dniówki. Za to też cenią go ludzie, ale dziwią się, że to ten sam chłopak, który potrafi każdemu list napisać i ładnie zaadresować.
Ale ma on też swoje osobliwości dość śmieszne. Na przykład staje się nagle roztargniony i bez powodu wybucha śmiechem. Nikt tego nie rozumie prócz jego macochy. „Nigdy nie skłamał” – opowiada o nim ta mądra niewiasta i z pewnością mówi prawdę. Ale ponieważ do siedemnastego roku życia doświadczył niejednej krzywdy, a przynajmniej zwykły los ubogiego chłopca odczuwał jako niesprawiedliwość, więc pilnie uważa, czy się innym krzywda nie dzieje. A jeśli tak, to siłacz ten zaraz śpieszy z pomocą. Dlatego też bardzo uważnie przysłuchuje się rozprawom sądu wędrownego, który posiedzenia swoje odbywa w największym blokhauzie wsi sąsiedniej, i dobrze zważa, czy też skażą na powieszenie tego, co zabił Indianina. Półświadomie współczucie jego przenosi się na Indian, którzy są przeganiani i upośledzani. Ale rozumem bada starannie wszystko, co mu serce podpowiada i czego uczy doświadczenie. Gdy pewnego razu słyszał przemówienie znakomitego adwokata, postanowił – jak o tym później opowiadał – także stać się adwokatem. Ale gdy płonąc wewnętrznym żarem, wyciągnął rękę do adwokata, aby mu podziękować, znakomity pan nawet spojrzeć nie raczył na brudnego wysokiego wyrostka. Nazywał się Breckwridge, a po trzydziestu pięciu latach mieli się znowu spotkać. Młodzieniec wypożyczył sobie teraz kodeks stanu Indiana i rzucił pierwsze spojrzenie w świat ustaw państwowych.
Jednocześnie stara się i dla siebie zdobyć pewien stopień wolności i zdobywa go raczej siłą swego ramienia niż za pomocą piszącej ręki. Bo tylko krzepki i zręczny wyrostek potrafi szybko i sprawnie przeprowadzić dwóch podróżnych z tobołami z brzegu Ohio na statek parowy, tak że zadowoleni z niego rzucają mu srebrny pieniądz. Pół dolara! Lincoln nie wiedział, że w ciągu godziny można zarobić pół dolara! Ten fakt oraz wdzięczność owych obcych wryły się głęboko w jego umysł – nie zapomni o tym nigdy.
Gdy skończył lat siedemnaście, Sara kończyła dziewiętnaście i miała wyjść za mąż. Prawdopodobnie oddano mu jej papiery do przejrzenia. Przy jego dążeniu do samopoznania, przy istnej pasji poznawania rozmawiał niezawodnie już dawniej z kuzynami o swoich przodkach i natknął się przy tym na jakiś niejasny punkt. Wystarczyło przecież zapytać samego siebie, dlaczego to jego oraz Sary zmarła matka w papierach swoich nazywała się Nancy Hanks, a dziadkowie Sparrow. To przenikliwe spojrzenie chłopca, zwracającego się z zapytaniem do ciotki, musiało przecież dostrzec jej zakłopotanie, a zaciekawienie jego musiało się jeszcze wzmóc na skutek niejasnych słów kuzyna. Wiadomo tylko tyle, że dowiedział się o tym, czego mu jako dziecku nie mówiono. Babka była w rzeczywistości tylko ciotką matki, natomiast krzepka i żywa ciotka Sparrow, która miała taki śmiały charakter pisma, była jego prawdziwą babką. Czemuż nie mówiono tego dzieciom? Cóż to się stało tak osobliwego? Ze wzrastającym zdumieniem dowiaduje się o tym młodzieniec.
Jego własna matka, której pamięć była dla niego święta, była nieślubnym dzieckiem swej matki Hanksówny. Jej surowi rodzice wygnali ją z domu, zajęli się jej córeczką niemającą ojca, a bezdzietna siostra wychowała ją, nie dając swego nazwiska. Później babka wyszła za mąż za Sparrowa i urodziła mu jeszcze dziewięcioro dzieci.
Kimże był jego dziad? – zadawał sobie pytanie badawczy umysł młodzieńca. Dochodził więc wszystkiego dalej i dowiedział się, że stara niewiasta, która pochodziła z Wirginii, była, gdy wojna dobiegała końca, bardzo młoda. W Życiu Waszyngtona doczytał się przecież, jak to owego czasu żołnierze i różni awanturnicy włóczyli się w stronach południowych. Że dziewczyna z temperamentem stawała się wtedy łatwo matką, w tym nie było nic osobliwego, bo to się w sąsiedztwie zdarzało nieraz; dziewczyna wychodziła wtedy za ojca swego dziecka, o wszystkim się zapominało i wszystko się przebaczało.
