Szczypta magii -  - ebook

Szczypta magii ebook

3,0

Opis

Daj się oczarować wiedźmom, poznaj tajemnice elfów, wkrocz do raju aniołów, zasmakuj nocnego życia z demonami. „Szczypta magii” to jedenaście niesamowitych historii zaklętych w zbiorze opowiadań, które zabiorą czytelnika do fantastycznych światów istot nadprzyrodzonych.

Antologia stanowi iście wybuchową mieszankę wrażeń, doprawioną szczyptą romansu i garścią grozy. To doskonała lektura dla miłośników magii w opowieściach z gatunku fantasy.

Książka wydana nakładem wydawnictwa Nie powiem, Hm... zajmuje się dystrybucją.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 369

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (3 oceny)
0
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sysolek

Dobrze spędzony czas

Niektóre opowiadania bardzo wciągające, ale niektóre niekoniecznie.
00

Popularność




Tej nocy, a może dnia – Lucille już dawno przestała odróżniać jedno od drugiego – mgła zdawała się gęstsza niż zazwyczaj. Grubą zasłoną osiadała na budynkach i ulicach, ograniczając widoczność do zaledwie pół metra. Nie rozpraszało jej nawet światło gazowych lamp, które miały być zbawieniem dla społeczności Devour. I tylko ona była świadkiem wędrówki kobiety, chowając ją w swych objęciach. Obserwowała, jak ta szła prowadzona złotą strzałką niezwykłego kompasu. Zaglądała przez ramię, gdy skręcała to w prawo, to w lewo. Towarzyszyła jej na sam kraniec miasteczka, wprost pod górującą nad nim wieżę zegarową.

Lucille, przyłożywszy palce do kamiennej ściany, zaczęła obchodzić wieżę dookoła w poszukiwaniu wejścia, które – jeśli wierzyć opowieściom – nie istniało. Po niespełna minucie wróciła do punktu, z którego zaczęła i, mimo że nie odnalazła drzwi, nie potrafiła wyzbyć się przeświadczenia, iż miała znaleźć się w środku. Jeśli chciała opuścić to przeklęte miejsce udające jej dom, musiała to zrobić. Za wszelką cenę.

Ledwie ta myśl się pojawiła, a strzałka rozbłysła złotawym światłem, drgając niespokojnie. Lucille, wiedziona intuicją, choć może raczej zwyczajną nadzieją, skupiła całą uwagę na osobliwym kompasie. Ten natomiast uparcie wskazywał na jeden z kamieni, który jednak na pierwszy rzut oka niczym się nie wyróżniał. Dopiero przy drugim spojrzeniu dostrzegało się na nim pęknięcie. I nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie to, że miało ono kształt wskazówki.

Ostrożnie, aby nie uszkodzić mechanizmu, Lucille chwyciła paznokciami strzałkę kompasu, a potem ją pociągnęła. Mimo że spodziewała się większych trudności, żadne nie wystąpiły. Niewielki element nie stawiał oporu i pozwolił usunąć się bez choćby cienia problemu. Gdy jednak został wyjęty, trybiki natychmiast znieruchomiały. Wtedy kobieta schowała bezużyteczne już urządzenie do kieszeni, a emanujący złotym blaskiem klucz do wolności umieściła w wyżłobionym kamieniu. Nie zdążyła nawet mrugnąć, kiedy tuż przed nią znikąd pojawił się przesmyk.

Nie wahała się ani sekundy i po prostu weszła do środka. Po kilku krokach zsunęła kaptur z głowy oraz chustę z twarzy, a potem zerknęła przez ramię. Na jej oczach szczelina zniknęła, stając się na powrót jednolitą ścianą, ją zaś pochłonęła nieprzenikniona ciemność. Ale nie trwało to długo. Jedna po drugiej, zupełnie jak w dominie, zapłonęły lampy. Lucille od razu rozpoznała w nich wynalazek Flinta – o dziwo tutaj spełniający swoją funkcję. A gdy mrok ustąpił, dostrzegła przed sobą trzy kolejne przejścia. Fakt, iż wewnątrz były jeszcze inne pomieszczenia, choć już nawet to, w którym stała, zdawało się znacznie większe aniżeli wieża z zewnątrz, utwierdził ją w przekonaniu co do nieprawdziwości świata.

– Heri, hodie, cras – przeczytała słowa znad łuków znajdujących się ponad wejściami, po czym zmrużyła podejrzliwie oczy, kiedy powietrze pod nimi zafalowało. – Wczoraj, dziś, jutro…

Z przestrachem wstrzymała oddech, cofając się o kilka kroków, gdy dostrzegła jakiś ruch. Po chwili z przejścia pod napisem „heri” spoglądała na nią ona sama, lecz młodsza o kilka lat. Uśmiechała się szeroko, wygładzając czerwoną suknię mocno ściągniętą w talii i zakończoną spódnicą składającą się z kilku przeplatanych czernią falban. Gdy skończyła, poprawiła rubin zwieńczający koronkowy choker1, następnie wytarła odrobinę rozmazany pod okiem tusz, odwróciła się i z cichym śmiechem pobiegła w stronę czekającego na nią mężczyzny.

Obecna Lucille patrzyła na to z zaciśniętymi zębami i pięściami. Aż nazbyt dobrze pamiętała tamten dzień, a przede wszystkim uczucia wtedy jej towarzyszące.

Pod powiekami zapiekły gorzkie łzy, lecz nie pozwoliła im wypłynąć. Zrobiła głęboki – w teorii uspokajający – wdech i przeszła bliżej środkowego przejścia. Tam jednak nie zobaczyła niczego. Zupełnie jakby ktoś narzucił na nie smoliście czarny całun. Z kolei w tym reprezentującym „jutro” znów ujrzała siebie. A przynajmniej tak zgadywała, bo sposób, w jaki tamta dokonywała Żniw, do niej nie pasował. Ona zawsze czekała, aż dusza sama zechce opuścić ciało – nigdy nie zabierała jej siłą.

– Co tu robisz? – szepnął Azmodan do ucha Lucille, na co ona wzdrygnęła się i gwałtownie odwróciła.

– Do cholery! Nie możesz mnie tak straszyć – wysyczała, posyłając mu wściekłe spojrzenie, na które zareagował kpiącym uśmiechem. – Zawału przez ciebie dostanę. I nie muszę ci się tłumaczyć. A przede wszystkim: co TY tu robisz? Jak wszedłeś?

Azmodan westchnął ciężko, jakby znudzony lawiną słów. W swym zwyczaju wsunął ręce do kieszeni czarnych zaprasowanych na idealny kant spodni i nie spuszczając wzroku z kobiety, zaczął chodzić wokół niej.

– Tyle pytań – rzucił, znów wzdychając. Wyciągnął ręce i odruchowo poprawił mankiety wystające spod rękawów marynarki, a gdy Lucille cały czas się w niego wpatrywała, przewrócił teatralnie oczami. – Szedłem za tobą. Byłem w Zielonym, ale Tiel mówił, że wyleciałaś, jakby goniło cię stado piekielnych psów. Martwiłem się.

PROLOG

Obejmowana ramionami ukochanego wirowała w weselnym tańcu. Nie odrywała zakochanego spojrzenia od niedawno poślubionego męża. Długa, biała suknia podkreślała zgrabne kształty kobiety. Napotkawszy jej spojrzenie, dostrzegł, jak promieniująca dotąd radością twarz panny młodej pochmurnieje. Trwało to ledwie chwilę i zapewne nikt z gości, włącznie z małżonkiem, niczego nie dostrzegł.

Dzień powoli chylił się ku końcowi. Wesele odbywało się na łące wciąż pachnącej skoszoną niedawno trawą. Pod wielkim, płóciennym namiotem ustawiono podłużne stoły, stosownie przyozdobione i zapełnione pysznościami domowej roboty. Muzyka niosła się daleko po okolicy. Goście dobrze się bawili, lecz nie on.

Drużbie nie wypadało się nie zjawić. Z trudem na trzeźwo przetrwał ceremonię i pierwszy taniec z panną młodą. Potem już tylko wlewał w siebie kolejne szklaneczki ponczu oraz bardziej wzbogaconych procentami trunków, ale im większe stężenie alkoholu miał w żyłach, tym więcej złych emocji się w nim kotłowało.

Pomysł, który wpadł mu do głowy, wydawał się całkiem dobry, może nieco makabryczny i nie na miejscu, ale szybko stłumił w sobie wyrzuty sumienia. Skoro on ma już prawdopodobnie spieprzoną resztę życia, dlaczego troszkę nie popsuć innym choć jednego dnia. Pogwizdując, z rękami w kieszeniach, lekko chwiejnym krokiem ruszył w stronę stodoły, w której jeszcze wczoraj widział zwój liny.

* * *

Świadomość wróciła mu nieoczekiwanie i boleśnie. Krzyknął rozdzierająco. Z trudem rozprostował zesztywniałe, zaciśnięte kurczowo na powrozie zarzuconym na szyję palce, a pierwszy oddech niemal rozerwał mu płuca. Poczuł smród moczu i fekaliów, które wsiąkły w materiał garniturowych spodni. Wstał, opierając dłonie o chropowaty pień drzewa, wyswobodził się z pętli i zostawił ją porzuconą na trawie. Rozmasował obolałą szyję, w karku coś nieprzyjemnie chrupnęło. Letni wieczorny wietrzyk przeczesał okoliczne drzewa, zakołysał zerwaną liną i zmierzwił jasne włosy idącego niepewnym krokiem młodego człowieka, potem potargał suknie tańczącym kobietom, załopotał ściankami namiotu i pognał dalej w mrok.

1.

Spóźniona o kwadrans przeskakiwałam po dwa stopnie naraz, pędząc wąską klatką schodową na drugie piętro. Przyjemny chłód starych murów dawał niewielkie wytchnienie. Już o poranku temperatura okazała się skandalicznie wysoka, więc aż bałam się myśleć, co będzie w południe. W takich okolicznościach duże okna i niemal całodniowe nasłonecznienie biura sprawiały, że wizja usmażenia żywcem i uduszenia się z braku powietrza nabierała całkiem realnych kształtów.

