Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy można być szczęśliwym po śmierci?
A jeśli nie… to jaką cenę trzeba będzie zapłacić za pakt zawarty z samym diabłem?
Rzecz się dzieje w Tszczycach, ospałym miasteczku położonym w świecie mogącym uchodzić za majak lunatyka. Po dłuższej nieobecności powrócili tu Mariusz i Izabela, rodzeństwo wyklęte przez miejscowych, którzy obawiali się kobiety dotkniętej w równej mierze wieszczym darem, co i szaleństwem.
W Tszczycach powracają także wspomnienia. To właśnie tutaj Izabela poznała przed laty czarnoksiężnika, o którym szeptano, że zawarł pakt z diabłem… Ale w jakim celu i za jaką cenę? Na ten temat snuć można jedynie domysły.
Powieść została utkana z perspektywy dwóch oddzielnych narracji. Z jednej strony prowadzi ją Izabela Kulwieckia, z drugiej czarnoksiężnik Zgorzelski, człowiek opętany szaleństwem pożądania wobec Saszy, młodej hermafrodyty zamieszkującej Tszczyce. Relacje dwojga bohaterów uzupełniają się i krzyżują ze sobą jednocześnie. Każda narracja rozpoczyna się i ucina w różnych momentach, każda skupia się na innych aspektach wydarzeń, wreszcie każda… w równej mierze wszystko wypacza. Razem jednak tworzą wspólny sen o Tszczycach i jego mieszkańcach, zupełnie nieświadomych, jak wielkie niebezpieczeństwo nadciąga wraz z pojawieniem się jednego z najpotężniejszych demonów piekielnych, podstępnego Pajmona pragnącego upomnieć się o swoją należność…
Bartosz Ejzak – ur. w 1992 r. w Kutnie. Studiował filologię polską i translatorykę na Uniwersytecie Łódzkim, doktor literaturoznawstwa. Tłumacz z języka niemieckiego i angielskiego, a od niedawna także z języka francuskiego. Autor prac badawczych poświęconych literaturze Młodej Polski oraz własnych książek. Antykwaryczna dusza chronicznie zgłębiająca tajemnice tekstów dawnych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 237
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Szarlatan i hermafrodyta
Copyright
© 2025 by Bartosz Ejzak
© 2025 by Wydawnictwo IX
All rights reserved.
Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX
Redakcja: Ksenia Olkusz
Korekta: Anna Dzięgielewska, Krzysztof Biliński
Skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński
Realizacja okładki: Krzysztof Biliński
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, z wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.
Wydawnictwo IX
wydawnictwoix.pl
Kraków 2025
Wydanie I w nowej edycji
ISBN 978-83-68257-45-8
A więc przedmowa. Zamiast wstępu. Od autora. Początek książki. Niestety, dla mnie, autora, jest to moment, w którym żegnam się ze swoim tekstem. Czynię to z pewnym bólem, ale i nie bez rozrzewnienia. Pierwsze projekty Szarlatana i hermafrodyty snułem już jako dziewiętnastolatek, w roku 2011. Kto by pomyślał, że do momentu ukończenia pierwszej wersji książki, to jest do roku 2020, minie aż tyle lat! Z pierwotnego zamysłu przetrwała zaledwie jedna scena, ale która konkretnie – tego nie chcę zdradzać. Podobnie jak pierwotnego tytułu – z perspektywy lat zanadto jest naiwny. Z kolejnych podejść, kiedy to nadal raczkowałem jako pisarz, ostały się może dwie następne sceny, bodajże ta w Szalonym Koniu oraz konfrontacja z wielkim, rozwścieczonym psem. Oczywiście fabuła i bohaterowie ulegli od tamtego czasu znacznym modyfikacjom, ale właśnie z tych dwóch pomysłów nie chciałem rezygnować. Bywają bowiem w życiu człowieka sny, które zapadają w pamięć na długie lata, majaki, które konstytuują nas jako jednostkę. O ile jednak droga do powstania Szarlatana była wyboista, o tyle perypetie książki od momentu pierwszego wydania okazały się podróżą przez najprawdziwszy szkwał. Diabelskie wyroki sprawiły, że nim podjęto decyzję o obecnym wznowieniu (2025), chochlik drukarski machnął swym ogonem i do druku ruszyła wersja nieskorygowana oraz niezawierająca moich autorskich poprawek, których było blisko trzysta. Z perspektywy czasu patrzę na rzecz z uśmiechem i jeśli wspominam o początkowych losach książki, nie czynię tego dlatego, by się żalić czy na kogokolwiek skarżyć. Zwracam po prostu czytelniczą uwagę, że niniejsza wersja, wzbogacona zresztą o kilkadziesiąt stron tekstu i opublikowana nakładem Wydawnictwa IX w 2025 roku, jest jedyną oficjalną, autoryzowaną przeze mnie, wydaną zgodnie z zasadami edytorskimi oraz sygnowaną moim nazwiskiem na umowie wydawniczej. Poprzednie wydanie, jeśli znajdzie się gdzieś jeszcze w obiegu, niechaj funkcjonuje jako autorski rękopis (tym jest w istocie), unaoczniający proces twórczy.
