Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka jest zapisem z czterech lat i trzech miesięcy wojny Andrzeja Bobkowskiego. Francja 1940 - 1944. Jest to jedna z najwybitniejszych pozycji XX-wiecznej polskiej diarystyki. Po prostu znakomita proza.
"Tak w Polsce się nie pisze" {Roman Zimand}
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1198
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wydawnictwo CiS
Warszawa – Stare Groszki 2014
Copyright © 2014 by Henryk Boukołowski
Copyright © 2014 for Polish edition by Wydawnictwo CiS
Roman Zimand Wojna i spokój Copyright © J. Ryba i P. Krzemień-Zimand (przedruk za: Wojna i spokój. Szkice trzecie, Polonia, Londyn 1984)
Przekład tekstów francuskich: Roma Fiszer
Przekład tekstów niemieckich: Małgorzata Łukasiewicz
Korekta: Grażyna Mastalerz
Projekt okładki i stron tytułowych: Studio Gonzo & Co. wg projektu Dariusza Piaskowskiego
Wydawnictwo CiS
ul. Opoczyńska 2A/5
02-526 Warszawa
e-mail: [email protected]
www.cis.pl
Warszawa – Stare Groszki 2014
ISBN 978-83-61710-15-8
OD WYDAWCY
Niniejsze wydanie oparte jest na oryginalnej edycji Instytutu Literackiego w Paryżu z roku 1957. Nie mając dostępu do rękopisu, poza usunięciem ewidentnych błędów i literówek zdecydowaliśmy się pozostawić tekst Szkiców piórkiem w kształcie nadanym przez pierwsze wydanie. Jedynym odstępstwem od tej reguły jest dodanie przez nas przekładu tekstów francuskich i niemieckich.
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
20.5.1940
Cisza i upał. Paryż opustoszał i pustoszeje z dnia na dzień. Odbywa się to jednak jakby po kryjomu. Ludzie wyjeżdżają chyłkiem, zapewniając znajomych do ostatniej chwili, że „my się nie ruszamy”. I tylko coraz częściej dostrzega się na ulicach samochody prześlizgujące się z ciężkim bagażem umocowanym na dachu i mknące na południe. Nie należy ich dostrzegać. Ale niepewność i tajemnica opadły na miasto. Idąc ulicą, ciągle łapałem się na tym, że najnormalniejsze zjawiska codziennego życia wydawały mi się tajemnicze. Samochody jeździły tak jakoś dziwnie, jakby ciszej i prędzej, a na dworcach metra czekało się nie tylko na pociąg, lecz na coś więcej. W powietrzu wisiały kłamstwo i niedomówienie.
Dopiero dziś rano ta próżnia w dołku, z którą każdy chodził, zniknęła. Weygand mianowany wodzem naczelnym na miejsce Garnelina, Petain w rządzie. Weygand od razu objął dowództwo i pojechał na front. Oczywiście zaczęły chodzić słuchy o zdradzie: podobno Gamelin popełnił samobójstwo, są dowody, że… i tak dalej. Wierzy się w Weyganda, wierzy się, że naprawi i załata. Tymczasem pierwszą fazę tej bitwy Francuzi przegrali na całej linii.
Niemcy są już w Arras i w Amiens, starają się otoczyć armię belgijską.
21.5.1940
Reynaud powiedział dziś w Senacie prawdę, a raczej część prawdy. Okazało się, że armia generała Corap, broniąca linii Ardenów na odcinku Mezieres-Sedan, była źle skompletowana, obsadzona dywizjami źle uzbrojonymi – w listopadzie zeszłego roku widziałem ich chodzących po mieście w nocnych pantoflach – a ponadto mosty na Meuse nie zostały wysadzone. Po prostu skandal. Najsilniejsze uderzenie Niemców poszło oczywiście w tym kierunku, bo na pewno wiedzieli oni o tym, zanim M. Reynaud został poinformowany. Ale za to tradycji stało się zadość: wszyscy są podniesieni na duchu tym skandalem. Francuzi klną, złorzeczą i w końcu dochodzą do ostatecznej konkluzji, że „teraz my im pokażemy” i Weygand va montrer1. Co? Cud nad Wisłą?
Ogólne przygnębienie wyładowało się w skandalu, w zmianie gabinetu, i wszyscy jakby przebudzili się z koszmarnego snu. Patrząc na nich dziś rano, miałem wrażenie, że każdy z nich jest uosobieniem Marsylianki. Hasłem dnia jest wytrwać – to odwiecznie francuskie, ale już dobrze pogryzione przez mole – tenir2.
22.5.1940
Od 10 maja nieprzerwana pogoda. Słońce i upał. Do Francji napływają tysiące uciekinierów z Belgii i z północnych departamentów. Kierują ich na południe. Francuzi odebrali Arras. W mieście nastrój normalny. Do codziennych rozrywek należy strzelanie artylerii przeciwlotniczej. Niemcy nie zaczęli jeszcze bombardować Paryża, ale dość często przylatują. I wtedy zaczyna się kanonada, czyli nadmuchiwanie pająków. Między wystrzałami słychać bzyk samolotu. Budzimy się i znowu zasypiamy. Jestem ciekawy, kiedy zabiorą się wreszcie do Paryża.
23.5.1940
Francuzi za wszelką cenę dążą do uformowania jednolitej linii frontu. Niestety, Niemcy prześlizgnęli się jakimś otworem i grożą zajęciem Boulogne. Abbeville już zajęli. Armie belgijska, angielska i francuska nie są jeszcze otoczone całkowicie, ale z tego, co piszą, wynika, że nie zdołały nawiązać łączności. Tworzą one osobną jednostkę, tak zwaną Armię Flandrii. Niemcy codziennie atakują w innym miejscu, nie licząc się z olbrzymimi – jak piszą w gazetach – stratami.