Pchnęłam drzwi z ciemnego drewna z mleczną szybą i naklejonym napisem: Biuro Detektywistyczne ds. nietypowych – Sideris & Sons, po czym weszłam do środka. Tuż za progiem potknęłam się o wielką, włochatą trzykolorową kotkę, która w odpowiedzi próbowała użreć mnie w kostkę. Balansując ciałem, uderzyłam biodrem o brzeg swojego biurka, zaklęłam szpetnie, na co z wdziękiem i – dałabym sobie odrąbać mały palec u stopy – w zwolnionym tempie, stosik przeróżnych papierów zsunął się na podłogę.

– Spóźniłaś się, Treegreen. – Usłyszałam pełen nagany głos szefa. – To szósty raz w tym miesiącu.

– Przepraszam szefie, to się już nie powtórzy.

Kątem oka zarejestrowałam, że coś dzisiaj wyjątkowo pusto. Po mojej prawej znajdowało się stanowisko aktualnie przebywającej na urlopie Sary Werner, schludne i czyste nie tylko podczas nieobecności właścicielki. Naprzeciwko niej, a po mojej lewej stronie urzędował ostatni pracownik biura, Robert Masters.

Moje miejsce pracy znajdowało się nieco z tyłu, za to naprzeciwko gabinetu szefa, co z pewnych względów bardzo mi odpowiadało. Przez otwarte drzwi do jego pokoju zobaczyłam smukłą sylwetkę pana Siderisa.

– Treegreen, udzielam ci słownej nagany za te spóźnienia. – Zawiesiłam bezczelnie spojrzenie na jego przystojnej twarzy. – Jeszcze jedno i potrącę ci z pensji. Czy to jasne?

– Tak jest, szefie.

Miałam prawdziwy fart, że trafiła mi się taka posada. Może i pan Sideris bywał momentami upierdliwy i sztywno trzymał się pewnych zasad, podczas gdy inne radośnie ignorował, ale płacił całkiem nieźle. Jeszcze ani razu nie potrącił mi niczego z wypłaty, chociaż pierwszego dnia popsułam służbowy komputer, często się spóźniałam, stłukłam jego ulubiony kubek i, pomimo niemal dwuletniego stażu, wciąż nie nauczyłam się, jak obsługiwać wypasiony ekspres do kawy, a wielka kserokopiarka stojąca w rogu głównego pomieszczenia ciągle miała przede mną wiele tajemnic. Nie czarujmy się, nie wiem, czemu szef mnie jeszcze nie wyrzucił. Może dlatego, że byłam tą od serwowania napojów, drukowania dokumentów, wklepywania całej masy informacji do wewnętrznej bazy danych i robienia researchu, jeśli o to poproszono. A może dlatego, że miałam nosa do klientów i wystarczył mi jeden rzut oka, żeby wiedzieć, czy ten bądź tamten ma coś za uszami. A do naszego biura trafiali naprawdę różni ludzie. Od tych, którzy rzeczywiście potrzebowali pomocy, po tych, którym wydawało się, że znajdziemy dowody na ich niewinność, podczas gdy faktycznie należało oddać ich w ręce sprawiedliwości.

Na razie mogłam się jednak bezkarnie napawać nieziemską urodą swego pracodawcy. Nieskazitelna cera, aksamitne czarne włosy zaczesane w staroświecki sposób do góry, błękitne jak letnie niebo duże oczy, profil niczym u Dawida Michała Anioła. Był dla mnie ostoją spokoju i bezpieczeństwem. Fascynacją, chociaż pod tym wszystkim wyczuwałam głęboko skrywany sekret. Zawsze elegancko ubrany w spodnie w kant, białą koszulę i kamizelkę. Nawet teraz, gdy żar lał się z nieba, nie zrobił odstępstwa od normy. Pozwolił sobie jedynie na podwinięcie rękawów. Pod złocistą skórą drgały wyćwiczone mięśnie. Spod czarnej rękawiczki, której chyba nigdy nie zdejmował, a przynajmniej ja nigdy tego nie zauważyłam, wypełzały pomarszczone, jakby pooparzeniowe blizny. Podczas jednego z wypadów do pubu będącemu pod wpływem Bobowi wymsknęło się coś o jakiejś klątwie, ale nim zdołał się rozkręcić, jego myśli rozproszyła cycata brunetka przechodząca obok stolika. Niemniej ziarenko ciekawości zostało zasiane i ilekroć rzucałam okiem na rękę szefa, zastanawiałam się, co go spotkało i czy Bob mówił prawdę.

– Jeśli się już wystarczająco napatrzyłaś, Treegreen, to przejdźmy do twoich obowiązków na dzisiaj.

No tak. Znowu się na niego gapiłam. Skoro jednak mu to nie przeszkadzało, nie zamierzałam rezygnować z tej przyjemności. Mogłam sobie do niego wzdychać z odległości swojego biurka, napawać się urodą przy wszelkich okazjach i czerpać radość z przypadkowej (i nienachalnej z mojej strony – daleko mi do aż takiej bezwstydnicy) bliskości. Szefa chyba bawiła ta cicha adoracja, ale też nigdy się z niej nie naśmiewał ani jej  nie nadużywał (a mógłby, bo bardzo chętnie pozwoliłabym się wykorzystać). Niestety doskonale zdawałam sobie sprawę, że ktoś taki jak Kristos Sideris jest poza moim zasięgiem.

* * *

Corrina była firmowym pupilem. Mieszkała w biurze, a weekendy spędzała z szefem. Kiedy wbijała w człowieka swoje żółte ślepia, wydawało się, że grzebie mu w duszy i jest gotowa wyciągnąć na światło dzienne wszystkie mroczne i niegrzeczne skrzętnie ukrywane sekrety.

Po spędzeniu połowy dnia w lecznicy, bo na tym polegało moje karne zadanie na diabelnie ciepłe przedpołudnie, podrapana w każdym miejscu, którego mogła dosięgnąć kotka, wściekła, zmęczona i mokra od potu dowlekłam się w końcu do kamienicy. Trzasnęłam drzwiami, aż zadzwoniła w nich szyba, wypuściłam prychającego zwierzaka z transporterka i ciężko usiadłam na swoim miejscu. Szef uniósł kciuk i wrócił do klepania w klawiaturę.

Lepką, gorącą nudę przerwał powrót Boba. Skinął na przywitanie i od razu poszedł do szefa zdać raport. Zamknął drzwi, a nałożona na nie magiczna bariera uniemożliwiała podsłuchanie czegokolwiek. W końcu Sideris wyszedł i zakomunikował, patrząc na mnie wymownie:

– Treegreen, potrzebuję cię do zakończenia pewnej sprawy.

* * *

Aktualnie biuro kończyło dwa czasochłonne zadania i po pierwszym szoku zaczęłam się zastanawiać, przy którym potrzebują pomocy. Jedno dotyczyło odnalezienia i odzyskania zabytkowej i nieziemsko drogiej kolii należącej do jakiejś wampirzej hrabiny. Drugie tajemniczych ataków i zgonów powodowanych prawdopodobnie przez istoty nadprzyrodzone.

Trzy czwarte przyjmowanych spraw dotyczyła działania zjawisk bądź sił nadprzyrodzonych. Chociaż Druga Strona wyjątkowo często wkraczała do realnego świata, a miejscami wręcz go wypierała, większość ludzi ciągle negowała jej istnienie.

Pracowałam tutaj już dwa lata, a szef jeszcze nigdy nie oddelegował mnie do zadania bardziej ambitnego i wymagającego niż zabranie tego przeklętego futrzaka do weterynarza.

– Może uda się zrobić użytek z twoich zdolności – kontynuował.

Odruchowo potwierdziłam skinieniem. No raczej innej odpowiedzi się nie spodziewał, doskonale wiedział, skąd pochodzę i że moja matka, babka i ciotka są czarownicami. Co prawda sama nie wyskakiwałam przed szereg ze swoimi wątpliwymi zdolnościami, które, co tu dużo mówić, były raczej mało spektakularne. Bo cóż to znaczyło wyczuwać nagromadzone emocje, a – jeśli się dobrze skupiłam – także intencje? Potrafiłam również ujrzeć przyszłość, jednak tylko w wyjątkowych sytuacjach.

Unikałam dotyku innych ludzi, bo tak bliski kontakt pokonywał niemal bez trudu moje blokady. Nie posiadałam natomiast żadnych innych zdolności, niczego nie potrafiłam wyczarować, nie przemawiały do mnie karty, kości ani szklane kule.

Pakowałam się za to chętnie i namiętnie w relacje z osobnikami silnie naznaczonymi Drugą Stroną bądź wręcz emanującymi nadnaturalną energią. Stawałam się wówczas głupią ćmą lecącą do światła, gotową spłonąć dla chwilowej ekstazy. Również w biurze tkwiłam przyciągana magnetyzmem i aurą tajemnic Siderisa.

– Nie chcę trzymać cię cały czas pod kloszem, Treegreen. A tobie chyba też już obrzydło nicnierobienie. – Mrugnął szelmowsko, Bob zaś kaszlnięciem zamaskował parsknięcie śmiechem.

– Cały czas coś robię! – zaperzyłam się.

– Tak. Spóźniasz się – wypomniał bezlitośnie Sideris. – Wyjazd jutro o ósmej. I bądź punktualnie. A teraz, słuchaj uważnie, bo zadanie, które będzie cię czekać, jest dość delikatnej natury i będzie sprawdzianem twojego zaufania.

2.

Toyota RAV4, należąca do Siderisa, już czekała z odpalonym silnikiem. Były trzy minuty po ósmej i podejrzewam, że szef zobaczył mnie we wstecznym lusterku, biegnącą ze zmierzwionym włosem, bo nie chcąc generować większego spóźnienia, postanowiłam uczesać się w samochodzie. Wrzuciłam wysłużony plecak na tylną kanapę, a potem wsiadłam na miejsce pasażera z przodu. Dużo myślałam o tym, co szef powiedział mi poprzedniego dnia, i koniecznie musiałam jasno postawić pewne sprawy.

– Szefie, w kwestii tego, co szef mówił wczoraj, nie jestem tak całkiem przekonana, że to właściwy wybór.

– Treegreen – przerwał mi, płynnie włączając się do ruchu. – Nadajesz się idealnie. I doskonale sobie poradzisz. – Odwrócił twarz w moją stronę. – Wiem, co mówię.