Ale tutaj chodziło o jakiegoś nieznanego, a chociaż wnuk nie wszystkiego się dowiedział, co o życiu babki wiedzieli inni, to jednak musiał wywnioskować, że niezawodnie południowiec stał się ojcem jego matki. Co to był za jeden? Oficer? Bardzo możliwe. Pan? Prawdopodobnie. Być może, iż był to posiadacz niewolników.
W umyśle pytającego powstaje wielki zamęt. Pytań jest coraz więcej i nie skończą się one nigdy; dopiero znacznie później przyzna się jednemu ze swoich przyjaciół, że właściwości swego charakteru i swoje uzdolnienia przypisuje owemu nieznanemu w Wirginii, który był jego dziadkiem. Teraz wie tylko tyle, że na świecie nie ma nic pewnego, że dokoła niego wszystko się chwieje. Ciężkie przygnębienie wzmaga jego wrodzoną melancholię i potęguje uczucie straty i osamotnienia, które mu już dawno towarzyszyły. Matka rządząca domem, jakkolwiek bardzo jest dobra, nie jest jednak jego matką, babka nie była jego babką, ojciec starał się naprzód o inną, a ożenił się nie z tą, której pragnął. Ale teraz, gdy jego siostra Sara wychodzi za mąż i łączy się z domem Grigsby, on zaś pisze na tę uroczystość wiersz, spostrzega, że przyszli krewni siostry spoglądają na nią z góry, jako że są bogaci i mają dużo pieniędzy.
Wkrótce po weselu widzi, że rodzina Grigsby każe młodej niewieście, jego siostrze, ciężko pracować. Następnego roku siostra umiera podczas połogu, a wszyscy mówią, że zabiła ją ciężka praca. Czyż oburzenie dziewiętnastoletniego młodzieńca może znać granice wobec tego wszystkiego? Matka umarła, siostra umarła, ojciec żyje z dnia na dzień i niczego się nie dorobi, wszyscy jego krewni dzięki pewnemu kłamstwu znaleźli się wobec niego w fałszywym położeniu. I na co to wszystko? Z powodu zależności? Tak, dlatego, że są na świecie bogaci, którzy słabych uciskają, każą im za siebie szyć i drzewo rąbać, nawet z synowych swoich robią dziewki służebne, a gdy im się podoba, to pewnego pięknego dnia uwodzą dziewczęta, jakby to były czarne niewolnice!
Nieco później, gdy w rodzinie Grigsby odbywają się od razu dwa wesela, ludzie ci obrażają swego szwagra wobec całej wsi i nie zapraszają go na wesele. Wtedy po raz pierwszy budzi się w Abrahamie Lincolnie pragnienie obrony, a gdy zaczyna się bronić, ukazuje się natychmiast gatunek jego broni. Jest to nieszkodliwa ironia, chłopski kawał własnego pomysłu. Przy pomocy innego młodziana urządza rzeczy tak, że izby obu młodych par zostają pozamieniane. Gdy po uczcie obie młode mężatki odprowadzono do ich sypialni, a druhny już się z nimi pożegnały, gdy z czubów kurzyło się po nadmiernym spożyciu wina, wtedy wystraszona matka obu synów biegnie do jednej z izb i woła: „Ależ, Rubenie! Kładziesz się do łóżka nie ze swoją dziewczyną!”.
Nazajutrz wszyscy o tym wiedzą i cała wieś bawi się kosztem nowożeńców. Zaś Lincoln pisze bezimiennie satyrę, gubi ją tak, że owa rodzina znaleźć ją musi, a jednocześnie umie się postarać o jej rozpowszechnienie. Nazywa się ona Księgą Rubena i jest naśladownictwem stylu biblijnego. W zdaniach pełnych sarkazmu opowiada zdarzenie przez samego siebie zaaranżowane i tak zgrabnie przesadza, że jeszcze po latach opowiadają sobie ludzie, iż historia ta była w Indianie popularniejsza od Biblii. Pokazało się tedy, że w tym Abrahamie tkwiło jednak coś osobliwego.