24.5.1940
Nic nowego. Francuzom nie udało się zapchać otworu między Arras i Sommą i Niemcy pchają tamtędy jednostki zmotoryzowane, tak że pod Boulogne i Calais toczą się ostre walki. Kapusta z grochem, Eintopfgericht3, z którego Niemcy wyłapują skwarki, czyli nowa taktyka, polegająca na zupełnym ogłupianiu przeciwnika. Pogoda bez przerwy cudowna.
25.5.1940
Sobota. Basia przyjechała po mnie na Porte d’Orléans. Poszliśmy do kina. Policja paryska urządza wielkie obławy, wszyscy – nawet rodowici Francuzi – muszą zaopatrzyć się w dowody osobiste. W Prefekturze nie mogę się z nikim dogadać – wszystko rzeczywiście rychło w czas. Policjanci chodzą uzbrojeni w karabiny, ale gdy dziś przypatrzyłem się uważniej tej broni, miałem ochotę zapytać, czy naboje do tej pukawki nie znajdują się przypadkiem w Muzeum Inwalidów. Jakiś ostatni model z roku 1870, który służył prawdopodobnie do obrony Paryża – teraz wyciągnięto je przeciwko spadochroniarzom.
26.5.1940
W wieczornych gazetach ukazała się krótka notatka, mówiąca jednak bardzo wiele. Piętnastu generałów pozbawiono dowodzenia. Dalszy ciąg skandalu zgodnie z zasadą, iż ryba zawsze śmierdzi od głowy. Mianowano siedmiu nowych. Armia Flandrii jest już właściwie odcięta. Tworzy ona teraz półkole, którego ramiona opierają się z jednej strony na północ od Dunkierki, a z drugiej strony na północ od Calais. Szereg punktów dotyka rzek Lys i Escaut. Armię tę zaopatrują podobno z powietrza. Niemcy pchają ich do wody.
28.5.1940
Coraz lepiej. Dziś nad ranem poddał się Leopold belgijski, a z nim razem 18 dywizji. Wiadomość ta ścięła z nóg wszystkich. Wygląda to na jawną i oczywistą zdradę. Poddał się bez uprzedzenia Francuzów i Anglików, odsłaniając w ten sposób ich tyły. Co nastąpi? Jest to wyrok śmierci na Armię Flandrii.
29.5.1940
Po południu wyjechałem z fabryki z Jeanem jego fordem. Wczoraj poddał się Leopold, 18 dywizji diabli wzięli, wszystko się wali, a my załatwiamy cartes d’identité de travailleur étranger4 dla polskich robotników państwowej fabryki amunicji. Urzędują z zimną krwią. Nie pomagają podpisy dyrektora fabryki, zaświadczenia – całe partie robotników trzeba wozić z odległej o dziesięć kilometrów od Paryża fabryki, odrywać ich na pół dnia od pracy, bo „muszą stawić się osobiście”. Złożenie podpisu poza Prefekturą jest nieważne, ba – jest nie do pomyślenia.
Po niezałatwieniu niczego wstąpiliśmy do Duponta na piwo. Gorąco i duszno. U Duponta czerwono i srebrno. Po piwie Jean dostał napadu szału. Wsiedliśmy do samochodu i ruszyli pełnym gazem naprzód. Biedny ford rzęził i policjanci gwizdali na skrzyżowaniach bulwarów, a my pędziliśmy. Już za Paryżem wpadliśmy na śliczną drogę, wysadzoną drzewami. Całe pokryte bladoliliowymi kwiatami. Zapaliłem papierosa i otworzyłem okno. Zapadłem w siedzenie i przymrużyłem oczy. Było to jak wbijanie się w zaspę kwiatową. Przez okno wpadał powiew i zapach. Nie wiem, o czym myślałem. Jakieś wspomnienia dawnych wiosen, ciszy, pomieszane ze smutkiem, jaki odczuwa się na dworcu kolejowym przy odjeździe kogoś bardzo drogiego. Straszliwy przeciąg wewnętrzny, od którego zapiera dech w gardle. Skręciliśmy w polną drogę, nie zmniejszając szybkości. Ford skakał i klekotał. Wczoraj spadło trochę deszczu i na drodze było pełno kałuż. Woda pryskała na boki i szybę przed nami. Droga zbiegała w dół, do lasu. Na skraju mała restauracja ogródkowa. Jean zatrzymał się przed nią i powiedział: „Tutaj grałem w orkiestrze. Byłem skrzypkiem, grywałem także na banjo – i z tego żyłem”. Zamyślił się. Miałem wrażenie, że i on odczuwa to samo co ja. Może przyjechał pożegnać się ze wspomnieniami? Poszliśmy na piwo. Patronka przywitała Jeana jak syna. Ja wziąłem szklankę z piwem i usiadłszy w oknie, patrzyłem w las. Oni wspominali dawne czasy. Dolatywały do mnie jakieś oderwane słowa, jakieś fleurs, Suzanne, mignonne5. Piwo nie chciało mi przejść przez ściśnięte gardło.
Od lasu dolatywał już przedwieczorny chłód, zapach mokrej zieleni i zgniłych liści; kilka promieni słońca przebijających się poprzez wysokie drzewa załamywało się na piramidzie starych butelek od szampana, ułożonych starannie pod płotem ogródka. Piwo wylałem do beczki z deszczówką. Jean pożegnał się z patronką i wsiedliśmy do samochodu, nic do siebie nie mówiąc. Potem jeździliśmy po leśnych dróżkach pełnym gazem. Rzucało nami, trzęsło, aż nagle zaczęliśmy się śmiać – zaśmiewać się głupio i histerycznie.