Pod wpływem jego spojrzenia zrobiło mi się gorąco. Wymamrotałam coś w odpowiedzi i aby zająć czymś ręce oraz myśli, sięgnęłam po dokumenty dotyczące sprawy. Chociaż szczegóły poznałam wczoraj, chciałam jakoś wypełnić kilka godzin jazdy do celu naszej podróży, czyli miasteczka Vishaters. Teczka zawierała zdobyte po znajomości kserokopie zeznań, listę podejrzanych, wnioski z obserwacji poczynionych przez Boba w ciągu ostatnich kilku dni, a także wycinki z gazet oraz zdjęcia.

* * *

Sprawa dotyczyła dziwnych zdarzeń, które rozpatrywane pojedynczo nie przykuwały szczególnie uwagi, ale zestawione razem wyglądały jak celowe działanie. Nagły zgon młodego, zdrowego mężczyzny, nieszczęśliwy wypadek, parę niewyjaśnionych zaginięć, ataki na zwierzęta hodowlane, truchła leśnych drapieżników. Do ostatniej napaści doszło pięć dni wcześniej na terenie jednego z gospodarstw. Ofiarą padł bezdomny, który za kilka dolców, nocleg i posiłek podejmował się różnych prac. Sekcja wykazała śmierć z powodu wykrwawienia, na co wskazywały również liczne rany cięte na przedramionach. Plamy opadowe, czas i miejsce zbrodni świadczyły, że zwłoki nie zostały przeniesione. Problemem pozostawała odpowiedź na pewne zasadnicze pytanie…

Zamyśliłam się nad raportem z sekcji i duplikatem zdjęcia. Przedstawiało bladego trupa z wytrzeszczonymi oczami. Ciało leżało bezwładnie niczym szmaciana lalka, w rogu obszernej stodoły. Owszem na sianie widniały brunatne plamy, ale było ich zdecydowanie zbyt mało.

– Ciebie też, Treegreen, zastanawia, gdzie się podziała ta cała krew? – zagaił. – Powiem ci, że monitoring miejski nie zarejestrował w nocy ruchu w tym rejonie, ani w stronę farmy, ani z powrotem. Owszem, ktoś mógł przyjść pieszo od strony łąki, ale tej upuszczonej krwi przecież sprawca nie wyniósł sobie na plecach.

– No a ta właścicielka farmy? Jak jej tam… – Pogrzebałam chwilę w papierach. – Ana Darnis. To ona znalazła ciało, nie? Nie ma tu jej zeznań, a Bob też jakoś mało o niej wspominał. – Zmarszczyłam brwi, przerzucając papiery w nadziei, że może coś przeoczyłam.

– Nie szukaj. Kobieta odmówiła składania zeznań. W ogóle to tragiczna sprawa. Od śmierci męża żyje w swoim świecie. Był podobno moment, gdy wydawało się, że otrząsa się z dramatu, ale potem przestała praktycznie wychodzić z domu. Różne sprawunki ogarnia przyjaciel rodziny. Śmierć jej męża to też ciekawa sprawa. Znalazła go martwego po powrocie z miasta. Wcześniej nie skarżył się na żadne dolegliwości. Jedyne, co wykazała sekcja, to nagłe zatrzymanie akcji serca.

– Widzisz, jak zmizerniała? – szept matki przerywa niezręczną ciszę w izbie.

Ciotka Lucyna jak za dotknięciem magicznej różdżki odwraca głowę i teraz obie zerkają na mnie ukradkiem. Peszą się, gdy je na tym przyłapuję, i szybko uciekają wzrokiem.

– Wrak człowieka – zauważa słusznie ciotka. – Czas goi rany, Bożenko. – Ironia w jej głosie przyprawia mnie o mdłości.

Kręcę chochlą bigos i słucham tych bredni jak za karę. Czas bez Niego jest istną torturą za życia.

– To dopiero miesiąc, ale jak nic się nie zmieni, to umrze z tęsknoty. Nie je, nie śpi…

Umrę? Mogłabym, myślę z goryczą.

– Dajesz jej jakieś leki czy coś? – docieka Lucyna.

– Doktor Zadra przepisał medykamenty, ale Hania nie chce ich brać. Mówi, że są niepotrzebne. Ręce opadają, siostrzyczko, nie wiem, co mam dalej robić! – Podnosi głos z bezradności.

Ciotka ponownie zerka w moim kierunku, a ja patrzę jej prosto w oczy. Mierzymy się wzrokiem ze wzajemną niechęcią. Ciotka nie ma dzieci, a po wsi krążą plotki, że wujek Staszek ożenił się z nią dla posagu. To chyba przez to stała się wypraną z uczuć kobietą. Słysząc matkę, odwraca się do niej przodem.

– Najpierw ojciec, a teraz to… – kwituje. – Gorzej być nie może.

Pół roku temu pochowaliśmy dziadka. I choć Lucyna nie wyglądała na pogrążoną w żałobie córkę, to nie dało się tego samego powiedzieć o mojej mamie, która często płakała i dużo wspominała dziadka Henryka. Babci nie było mi dane poznać. Ponoć zmarła zaraz po moich narodzinach. Nikt nigdy nawet o niej nie wspominał. We wsi ludzie milkli na wzmiankę o Teresie Lubert. Z początku mnie to dziwiło, ale wraz z upływem lat, chęć poznania jej historii zniknęła bezpowrotnie.

Ciotka mlaszcze kilkukrotnie, zanim się odzywa:

– To nie nasza Hanka. Bądź uważna.

Nie mogę dłużej wytrzymać jej obecności. Odkładam chochlę na bok i odchodzę od kuchni kaflowej. Wycieram ręce w fartuch, po czym go zdejmuję i wieszam na krześle obok matki. Rzucam im obu przelotne, pełne gniewu spojrzenie.

– Muszę się przewietrzyć – mówię najspokojniej, jak potrafię. – Niedługo wrócę.

– Zaraz się ściemni. Nie odchodź daleko od domu – instruuje matka, a ja mam ochotę na nią wrzasnąć, że nie jestem dzieckiem i mogę robić, co mi się podoba. Ostatecznie opuszczam pomieszczenie, milcząc.

Na zewnątrz panuje przyjemny chłód i jeszcze przyjemniejsza cisza. Obłędny zapach bzu wymieszany ze słodką wonią rzepaku sprawia, że choć na chwilę serce przestaje mi bić jak oszalałe. Podwórko spowił mrok, a niebo usłały setki gwiazd. Zatapiam spojrzenie w księżycu, który niebawem osiągnie apogeum i przybierze kształt pełnego koła. Jego majestatyczność nieustanie napawa mnie zachwytem i nostalgią. Ostatni raz podziwialiśmy srebrzyste słońce wspólnie… Łzy napływają momentalnie pod granicę dolnej powieki na to bolesne wspomnienie.

– Dlaczego? Dlaczego mi go zabrałeś? – pytam, a moje słowa pochłania głucha przestrzeń. – Mężu, czemu mnie tu zostawiłeś samą? – Nie daję za wygraną, choć wiem, że nikt mi nie odpowie.

Nieśmiały, a może wyczerpany ciągłą od miesiąca obecnością, szloch wydobywa się z rozedrganych ust. Błagam w głębi duszy, aby w końcu nastał dzień, w którym nie będę już nic czuć. Miejsce wspomnień wypełni pustka, a serce przestanie bić z nadzieją, że to wszystko to nie prawda – tylko głupi żart Kostuchy. Przymykam powieki, dając ukojenie piekącym oczom, lecz nie duszy. Ona cierpi nieustannie.

Moje życie nabrało sensu dwa lata temu, gdy podczas zabawy w remizie, wszedł do niej nikomu nieznany, przystojny mężczyzna. Zaraz za nim dumnie kroczył mój kuzyn, Tomasz Wolski. Urok, jaki obcy przybysz roztaczał wokół siebie, hipnotyzował. On najwidoczniej zdawał sobie sprawę z tego, jak działał na kobiety, bo uśmiech nie znikał z jego śniadej twarzy choćby na sekundę. Emanował pewnością siebie i to było bardzo pociągające. Wszystkie dziewczęta pożerały go wzrokiem. W białej, rozpiętej z dwóch pierwszych guzików koszuli przypominał aktorów z zagranicznych filmów, które oglądaliśmy w niedzielę u pani Anieli Otulińskiej. Wysoki, postawny brunet. Chłonęłam spojrzeniem każdy jego ruch, aż w końcu mężczyzna ruszył prosto do mnie i stojącej obok Zosi. Spojrzałam na przyjaciółkę, bo byłam przekonana, że to właśnie do niej podejdzie.

– Kochane! Poznajcie mojego gościa, Waldemara! – Zza pleców bruneta wyskoczył Tomasz, o którym kompletnie zapomniałam. – To syn przyjaciela ojca. Przyjechali dziś z Krakowa – dodał podekscytowany.

Ukłoniłam się nisko przybyszowi z wielkiego świata, po czym zajrzałam w głąb jego źrenic otoczonych piwną tęczówką. I… przepadłam. Zaplątane w sieć miłości serce zadudniło w klatce piersiowej niczym dzwon Zygmunta. Patrzył na mnie, a uśmiech tańczył mu w kącikach ust – On już wiedział. Ujął moją dłoń i złożył na jej wierzchu delikatny pocałunek. Świat dookoła przestał istnieć. Byliśmy tylko my dwoje. Czułam, jak rumieniec rozlewa się po moich policzkach, ale pomimo skrępowania chciałam, aby ta chwila trwała wiecznie.

Norweskie wiedźmy okazały się wyjątkowo nieurodziwe, co wydało mi się dość zaskakujące, biorąc pod uwagę urodę skandynawskich kobiet. Uważam to za kolejny argument potwierdzający moją teorię, że czarownice nie wywodzą się wcale z ludu zamieszkującego dane tereny, a stanowią odrębny gatunek.

Postawiłem kropkę, która przez szarpnięcie wagonu wyszła mi bardziej jak przecinek. Rzeczywiście planowałem dopisać coś jeszcze, ale sam już nie wiedziałem co.

Wyjrzałem przez okno na wolno przesuwający się, pogrążony w wieczornym mroku krajobraz. Koła pociągu dudniły monotonnie po torach, a ja za nic nie potrafiłem się skupić. I bynajmniej nie przez wspomnienie „wyjątkowej” urody norweskich, jasnowłosych czarownic. I nawet nie przez wciąż żywą w pamięci scenę ucieczki przed jedną z nich, która chyba się we mnie zadurzyła… Owszem, było to mrożące krew w żyłach doświadczenie, jednak należało już do przeszłości i to nie ono zajmowało teraz moje myśli.