Ale! Ale… Czemu powstanie Szarlatana i hermafrodyty zajęło tak wiele czasu? Odpowiedź jest prosta, wręcz banalna, a dla niektórych okaże się zapewne do bólu rozczarowująca. Otóż ani jako dziewiętnastolatek, nawet dość dobrze zaznajomiony z prozą Walpole’a, Poego i Lovecrafta, ani nawet jako dwudziestoparolatek, który zdążył poznać na dokładkę Goethego, Le Fanu, Blackwooda, Hoffmanna, de la Motte Fouqué, Meyrincka czy nawet Kubina (lista twórców jest długa), nie potrafiłem tego napisać. Musiałem wszystko przetrawić, nabrać dojrzałości. Poznać chociażby mit o Hermafrodycie, dwupłciowym bycie potrafiącym rozkochać w sobie nie tylko śmiertelników, lecz także bóstwa. Zrozumiałem przez ten czas, że stworzenie tekstu wystylizowanego na powieść grozy, oderwanego od współczesności, rodem z XIX wieku, wzbogaconego ponadto o szereg kulturowych (nie tylko mitologicznych) konotacji to nie jest wcale prosta sprawa. Czy ostatecznie osiągnąłem swój cel, nie mnie osądzać, choć wiem jedno: istotne jest, by ten zakurzony oniryzm oraz pełen niepokoju, dziś już trudny do zrozumienia impresjonizm, zaprawiony na dodatek nutą symbolizmu, podać mimo wszystko w formie jak najprzyjemniejszej do strawienia. Pomyślałem więc, by odwoływać się do uniwersalnych lęków człowieka (znowu Poe), a całość wysycić fabułą rodem z najbardziej obłędnych snów. Nie można też pomijać najwspanialszych dokonań literatury grozy, a mianowicie makabrycznego erotyzmu zaczerpniętego z powieści i opowiadań Ewersa czy chociażby lęku przed rozwijającą się w zatrważającym tempie technologią. Strach przed zbyt szybkim postępem. Ten pojawia się już u Żuławskiego i u Wellsa, u Smolarskiego i Huxleya, chodziło mi jednak o kulminację, o stworzenie bohatera pogrążonego w futurystycznym kryzysie tożsamościowym, o ukazanie przejmującego ni to grozą, ni to współczuciem czarnego charakteru, wreszcie – o sięgnięcie po przerażający archetyp Mensch-Maschine z filmu Metropolis. Kolejną ideą było stworzenie atmosfery specyficznego koszmaru, dzielonego w tym wypadku przez dwoje głównych bohaterów, oglądających swój wspólny sen z dwóch zupełnie różnych perspektyw. Koszmaru, który śpiącego przejmuje grozą, wywołuje w nim liczne dysonanse poznawcze, lecz po przebudzeniu – wprowadza przy tym w stan dziwnego rozbawienia. A wszystko to zaprawione oczywiście szczyptą erotycznego zatrwożenia, może nawet… zawstydzenia.
W Szarlatanie i hermafrodycie jest więc czarna magia, jest okultyzm, jest też nieco zakamuflowanego erotyzmu. Nie chodzi tu o sam fakt, że fabuła została skonstruowana według specyficznego układu kart tarota (widocznego zresztą na okładce książki), gdyż to pomysł inspirowany po prostu Golemem Meyrincka. Prócz tego powieść zawiera pewne drastyczne sceny – sceny składania ofiar. Nie wziąłem ich znikąd. To właśnie podróżowanie po pracach naukowych rekonstruujących rytuały orfickie i opisujących obrządki hetyckie, wertowanie renesansowych podręczników do czarnej magii, jak chociażby Pseudomonarchia Daemonum czy Höllenzwang, okazało się niezapomnianą przygodą literacką. Wszelako – czy można jeszcze dzisiaj grać na ludzkich lękach całkiem na poważnie, czy można napisać powieść grozy bez przymrużenia oka? Rzecz wysoce dyskusyjna. Strach zanadto został oswojony w tekstach kultury. Pospolity humor nie sprawdziłby się w powieści pisanej z pewnym namaszczeniem ani nawet w swobodnym dziele, czego dowodem gatunek filmowy, jakim jest komediowy horror, należało więc sięgnąć po czarną groteskę. I to było chyba największe wyzwanie dla mnie jako pisarza.