Uczucia, które doprowadziły go do takiej satyry, byłyby żywego i namiętnego człowieka o takiej sile, jaką rozporządzał Abraham, doprowadziły do pragnienia zemsty i powetowania krzywdy, ale Lincolna cechowała rozwaga. Był on lepszym znawcą ludzi niż ich kierownikiem, lepiej umiał opowiadać, niż reformować, więc z jego młodzieńczych gorzkich uczuć rodzi się często drwina, częściej współczucie. Woli wspomagać uciśnionych, niż karać gnębicieli, i wszystko, czego dotknie radą i czynem, będzie kierowane tym jego zmysłem sprawiedliwości i godności ludzkiej, zmysłem, który za upokorzenia odpłacać będzie sercem.
Pewnego dnia życie otwiera mu oczy na nowe rzeczy. Na drodze złamał się powóz w topieli; z trudem przywleczono go do warsztatu ojca. Z powozu wysiadła jakaś pani z córkami, weszła do blokhauzu i w oczekiwaniu na naprawienie wozu zaczęła rozpakowywać toboły, aby się zabrać do gotowania. Zdaje się, że zabawiła w domu Lincolnów kilka dni. Lincoln opowiadał później, że panie te miały ze sobą książki i czytywały na głos. „Jedna z panien podobała mi się bardzo i później dużo o niej myślałem. Gdy pewnego dnia leżałem w słońcu, ułożyłem sobie w głowie wiersz o tej pannie. W wierszu tym było, że wziąłem ojcowskiego konia, pojechałem za nią i dogoniłem ją, co ją bardzo zdziwiło. Rozmawiałem z nią i ostatecznie udało mi się namówić ją do ucieczki ze mną. W nocy posadziłem ją koło siebie na konia i ruszyliśmy przez stepy. Po kilku godzinach przybyliśmy do pewnej wsi i przekonaliśmy się, że była to ta sama wieś, z której wyjechaliśmy. Przenocowaliśmy tam. Następnej nocy koń przyszedł na to samo miejsce – i tak się to powtarzało. Więc zrozumieliśmy, że nie wolno nam uciekać. Wreszcie zdołałem przekonać jej ojca, aby mi ją dał za żonę. Nieraz postanawiałem napisać te wiersze, ale widziałem, że to niewiele warte”.
Jak drobne to zdarzenie odsłania poetycką naturę Lincolna! – nie dlatego, że pisał wiersze, ale dlatego, że w przypadku dostrzegał symbol. Odsłania nam ono także głębię życia duchowego tego młodzieńca. Chociaż był bardziej krzepki i większy od swoich rówieśników w całej okolicy, to jednak wobec kobiet pozostał nieśmiały. W późniejszych czasach, gdy każdy farmer umiał coś opowiedzieć o Lincolnie, żaden z nich nigdy nie opowiadał o jakichś jego przygodach z dziewczętami. Czy dziewczęta wydawały mu się zbyt szorstkie? Być może. Jedna z jego przybranych sióstr, która się w nim kochała, poszła za nim pewnego razu do lasu i po indiańsku skoczyła mu niespodzianie na kark, przy czym skaleczyła się w nogę o siekierę, którą Abraham zawsze nosił przy sobie. Opatrzył wtedy jej skaleczenie, jak umiał, i odesłał ją do domu.
W tych dwóch skromniutkich przygodach zawiera się bodaj całe życie miłosne młodego farmera-olbrzyma. Dziewcząt unika, ale za to opowiada bardzo chętnie dziwaczne, czasem wprost dzikie przygody. Że jednak przygód tych nigdy nie było, więc opowieści jego są tak przyzwoite, iż nigdy żaden człowiek nie byłby go mógł nazwać swawolnym, nawet żaden z tych przyjaciół, którym wieczorami czytywał różne swoje krzepkie kawały. Chociaż w marzeniu zabiera się do uprowadzenia wytwornej panienki, to jednak przeraża go to tak bardzo, że sam zawraca na drogę legalną, na której ubogiemu chłopcu taka rzecz udać się przecież nie mogła. Jednocześnie ucieka z niebezpiecznej dziedziny realnych możliwości pod ochronę poetyckiego utworu i przenosi swoje przeżycia w świat inny, w którym wytworna panna z powozu i ubogi stolarczyk z ulicy przebiegają na jednym koniu równinę stepową, a jednak dotrzeć do siebie nie mogą. Nieśmiałość i rezygnacja, tęsknota i lęk przed rzeczywistością tkają mu kobierzec marzenia i rozpływają się w wierszach, które nigdy nie zostały napisane.