Dostrzegałem coraz więcej znajomych szczegółów za oknem. A im bliżej byłem celu podróży, tym bardziej się denerwowałem. Zjeździłem pół świata, tropiąc wiedźmy i spisując swoje spostrzeżenia, dla wielu byłem największym znawcą tych półdemonicznych istot, a jednak wciąż się bałem stanąć oko w oko z tą jedną jedyną kreaturą. Czarnoskóre afrykańskie szamanki, czczące szatana amerykańskie wyznawczynie wicca, pustynna arabska sila, okutane od stóp do głów futrami arktyczne uzdrowicielki, a nawet odrażająca japońska Yama-uba – żadna z nich nie budziła we mnie takiego lęku jak ona.

Cholerna słowiańska wiedźma, którą zamierzałem zbadać jako ostatnią.

* * *

Wieczorną ciszę przerwał odgłos uderzenia, a rechoczące nad jeziorem żaby rzuciły się z pluskiem do ciemnej wody.

– Auaaa! – Grażyna odwróciła się i stanęła twarzą w twarz ze swym lustrzanym odbiciem. A przynajmniej jak zwykle odniosła takie wrażenie. – Co jest?! – warknęła, rozmasowując tył głowy i mierząc bliźniaczą siostrę lodowatym spojrzeniem.

– To wszystko twoja wina – odpowiedziała wciąż wściekła Karina i ponownie uniosła gruby kij.

– Odwal się, trzeba było mnie nie prowokować! – odparowała Grażyna i uchyliła się przed kolejnym ciosem.

– Pożyczyłam tylko kilka suszonych traszek! – oburzyła się druga wiedźma.

– Bez pytania!

– To powód, by wypalić połowę lasu?!

– Sama wiesz, jak długo się je suszy!

– Ty chyba jesteś nienormalna!

Na moment zamilkły, dysząc ciężko i gromiąc się spojrzeniami. Do nozdrzy Grażyny wciąż docierał zapach spalenizny. Chyba rzeczywiście trochę przesadziła… Jednak nigdy by się do tego głośno nie przyznała – a już zwłaszcza Karinie. Zresztą jakie to miało teraz znaczenie? Stało się. Powinny się skupić raczej na tym, co zrobić, by Borowy zgodził się przyjąć je z powrotem do lasu.

– Co to właściwie znaczy: „ustatkować się”? – zapytała Karina, jakby czytając jej w myślach.

Tłum pędzi do przejścia, niosąc mnie ze sobą. Moje myśli ciągle skupiają się na prywatnych problemach – matce, która znikła, kiedy byłam mała, i wciąż naprutym ojcu – zamiast na przesłuchaniu zaczynającym się za piętnaście minut.

To cholerne przesłuchanie jest moją przepustką do lepszego świata. Świata, w którym stać mnie będzie na wynajęcie ładnego mieszkania i na to, co dla innych jest oczywistością. Jedzenie, książki, rachunki. W moim osiemnastoletnim życiu zawsze był to luksus. Normalne funkcjonowanie, może nawet studia, kariera muzyczna. Wszystko to zamiast serwowania podłego żarcia w jeszcze podlejszej spelunie, które stanowi źródło mojego zarobku od skończenia liceum w zeszłym roku.

Jedyne, co muszę, to pójść na dzisiejsze przesłuchanie. Pierwszy raz mogę się obyć bez podpisu tego pijanego świra.

Wszystkiego najlepszego w dniu osiemnastych urodzin, Mads. Udanych wakacji. Fajnego życia.

Mój przyjaciel, Jay, idzie ze mną ramię w ramię. Zna mnie lepiej niż ktokolwiek inny, w końcu jesteśmy nierozłączni, odkąd poznaliśmy się jeszcze w żłobku. Będzie mi go brakować, ale nie może na mnie dłużej czekać ze studiami. Czuję jego dłoń na plecach, gdy poklepuje mnie pocieszająco. Jego ufarbowane na jaskrawozielono włosy związane są w niedbały pęk warkoczyków na czubku głowy, ale nawet w tej idiotycznej fryzurze nie wygląda głupio.

Zupełnie znikąd zrywa się zimny wiatr, wyszarpując z koka – naprędce upiętego przed wyjściem – niezbyt długie, brązowe pasma. Włosy na przedramionach unoszą się i tworzą wyjątkowo nieprzyjemną gęsią skórkę. Mam wrażenie, jakby z lodowatym podmuchem nadchodziło jakieś niezidentyfikowane zagrożenie, nieuchwytne poczucie, że jesteśmy w niebezpieczeństwie, dokładnie jak wtedy, kiedy ojciec jest w amoku i lepiej wcześniej zejść mu z drogi niż czekać za długo, aż będzie za późno.

Instynkt przejmuje nade mną kontrolę i nie jestem w stanie myśleć o niczym innym oprócz strachu, który nakazuje się ukryć.

– Zmywamy się stąd. – Łapię przyjaciela za ramię i staram się ściągnąć go do pierwszego lepszego sklepu, ale rozdziela nas jakiś gruby gość z telefonem przy uchu. Z odbicia w witrynie patrzą na mnie moje szare oczy, wystraszone jak u ściganego zwierzątka. Niechcący nadeptuję na piętę elegancko ubranej, okropnie chudej kobiecie. Automatycznie mamroczę przeprosiny, kiedy puszcza mi przez ramię wnerwiony komentarz i schyla się poprawić but, który ściągnęłam jej ze stopy. Jay, który nagle pojawia się z powrotem przy moim boku, rzuca mi rozbawione spojrzenie.

– Mads, nie ma czasu na sklepy, zostało nam… – Zerka na zegarek i przyspiesza kroku. – Dokładnie trzynaście minut.

Biegnę za nim i docieramy prawie do świateł, gdy nagle dwóch ubranych na czarno, bardzo wysokich i szczupłych wyrostków wymija nas, a potem bez ostrzeżenia zwalnia, spowalniając też wszystkich innych przechodniów. Ludzie posykują ze zdenerwowania, szczególnie ci wiecznie spieszący się dokądś. Ja zresztą też nie lubię, kiedy ktoś mnie wymija tylko po to, żeby za chwilę tak się ślimaczyć.

Światło zaczyna migać, po czym zmienia się na czerwone. Przystajemy wraz z innymi, a wtedy dwaj kolejni – także wysocy i chudzi, w identycznych czarnych ubraniach – pojawiają się po lewej stronie. Mimowolnie zerkam w prawo i widzę następnych dwóch, prawie takich samych. 

Co do cholery? To jakiś event albo jakiś flash mob?

Nagle wszyscy „czarni” odwracają się jak na komendę i spoglądają prosto na tłum. Mają oczy z ciemnymi obwódkami, najwyraźniej obrysowane grubo eyelinerem, i bardzo jasną skórę. Coś każe mi uciekać, uciekać natychmiast jak najdalej od nich. Gapię się jednak tylko niczym zahipnotyzowana. Jak wtedy, kiedy tatulek jest schlany w trzy dupy i szuka ofiary, a ja wiem, że skoro nie schowałam się do tej pory, to już za późno.

Kiedy wyciągają przed siebie ramiona skierowane w naszą stronę wnętrzami dłoni, ludzie wokół przestają mówić i nieruchomieją. Doświadczenie z ojcem każe mi również znieruchomieć, chociaż serce mało nie wyskoczy mi z piersi, a w głowie szaleje burza myśli. Powtarzam bezgłośnie: Jay, nie odwracaj się, błagam, nie odwracaj się. Zielona czupryna zamiera. Świat poza „bańką” jest nierealny i rozmazany, tak nierzeczywisty, jakby naprawdę nie istniał.

Nie pozwalam sobie nawet na najmniejsze drgnienie powiek, dopóki ich wzrok spoczywa na mnie.

Kobieta przede mną, ta, której nadepnęłam na but, nagle się prostuje i omiata scenę spojrzeniem. W jej oczach maluje się niedowierzanie.

– Co tu się od…? – Nie kończy, bo jeden z chłopaków zarzuca jej coś, co wygląda jak srebrna woalka, na głowę i dziewczyna nagle milknie, a jej ruchy stają się niezwykle powolne.

Cokolwiek się dzieje, jestem przekonana, że nie mogę ściągnąć na siebie ich uwagi. Ludzie wokół znieruchomieli i zamilkli. Co oni im zrobili? Kim, do cholery, są? Zahipnotyzowali wszystkich przechodniów? Puścili jakiś gaz, czy coś jeszcze innego? A może reszta też udaje jak ja? Czy to możliwe?

– Ten. – Jeden z napastników (Bo kimże innym są? Czym są?) wyciąga z tłumu jakiegoś chłopaka, opierającego się z całych sił. Kątem oka zauważam, że podobny srebrny woal ląduje na jego głowie.

PRZEBORKA – DZIŚ

Niewielkiej postury wiedźma usadowiła się na kanapie, podpierając się obiema rękami o mięciutkie obicie w kolorze zgniłej zieleni. Wyglądała na niej bardziej jak zmokły ptak niż kobieta władająca potężną magią. Zerkała ukradkowo w prawo i w lewo, jakby oceniała możliwości ucieczki. Niestety na to było za późno. Drzwi zamknęły się właśnie za tęgim czarownikiem w powłóczystej szacie. Zanim usiadł naprzeciwko, posłał jej spojrzenie, które miało zachęcać do zwierzeń i zwiększyć jej poczucie bezpieczeństwa. Przeborka znała je dobrze, najeżyła się jednak jeszcze bardziej, bo Sylwan Wilk cechował się przypadłością, o której notorycznie zapominał: był, mówiąc wprost, piekielnie odpychający. Krzaczaste brwi czarownika w połączeniu z chomikowatymi policzkami, opadającymi nawet w uśmiechu kącikami ust i głęboko osadzonymi oczami zawsze wywierały na rozmówcy ponure wrażenie. Dodając do tego orli nos, natura uzyskała połączenie wprost komiczne. Przeborka zawsze gdy go widziała, zastanawiała się, czy nikt temu człowiekowi nie powiedział, że w obranym przez niego zawodzie pierwsze wrażenie naprawdę ma znaczenie? Mógł choćby raz skorzystać z usług jej ośrodka magicznej odnowy biologicznej Kania, gdzie za pół ceny doprowadziłby rysy do jakiego takiego ładu, o czym raz, czy dwa napomknęła mu przy corocznych psychologicznych ewaluacjach. Proponowała nawet jedną trzecią ceny. Ale nie. Widać czarownik przywiązał się przez kilkadziesiąt lat życia do braku harmonii w lustrzanym odbiciu albo było mu wszystko jedno, co też pomyślą sobie klienci. Choć byli rówieśnikami, czas okazał się dla Sylwana mniej łaskawy niż dla niej, co zauważała zawsze z ukontentowaniem.