30.5.1940
Co robią Włosi? Jeszcze tego brakuje.
31.5.1940
Armię Flandrii ewakuują statkami do Anglii. Część już uratowali. Belgijska defekcja należy już do przeszłości. Mówi się, że to Holendrzy i Belgowie, w porozumieniu z Niemcami, wyciągnęli Francuzów i Anglików z umocnionych pozycji, dzięki czemu Niemcom udało się narzucić taktykę najkorzystniejszą dla nich. W każdym razie Niemcy operują jak na manewrach, według wszelkich reguł sztuki.
1.6.1940
Jak zwykle w sobotę. Basia przyjechała po mnie na Porte d’Orléans. Poszliśmy na piechotę do Luksemburgu. Był śliczny, ciepły wieczór. Usiedliśmy na żelaznych fotelach koło sadzawki i czytali gazety. W ogrodzie pusto, a sadzawka bez dziecinnych żaglowców martwa i smutna. Z lektury gazet wynika jedno: nieprzebrane zasoby bohaterstwa żołnierzy i dowódców wyczerpują się na łataniu błędów krótkowzrocznych polityków i tak zwanych mężów stanu. Przerażająca jest ta precyzja operacji niemieckich. Jak w zegarku.
Urywana rozmowa, myśli znane, lecz niedopowiadane. Klęska. Ze smutnego otępienia wyrwał nas głos trąbki. Gdzieś w głębi ogrodu strażnik trąbił wesołą melodyjkę. Wypłaszał ludzi przed zamknięciem parku. Mrok już zapadał i zieleń była czarna. Koło nas przejechał na rowerze inny strażnik i krzyknął: – On ferme6.
„Chodź – zamykają Francję” – powiedziałem. Powlekliśmy się ku wyjściu. Na rue d’Assas weszliśmy do małej restauracyjki. Białe mrożone wino.
3.6.1940
Przed południem w Ministerstwie Pracy na rue de Vaugirard. Przed wejściem jest tam trawnik i drzewa. Po trawniku chodzą dwaj policjanci, pochylają się, przystają, znowu pochylają. Nie mam czasu, ale zatrzymuję się zaciekawiony. W końcu podchodzę bliżej i pytam, czy czegoś szukają.
– Mais oui, Monsieur7, szukamy czterolistnych koniczyn. Chce pan jedną?
– To mówiąc, jeden z nich podaje mi piękny okaz z miłym uśmiechem. Biorę i chowam w notesiku. Uśmiecham się także. Ludwik XVI w dzień zdobycia Bastylii zapisał w swoim dzienniku: Rien8.
Obiad zjadłem w fabryce. Potem poszedłem do mojego pokoju pracować. Zaostrzone przepisy policyjne nawaliły mi mnóstwo „kawałków”. Kilkanaście minut po pierwszej alarm lotniczy na mieście. Alarmu fabrycznego nie było, więc dalej siedziałem przy biurku. W kilka minut potem artyleria przeciwlotnicza zaczęła szaleć. Jeden nieprzerwany grzmot. Nagle przenikliwy świst – ułamki sekundy ciszy – i łomot. Potem – już bliżej – to samo. Bomby. Ludzie zaczęli zbiegać na parter. Zaczęło się wyczekiwanie na następną serię. Alarmu fabrycznego jeszcze ciągle nie było. Siedziałem spokojnie przy biurku, udając zimną krew, choć bałem się piekielnie. Podobno prawdziwa odwaga na tym polega. Po półgodzinnej strzelaninie wszystko ucichło. O drugiej z minutami odgwizdali alarm. W okolicach Porte de Versailles paliły się domy. W chwilę później wyszedłem do Ministerstwa Pracy. Na jednej z ulic w Chatillon szyby powylatywały z okien niemal wszystkich domów. Ludzie skupiali się w grupki i gadali. Zapytałem, czy bomby spadły gdzieś blisko. Powiedzieli mi, że tak. A za chwilę dwóch strażników aresztowało mnie pod pozorem zadawania podejrzanych pytań. Odwieźli mnie na komisariat policji. Po sprawdzeniu papierów i wysłuchaniu moich wyjaśnień wypuszczono mnie. Koło komisariatu cały dwupiętrowy dom rozwalony. Koło Porte de Versailles palił się dom. Wojna…
Z wieczornych gazet wynika, że bombardowali wszędzie po trochu i są już ofiary w Paryżu.
4.6.1940
Zrzucili 1084 bomby, 900 ofiar, 250 zabitych – reszta ranni. Jak na początek wystarczy.
Marynarka francuska i angielska dokonały cudu zręczności. Wywiozły z Dunkierki całą Armię Flandrii – około 330 tysięcy żołnierzy. W czasie bezustannego ataku Niemców ze wszystkich stron. Ratowano tylko ludzi. Całe uzbrojenie dwudziestu dywizji zostało na piasku. Chyba jedna z najbardziej bohaterskich klęsk. Zaczynają nam robić konkurencję.
Poza tym wszystko po staremu. Pogoda cudowna, a nawet upały. Kuchnia dla uchodźców na Lamande, gdzie pracuje Basia, zwinie się prawdopodobnie w tych dniach. Co będzie ze mną, nie wiem.
5.6.1940
Od 10 maja Niemcy nie schodzą z wysokiego C. Ciągną je na jednym oddechu. Zaledwie wczoraj skończyli z Armią Flandrii, dziś o czwartej rano rozpoczęli ofensywę na całej linii od morza aż po Soissons. Nie wiadomo jeszcze, czy i gdzie poszli naprzód, ale nie zdziwiłbym się, gdyby jutro byli w Compiegne, a za pięć dni w Paryżu.