Ale świat pędzi z łoskotem naprzód i niebawem powoła ku sobie wyczekującego. Ponieważ widziano, jak młody i krzepki Lincoln umiał się krzątać nad rzeką, więc jego pracodawca, farmer, namawia go, aby towary jego zawiózł do Nowego Orleanu. Wspaniała okazja do wydostania się z lasów i wsi, zobaczenia Missisipi i wreszcie morza. Zgadza się chętnie, razem z synem farmera buduje tratwę, na krzepkich swoich ramionach zanosi na rzekę tuczone bydło i mąkę kukurydzianą. Za pieniądze ze sprzedaży tych rzeczy mają nakupić bawełny, tytoniu i cukru. Ma to być ładunek powrotny.
Gdy przybywają do Cairo, u ujścia Ohio rozwiera się przed nim ojciec wszystkich rzek, żółty, mętny, nieogarniony spojrzeniem. Nowi ludzie i nowe kraje, nowe kwiaty i ptaki ukazują się po drodze wiodącej ku Południu, ale nie brak też burzy i niebezpieczeństw, ławic piaskowych i wirów zgoła niespodziewanych. Gdy pewnej nocy spoczywają w pobliżu jakiejś plantacji, zakrada się ku tratwie banda łazikujących Murzynów, którzy chcą tratwę złupić. Nasz olbrzymi flisak rzuca się na nich z drągiem, a Murzyni przerażeni widokiem olbrzyma dają się łatwo przepędzić z rzeki i wybrzeża. Zaczepiony flisak jest wszakże taki zły, że razem z towarzyszem puszcza się w pościg za rabusiami i wraca na tratwę okrwawiony. Takie było pierwsze spotkanie Lincolna z Murzynami.
Coraz szersza jest olbrzymia rzeka, coraz gorętsze są dni i parniejsze noce. Być może, iż poeta tkwiący w młodym flisaku zadaje sobie pytanie, czy takie jest naprawdę życie. Zwierciadło wiekuistego ruchu widzi on zapewne po raz pierwszy, gdy dociera do wielkiej przystani. Oto jest Nowy Orlean, ale morza tu jeszcze nie widać, bo tysiące tratw zdają się zamykać wyjście na morze. Wielkie okręty, jakich w Indianie nigdy nie widział, statki morskie, są tu zakotwiczone, piętrzą się tu istne góry worków mąki przywiezione z Północy, dokoła pełno dymu, zgiełku, nawoływań, wrzasku. Wysokie kominy statków zdają się wybiegać na ląd, bo na brzegu widać pierwszą kolej żelazną! Ale co to za toboły ogromne, których taka masa piętrzy się pod blaszanymi dachami wybrzeża? Tu i ówdzie spod opakowania wyziera biała puszysta masa i po niej łatwo się poznaje, co to jest. A więc to jest owa sławna bawełna, o której tyle się gada na całym świecie? Lincoln już od dłuższego czasu nosi bawełniane spodnie i ma bawełnianą marynarkę, którą wdzieje, gdy będzie wychodził na miasto. Ale gdy sobie przepowiada wszystkie pytania, które go dręczyły, gdy myśli o niewolnikach i wyborach prezydenta, to na widok tych tysięcy bel z bawełną potrząsa głową.
Jego zdumienie wzmogło się, gdy pozbyli się ładunku i ruszyli do wielkiego miasta. Na ulicach roi się od białych, czarnych i mieszańców. W wytwornych powozach jeżdżą Europejczycy w różnokolorowych szatach, niewiasty mają na głowach wielkie kapelusze, śmieją się i wachlują. Wszyscy są weseli, zajęci, pełni wielkich nadziei, niezawiśli wśród tych rozkoszy życia. A gdzież są niewolnicy? Aha, tam jest taki szyld, malowany wielkimi literami: „Płacę każdej chwili najwyższe ceny za Murzynów wszelkiego rodzaju! Zakupuję na licytacjach! Zbudowałem więzienie dla ich przechowywania!”. Na rogu ulicy widać inne ogłoszenie: „Sto dolarów nagrody otrzyma ten, kto przyprowadzi mego zbiegłego Mulata. Woła się go: Sam. Jasne włosy, niebieskie oczy, cera czerwonawa, taka jasna, że można go wziąć za białego”.
„Ach, więc to są ci wydziedziczeni – mówi sobie młody flisak. – Poszukuje się ich jak cennych psów, sprzedaje na licytacji jak konie, zamyka się ich w więzieniu jak zbrodniarzy”. Wszystko, co słyszał w domu od ojca, co mówił duchowny w kościele i o czym sam czytał w gazetach, nabiera teraz życia, zaciekawia go i pociąga na plac licytacji. Wchodzi do hali pod dachem z blachy, gdzie ostre światło łamie się z ostrym cieniem. Tu odbywa się oglądanie i sprzedawanie niewolników.