– Dziś spotykamy się nadprogramowo, Przeborko – przerwał jej rozważania. Miał głos taki, jak i wygląd, zupełnie niepasujący do sporej postury i władczego sposobu bycia. Brzmiał mysio-piskliwie, co również dałoby się zmienić jednym precyzyjnym zaklęciem ich dyżurnego głosologa. Tego mu jednak nigdy nie powiedziała.

– Mam odczytać oficjalny powód twojej wizyty – uderzył długopisem w trzymany na kolanach dokument – czy opowiesz mi, co doprowadziło cię do tego punktu życia i kariery?

– Sylwanie, nie wiem, czy mamy czas na rozmowę. – Zrobiła unik z nadzieją, że czarownik odpuści i odklepie formułkę, podpisze papiery, po czym pozwoli jej wrócić do ośrodka. 

On jednak zacmokał i przybrał jeszcze bardziej komediowy w odbiorze wyraz twarzy, który miał podkreślać… chyba jego opanowanie? Przeborka nie miała pojęcia, o co mu chodzi. Sylwan pozamykał umysł przed jej próbami telepatycznego odczytania.

– Kochana, znamy się ile?

– Całe życie – mruknęła. – A co? – dodała, mrużąc oczy. Założyła ręce na piersiach. – Muszę wracać do Kani, załatwmy to jak najszybciej. No co tak milczysz? Czemu mi się tak przypatrujesz?

– Zacznij od początku – odparł spokojnym tonem, rozpierając się w fotelu, który skrzypnął ostrzegawczo. – Potrzebujesz rozmowy.

– Niech zgadnę, czarowna rada zadecydowała, że potrzebuję terapii – parsknęła, kręcąc głową z niedowierzaniem.

– Dziwisz im się?

– Nie rozumiem, skąd tak nagła i dziwaczna decyzja – głos Przeborki się załamał, co ukryła chrząknięciem.

– Ośrodek stał się według nich… – Sylwan zerknął w dokument i odczytał: – „Z winy Przeborki Szataniak, stwarzającym zagrożenie miejscem dla postronnych bytów cielesnych i niematerialnych. Wśród istot magicznych przebywają tam sporadycznie również nieobdarzeni magicznie ludzie”. Czytać dalej? – Uniósł na nią oczy o barwie mydlin.

– Bełkot – zaśmiała się chrapliwie. – I dlatego masz mnie terapeutować, czy jak to się zwie?

– Wolisz odwiedzać kogoś innego? Może znajdziesz jeszcze miejsce u Renaty.

Po plecach Przeborki przebiegł dreszcz. Nie chciałaby widywać tej kobiety nawet w koszmarach. Jej antyczna eksnauczycielka w roli terapeuty wypadała jeszcze bardziej upiornie niż jako wychowawczyni.

– Zaraz… Odwiedzać? To ile to ma trwać?

– Przebciu, Przebciu, Przebciu… – powtórzył jej imię, jakby rozmawiał z dzieckiem albo zaklętą żabą, i tak też się poczuła. – Nigdy nie czytasz oficjalnych pism, a może to by dobrze wpłynęło na rozwój twojej kariery.

– Nie drażnij się ze mną – syknęła. – Ile? Ile razy mnie będziesz maglował?

– Spotkania mają odbyć się trzy, raz w tygodniu po godzinie – wyrecytował. – Potem mam ocenić, czy potrzebujesz rocznej przerwy, czy raczej rocznej terapii.

– Nie ma alternatyw? – Wybałuszyła oczy.

– Niewiele. – Sylwan rozłożył ręce. – Mogę też stwierdzić twoją zdolność do doprowadzenia ośrodka do porządku, zrzucając winę za wszystkie incydenty na przemęczenie i któregoś z podwładnych. Zaleciłbym w takim wypadku pobyt w sanatorium dla podreperowania zdrowia psychicznego. Powiedzmy jeden obrót księżyca. Możemy omówić wszystko dzisiaj, o ile się streścisz.

– Dobra. – Przeborka przewróciła oczami. – Magluj, nie znoszę tracić czasu.

– Ani odpoczywać – zauważył. –  Co się stało, że wylądowałaś w takim położeniu? Od czego się zaczęło? Pamiętasz?

Przeborka spojrzała w okno, na kwiaty magnolii oświetlone porannym słońcem. Zatopiła się we wspomnienie, które zdawało się odległe o całe eony, a które stanowiło pierwszy incydent w ośrodku. Powinna była zauważyć to o wiele wcześniej, lecz nie zwróciła na to uwagi.

1. ANDZIA

Marzec nadciągnął z całą serią upalnych dni, które rozbudziły zieleń w ogrodzie ośrodka do niemożliwości. Przed wielopiętrowym budynkiem, rozłożonym na skalistym zboczu niczym ogromny ptak, rośliny rozkwitały w szaleńczym tempie. Magnolia wypuściła kwiaty, a ochronne diabelskie drzewo przy bramie obudziło się z zimowego snu aż miesiąc wcześniej niż zwykle. Przeborka nie pamiętała tak ciepłego początku roku, ale nie narzekała, gdyż dobra pogoda ściągała więcej klientów, co przekładało się na obroty. Kilka razy dziennie na parking zajeżdżał nowy samochód lub nadlatywał powietrzny dyliżans. Z każdego pojazdu wysiadało co najmniej dwoje istot.

Wiedźma dyrektorka napawała się spokojem, który w tym miejscu nigdy nie trwał długo. Weszła przez drzwi obrotowe do przestronnego holu. Pachniało tu świeżymi kwiatami, które co rano układał w wielkich kryształowych wazonach ogrodnik Lukas, zwany pieszczotliwie Grabarzem, bo po godzinach dorabiał jako lokalny nekromanta. Zdziwiła się więc, że czarownik czekał na nią przed pustą recepcją, mnąc w palcach słomkowy kapelutek. Nigdzie nie było widać żadnego innego pracownika czy gościa.

– Dzień dobry – powitał ją drżącym głosem. – Pani wybaczy, ale recepcjonistka poszła coś sprawdzić.

– A gdzie reszta? – Przeborka uniosła jedną brew.

– Razem z nią – odparł, na co uniosła drugą.

– Czyli?

– U Andzi – wydukał, wytrzeszczając oczy.

– A co, ona jakieś szkolenie robi? Którego nie zatwierdziłam? Niby z czego? – torpedowała go pytaniami. 

Nie zdążył sformułować ani jednego sensownego zdania, wyrzucając z siebie jedynie nic nieznaczące monosylaby, gdy przez drzwi holu przecisnęło się stadko rozmaitych istot o wyraźnie kobiecej aparycji.

– To ja pójdę. – Lukas machnął kapelutkiem w stronę ogrodu i niemal rzucił się biegiem w stronę wyjścia. – Rododendrony mnie potrzebują.

Ledwo to z siebie wydusił, zdenerwowany tłum otoczył Przeborkę, przekrzykując się i wymachując torebkami, a zawieszona w powietrzu harpia opryskała jej twarz śliną. Siłą woli zmusiła się, żeby nie wytrzeć się wierzchem dłoni i nie skrzywić, co na pewno jeszcze bardziej rozjuszyłoby istotę.

– Szanowne panie, proszę, nie wszystkie naraz! – Wiedźma przybrała swój najlepszy uśmiech. Przepchnęła się do recepcyjnej lady, weszła za nią i machnęła ręką. Blat zamknął się, odgradzając ją od wściekłych kobiet. – Co się dzieje? Pani Agato – zwróciła się do wiedźmy, która miała już prawie trzysta lat, lecz dzięki usługom ośrodka wyglądała na jej rówieśnicę. – Może pani mi powie. Czemu się tak denerwujecie?

– Czemu? – wrzasnęła tak głośno, że kryształy żyrandolu zadzwoniły, a szyby w oknach zatrzeszczały ostrzegawczo. – Pani pracownica to żadna masażystka, a dziwka.

– Kusi nam mężów – wtrąciła harpia Ida, znów obryzgując twarz Przeborki śliną.

– Pani prowadzi dom lekkich obyczajów, a nie ośrodek magicznej odnowy biologicznej – wycharczała wampirzyca Leonia, chowająca trupiobladą skórę pod grubą warstwą czarnego atłasu.

– Drogie panie, to jakieś nieporozumienie – zaśmiała się nerwowo. – Ośrodek szczyci się renomą od wielu setek lat. Poza tym czy w burdelu… – urwała. Próbowała obrócić to w lekką sytuację, żart, lecz kobiety nie ustępowały. Nie było im do śmiechu, więc wszelkie komiczne riposty, zwykle obecne na zawołanie, wyparowały jej z głowy w sekundzie. Widząc ich determinację, spytała, unosząc brwi niemal do linii włosów: – Mogą mi panie powiedzieć, co się stało?

– Pani naprawdę nie wie – odparła z obrzydzeniem wiedźma Agata.

– Nie wie – dało się słyszeć, przekazywane z ust do ust w dygocącym przed Przeborką tłumie, który teraz wyglądał jak jeden organizm.

– Chyba najlepiej będzie, jeśli pani sama pójdzie do gabinetu masażu i się przekona na własne oczy i uszy, co się tam wyprawia.

– Nie rozumiem, co się ma wyprawiać? Nasza masażystka Andzia bardzo dba o klientów, ale nie nazwałabym jej dziwką – wycedziła dyrektorka ośrodka.

Nagle w najmroczniejszej części lasu, gdzie przez rozłożyste konary drzew gęsto pokryte liśćmi nie przedostawała się nawet odrobina blasku księżyca będącego w pełni, rozbłysło światło. Zawieszony w powietrzu niewielki punkt jarzący się pośrodku niczego powoli zaczynał rozciągać się, tworząc świetlistą szczelinę, cienką linię dwa razy wyższą od człowieka.