Piekielny upał. W naszej mansardzie jak w piecu piekarskim. Po kolacji poszliśmy na Bulwary do „Kardynała” posiedzieć trochę w mniej dusznym powietrzu. Piłem rum, zapijając to wodą sodową z lodem. Na Bulwarach pusto i ciemno. Spojrzałem na Basię i śmiejąc się, powiedziałem: „No – wywróżyłaś”.
Rzeczywiście, nie wiem jak, ale od roku, jeszcze zanim wojna wybuchła, już wiedziała i ciągle mi odpowiadała na moje zachwyty nad Francją, że gdy Niemcy w to uderzą, rozsypie się ten kraj jak purchawka. Nie wierzyłem. Wychowałem się na micie Francji. A teraz co? Wali się – i to wali się jakby po cichu, pęka jak fastryga, właściwie bez trzasku.
6.6.1940
Upał. Pogoda taka, że wprost żal, iż trzeba równocześnie myśleć o tym całym kramie. Nad Sommą i Aisne’ą bitwa. Niemcy rzucili znowu 2000 czołgów. Francuzi cofają się na wybrzeżu.
7.6.1940
Idą ciągle naprzód, głównie na lewym skrzydle. Opierają się o Bresle. To już właściwie znęcanie się nad trupem. W fabryce nie mówi się jeszcze o ewakuacji, ale już niedługo tego dobrego.
W Paryżu spokój, na zewnątrz nie widać żadnego zdenerwowania. Czasem tylko przemyka ulicą samochód wyładowany walizkami, z pościelą na dachu. Ludzie wyjeżdżają, jak mogą. Czuję dosłownie pod ręką szybkość przebiegania wypadków – jest to tak szybkie, że wydaje się nierealne. Pracuję normalnie, piję zimne piwo po bistrach, czytam gazety i trudno mi uwierzyć, że Niemcy są już o 120 km od Paryża. Teraz już tylko czekam, co dalej, i patrzę. Ciekawe toto jest – na pewno.
9.6.1940
Niedziela. Jak każda inna. Ludzie zaczęli wyjeżdżać, ale ciągle w tajemnicy, na własną rękę. Nic nie mówi się o ewakuacji.
Upał straszliwy. Po obiedzie poszliśmy do Bagatelle. Słońce, kwitną tysiące róż. Gdzieś z bardzo daleka dolatywały grzmoty. Może artyleria, może bombardowanie. Stanąłem przy jednym z krzaków i wsłuchiwałem się w te dalekie odgłosy. Jakiś huk zabrzmiał głośniej niż inne i w tym momencie rozkwitła biała róża osypała się cicho na ziemię.
Miałem uczucie, że stojąc przy tym krzaku róż, w pustym, prześlicznym ogrodzie, żegnam się bezpowrotnie ze wszystkim: z tą Francją, która była jak sen i pryska jak sen; z całą młodością – może z całą epoką. W upalnym powietrzu róże pachniały i jakiś odległy, kobiecy głos uspokajał płaczące dziecko: Ne pleure donne pas, voyons…9
10.6.1940
Kordon pękł, jak mawiał Dymsza. Nagła ewakuacja. W samochodzie z Jeanem. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych opuściło Paryż dziś w nocy. I tak wszędzie. Dostałem rozkaz wyprawienia partiami wszystkich pracowników polskich. Pierwsza partia odjechała o pierwszej w nocy.
To, co dzieje się na dworcach, jest nie do opisania. Paryż nagle przebudził się, nagle uświadomił sobie klęskę – i ruszył do dworców. Teraz było pusto. Gdzieniegdzie na peronach spali ludzie, czekając na jutrzejsze pociągi. Wstąpiłem do kantyny Czerwonego Krzyża, napiłem się piwa i zapaliłem papierosa. Wyszedłem potem wolno, przeskakując w ciemnościach przez śpiących na ziemi ludzi. Spali nawet na chodnikach przed dworcem. Taksówki nigdzie nie mogłem znaleźć. Już pewnie wszystkie wyjechały. Poszedłem do domu na piechotę. Lazłem wolno przez ciemny Bld. Raspail. Policjant sprawdził moje papiery i puścił dalej. Przeszedłem wolno przez Louvre, wdechując głęboko świeży powiew przylatujący od Tuileries. Niebo zupełnie ciemne. Koło Opery zaskoczyły mnie strzały artylerii przeciwlotniczej. W tej pustej i ciemnej nocy echo ich przelatywało po martwych ulicach i zwiększało jeszcze bardziej uczucie pustki. Było to jak hukanie w głąb bezdennej studni – przeciągłe, smutne, groźne i beznadziejne.
Nad zgiełkiem tego całego dnia, nad bulgotem tłumu, nad całym miastem unosi się może nie tyle groza, co zupełny, absolutny smutek. To koniec.
Dziś wieczorem Włochy wypowiedziały wojnę. Dochodzi trzecia. Muszę wstać o piątej.
11.6.1940
Wstałem o piątej i pojechałem na Gare Montparnasse. W metrze ścisk i piekło. Wszyscy jechali na dworzec z całym dobytkiem – walizki, kosze, pościel, klatki z kanarkami. Wydawało się, że wąskie wagony metra są z gumy, bo kiedy już było pełno, ludzie jeszcze wchodzili, jeszcze wstawiali walizki i jeszcze znajdowali miejsce. Przed dworcem, wokoło całego dworca pierścień ludzi, stumetrowej grubości przekładaniec. Walizki, kufry, materace, wózki, rowery, klatki z kanarkami – wszystko, co stanowi całe mienie biedoty i co ta uważa za swój obowiązek zabrać ze sobą. Żeby to wszystko wywieźć, trzeba by pociągów z kraju olbrzymów.