Kilkudziesięciu ludzi w ładnych ubraniach i dobrych butach zebrało się tutaj. Mają cylindry na głowach. Po ich ciemnej skórze widać, że przybyli ze wsi, że mają coś do sprzedania i coś będą kupować. Zdrowi wypasieni ludzie, w najlepszym nastroju portowym, gotowi wesoło się zabawić! Ludzie ci już wypili po trosze, bo hałasują, trącają się, mrugają na siebie i wybuchają śmiechem. Inni natomiast zachowują wielką godność, stoją spokojnie z dala i robią notatki. To są rycerze Południa, o których tyle razy czytał w gazetach. Są wśród nich ordynarni i wytworni, hałaśliwi i powściągliwi, a swymi obyczajami różnią się od wszystkich ludzi, jakich widywał na Zachodzie, nawet wśród bogaczy. Wszyscy ci ludzi to dziedzice, mają wielkie majątki i bogactwa po ojcach, nigdy sami nie pracowali i dlatego nie budzi się w nich żaden skrupuł, gdy kupują ludzi.
Przed nimi stoi handlarz niewolników, człowiek chełpliwie hałaśliwy, ubrany z przesadną i ordynarną elegancją, z biczykiem w ręku, którym wskazuje poszczególnych nagich Murzynów, powoli krążących dokoła i pokazujących się nabywcom. Wszyscy niewolnicy mają łańcuchy na nogach, a gdy któryś z nich przystaje lub też biegnie zbyt szybko, to handlarz i jego ludzie biją go i szturchają. Wśród niewolników znajduje się Mulatka, młodziutka panna. Nabywcom osobliwie podoba się ta dziewczyna. Na znak agenta występuje ona z koła, z łańcuchem na nodze, prawie naga, tak jak klejnot wyciągnięty z szopy dla sprezentowania go panom w jego zdrowej młodości. Handlarz wskazuje na Mulatkę i woła: „Panowie nabywcy będą mieli dużo uciechy!”. Przy tych słowach wszyscy mężczyźni myślą o tym samym i dlatego podbijają cenę.
Przybyszowi ściska się serce. Jest przecież młody, więc nic dziwnego, że na biedne stworzenie w kwiecie życia spogląda z niepokojem. Jest farmerem białej rasy, więc widok ten go oburza. A oprócz tego Lincoln jest przecież także poetą i dziewczęco nieśmiałym młodzieńcem nieznającym kobiety, wszystko razem więc składa się na potężne wrażenie, które wstrząsa nim do głębi. Wszystko, co musiał wycierpieć wskutek swej zależności, każda jego myśl o losie ojca i matki, pełna goryczy, skłębią się w jednym pytaniu o nieznanego dziadka. Mógł on być akurat taki jak jeden z tych panów. Jego serce, rozmawiające samo ze sobą, zamracza się męczącymi myślami. Całe jego współczucie przenosi się na tych nagich spętanych ludzi, wszystkie wątpliwości snują się dokoła tych wolnych, bogato poubieranych kupców. Z sercem zranionym opuszcza to miejsce.
Po kilku dniach rozpoczyna się podróż powrotna w górę rzeki. Gdy po trzymiesięcznej podróży wraca do domu, posiada nowe wielkie doświadczenie i dwadzieścia cztery zarobione dolary.
Po powrocie zastaje w domu wielki ruch. Krewni mieszkający jeszcze dalej na Zachodzie opowiadali, że tam, w Illinois, jest dopiero prawdziwy raj, ziemia jest tam ogromnie urodzajna i – kto szuka szczęścia, niech nie marudzi! Może rozmyślnie przesadzali, żeby przez pociągnięcie ludzi w tamte strony poprawić własne położenie. Ale wśród kolonistów Indiany dużo jest takich, którzy im wierzą, bo trzy rodziny wybierają się natychmiast w okolice Dekatury.
Tomasz Lincoln, ojciec Abrahama, ma tam krewnych, a przy swojej wiecznej pogoni za szczęściem i przy stałym poszukiwaniu dobrych łowów, niespokojny i ciekawy ten człowiek, rozgoryczony swymi procesami o ziemię, nie chce słyszeć ostrzeżeń, że na Zachodzie grasuje febra. Sprzedaje swoją posiadłość za sto dwadzieścia pięć dolarów, jego żona sprzedaje posiadłość miejską po pierwszym mężu za sto dwadzieścia trzy dolary, pakuje się manatki i rusza się w świat, jak wtedy, przed kilkunasty laty, gdy się opuszczało Kentucky. Ale tym razem wyrusza w drogę ośmioro dorosłych i czworo dzieci oraz czternaście sztuk bydła, więc i tobołów jest znacznie więcej, i nie za wiele dla nich dwóch wozów. Jeden z nich ma prowadzić Abraham, na którego siły liczą wszyscy. On zaś stał się tymczasem bardzo praktyczny: w mieście kupuje za wszystkie pieniądze, jakie posiada – to znaczy za jakieś trzydzieści dolarów – guziki, igły, podwiązki, trochę towarów galanteryjnych oraz noży. Są to rzeczy, które wszędzie są potrzebne i drogo kosztują.