W jednej chwili w lesie zrobiło się cicho. Nie była to jednak zwykła cisza wynikająca jedynie z braku pohukiwania sowy, wycia wilka, ryku jelenia czy odgłosu ropuchy w stawie. Ta cisza była inna. Przenikała każdą żywą istotę. Nawet wiatr przestał szumieć wśród drzew. Wszystko zamarło w oczekiwaniu na to, co wydarzy się za moment.

Coś przeszło przez szczelinę. Stworzenie przypominające człowieka, choć bardziej smukłe, o nienaturalnie wyostrzonych rysach twarzy oraz spiczasto zakończonych uszach. Jego piękno było zarówno zachwycające, jak i niepokojące. Przybysz miał na sobie strojne ubranie. Idealnie dopasowane obszyte złotem szaty były eleganckie, ale zarazem uszyte tak, żeby nie przeszkadzały w walce. U jego boku połyskiwał srebrny miecz. Istota położyła palce na głowicy rękojeści, a następnie rozejrzała się czujnie po polanie. Upewniwszy się, że w pobliżu nie czai się żadne niebezpieczeństwo, odsunęła się na bok i wyciągnęła dłoń.

– Droga wolna – powiedziała w przestrzeń przed sobą.

Po chwili ze szczeliny wysunęła się ręka. Długie, szczupłe palce zacisnęły się na wyciągniętej dłoni, a następnie tuż obok niego stanęła kolejna istota, tym razem przypominająca kobietę. Była równie przerażająco piękna. Jej smukłe ciało zdobiła srebrna sukienka mieniąca się w poświacie szczeliny. Szczupłą twarz okalały włosy, spięte wysoko, które zdawały się płonąć żywym ogniem. Były czerwone niczym płomienie i nadawały jej wyjątkowego uroku. Zmrużyła oczy, uśmiechając się przebiegle, podczas gdy za jej plecami wynurzały się kolejne istoty o spiczastych uszach, zalewając sobą całą polanę.

– Doskonale, Zetharze – odezwała się rudowłosa piękność swoim dźwięcznym głosem. – Mówiłam, że przejście się otworzy. A ten świat posiada całe pokłady magii, pierwotnej i nieskalanej, idealnej, żebyśmy mogli na niej żerować.

– Jak zawsze, pani, miałaś rację – odparł Zethar. – Jednak jak to możliwe, że otworzyła się między naszymi światami szczelina, a do tego na tyle stabilna, żebyśmy mogli przenieść tutaj setki naszych ludzi? Ten świat nie był dla nas dostępny od wieków.

– Dziecko, Zetharze.

– Dziecko? – Zethar uniósł idealnie równe brwi w wyrazie zaskoczenia. Jego pani miała przed nim wiele tajemnic.

– Tak, mój drogi. Dziś przyszło na świat dziecko. Zrodzone z miłości czarownicy i króla. Najpotężniejsza istota, jaką ten świat widział od wieków. Według przepowiedni ma ono odeprzeć złe elfy z tego świata i powstrzymać je przed niszczeniem kolejnych – mówiąc to, przybrała prześmiewczy ton głosu.

– Skoro według przepowiedni to dziecko ma nas pokonać, dlaczego tu przybyliśmy?

– Ponieważ, Zetharze, zabijemy dziecko, zanim stanie się na tyle silne, żeby to uczynić. – Uśmiechnęła się chytrze. – Wyślij szpiegów. – Machnęła ręką w stronę polany, na której wciąż przybywało podobnych jej stworzeń. – Każ im przeczesać okolicę. Ono musi być niedaleko. Tylko niech używają uroku, by nikt nie zauważył naszej obecności na tych ziemiach. Kiedy tylko odnajdziemy dziecko i pozbędziemy się go raz na zawsze, ten świat i jego magia będą nasze.

Verena bawiła się do połowy opróżnionym kuflem, przesuwając go po porysowanym blacie. Siedziała tak od godziny i czekała, aż minie szalejąca na zewnątrz ulewa. O tej porze roku gwałtowne deszcze nie były niczym niezwykłym w Szkocji, jednak mimo że spędziła tu całe życie, i tak do nich nie przywykła. W pubie Queen of the Loch panował półmrok, a pomieszczenie co chwilę wypełniały salwy śmiechu. Przy rozsianych po ciemnym wnętrzu stolikach gnieździli się spragnieni rozrywki mieszkańcy, co jakiś czas zerkający na pochyloną nad trunkiem postać. Jak dotąd żaden z nich nie odważył się zbliżyć, co jej odpowiadało. Ostatnim, o czym marzyła, było wysłuchiwanie ich pretensji.

Akurat wystukiwała paznokciami na szkle starą przyśpiewkę, gdy drzwi otworzyły się na oścież, a do środka wtoczył się przemoczony mężczyzna, co przykuło uwagę stałych bywalców pubu. Zrzucił kaptur i otrząsnął się, zupełnie jakby był psem. Przeklinając parszywą pogodę, ściągnął ociekającą wodą skórzaną kurtkę, po czym powiesił ją na jednym z wbitych w ścianę haczyków. 

Poprawił sięgające ramion jasne włosy i podszedł do wycierającego szklanki barmana. Następnie usadowił się na hokerze, a potem rozejrzał z zainteresowaniem po knajpie. Jego spojrzenie skrzyżowało się ze wzrokiem, wyglądającej na znudzoną, kobiety, która siedziała po drugiej stronie baru. Miała długie czarne włosy, związane w koński ogon, i sportowy ubiór. Bluza z kapturem, obcisłe getry i adidasy sugerowały, że deszcz przerwał jej trening.

– Turysta? – Głos barmana zmusił go do odwrócenia wzroku od nieznajomej.

– Powiedzmy. Zawsze u was tak leje? – Uśmiechnął się do badawczo przyglądającego mu się faceta w średnim wieku.

– O tej porze tak, choć za chwilę powinno się rozpogodzić. Co podać?

– Piwo. Butelkowe, jeśli można.

Barman postawił przed nim BrewDog, po czym wrócił do układania szklanek. Blondyn chwycił butelkę i przesiadł się bliżej czarnowłosej kobiety. Choć zdziwiło ją jego zachowanie, nie dała nic po sobie poznać.

– Cześć – zagaił, a potem zlustrował jej ciało.

Zignorowała go, nadal przesuwając kufel z ręki do ręki.

– Zastanawiałem się, czy nie wiesz przypadkiem o jakichś pokojach do wynajęcia?

W odpowiedzi objęła dłońmi szkło i zacisnęła pełne usta.

– Planuję zostać w okolicy kilka dni i przydałoby się jakieś miejsce do spania. Jesteś tutejsza? Może podpowiesz, co można tu zobaczyć? Miasteczko wydaje się interesujące – kontynuował niezrażony. – Nazywa się Luss, prawda? Wiem, że się nieco naprzykrzam, ale tak siedziałaś sama, to mi się trochę żal ciebie zrobiło.

Ze świstem wciągnęła powietrze i odwróciła twarz w stronę natręta.

Była wkurzona. Zmrużyła czarne oczy, a mężczyzna jak urzeczony wpatrywał się w jasną, pokrytą piegami cerę, lekko zadarty nos oraz wystające kości policzkowe.

– Jestem Logan Scott. – Wyciągnął do niej dłoń.

– Kpisz sobie? – prychnęła zszokowana, gapiąc się na jego rękę.

– W tych stronach jesteście na bakier z manierami? – Z trudem stłumił śmiech.

– Czego ty chcesz?

– Teraz poznać twoje imię. – Nie poddawał się łatwo.

– Czy to, że cię ignoruję, nie powinno być jasnym sygnałem?

– Ignorowałaś, teraz już przeszliśmy krok dalej i gawędzimy. Zatem jak mam się do ciebie zwracać? – Obserwował ją błękitnymi oczami, w których szalały radosne ogniki, zdradzające, że dobrze się bawił.

– Co mam zrobić, abyś się odczepił?

– Wystarczy, że podasz swoje imię. – Wziął solidny łyk bursztynowego płynu.

– Verena.

– Nie było to takie trudne. – Wyszczerzył się. – Zatem, Vereno, gdzie mogę się zatrzymać na noc?

– Nie miałeś sobie już pójść? Czyż nie taka była umowa? – Na jej twarzy odmalowała się złość.

– Zmieniłem zdanie. Postanowiłem jeszcze trochę z tobą posiedzieć.

Jego bezczelność zaczynała działać jej na nerwy. Już dawno nikt nie ośmielił się „gawędzić” z córką Ethana Colquhouna.

– Słuchaj, nie wiem, skąd w ogóle pomysł, aby się do mnie dosiąść, ale nie bez powodu siedziałam tu sama. Byłabym wdzięczna, gdybyś już sobie odpuścił. – Ponownie skupiła się na trzymanym w dłoni kuflu.

– Myślę, że tak naprawdę cieszysz się z mojego towarzystwa.

– Co? – niemal wykrzyknęła zdumiona jego impertynencją, czym skupiła na sobie uwagę barmana.

– Przyznaj, że to prawda, to sobie pójdę. – Przysunął się bliżej, tak że poczuła jego ciepły oddech na policzku.

– Dlaczego miałabym ci wierzyć? Jesteś kłamcą, Loganie Scotcie. – Z gracją zsunęła się z krzesła. 

Rozległa kraina Raliontion pogrążona była we śnie. Wszyscy jej mieszkańcy spali spokojnie, wiedząc, że piękna Pani Reva czuwa nad nimi w trakcie swojej codziennej wędrówki po niebie. Trzema obliczami, roztaczającymi srebrną poświatę na atramentowym niebie, czuwała nad spokojnym snem swoich dzieci. Taką prawdę głosili kapłani na każdych modłach, w których tak chętnie uczestniczyła siostra Edgara i na które uparcie zabierała go ze sobą. On nie chodził na nie tak ochoczo jak Elina, zamiast tego wolał pomagać rodzicom w polu lub razem z przyjaciółmi biegać wzdłuż brzegu jeziora, nad którym położona była ich wioska. W końcu sam Dajmi’to wiedział, jak bardzo chłopak nie znosił dusznego zapachu kadzideł czy też trzeszczących desek tworzących ściany oraz dach rozpadającej się świątyni. Stare drewno nawet pod lekkim podmuchem letniego wietrzyka zaczynało się odzywać i zawodzić upiorną pieśń, odganiając cały urok podobno tkwiący w tym miejscu. Edgarowi trudno było nazwać ten budynek urokliwym, prędzej uważał go za odrażający. W dodatku za każdym razem, gdy w towarzystwie siostry przekraczał próg domostwa bogów, czuł się nieswojo i to nawet bardzo. Przez całe modły próbował stłumić chęć kręcenia się na miejscu i oglądania tych nieszczęsnych ścian. Na pamięć znał już każde załamanie, każde pęknięcie i każdą szczelinę w deskach, przez które zimną wdzierało się chłodne powietrze, latem zaś ciepłe podmuchy. Pozostawało mu jedynie słuchanie tego, co duchowny miał danego dnia do wygłoszenia, a także obserwowanie, jak obecni w świątyni na to reagują. Większość, w tym Elina, spijała te przypowieści niczym najprawdziwszy i drogocenny napój, lecz Edgar nigdy w nie nie wierzył. Były to bajania dla dzieci i łatwowiernych. Nie wierzył w Plu’rfi i w to, że bogowie mogliby kroczyć między nimi.