Warsztat literacki, to przede wszystkim. Ale prócz niego brakowało mi również osobistych przeżyć, dopiero te nadały książce – tak przynajmniej uważam – autentyczności, odpowiedniego emocjonalnego kolorytu. O życiowych powikłaniach nie będę się jednak rozpisywał, uczyniłem to do tej pory raz i wiem, że nie tędy droga. Resztę Czytelnik oceni sam.
A zatem Panie, Panowie! Dla mnie to koniec drogi, dla Państwa – zaledwie początek. Zapraszam.
Czy można być szczęśliwym po śmierci? Zazwyczaj tłumaczymy sobie, że wszystko, co nam się przytrafia, to cenna lekcja, po co jednak czegokolwiek się uczyć, skoro każdy i tak prędzej czy później stanie w obliczu nieuniknionego? Lęk przed chaosem to prawdopodobnie największa zgroza, większa nawet niż przerażenie związane z kwestiami ostatecznymi, bo nie ma pewności, czy doszukiwanie się sensu w przypadkowych wydarzeniach nie stanowi rojeń równie abstrakcyjnych, co wizje wiecznej szczęśliwości obiecywanej gdzieś po tamtej stronie.
Trudno zatem zgadnąć, jakie przeznaczenie mogły mieć nieartykułowane dźwięki wydobywające się z gardła pewnej kobiety, jaki cel jej zawodzenia, które przypominały raz histeryczny chichot, to znów rozpaczliwe łkania. Sekwencje te od czasu do czasu przeplatało spazmatyczne podrygiwanie. Wówczas twarz, wyżymana bolesnymi kurczami, bladła w mrugającym świetle mdłej, jarzeniowej lampy.
Z półmroku błysnęła para ciemnych, kontrolujących sytuację źrenic. Usadowiony w kącie, milczący mężczyzna towarzyszył szalonej od samego początku podróży. Dość krępej postury i o cerze bladego bruneta, niewiele młodszy od swej towarzyszki, wpijał się w jej postać przeciągłym, czujnym spojrzeniem. Raz po raz wyciągał dłoń, jakby chciał złapać kobietę za przegub, szybko jednak cofał palce, by zastygnąć na powrót w swej znieruchomiałej pozie z cygarem wyrastającym z warg. Wiedział, że żadne słowa otuchy czy pocieszenia nie przyniosą najmniejszego skutku, gdyż nic nie zdoła ukoić skołatanych nerwów Izabeli, przepadłej dla świata, prawdopodobnie na zawsze. Opętana duchami przeszłości, zamknięta we własnym świecie, zasiadła całkiem zesztywniała przy oknie, miotając się w sobie jak dzikie zwierzę uwięzione w zbyt ciasnej klatce. Meszugene1, kompletnie pomylona – takie sprawiała wrażenie, toteż nikt z pozostałych podróżnych nie pokwapił się, aby zagaić rozmowę czy też zaoferować obłąkanej i jej opiekunowi pomocną dłoń. Wszyscy zerkali tylko z niepokojem na błędny wzrok oraz krwawe smugi na ciele nieszczęśnicy.
Sterowiec zszedł nieco niżej, a z mroku, opromieniona światłem księżyca i gwiazd, zaczęła wyłaniać się znajoma okolica. W Tszczycach2 mieli znaleźć się nie wcześniej, nim Czerwony Wędrowiec3 muśnie stopy Pani z Kłosiem4, lecz w profilu wznoszących się regularnie pagórków, w wykrzywionych gałęziach sękatych drzew rozsianych po pobliskich mokradłach, w ponurym skrzeku żerującego nocą ptactwa i wreszcie w granitowej teksturze nieboskłonu, otóż wszystko to w niezrozumiały sposób przywodziło na myśl dom.
Wtedy ciałem Izabeli wstrząsnął kolejny spazm i zajęczała żałośnie jak błąkająca się po ruinach, utrapiona dusza, wszak witała te strony z niemałym bólem. Nie chciała ponownie oglądać rodzinnego miasteczka, do którego rodzeństwo Kulwieckich, a więc ona i jej brat, wracało z bardzo dalekiej podróży. Wolała zostać tam, skąd przybywali, nie miała jednak sposobności, aby przeciwstawić się woli Mariusza. To, że udają się z powrotem do Tszczyc, dotarło do niej dopiero, kiedy stanęli już z pozostałymi podróżnymi nieopodal przygotowującego się do startu sterowca. Nie chciała nigdzie jechać, ostatnie, czego pragnęła, to przypominać sobie tamte miejsca i rozpoznawać na nowo stare twarze. Zaczęła się szarpać, głośno przeklinała. Daremnie. Brat gwałtem wpychał zawodzącą z rozpaczy Izabelę na pokład – stąd właśnie liczne zadrapania oraz siniaki na ramionach, szyi, a nawet twarzy kobiety.