Moją grupę ludzi wyłapałem częściowo jakimś cudem i znowu cudem wprowadziłem ich na peron bocznym wejściem. Jeszcze nigdy w życiu nie mówiłem tyle i tak dobrze po francusku. Przeprowadziłem ich przez kordon policji, przez kordon kolejarzy, dołapałem zawiadowcę stacji i z nim razem wsadziłem ich do wagonu, który tym razem stał na bocznym torze i nie był zajęty. Potem wróciłem przed dworzec wyłapać maruderów, którzy w tym piekielnym tłumie pogubili się. Na peronie skonała jakaś staruszka – położyli ją na wózku bagażowym i przykryli twarz chustką do nosa. Nad całym Paryżem unosiła się czarna mgła. Podobno Niemcy, przechodząc na zachód od Paryża Sekwanę, puścili tę sztuczną mgłę. Dziś przyszła nad miasto i osłania. Niemcy ciągle idą naprzód i otaczają Paryż.
Wyskoczyłem przed dworzec i wyłuskiwałem z tłumu naszych ludzi, grupując ich pod jedną z bocznych bram. Wszyscy mieliśmy twarze poczerniałe od tej mgły – jakaś sadza osiadająca powoli. Około dziewiątej rano wyłapałem wszystkich i wpakowałem do wagonu. Byli w dobrych humorach, częstowali mnie koniakiem. Wypiłem prawie pół butelki bez żadnego skutku. Może zmęczenie. Pociąg w końcu ruszył.
Gazety przestały już wychodzić, autobusów do Châtillon nie było. Poszedłem do fabryki na piechotę. Od Porte d’Orléans w kierunku na Châtillon, to znaczy na południe, ciągnął nieprzerwany sznur samochodów wyładowanych bagażami i ludźmi. Widok niesamowity. W przeciągu minuty naliczyłem 26 samochodów przesuwających się przez miejsce, gdzie się zatrzymałem. Ten sznur ciągnął bez przerwy od wczoraj wieczora. W fabryce ruch, już i Francuzi przerwali pracę i na gwałt zabierali się do odjazdu. U nas, w polskim biurze, zbierali trzecią grupę na wyjazd dziś wieczorem. Pożegnałem się z Francuzami i poszedłem do domu, żeby się spakować.
Znowu upał nie do zniesienia. Byłem tak zmęczony, że w ogóle myśleć mi się nie chciało o pakowaniu i przechodzeniu po raz trzeci tego piekła na dworcu. Basia zlikwidowała wczoraj rano swoją kuchnię na Lamandé i zaczęła pakować. Zeszliśmy razem do restauracji na obiad. Po obiedzie dalszy ciąg pakowania. Nie wiadomo, co brać ze sobą w takich wypadkach. Spakowaliśmy cztery walizki, ciężkie jak młyńskie kamienie. Państwo P. chcieli wczoraj wyjechać, ale już nie dostali się na dworzec. Postanowili zostać. My z Basią już od dwóch dni rozważaliśmy tę możliwość. Koło godziny piątej zacząłem znosić walizki na dół. Byłem już tak osłabiony i wyczerpany, że ledwo mogłem je unieść, choć normalnie bardzo dobrze radzę sobie z ciężarami. Na schodach spotkaliśmy panią P. Powiedziała nam, że wszyscy ich opuścili i że teraz z nami jeszcze musi się żegnać. I wreszcie zaczęła nam mówić, że cały ten nasz wyjazd nie ma sensu, że i tak Francja już przegrała, że to już koniec. Staliśmy w klatce schodowej nad czterema walizkami (nasze całe życie, Basi i moje, to właściwie ciągle walizki) i prawie płakaliśmy. Spojrzałem na walizki i ogarnęła mnie wściekłość. Nie ruszam się. Niech się dzieje, co chce, ja mam dość. Wstawiłem to do mieszkania stróża (konsjerż znowu uciekł) i spokój. Postanowiłem tylko pojechać na dworzec, zawagonować trzecią grupę, spełnić swój obowiązek do końca, a potem wrócić do domu i położyć się spać.
Na dworcu czekała już trzecia grupa. W bardzo krótkim czasie połapałem się, że pociągi już nie odchodzą. Z inżynierem mającym prowadzić tę grupę poszliśmy do zawiadowcy stacji. Żadnej nadziei na pociąg – może jutro rano, ale i to niepewne. Co robić? Z komisariatu policji dzwonię do Châtillon. Dyrektor C. mówi mi, żeby tych ludzi przysłać z powrotem i żeby poczekali do jutra. Po godzinie przyjechała ciężarówka i przewiozła ich do fabryki. Ja wróciłem do domu. Było mi już wszystko jedno. Postanowiłem jeszcze nazajutrz skoczyć do fabryki i zobaczyć, co słychać. Ale przede wszystkim spać.
12.6.1940
Wstałem rano i dojechawszy metrem do Porte d’Orléans, poszedłem na piechotę do fabryki. Pakowali ostatnie skrzynie. Dyrekcja kazała Francuzom i Polakom iść na piechotę w kierunku Nemours. Na jednym z wozów ciężarowych, cudem wydartym Francuzom, pojechały bagaże Polaków, żony i dzieci ich – ten najgorszy bagaż w takich wypadkach.