W swoim przekonaniu utwierdził się pewnej strasznej nocy, której spokój i charakterystyczna dla tej pory cisza zostały przerwane pełnymi przerażenia oraz rozpaczy krzykami mieszkańców wioski Edgara.

W powietrzu unosił się swąd płonących ciał. Czarny dym, mimo panującej ciemności, był zapewne widoczny z daleka i docierał aż do Sitaj, lecz nikt nie przybył potrzebującym na pomoc.

Z jednej z chat mężczyzna ubrany w kolczugę oraz skórzane, poplamione krwią spodnie wywlókł łkającą dziewczynę. Śmierdział alkoholem wymieszanym z potem i moczem, a jego twarz wykrzywiał tryumfalny uśmiech. Gdy mocniej zacisnął dłoń na czarnych lokach swej ofiary, z jej włosów na ziemię spadł wianek z niebieskich kwiatów. Moment później piękna ozdoba została zdeptana przez masywne buty zbira. Delikatne płatki wraz z ziarnkami piasku wzbiły się ponad ziemię, by po sekli2 ponownie wylądować.

Najeźdźcy podkładali ogień pod kolejne chałupy, również pod tę, z której przed chwilą została wyciągnięta dziewczyna. Nieszczęsna ponownie krzyknęła, próbując się wyrwać z żelaznego uścisku, niestety niewiele zdołała osiągnąć. Mężczyzna zaciągnął ją pod wiekowy dąb rosnący na środku wsi. Wokół pnia rozrzucone były resztki dzbanków, teraz zmienione już w gliniane skorupy. Słodkawy zapach zdeptanych owoców mieszał się ze spalenizną, powodując mdłości.

Siedzący w krzakach Edgar był zbyt przerażony, aby odwrócić wzrok od siostry, która jeszcze przed paroma seklami zdawała się najszczęśliwszą kobietą i razem z narzeczonym, a także całą wioską świętowała swoje zaręczyny. Chłopak chciał jej pomóc, lecz nie mógł. Nie potrafił. Wielkimi ze strachu oczami, obserwował, jak pomimo błagań i płaczu, mężczyzna rozdziera jej suknię. Gdyby nie był tak zlękniony, uniósłby osmolone rączki i zasłonił twarz, żeby nie oglądać tej okropnej sceny. Ale nie zdołał tego zrobić. Tak samo, jak nie mógł zatkać sobie uszu, kiedy bandyci wtargnęli do wioski podczas trwającego święta. Słyszał krzyki mordowanych kobiet, dzieci i mężczyzn, a potem już tylko mrożący krew w żyłach rubaszny śmiech. Mimo to siedział w ukryciu, tak jak kazała mu Elina. Wciśnięty w ciasny kąt, który zasłaniała ruchoma deska w ścianie, obserwował, jak do chaty wpada jeden ze zbójów i dopada do jego siostry. Nie odważyłby się opuścić kryjówki, gdyby nie ogień. Przez coraz większe kłęby duszącego dymu, nie mógł dłużej siedzieć w ukryciu, więc wyczołgał się z płonącej chałupy, po czym niezauważony przemknął do krzaków, w których teraz siedział. Miał zaledwie pięć lat i jedyne, co mu pozostało, to modlitwa. Posyłał prośby, wręcz błagania do Opiekunów, lecz żaden z nich nie odpowiedział. Żaden Gahun nie pojawił się, aby uratować jego Elinę oraz pozostałych mieszkańców wioski. Nie pojawili się… bo nie istnieli…

– Nahde gere! – Przekleństwo wyplute przez jednego ze zbirów zwróciło uwagę Edgara, przez co na nowo skupił wzrok na oprawcach siostry. – Suka mnie ugryzła!

– Przytrzymaj ją, zaraz inaczej zaśpiewa – odezwał się niższy z mężczyzn, a gdy wypowiadał te słowa, sięgnął do sakwy i wyjął z niej młotek.

Edgar zamarł wpatrzony w Elinę, która resztkami sił szarpnęła się, opluła zbliżającego się do niej zbira, a gdy to nie pomogło, zaczęła wszystkich ich przeklinać. Słysząc słowa płynące z jej zakrwawionych ust, zrobił wielkie oczy. Siostra pierwszy raz zamiast Gahunów wzywała na pomoc Plu’rfi.

Głos Eliny przybrał mroczny ton i choć chłopak nie rozumiał wszystkich słów, które wypowiadała, lub nie był w stanie ich dosłyszeć ze swojego miejsca, podświadomie czuł, jak wibrują w powietrzu, zupełnie, jakby stawały się rzeczą namacalną. Niestety nawet one nie pomogły. Stręczyciel uniósł młotek. Edgar odwrócił wzrok, nim go opuścił.

Głuchy odgłos uderzenia, a po nim krzyk, sprawiły, że musiał zatkać uszy, jeszcze bardziej przerażony niż przed paroma seklami. Jego ciało trzęsło się od wstrzymywanego płaczu. Niespodziewanie z otępienia wyrwał go czyjś dotyk. Podskoczył przestraszony, gdy na jego kościstym ramieniu zacisnęła się potężna dłoń. Poderwał się, chcąc uciec, lecz ramiona, które go chwyciły, były o wiele silniejsze. Nieznajomy zmusił Edgara do wstania, po czym odwrócił chłopaka w swoją stronę i klęknął, zrównując się z nim wzrostem.

– Nie krzycz i zamknij oczy – szepnął, a następnie wstał i odwróciwszy się, ruszył w kierunku zbirów, nie sprawdzając, czy Edgar go posłuchał, czy też nie. Zatrzymał się kawałek od Eliny i jej oprawców, po czym warknął:

– Zostawcie ją.

Ten, co seklę temu zamachnął się młotkiem na siostrę Edgara, spojrzał przez ramię na przybysza, a potem uśmiechnął się kpiąco. Przeszedł kilka kroków, poruszając wciąż trzymanym w dłoni narzędziem i otrzepując go z kropli krwi.

– Coś powiedział, przybłędo? – zapytał i śmiejąc się rubasznie, uniósł młotek, którym wskazał na obcego. – Każesz nam ją zostawić? Bo inaczej co? Jakiemu Gahunowi spod dupy wylazłeś?

– To nieistotne.

– Tak, się składa, że to ja ustalam, co jest istotne, a co nie, więc miel tym ozorem, póki go jeszcze ma…

Nie dane było mu dokończyć. Rozległ się huk, a wszystko wkoło się zakotłowało. Zbójcy zostali odrzuceni, zupełnie jakby coś niewidzialnego na nich wpadło i ich powaliło. Edgar przesuwał wzrokiem po powoli podnoszących się i jęczących mężczyznach. Potem wszystko zaczęło dziać się tak szybko, że sam nawet nie potrafił stwierdzić, czy wydarzyło się to naprawdę. Nie był w stanie zauważyć, kiedy nieznajomy wyciągnął dziwnie zakrzywione sztylety i zaczął się bronić przed ciosami najeźdźców. Walka trwała krótko. Zgrzyt stali i krzyki konających po sekli ustąpiły cichemu trzaskowi palących się drewnianych desek, które jakiś czas temu były fundamentami chałup, oraz nikłym nocnym odgłosom.

Edgar stał ciągle w swojej kryjówce, tak jak zostawił go nieznajomy, i patrzył, jak wojownik chowa dziwne sztylety, przypominające sierpy księżyca, do przytroczonych przy pasie pochew, po czym klęka obok nieruszającej się Eliny. Pochylił się nad ciałem, dotknął w paru miejscach i wykonał kilka niezrozumiałych dla Edgara czynności, aby na koniec ze smutkiem pokręcić głową.

– Nie pozwoliłem otworzyć ci oczu. – Cichy, acz stanowczy, mający w sobie wręcz naganę głos mężczyzny wyrwał Edgara z transu. Chłopak zrozumiał wtedy, że dla jego siostry nie było już ratunku.

Nieznajomy przybył za późno.

Tej strasznej nocy Edgar odkrył, że każdy był kowalem własnego losu i że nad żadnym z mieszkańców Raliontion nie czuwali Opiekunowie. Zostali oni wymyśleni przez kapłanów, którzy próbowali trzymać ludność w ryzach, a wszystkie wygłaszane przez nich kazania okazały się tylko dobrymi bajeczkami do straszenia dzieci. Prawda malowała się w zupełnie innych barwach, otóż każdy zdany był wyłącznie na siebie lub na łaskę silniejszego, a Edgar poprzysiągł sobie jedno po stracie siostry: że już nigdy nie będzie od nikogo zależny.

Wspomnienie utraty Eliny oraz domu wiele razy do niego wracało, nawet gdy stał się mężczyzną i pełnoprawnym członkiem Zakonu Księżycowych Sztyletów. Najczęściej jednak miało to miejsce, gdy zbliżała się rocznica wydarzeń lub gdy tak jak teraz znajdował się zaledwie dzień jazdy konno od zapomnianej przez wszystkich wioski, w której się urodził.

Stojąc na wzgórzu przy uwiązanych do drzewa koniach, odruchowo gładził ręką szyję swojej klaczy i jednocześnie wpatrywał się w pogrążoną w mroku puszczę.  Oczami wyobraźni widział skupisko drewnianych chat oraz wiekowy dąb, wciąż rosnący na środku wsi. 