Dokąd dokładnie się wybrali i czemu potem opuścili tamte strony, pozostawało dla Izabeli zagadką, gdyż z trudem przychodziło jej ożywianie jakichkolwiek wspomnień. Póki co ze znajdującej się za czarną zasłoną przeszłości wyglądała wyłącznie nieprawdopodobnie blada twarz o białych włosach i jasnoczerwonej tęczówce. Nie pamiętała nawet, jak albinos miał na imię, wiedziała tylko, że mieszkał daleko, we własnoręcznie wybudowanej chacie pośród rozsrebrzonych gór. Okoliczni przypisywali mu moc uzdrawiania, więc jak tylko wieść o nadprzyrodzonych zdolnościach eremity dotarła do Tszczyc, Mariusz nie myślał długo, zakupił czym prędzej dwa bilety, dla siebie oraz siostry, gdyż ta – jak powiadano – zaczynała zdradzać pierwsze poważne oznaki postępującego obłąkania. Następnie oboje bez zwłoki wyruszyli w drogę.
Gdzie dokładnie mieściło się uzdrowisko, tego Izabela nie zapamiętała. Po prostu udała się z bratem do miejsca, które równie dobrze mogło znajdować się w jakiejś odległej, baśniowej krainie lub nawet na powierzchni Księżyca. W samotni tej panował zimny, surowy, nieprzejednany klimat. Dwaj mężczyźni, brat chorej i albinos-apostata, popijając dla rozgrzania wódkę, do późna radzili, co czynić, podczas gdy pacjentka czekała w sieni. Z fascynacją przypatrywała się zawieszonemu na ścianie zegarowi z wystruganą w drewnie, czerwono-czarną kukułką. Naraz wybiła północ, wtedy drzwi do salonu otworzyły się, a w progu stanął sam uzdrowiciel. Jak tylko oznajmił ochoczo, że pomoże wypędzić demony z głowy kobiety, Mariuszowi kamień spadł z serca, dla Izabeli zaś oznaczało to początek końca.
Zaczęło się zgoła niewinnie. Do pierwszych zabiegów mających na celu wypędzenie zmór oraz rozproszenie lęków przystąpiono skoro świt. Od tej pory kobieta codziennie rano i wieczorem musiała przeciskać się, odarta z ubrań, przez bramę utkaną z ciernistego, młodego, dziewiczo białego głogu. Przejście, obwiązane i umocowane czerwonymi nićmi, było wąskie. Między ramionami łuku zazwyczaj leżał ubity rytualnie szczeniak, choć czasem dla odmiany zarzynano też jagnię. Izabela brodziła bosymi stopami w ciepłej krwi mordowanych zwierząt, aby prześlizgnąć się na drugą stronę prowizorycznych wrót, a ciernie rośliny drażniły jej alabastrową skórę5.
Niestety, ponieważ taka forma odegnania złych duchów przynosiła marne efekty, rychło postanowiono przedsięwziąć znacznie bardziej radykalne środki. Izabela musiała położyć się nago w wielkiej, głębokiej, drewnianej misie, kształtem przypominającej łzę, gdzie eremita zażywał gorących kąpieli. W kadzi nie było wody, kobieta czuła za to delikatne drapanie szorstkich pazurów oraz nieprzyjemne łaskotanie miękkiego futerka. Po chorej harcowały myszy. Ostrymi ząbkami podszczypywały jej skórę, a ich żmijowate ogony wiły się na kształt cielsk oślizgłych robaków po zagłębieniach krocza, piersi, szyi i pach. Gryzoniom przy pomocy mocnych rzemyków przywiązano do nóżek cynowe płytki mające rzekomo ściągnąć szaleństwo i odsączyć niepokoje niczym gąbka nasiąkająca wodą. Wypuszczone następnego dnia na wolność, zwierzątka rozbiegły się po wszystkich stronach świata, lecz nie zabrały ze sobą złośliwego perelestnika6. Izabela pozostała cierpiąca, a jej umysł, mimo metod zaradczych, z każdym dniem coraz bardziej się mącił.