Nie było już co robić i zabrałem się do powrotu do domu. Idąc, kupiłem jakąś gazetę, jakby biuletyn na jednej kartce. Niemcy przeszli Sekwanę, wszyscy mężczyźni w wieku poborowym mają opuścić Paryż. Przeczytałem i zbuntowałem się. Nie – nie wyjdę. Ale po chwili zastanowiłem się. Zostać w Paryżu to właściwie dezercja. Może jeszcze nie wszystko stracone. Muszę się rozłączyć z Basią, bo jeżeli opuszczę Paryż, nie chcąc być dezerterem, to dlatego, aby gdzieś tam i kiedyś jeszcze się bić. A w takim razie po co z żoną. Do wojska nie idzie się z żoną. Skręcałem się wewnętrznie, miałem wstręt do siebie samego za to tchórzostwo: bo mogliby powiedzieć „dezerter”. No to co? Nie – nie wypada, muszę wyjść.
Myśli pracowały coraz jaśniej i ze wstrętem, z bólem, z ochotą do wymiotowania na wszystkie „wypada” i „obowiązki wobec Ojczyzny” zdecydowałem się na to, co najgorsze. Byłem już spokojny, jak po zażyciu jakiegoś ohydnego lekarstwa. Przyszedłem do domu, wchodziłem na szóste piętro powoli, otworzyłem drzwi, pocałowałem Basię i powiedziałem jej, że musimy się rozstać.
Patrzyliśmy sobie w oczy i nic nie mówili. Zdaje mi się, że ona rozumiała tę konieczność lepiej niż ja. Milczała. A potem powiedziała: „Chyba się już nigdy nie zobaczymy”. Po co to powiedziałaś? Te słowa utknęły mi gdzieś pod sercem i bolą od chwili rozstania z tobą. Nie – zobaczymy się – ja w to głęboko wierzę i ty musisz w to wierzyć. Zanadto się kochamy, aby życie nasze miało tak prysnąć. Przecież nie wzięliśmy prawie nic od życia – jak dotąd dawało nam ono walizki, ciężkie, wypchane, i niezliczoną ilość pocałunków pożegnania. Cień tego czaił się nawet w naszych szczęśliwych chwilach. A to się przełamie i musimy się znowu odnaleźć. Ja w to wierzę. „Uwierz” – to jedyne słowo, które powtarzałem w czasie tej godziny. Pomagała mi pakować do koca najkonieczniejsze rzeczy. Zwinąłem koc i z pasków zrobiłem szelki. Wyszło z tego coś na kształt plecaka. Zeszliśmy do metra. Przed zejściem na dół, na stację, pocałowałem ją. Łkaliśmy obydwoje. „Wrócę” – wykrztusiłem i potem już zaciąłem się w sobie. Stanąłem na peronie i półgłosem powiedziałem do siebie coś, od czego wszystkie polskie matrony i oficerowie sztabowi pomdleliby na miejscu. Zacząłem od razu myśleć o wojsku, bo o czym myśleć w takiej sytuacji? I na samą myśl ciemniało mi w oczach. Tak zawsze kochałem to nasze wojsko, że od razu przy poborze wsadzili mnie do kryminału. Za dobrze ich poznałem. Od dziecka.
Gdy przyszedłem do fabryki, Polacy już poszli na piechotę. W naszym biurze zastałem Roberta, kolegę biurowego. Doszliśmy obydwaj do wniosku, że nie warto iść na piechotę. Sporo ciężarówek stało jeszcze na dziedzińcu i postanowiliśmy doczepić się do jednej z nich. Tymczasem siedzieliśmy w biurze i rozważali wypadki na przestrzeni ostatnich dwóch dni. Nasi polscy przełożeni, już z wprawą nabytą w ojczyźnie, powtórzyli tutaj to samo. Zostawili wszystko i wszystkich i ulotnili się na własną rękę. Kupiliśmy teraz sporo jedzenia i upakowaliśmy je w torbach od masek gazowych, które nam porozdawano kilka dni temu. Maski zostawiliśmy na stole. Potem przenieśliśmy delikatnie nasze bagaże do jednej z ciężarówek i sami też wślizgnęliśmy się pod plandekę, układając się między stosami opon, dwoma motocyklami i akumulatorami. Trzeba było się schować, bo przed fabryką stały jeszcze kobiety, których nie zabrali z powodu braku miejsca, i te na widok nas urządziłyby na pewno rewolucję. Wyjechaliśmy schowani zupełnie i dopiero na szosie zaczerpnęliśmy świeżego powietrza.
Droga za Paryżem przedstawiała widok niesamowity. Niekończący się sznur samochodów, toczących się dwoma, a gdzieniegdzie trzema rzędami. Wszystko to wyładowane pościelą, betami, walizkami, skrzynkami, pudłami, klatkami z wszelkiego rodzaju ptactwem wewnątrz. Toczyło się to krok za krokiem, bo jeżeli z jakiegoś samochodu uciekł piesek, to samochód się zatrzymywał, łapano pieska i wszystko stawało. Gdy jakiś wóz zepsuł się, a dużo tych gratów psuło się na drodze, bo ciągła jazda na pierwszym biegu grzała motory, wszystko stawało. Brzegami drogi przeciskali się rowerzyści i ludzie idący na piechotę. Wszyscy obładowani tłumokami i walizkami. Cokolwiek miało koła, stało się użyteczne. Jakaś staruszka pchała taczki wyładowane gratami, gdzie indziej rower trzykołowy z pudłem na przodzie. Na tym pudle siedziała staruszka, trzymając na kolanach dużego psa. Mężczyzna z wysiłkiem obracał pedałami. I tak ciągnęło się to całymi kilometrami, jak okiem sięgnąć. Patrzyłem na to, siedząc w mojej ciężarówce, i zastanawiałem się, po co ta biedota i ci starzy ludzie uciekają. Na pewno nikt tu nie wiedział, dokąd idzie. Szli bez celu, byle przed siebie, bo inni szli. Opętani, zatruci trucizną ucieczki. A jednocześnie odbywało się to jakby poza mną. Jedynym uczuciem we mnie jest teraz ciekawość, intensywna, gęsta, zbierająca się wprost w ustach, jak ślina. Patrzeć, patrzeć, wchłaniać, zapamiętać. Pierwszy raz w życiu piszę, notuję. I tylko to mnie pochłania. I poza tym nasycić się tą wspaniałą wolnością, chaosem, wśród którego trzeba sobie radzić.