Podróż trwa całe dwa tygodnie. Wieczorami bywa chłodno jak w zimie, ale gdy pewnego razu pies się odbija od gromady i pozostaje na drugim brzegu rzeki, Abraham wybiera się po niego i bosymi nogami brnie przez wodę. Wreszcie przybywają do Dekatury, nowego miasteczka. Krewni przyjmują ich uprzejmie i na razie przygarniają do siebie. Niebawem cała preria znika pod śniegiem i w ciągu długich dni nikt nie odważa się wyjść z chaty, chyba po drzewo na opał. Ale Abraham jest zadowolony, bo po drodze rozprzedał wszystek swój towar, i to tak dobrze, że teraz ma przeszło dwa razy tyle, ile wydał. Ludzie są tu jacyś żwawsi i pełni nadziei. W duchu zbierają już bogate żniwa i byle się posiadło własny blokhauz, to wszystko inne pójdzie jak z płatka.
Gdy się trochę ociepliło, nasz dwudziestojednoletni olbrzym bierze w garść siekierę i zabiera się do ścinania drzew na budowę nowego domu. Gdy wieczorem zwozi je poprzywiązywane postronkami do otwartego wozu ciągnionego przez woły, gdy je na odpowiednim miejscu obciosuje, zręcznie używając siekiery i opierając wszystko na własnej sile, która jest znacznie większa od siły ojca, czy jest tu choć jeden człowiek, który przeczuwałby w jakimś stopniu, co się tu dzieje i jaki zachwyt otoczy kiedyś tę budowlę? Nikt, a już najmniej sam budujący, nie odczuwa nic innego prócz pragnienia, aby jak najprędzej zbudowany został blokhauz. Subtelne drgnienia duszy, miłość i wolność, wyrzeczenie się niewolnictwa to dla natury jego jakby symbole. Ale praca jego krzepkich rąk stała się dla niego zwyczajem i nic nie świadczy o tym, że przywiązywał do niej wagę osobliwą. Gdy wreszcie dom jest zbudowany, głównie jego własnymi siłami, życie płynie tak samo jak w Indianie. Razem z kuzynem Hanksem przeoruje piętnaście morgów gruntu i obciosuje drzewo dla otoczenia domu płotem i zabezpieczenia go przed wilkami albo i przed ludźmi.
Ojczyzna? Jakże miało się w nim zrodzić uczucie dla ojczyzny, skoro w ciągu swego dwudziestoletniego życia cztery razy musiał zmieniać dom, wieś i krainę? Kentucky, Indiana, Illinois były dla niego tylko zmianą obrazów. Ojczyzną Lincolna jest cała Ameryka.
Tyle tylko, że tutaj nieco więcej zarabia, bo z całej okolicy wszyscy zwracają się do niego, gdy potrzebny jest mocny pracownik. Natychmiast bowiem po przybyciu na nowe miejsce pokonał w walce zapaśniczej największego miejscowego siłacza i od razu ustalił swoją sławę. Pewnego razu wywraca się łódź i nikt nie umie poradzić, ale Abraham przywiązuje u brzegu pień drzewa, na tym pniu przysuwa się do rozbitków i wyciąga ich na brzeg. O takich jego czynach rozchodzą się wieści daleko poza młodą osadę, gdzie jeszcze nie ma tradycji ludzi mocnych, bogatych albo wielkich, gdzie wszystko jest jeszcze chwiejne i zaczyna się dopiero ustalać.
Jest na przykład taki stary major z czasów wojny o niepodległość; Abraham buduje dla niego potężny płot i dostaje parę niebieskich spodni z sukna. Każdy metr tego sukna kosztował czterysta pni, które trzeba było porozszczepiać. Ale oficer ten ma książki i wypożycza je Abrahamowi. Gdy pewnego razu w mroźną zimę łódź jego wywraca się i gdy do brzegu trzeba dopłynąć duży kawał, a potem biec daleko, przybywa Lincoln z odmrożonymi nogami do pewnego farmera, który był dawniej sędzią. U zacnego tego człowieka pozostaje kilka tygodni, pomaga w robotach domowych, nosi drzewo i wodę, jak do tego był przyzwyczajony w domu, ale zarazem czytuje kodeks stanu Illinois. Jest to druga księga prawa, jaka wpada mu w rękę.