Przejrzała go od razu. Wiedziała, że metody albinosa na niewiele się zdadzą, ponieważ tylko udawał wielkiego mędrca, podczas gdy tak naprawdę pozostawał zwykłym hochsztaplerem, który ledwo co zaznajomił się z naukami mistycznymi, a już zaczął postrzegać siebie samego jako najwspanialszego z uczonych. Mimo to Mariusz, jeszcze większy dyletant, wierzył mu bezgranicznie. Nadal dyskutowali godzinami na temat dalszych strategii leczenia, jakby sposobili się do jakiejś wielkiej bitwy, natomiast szaleństwo „biednej Izi” traktowali niczym wyjątkowo zatwardziałego oponenta.
Ona wiedziała jednak, że wszystko wokół jest zaledwie snem – snem śnionym nie tylko przez nią, lecz jeszcze przez inne osoby. Kto grał demiurga owego koszmaru, a kto był człowiekiem wyłącznie przezeń skonstruowanym, w to lękała się wnikać. Jedną miała pewność: co najmniej od siedmiu lat jej życie wydawało się nieprzerwanym pasmem straszliwych kaźni, a wszystko zaczęło się, gdy pewnego wieczora zabrnęła o pół kroku za daleko poza krawędź jawy. Pogrążając się następnie w ciemną otchłań, co rusz wyciągała iluzoryczną dłoń gdzieś ku górze, jakby chciała się czegoś desperacko chwycić, uczepić kurczowo jakiejś wyobrażonej, umykającej gałązki. Wszelako ani nie zapadała w głębszy sen, ani też nie budziła się, natomiast hipnagogiczne7 halucynacje stały się z czasem tak rzeczywiste, że Izabela nie miała już pewności, czy albinos, chatka pośród srebrnych szczytów, a nawet Mariusz nie są wyłącznie dziełem jej schorowanej wyobraźni.
Tak mijały tygodnie. Stan obłąkanej wciąż się pogarszał, ale Mariusz, zapewniany przez albinosa, że wszystko jest pod kontrolą, obserwował kolejne rytuały uzdrowienia z nieprawdopodobnym spokojem. Zachowywał się wręcz, jakby przyklaskiwał ochoczo wszystkim działaniom szarlatana. Nie zaniepokoiło go nawet, kiedy jego siostra zupełnie przestała się odzywać, natomiast w miejsce słów zaczęła wydawać z siebie rwane jęki oraz na poły zwierzęce porykiwania. Okazyjnie tylko, chodząc w kółko ze zwieszoną głową, z ostatniego bastionu ludzkiej mowy ciskała jeszcze salwami sążnistych wyklinań. Aż ucho truchlało. Chora, niezdolna do innej formy sprzeciwu, mimo to z pokorą znosiła dalsze tortury, przeświadczona, że to, co jej robią, ma przecież przynieść ukojenie. Ale wbrew oczekiwaniom kuracja nie dawała żadnych rezultatów i nawet spojrzenie Izabeli, nie tak dawno wciąż jeszcze jasne oraz całkiem klarowne, przemieniło się we wzrok błędny, rozjarzony, ciskający gromy, zamącony niepokojem. Chora, uwięziona w pułapce koszmaru, niemo błagała o pomoc i nikt nie przypuszczał, jak wielką tragedię zwiastują puste źrenice oraz uparcie zaciśnięte usta.
Tymczasem jej łono rozkwitało niczym pierwszy, uformowany przez zimę, wiosenny kwiat. Okazało się, że nosi w sobie dziecko, dziecko, które należało czym prędzej odebrać, zanim kobieta zdążyłaby zakosztować rozkoszy – bądź co bądź niechcianego – macierzyństwa. Jak na ironię, zioła i inkantacje mające zmusić ciało matki do usunięcia obcego organizmu okazały się jedynym skutecznym rytuałem odprawionym przez albinosa. Po całonocnej męczarni, napiętnowanej wymiotami połączonymi z bezlitosnymi kurczami brzucha, Izabela, pijana naparem z liści malin, o świcie wydała na świat niedojrzałego, nieukształtowanego, szkaradnego, wreszcie – nieżywego potworka o skórze całkiem pozbawionej pigmentu. Wyczerpana, z twarzą ukrytą w dłoniach, nie miała nawet siły płakać, kołysała się tylko to w przód, to w tył, zupełnie pogrążona w katatonii.
Choć miarka się przebrała, znachor nie zamierzał dawać za wygraną. Twierdził, iż ofiara ta była konieczna, by dopełnić dzieła oczyszczenia, dziecko stanowiło bowiem kwintesencję obłędu, jego fizykalną manifestację. Mariusz przejrzał wreszcie na oczy i gdy uświadomił sobie, do jak przerażająco obrzydliwych czynów został zmuszony, wpadł we wściekłość. Furiami i mojrami targany, rzucił się na niewydarzonego znachora, po czym dwaj mężczyźni zwarli się ze sobą w zabójczym uścisku. Naraz posypał się grad ciosów, z nosa eremity trysnęła krew. Wtedy Izabela uciekła z piskiem do chaty w górach, gdzie przez długie godziny wyczekiwała powrotu brata, ten wszakże zjawił się dopiero po zmroku, cały zakrwawiony, wciąż sapiący ciężko niczym tur.