Niebo zachmurzyło się i zaczął popadywać letni deszcz. Wleźliśmy pod plandekę. Z Paryża do Nemours jest około 84 km. Od wpół do szóstej po południu do zapadnięcia zmroku, to znaczy do wpół do dziesiątej, ujechaliśmy najwyżej 15 do 20 kilometrów. Ogarnęła mnie senność. Ułożyłem się na oponach, skuliłem i usypiałem z nieopisaną rozkoszą. Z drogi dochodził bezustanny warkot motorów, krzyki, nawoływania, zgiełk.
13.6.1940
Właściwie nie spałem. Drzemałem. W nocy lał deszcz i kilka razy musiałem wstawać, unosić plandekę i wylewać wodę. Nie była napięta i we wszystkich zagłębieniach tworzyły się stawki. Na szczęście nie przeciekała. Nad ranem zrobiło się zimno. W nocy staliśmy kilka godzin, unieruchomieni przed jakimś miasteczkiem. O świcie ruszyliśmy dalej, w tempie konduktu pogrzebowego. Skierowali nas na boczne drogi. Dzień pogodny i upalny. Od pól zapach parujących zbóż i kwiatów. Jak daleko okiem sięgnąć ciągnęły się kolumny samochodów. Teraz czekaliśmy, kiedy przylecą Niemcy i zrobią z tego flaki. Ale nie przylecieli. Po drodze części kolumn wojskowych, wycofujących się w kompletnym nieładzie. Grupowali się do dalszej ucieczki. W południe zatrzymaliśmy się i zjedli obiad, a potem dalej. Już pod wieczór zajechaliśmy do Nemours. 84 km w ciągu dwudziestu sześciu godzin. Przez Nemours przelatywały kolumny cofających się oddziałów – nikt się nie zatrzymywał. O zmroku przyszła pierwsza partia Polaków, którzy wczoraj rano wyszli na piechotę. Samochody fabryczne nie zatrzymały się w Nemours i pojechały do następnego etapu, do Sully-sur-Loire. Jedynym samochodem, który mógł zabrać tych ludzi, zmęczonych i z pokaleczonymi nogami, była ta ciężarówka, na której przyjechałem z R. Poza tym należało czekać na tych, którzy jeszcze nie doszli i powinni byli nadejść nazajutrz rano. Czułem, że Francuzi zmuszą naszych do dalszego marszu, tym bardziej że Francuzów ogarnęła panika i nalegali, aby Nemours opuścić jeszcze tego wieczora. Wziąłem naszego szofera na stronę i powiedziałem mu, żeby udawał, iż jest coś niedobrze z samochodem i żeby poszedł spać. Tego nie trzeba mu było powtarzać dwa razy. Leciał z nóg. Potem przekonałem dyrektora, że nie trzeba się spieszyć i że oni też mogliby spać spokojnie. Przekonałem ich. Zacząłem szukać noclegu dla siebie. Na rzece, przepływającej przez środek miasta, stała krypa – schronisko protestanckiej misji. Odszukałem pastora. Był uprzejmy i podobny do Schuberta. Powiedział mi, że na krypie nie ma miejsca, bo tam pełno kobiet z dziećmi i matek tuż przed lub tuż po porodzie. Powiedział mi, że jest Szwajcarem. „Po co to wszystko, dlaczego?” – wzdychał, spoglądając w niebo. „Żeby było mniej nudno” – odpowiedziałem. Spojrzał na mnie przerażony. Zapytałem go o nowiny polityczne. Reynaud tego wieczoru zwrócił się wprost do Roosevelta o pomoc. Rząd francuski czeka teraz na odpowiedź Ameryki. Niech czekają.
Zapadła noc. Pastor wynalazł jakąś stodołę i nasi ludzie poszli tam spać. Ja wyszedłem jeszcze dokupić żywności, a specjalnie chleba, o który wszędzie trudno. Byłem brudny, włosy pokryte skorupą, bo nie zabrałem nic na głowę. Kupiłem beret. Uradziliśmy z Robertem, że ja będę spał w samochodzie, bo trzeba go pilnować. Mogliby chyłkiem wyjechać w nocy. Ułożyłem się na siedzeniu szofera. Rzeka szumiała i pluskała w ciemnościach, z dala dolatywał jednostajny warkot motorów wycofujących się oddziałów. Patrzyłem w ciemną szybę i modliłem się, jak codziennie wieczorem.