W pobliskim Charlestonie jest też mała drukarnia i są gazety, a gdy mądra głowa zacznie porównywać to, co jest w gazetach o debatach i procesach, z tym, co się czytało w obu kodeksach, to wszystkie szczegóły łatwo można sobie powiązać w całość. Poczucie własności jest tutaj podstawą prawa, kradzież zdarza się rzadko, może jeszcze rzadziej od zabójstwa podczas bójek, i traktowana jest jako coś gorszego niż zabójstwo. Od najwcześniejszych lat Lincoln przyzwyczajony jest sam sobie radzić, a z własnych błędów uczy się więcej niż z nauk, jakie otrzymuje od dorosłych. Jako chłopiec i młodzieniec widział skutki zależności na ojcu, matce i siostrze, a najlepiej poznał je na samym sobie i dlatego przy swoim badawczym usposobieniu i przy stosunkach całego kraju opartych na samopomocy, obraz życia prawnego odtwarza bardzo łatwo z przypadków powszednich, z teorii i z praktyki. Sam zresztą pragnie bezustannie coraz większej sprawiedliwości i już jako chłopiec staje w obronie dręczonych zwierząt. Teraz młody drwal spotyka się z ochronnymi przepisami państwowymi i orientuje się w nich bardzo prędko.
Czyż trzeba się dziwić, że przy swojej skłonności do opowiadania zaczyna w sąsiedztwie przemawiać publicznie? Już choćby dla zapamiętania tego, co właśnie czytał, musi sobie te rzeczy powtarzać na głos. Oto jest na przykład człowiek, który przemawia przeciwko uregulowaniu rzeki, o które gmina zabiega w parlamencie. Lincoln zna tę rzekę, bo na niej wywróciła się jego łódź, z niej ratował tonących ludzi i na jej falach przepłynął tysiąc mil aż do morza. Naturalnie, że trzeba ją uregulować. Więc pewnego wieczoru kuzyn wzywa go, aby na zgromadzeniu chłopów przemówił przeciw owemu przeciwnikowi regulacji rzeki. Nasz olbrzym gramoli się więc na skrzynię, otwiera usta i zagaduje przeciwnika regulacji tak zdrowo, że i pies by od niego kawałka chleba nie przyjął. Z opowiadacza historyjek staje się niebawem mówcą, ale opowiadaczem pozostanie przez całe życie. Na owej skrzyni w Dekaturze Lincoln wygłosił swoją dziewiczą mowę. W tym samym mniej więcej czasie napisał na podstawie tego, co czytał i słyszał, artykuł o ustroju państwowym Ameryki, później coś o alkoholu. Duchowny i adwokat, którzy te rzeczy czytali, drukują je w gazecie miejscowej.
Ale sława jego siły przewyższała sławę jego wiedzy. O tym, jak ratował ludzi z niebezpieczeństw, jak zręcznie umiał pracować, dowiedział się pewien farmer, imieniem Offut, i ten to farmer wyprawia go w towarzystwie kuzyna Hanksa z drugim, jeszcze większym transportem rzeką na Południe. Co miesiąc dostanie szesnaście dolarów. Na próżno stara się ojciec zatrzymać go w domu jako najtańszą siłę roboczą: taki chłopak w domu nie usiedzi. Najpierw buduje tratwę długości osiemdziesięciu stóp długości na osiemnaście szerokości, a gdy potem odpływa w świat, porządnie ubrany, w spodniach jak się należy i w kapocie, ba, nawet w kapeluszu na głowie, to tak jakby odjeżdżał na zawsze, bo od tego czasu już tylko z rzadka zajrzy do domu we wsi ojcowskiej. Blokhauz, który sam zbudował, podobnie jak i jego tratwa, zniknie. Jest to ostatni blokhauz, w jakim mieszkał.
Mamy wiosnę, a Lincoln liczy dwadzieścia i dwa lata. Jego życie farmerskie skończyło się.