— Wracamy do domu — oznajmił, wypinając dumnie pierś i ocierając zroszone kroplami potu czoło. — Ten nikczemnik nie tknie cię już nigdy więcej. — Głos brata nie znosił najmniejszego sprzeciwu.
Jak przyrzekł, tak też się stało. Póki żywa, kobieta nie ujrzała już albinosa i nawet jeśli chciała zapytać Mariusza, co takiego uczynił ze zwyrodniałym potworem, jej gardło pozostawało związane – w mowie znanej ludziom nie potrafiła wyrzec choćby słowa.
Dręczeni jątrzącymi się wspomnieniami, spakowali się, udali do portu, zakupili bilety, a teraz wracają. Nagle pokład zadygotał, a po sposobie lotu dało się wyczuć, że sterowiec powoli przygotowuje się do lądowania. Mariusz od dłuższego czasu trzymał siostrę i ani myślał rozluźniać uchwytu, w przeciwnym razie obłąkana padłaby w konwulsjach na podłogę, połamała kończyny, może nawet roztrzaskała głowę, gdyż całym jej ciałem targały kurczowe spazmy. Epileptyczne ataki, jakie zaczęły nawracać w wyniku dramatycznych reminiscencji, przynosiły tylko chwilową i pozorną ulgę, wszelako Izabela zdołała odrobinę ochłonąć, zanim jeszcze znaleźli się na miejscu. Dźwignąwszy się z powrotem na nadprute siedzenia sterowca, rodzeństwo wbiło w siebie zmartwiałe źrenice. Uwikłani we własną przeszłość, zawstydzeni, z sercami pełnymi rozpaczy, do samego końca podróży nie spojrzeli żadnemu z milczących współpasażerów w oczy, a pokład opuścili ze zwieszonymi głowami jako ostatni.
Tszczyce, rodzinne miasteczko Kulwieckich, nie mogły poszczycić się zbyt pokaźnymi rozmiarami. Przycupnięte w kleszczach utworzonych z wiecznie zamglonej rzeki oraz nieprzebytej gęstwiny zwietrzałych dębów i próchniejących brzóz, wydawały się nienaturalnie rozciągnięte, jakby połykane przez znarowioną przyrodę. Samym swym istnieniem urągały zdominowanej przez dziką naturę okolicy, a specyficzne położenie miejscowości powodowało, że wszystkie domostwa, przeważnie drewniane, mieściły się przy głównej arterii bądź przylegały do jednej z jej bezpośrednich odgałęzień.
Prócz nieszczęsnego rozlokowania, również powietrze w Tszczycach pozostawiało wiele do życzenia. Mieszkańcy na co dzień zmuszeni byli wdychać nacierający z południa, siarczany odór zalegający nad pobliskimi bagnami. Morowa aura powodowała liczne choroby, populację trzebiły gruźlica i dur brzuszny, nikt nie mógł poszczycić się zdrową cerą, wszelako ludzie, ospowaci oraz pozieleniali na twarzy, nie przywiązywali dużej wagi do oddechu śmierci czającej się niemal w każdym zakamarku. Codzienne czynności wykonywali automatycznie i nawet gdyby wpadli na pomysł, aby osuszyć pobliskie mokradła, nie wiedzieliby, jak się do tego zabrać. Funkcjonowali niczym pogrążeni we śnie, zachowywali się jak lunatycy.
Na północ od miasta, za starym mostem, znajdował się las, ponury i nieprzebyty. W lesie tym mieszkał niejaki Zgorzelski, za lasem zaś… – tam ponoć nie było już nic.
Co do tego, kiedy Izabela poczęła tracić zmysły, nikt nie miał całkowitej pewności, dość że winą za przywiedzenie biedaczki na skraj obłędu obarczano jednomyślnie Piotra Zgorzelskiego. Mag, szarlatan, czarnoksiężnik, parający się magią lubieżnik, ateusz i sybaryta, poszeptywano nawet, że zaprzedał duszę diabłu. Przybył siedem lat temu z dalekiej północy, by zamieszkać w opuszczonym domostwie głęboko w lesie. Jego pokaźna rezydencja pojawiła się znikąd, przy czym już u samego zarania swego istnienia wyglądała na starą czy wręcz zapadłą, ze złośliwie uśmiechniętymi gargulcami przycupniętymi na wystrzępionych stropach, z czarnymi oknami oraz popękaną kolumnadą otaczającą szerokie schody. Te wykute zostały w niezwykle cennym białym marmurze. Snuto domysły, że podczas wznoszenia ponurej siedziby Zgorzelski posłużył się arkanami sztuki tajemnej.