Na ostatni obóz wybrali pagórek z koślawo postawioną kapliczką z figurą przedstawiającą opiekunkę wszystkich żyjących dusz w Raliontion – Panią Revę. Rzeźba stała pod daszkiem, który miejscowi chłopi, jeszcze sporo czasu przed narodzinami Edgara, zbili z desek świętego drzewa. Przynajmniej takiego steku bzdur nasłuchał się na nabożeństwach. Kapłan, opowiadając z prawdziwie ognistym zapałem, zapewniał zebranych, że sami Gahuni podarowali ludziom drewno i nakazali wybudowanie przy wielu traktach, gościńcach oraz wiejskich drogach kapliczek. Gdyby Edgar wierzył w istnienie Opiekunów, stwierdziłby, że to bardzo megalomańskie z ich strony. Po tylu latach życia, a także czasu spędzonego na naukach w siedzibie Zakonu Księżycowych Sztyletów, doskonale jednak wiedział, że to jedna wielka bujda, którą duchowni karmili łatwowiernych wieśniaków. Kapliczki zostały zbudowane ze zwykłego drewna, które nie opierało się siłom natury i od czasu do czasu jeden z dobrze opłaconych rzemieślników podejmował się naprawiania ich poprzez wymienienie uszkodzonej deski, odnowienie rzeźby czy wypchanie powstałych dziur słomą.

Edgar pokręcił głową, wsłuchując się w odgłosy nocy – koncert cykad, oddalone o wiele godzin jazdy wycie wilków, a także odgłosy, które wskazywały na obecność w lesie siejących strach wśród pospólstwa Plu’rfi. Mężczyzna odszedł od wierzchowców, pozwalając im dalej się paść i spojrzał na klęczącą przed kapliczką kobietę. Ponownie pokręcił głową i opadł obok ogniska, po czym dorzucił drew. Nie rozumiał, jak medyczka może być tak zaślepiona i tak łatwowierna. To nie był pierwszy raz, gdy razem podróżowali. Poznana przed wieloma latami Adea stała się przyjaciółką Edgara oraz pocieszycielką w wielu sprawach. Niechętnie przyznawał nawet przed samym sobą, że dzięki niej dni spędzone w siedzibie zakonu na nauce nie były aż takie straszne. Prawie od razu znaleźli wspólny język, mimo że Adea była po prostu dziewczyną. Więź między nimi zacieśniła się jeszcze bardziej, gdy już po zakończeniu szkolenia Edgar otrzymał księżycowe ostrza. Minął prawie rok pełnienia służby, kiedy w trakcie jednej z misji, niedaleko Eleniaru został ciężko ranny i w ostatniej chwili dostarczony do skrzydła medycznego, w którym akurat dyżur pełniła Adea. Nie miał pojęcia, jak ta drobna kobieta zdołała go poskładać i wyrwać z objęć śmierci, ale był jej za to dozgonnie wdzięczny, tak jak za późniejszą opiekę, którą nad nim sprawowała, do momentu aż był już w stanie samodzielnie stanąć na nogi i na nowo podjąć służbę. Ich przyjaźń w trakcie jego niedomagania się pogłębiła, a później przerodziła nawet w coś więcej. Potajemne schadzki, jak i przydzielane przez radę misje utwardzały i spajały ich relację coraz bardziej. Byli właśnie w trakcie jednego z takich zadań, pomału dobiegającego końca, więc za parę dni obydwoje mieli wrócić do szarej rzeczywistości przerywanej od czasu do czasu ich wyczekiwanymi spotkaniami.

Edgar poruszył patykiem między płonącymi polanami drewna, a gdy usłyszał szelest od strony kapliczki, odwrócił głowę w tym kierunku. Adea zakończyła modły i właśnie otrzepywała grudki ziemi oraz igliwia, które przyczepiły się do jej ubrania. Na czas podróży do portu w Halionie, gdzie miały czekać na nich leki sprowadzone z drugiego kontynentu, zastąpiła prostą suknię medyczki brązową tuniką i spodniami podróżnymi, w których znacznie łatwiej jeździło się konno. Edgar musiał przyznać, że ten strój w ogóle jej nie pasował. W tym ubiorze przypominała bardziej jednego z terminujących w zakonie chłopców.

– Wymodliłaś się już? – burknął, przerywając ciszę i uniósł wzrok, by spotkać się z jej chabrowymi, łagodnymi oczami. – Odpowiedzieli ci? Czy jak zwykle prowadziłaś ze sobą monolog? – Pochylił się i podał jej kubek z ciepłą wodą oraz pływającymi w środku zielonymi listkami, które powoli wypuszczały swoją esencję.

– Zupełnie niepotrzebna ironia, mój drogi – odpowiedziała spokojnie, ignorując jego zaczepny ton. – Doskonale wiesz, że odpowiedź od Opiekunów nie nadchodzi od razu, ukazuje nam się w późniejszych zdarzeniach towarzyszących naszemu życiu. Należy je tylko odpowiednio zinterpretować. Swoją drogą uważam, że tobie też przydałaby się modlitwa, może pomogłaby na twój ponury nastrój – odparła, unosząc przy tym znacząco brew.

Nim Edgar odpowiedział, przez parę sekli obserwował, jak najpierw ostrożnie dmucha w gorący napój, a następnie odrobinę próbuje, tak aby się nie poparzyć. Adea doskonale wiedziała, jaki miał stosunek do modłów, jak i do samej wiary w Gahunów, Dziewczyna uważała jednak, że musiał w coś wierzyć, nawet jeśli nie chciał się do tego przyznać przed nikim, w tym także przed sobą.

– Czy wszystko w porządku? Potrzebuje pani czegoś? Wody?

Popatrzyłam na stewardessę i w tym momencie zrobiło mi się ciemno przed oczami.

– Proszę pani?

Poczułam szarpnięcie za ramię, więc skinęłam głową. Zamrugałam kilka razy, lecz zanim odpowiedziałam, poczekałam, aż wzrok mi się wyostrzy, a tańczące mroczki znikną.

– Wodę i tabletkę przeciwbólową proszę.

Kobieta posłała mi niepewne spojrzenie, ale przytaknęła i z barowego stolika na kółkach zdjęła butelkę wody oraz szklankę. Machnięciem dłoni zrezygnowałam z naczynia, po czym zabrałam od niej napój oraz dwie tabletki w jednorazowym blistrze, który wyjęła z pojemnika z innymi lekami.

– Gdyby czegoś pani potrzebowała, wystarczy…

– Dziękuję, niczego więcej nie potrzebuję – warknęłam, nie patrząc jej w oczy. Chciałam, by dała mi święty spokój.

Co chwilę zerkałam na sposób, w jaki zajmowała się innymi pasażerami. Uśmiechała się, mówiła przyjaznym tonem, a jej jasne włosy, zaczesane na karku w luźnego koka, falowały, gdy pochylała się nad stolikiem. Ani razu nie popatrzyła już w moim kierunku, więc stwierdziłam, że swoim podłym zachowaniem skutecznie ją do siebie zniechęciłam.

Znów przeszył mnie nagły ból, dlatego połknęłam obie tabletki, popijając je sporą ilością wody. Czułam się jeszcze dziwniej, niż gdy płynęłam na lodołamaczu z Mawson Station – całorocznej stacji polarnej, do Ushuaia w Argentynie, skąd miałam lot powrotny do Australii. Mój wyjazd do ośrodka badawczego na Antarktydzie właśnie się kończył, tylko że… niewiele z niego pamiętałam. Wciąż i wciąż odnosiłam wrażenie, że dopiero żegnałam się z narzeczonym na lotnisku w Melbourne, a okazało się, że minęło pół roku.

Dotknęłam skroni opuszkami palców i zaczęłam je masować, bo pulsujące, bolesne ukłucia najbardziej uderzały właśnie w ten obszar. Donośny szum rozmów na pokładzie doprowadzał mnie do szału, więc po chwili sięgnęłam po zatyczki do uszu. To nie był mój pierwszy lot, ale nigdy tak źle żadnego nie znosiłam. Zdawałam sobie sprawę, że działo się tak przez wysokość, na jakiej znajdował się samolot, jeśli jednak tak miał wyglądać łącznie kilkudziesięciogodzinny lot, to już wolałam płynąć wpław do domu.

Nie dałabyś rady, odezwał się w mojej głowie władczy głos, wywołując panikę. Znałam go, choć nie potrafiłam przypisać do konkretnej osoby. Z pewnością należał do mężczyzny. Ponieważ cechowałam się fotograficzną pamięcią, wytężyłam umysł, analizując, czyj mógł być, jednak przed oczami pojawiały się tylko dobrze znane twarze. Ojca, narzeczonego, znajomych ze studiów, współpracowników, sąsiadów, byłych chłopaków, a nawet mężczyzn z ośrodka badawczego. Nic mi to nie pomogło. Głos nie należał do żadnego z nich.

Zamknęłam oczy, ignorując tę dziwną sytuację, ponieważ mógł to być zaledwie przebłysk jakiejś nieistotnej rozmowy, akurat pasującej do moich myśli. Ułożyłam się wygodnie i próbowałam usnąć, ale żeby się to udało, musiałam coś sobie wyobrażać. Wróciłam wspomnieniami do chwili, gdy Cooper odwoził mnie na lotnisko. Byłam tak bardzo podekscytowana wyjazdem na Antarktydę, że nie mogłam usiedzieć w miejscu. Kręciłam się w fotelu, jakbym dostała owsików, piszczałam z byle powodu i śmiałam się niekontrolowanie. Narzeczony, moja bratnia dusza i oaza spokoju w jednym, próbował mnie poskromić, lecz nie był w stanie, więc jedynie uśmiechał się prawym kącikiem ust, jak miewał w zwyczaju, gdy ktoś go irytował. Pogłaskałam najdroższego mi mężczyznę po policzku, tam, gdzie pojawił się słodki dołeczek, po czym poczochrałam długie blond włosy, które wyglądały jak u surfera, choć Cooper nigdy nie uprawiał żadnego sportu. Podobnie do mnie był naukowcem i ćwiczył wyłącznie, wdrapując się na trzecie piętro po schodach. Nie wiedziałam, jak to robił, ale na ciele nie miał ani odrobiny zbędnego tłuszczu. Domyślałam się jedynie, że gdy badał swoje ukochane bakterie, wsiąkał tak bardzo w pracę, że zapominał jeść przez cały dzień.

Wspomnienie czułego pożegnalnego uśmiechu narzeczonego i szeptem wypowiedzianego „kocham cię” pozwoliły mi się zrelaksować i usnąć.