Niebawem zagraża im niebezpieczeństwo. Przy wielkim skręcie rzeki była tama młynarza: o nią zaczepia się wielka tratwa. Wśród wiru rzeki ładunek przesunął się na tył tratwy, a ta zanurza się w wodzie. Wszyscy boją się, że zatoną razem z ładunkiem. Z pobliskiej osady przybiegają ludzie, dają znaki, krzyczą, ale poradzić nie mogą. Lincolnowi udaje się przyciągnąć łódź i zabezpieczyć ładunek. Potem na przedzie tratwy robi dziurę, aby woda mogła odpłynąć, tam właśnie, gdzie się tratwa zaczepiła o tamę. Niebawem po okolicy zaczynają opowiadać o śmiałym czynie nieznanego żeglarza-olbrzyma i to ustala jego iście legendarną sławę w tej wsi, która nazywa się Nowy Salem. Ale o tej sławie on nic nie wie, a jeszcze mniej wie o możliwości jej następstw. Ostrożnie prowadzi swą tratwę dalej, na Południe, i po raz drugi ląduje w Nowym Orleanie. Tym razem niepilno im, mogą więc pozostać w mieście przez cały miesiąc.
W całym życiu Lincolna była to jedyna okazja poznania Południa, a ponieważ sporadyczne wykształcenie zmuszało go bezustannie do zajmowania się nim, w ciągu tego miesiąca musiał otwierać oczy i uszy, aby przez pytania i odpowiedzi dowiedzieć się wszystkiego, co stanowiło istotę tego Południa. Jego prosta, powściągliwa natura, kryształowo czysty, w pracy i biedzie ukształtowany charakter, ubóstwo i brak stanowiska dającego duże dochody, prosty i skromny tryb życia człowieka biednego i niemal bezdomnego ustrzegły go przed pokusami, jakie czyhają na parweniuszy. Nic nie kusiło go, aby sobie w tym bogatym mieście zdobyć stanowisko wpływowe i intratne. Stała uwaga i wzgląd na słabszych bliźnich, wstrząsające wspomnienia sprzedaży młodej Mulatki, serce i rozsądek, jednym słowem wszystko składa się na to, aby go nauczyć spoglądać bez uprzedzeń na niewolników i na ich panów. Być może, iż wtedy wyjechał konno na wieś poza miasto i na własne oczy widział, jak to inny klimat, inne pożywienie i odzież zgoła odmienne wytwarzają warunki, domagające się wielu uwzględnień, gdy się im stawia pewne wymagania moralne.
Na pierwszy rzut oka dostrzegł, że tutaj nie było żadnych białych służących i w ogóle niewielu białych w stosunku służebnym. Murzyn, który nie zawsze bywa czarny, a czasem nawet bywa podobny do bruneta rasy białej, jest podbity, uległy i służy swemu panu. Któż zrezygnowałby z takich przywilejów ze względów moralnych! Przecież nawet głosiciele słowa Bożego występują w obronie niewolnictwa z łatwymi argumentami, uzasadniającymi los Murzynów. „Czarni pochodzą od Ezawa – mówią oni – ten zaś prawo swoje sprzedał”. I oto teraz kilka milionów afrykańskich Murzynów musi w Ameryce cierpieć za chwilkę słabości żydowskiego pasterza palestyńskiego, który bardzo lubił soczewicę.
Ale czyż w niewoli nie jest im lepiej niż na wolności? „«Nasze urządzenie» – mawiają tu ludzie, aby ominąć niemiłe słowo «niewolnictwo» – jest zgoła naturalne, podczas gdy wolność Murzynów byłaby czymś wikłającym życie”. Czyż ludzie z Północy, czyli sami drobni robotnicy, trwożliwie chodzący za pługiem i pilnujący maszyn, piszący po biurach, rąbiący drwa lub polujący po lasach, mogą zrozumieć, co tu się w ciągu stuleci z ojca na syna dziedziczyło i co dla dobra całości utrzymuje się dotąd? A cóż stanie się ze Stanami Zjednoczonymi, gdy żaden Murzyn nie zechce bawełny sadzić i zbierać? Cóż powiedzą panowie z Nowej Anglii, gdy im się przestanie wysyłać rolnicze produkty potrzebne dla ich fabryk? Czy ci oburzeni chrześcijanie mieliby może sami ochotę w gorącym słońcu od rana do nocy siać i zbierać ryż, który wolą przecież nabywać i eksportować do Europy? Dla roślin podzwrotnikowych potrzebni są podzwrotnikowi ludzie, a gdy tacy pod rozumnym kierunkiem pracują tu porządnie, to mogą sobie sprawić daleko piękniejsze łańcuchy niż te, o jakich ojcowie ich w lasach afrykańskich nie byliby śmieli marzyć. Prócz tego dostają whisky i korzystają z błogosławieństwa świętego kościoła, to znaczy, iż mogą mieć nadzieję żywota wiecznego.