Zainteresowanie czarownikiem rosło nie tylko dlatego, że przewidywał on przyszłość. Ponoć rozkazywał także demonom, od których otrzymał całą masę skarbów, przywoływał burze, zmieniał kształt, na jaki tylko zapragnął, wychodził z ciała i miał kontakt z zaświatami. Potrafił ponadto odmienić koleje ludzkiego losu, co czynił skwapliwie, ale za godziwą opłatą. Plotek tych nikt nie był w stanie potwierdzić, bo jeśli ktokolwiek skorzystał kiedyś z usług czarnoksiężnika, milczał na ten temat jak grób.
Nie dziwota, że garstka najmężniejszych, niemających nic do stracenia, pogrążonych w marazmie tszczyczan wyszła Zgorzelskiemu na spotkanie. Wśród śmiałków znaleźli się między innymi Mariusz z Izabelą. Omamieni legendą tajemniczego przybysza, natychmiast ulegli jego nieodpartemu urokowi. Ich znajomość nie trwała dłużej niż kilka miesięcy, lecz ponury gospodarz tak czy inaczej zdążył odcisnąć na większości wizytujących głębokie piętno, gdyż zabawy organizowane w rezydencji czarnoksiężnika były huczne i przebiegały zazwyczaj nader intensywnie.
Nocnym breweriom, podczas których wirowały stoliki, a talerze fruwały w powietrzu, zdawało się nie być końca. Kobiety, pogrążone w narkotycznym transie, wyszeptywały słowa tych, co zamilkli przed wiekami, zaś mężczyźni, przebrani w jelenie skóry, odprawiali na środku salonu tańce, ekstatycznie pierwotne. Już pierwszego wieczora na blatach znikąd pojawiły się najwyborniejsze smakołyki, z mis wysypywały się słodkie owoce z odległych krain i rzadko spotykane łakocie, a bogato zdobione czary, szybko opróżniane, natychmiast zapełniały się najlepszymi winami. W międzyczasie komnaty rozbrzmiewały dźwiękami ospałych, jękliwych melodii o tonach donośnych, choć pozbawionych konkretnego źródła.
Tak oto Zgorzelski stał się nowym bożyszczem Tszczyc, a ze zdobytego prestiżu korzystał uciesznie i głównie po to, by wygłaszać szerokiemu gronu płomienne oracje. Rozmiłowany w swym silnym głosie, godzinami prawił, że wyrzeczenie się duchowości nie jest miarą tego, co należy rozumieć jako postęp; że istnienie nie jest najlepszą rzeczą, jaka się człowiekowi mogła przydarzyć, że życie to wieczne kompromisy z własnymi pragnieniami, wreszcie, że człowiek nigdy nie zazna szczęścia, wszak nazbyt trudno jest uciec przed samym sobą – że nic nie mamy. By utrzymać uwagę zajętych przyziemnymi sprawami tszczyczan, prawił anegdoty o wykwintnych potrawach, dobrych trunkach i sprawach związanych z płcią. Głosił filozofię, jakoby w życiu doczesnym pewna była wyłącznie rozkosz cielesna, dlatego zachęcał, by przy okazji bawić się, kochać oraz ucztować do woli. Zakazywał tylko, z sobie znanych powodów, jedzenia bobu, gdyż, jak twierdził, była to roślina nieczysta8.
W bałwochwalczej glorii czarującego guru ściągał wszystkich na samo dno, uznając ciążenie ku dołowi i pogrążanie w mroku za doświadczenia znacznie szlachetniejsze niż euforyczne poczucie nicości odczuwane podczas rozkosznego zapamiętania. Przywykły do bycia nieszczęśliwym, to samo narzucał innym. Taka kondycja jawiła mu się jako najwłaściwsza myślącej istocie, w jego mniemaniu wszyscy radośni byli pospolitymi zwierzętami. Często też nadmieniał, iż rzeczywistość jest wielce mało satysfakcjonującym doświadczeniem, a słowa te powtarzał niby mantrę, ponieważ za każdym razem, choć dobrze już wszystkim znane, brzmiały równie zachwycająco.
A „wielce mało satysfakcjonujące” dla Zgorzelskiego było dosłownie wszystko: zapadłe Tszczyce, w których się znalazł, otępiali goście jego ponurej rezydencji, seanse spirytystyczne, a nawet sposób, w jaki zioła i trunki uderzały wieczorami do głowy.
Gdy mówił, wszyscy wokół wznosili w milczeniu do swych bogów gorliwe modlitwy, przerażeni nie tyle treścią wypowiadanych słów, ile samym ich brzmieniem. Wszystko bezskutecznie, wszak plugawe były usta tego człowieka, a język – czarny. Niemniej zgromadzeni nadal słuchali, choć tak naprawdę wcale słuchać nie chcieli, a wysłuchawszy do końca – pragnęli więcej. Posępny oraz charyzmatyczny, potrafił Zgorzelski zjednać sobie każdego, posiadł bowiem zakazaną wiedzę, którą dzielił się niechętnie, lecz którą potrafił posługiwać się nad wyraz biegle. Mimo to – a może właśnie dzięki temu – ludzie pokochali go jak gdyby opętani urokiem równie subtelnym, co potężnym.
Ale Zgorzelski wzbudzał w sercach mieszkańców również zawiść. Obiektem chorobliwej zazdrości była niejaka Sasza. Nie w pełni kobieta ani też nie do końca mężczyzna, Sasza urodziła się czy też – wedle uznania – urodził hermafrodytą. Wychowana od najmłodszych lat w Tszczycach, otoczona została przez mieszkańców miasteczka niemal nabożną czcią, stroniła jednak od ludzi i dopiero tajemniczy nieznajomy zdołał skłonić ją całkiem ku sobie. Do tego stopnia, iż ta, zakochana bez pamięci, postanowiła zamieszkać w owianym licznymi plotkami domostwie czarownika. Tymczasem dwupłciowej pożądali wszyscy, zarówno ci, co woleli dostrzegać w tejże rzadko spotykanej istocie żeński powab, jak i ci, co wyżej cenili zdecydowanie oraz męską pewność siebie. Każdy pragnął więc hermafrodyty z różnych pobudek, natomiast sam Zgorzelski myślał o Saszy przeważnie jako o niej, rzadziej – o nim.
Równie intrygujące, co dwupłciowość, były jej oczy. Głębokie, świdrujące i ujmująco przejrzyste, a jednocześnie skrywające za zasłoną przeszklonego, nieco łzawego spojrzenia wszystko, co nieodgadnione, słowem: pełen wachlarz duchowych przemian oraz refleksji. Wzrok hermafrodyty koncentrował się przeważnie na martwym, zupełnie przypadkowym punkcie, lecz z jakiego powodu obieranym – zgadywać próżno. Jedno oko było intensywnie zielone, drugie zaś wysycone błękitem. Upstrzone rubinowymi plamkami, wespół sprawiały, że każdy, kto choć raz w nie zerknął, nie mógł już nigdy o nich zapomnieć. Krążyły pogłoski, iż osoba, która przez zbyt długi czas zaglądałaby w głębię źrenic Saszy, prędzej czy później niechybnie popadnie w szaleństwo.
Swą miłość Zgorzelski posiadał na wyłączność. Wyniosła, milcząca, roztaczająca wokół siebie aurę nadnaturalnej przenikliwości, przypominała bardziej dzieło sztuki niż człowieka z krwi i kości. Czarnoksiężnik ubóstwiał Saszę do tego stopnia, że nie pozwalał zbliżać się do niej choćby na krok. Z większą pieczołowitością strzegł chyba tylko wiedzy tajemnej, dlatego do swego gabinetu, w którym skrywał wszystkie sekrety, nie dopuszczał nikogo, nawet hermafrodyty. Rzadko też rozmawiał z ukochaną, traktując ją po prostu jak unikatową błyskotkę, która uzupełniała jego gromadzoną przez lata kolekcję dziwactw i osobliwości.
Koniec darmowego fragmentu
[1] Meszugene – w języku jidysz określenie osoby szalonej, wariata, pomyleńca.
[2] Tszczyca (stpol.) – tęsknota, tęsknica.
[3] Czerwony wędrowiec – określenie planety Mars.
[4] Chodzi tu o Gwiazdozbiór Panny.
[5] Podobne rytuały odprawiali starożytni Hetyci w celu oczyszczenia.
[6] Perelestnik – w ludowych wierzeniach słowiańskich pozbawiony konkretnej płci demon uwodzący zarówno niewiasty, jak również młodzieńców. Wyganiało się go, okadzając ofiarę ziołami.
[7] Hipnagogiczny – odnoszący się do wstępnej fazy snu.
[8] Ten i poprzedni akapit stanowią nawiązanie do rytuałów orfickich, jakie miały miejsce w starożytnej Grecji.