14.6.1940
Wstałem o szóstej. Po chwili nadszedł Robert i poszliśmy nad rzekę. Rozebraliśmy się i wleźli do wody. Powietrze było chłodne, przesycone jeszcze zimnem świtu, i szczękałem zębami. Ale woda, wygrzana trzytygodniowymi upałami, była letnia i przyjemna. Rozkosz. Ogoliłem się nawet. Potem zacząłem rozglądać się za gorącą kawą. Było to marzeniem – bistra wymiecione, nic, pustka. Pozostawało białe wino. Tego nie brakowało. Dyrekcja francuska zeszła się w komplecie i zaczęła nas popędzać. Na szczęście szofer gdzieś się zawieruszył. Tymczasem co kilka minut przychodziły jeszcze grupki polskich robotników, idących z Paryża na piechotę. Pakowałem ich na „naszą” ciężarówkę. Wtem zaczęli nadchodzić Francuzi, i to z żonami i dziećmi. Też szli na piechotę. Sytuacja stała się naprężona, bo kazano naszym opuścić ciężarówkę, aby umieścić w niej kobiety i dzieci. Nasi zaczęli się buntować i groziła bitka. Francuzi mieli rację. Nasi w końcu ustąpili. Nagle zajechała wielka ciężarówka fabryczna. Wróciła z Sully-sur-Loire po maruderów. Ulga. Załadowano nas na nią. Wyjechaliśmy z Nemours o drugiej po południu.
Jechaliśmy prędzej. Drogi już się przeczyściły i panował większy porządek. Wojsko kierowało ruchem. Jechaliśmy znowu w tłumie kolumn wojskowych, pomieszanych z cywilnymi uciekinierami. Wojsko nie cofało się – też uciekało. Żołnierze pętali się bez żadnej dyscypliny. Pospolite ruszenie. Jedynie wozy z żarciem szły w porządku i w południe cała ta banda stawała się wzorowo zdyscyplinowana w obliczu konserw, chleba i zupy. Pod wieczór wjechaliśmy na most na Loire. Rzeka prawie wyschnięta i nie bardzo chciało mi się wierzyć, ażeby ta struga mogła stanowić linię jakiegokolwiek oporu. Sully było zapchane uciekinierami. Musiałem schować moje dwa bochenki chleba, bo mi je zjadali oczami.
W Sully zgromadziła się już cała fabryka. Nazajutrz rano mieli jechać na Bourges i Moulins. Co do nas, nie było żadnych dyspozycji. Poszedłem na dworzec dowiedzieć się o pociągi. Powiedzieli mi, że może nazajutrz odejdzie pociąg do Bourges. Nie interesowałem się już tym, bo całą sprawą zajął się H., jako kierownik grupy. Zrobiłem jeszcze spis naszych – dojechali niemal wszyscy, a potem poszedłem na kolację. Wypiliśmy we dwóch z Robertem flaszkę koniaku do kolacji i ulokowaliśmy się na strychu jakiegoś domu. Wieczorem rozeszła się wiadomość, że jeśli Ameryka nie przystąpi do wojny, to Francuzi będą prosić o zawieszenie broni. Wydało mi się to bardzo prawdopodobne, choć Francuzi zapewniali mnie, że na Loire ma być stawiany opór. Miałem ochotę zapytać się: czym? Tym wojskiem, które widzę wokoło? To już nie wojsko.
15.6.1940
Rano spaliśmy długo. Kiedy przyszliśmy do punktu zbornego, okazało się, że większość naszych już wyjechała pociągiem do Bourges. Reszta ładowała się na ciężarówkę. Robert i ja mieliśmy już dość tego ścisku. Zdjęliśmy z samochodu jakieś dwa rowery i postanowiliśmy jechać do Bourges na rowerach. Samochód z rodakami odjechał, a my wolno i z namaszczeniem zabraliśmy się do śniadania. Koniec z wrzaskami, pośpiechem i zdenerwowaniem mężczyzn, roztrzęsionych kobiet i wrzeszczących dzieci. Około jedenastej wyjechaliśmy.
Droga do Bourges była z początku zapchana, ale rowerem można się zawsze przemknąć pomiędzy samochodami. Po półgodzinie jazdy w mętliku wyrwaliśmy się na wolną szosę. Droga świetna. Koło drugiej zatrzymaliśmy się na obiad, mając poza sobą około 40 kilometrów. Potem dalej. Jechało się wspaniale. Łagodne podjazdy pod górę i długie zjazdy w dół. Na 15 km przed Bourges kazali nam zjechać na boczną drogę. Musieliśmy nadłożyć z 5 km. Byliśmy jednak zmęczeni. Koło szóstej wjechaliśmy na przedmieścia. Robert był tak zmęczony, że jadąc zupełnie wolno, wywrócił się i rąbnął nosem o asfalt. Zadrapał nos i dostał straszliwego krwotoku. Krew wlewała mu się do gardła i ciekła z dziurek na zewnątrz. Jacyś chłopcy przynieśli wody, a jacyś dwaj panowie zaczęli udzielać rad. Usłyszawszy, że mówimy po polsku, zaczęli i oni po polsku. Żydzi, uciekinierzy z Antwerpii. Od razu doszukaliśmy się znajomych, bo wuj jednego z nich miał skład futer w Krakowie. „Pan wie – to on miał futra na Wiślnej – pan szedłeś z Rynku, to po prawej stronie”. Robertowi tymczasem krew przestała cieknąć i wjechaliśmy po chwili do miasta. Naszych odnaleźliśmy w komplecie na dworcu. Francuzi kazali oddać samochód i powiedzieli nam, że stąd mamy już jechać pociągiem do Quimperle. Tam załadują nas do Anglii. Ehe – specjalnie czeka krążownik, a na krążowniku przyjmą nas z kwiatami. Poszedłem do komisarza wojskowego. Był uprzejmy, ale wprost mi powiedział, że już żadne pociągi na zachód nie odchodzą. Należy jechać dalej na południe, a stamtąd może na Bretanię. Bez Pekin do Otwocka.
Mrok już zapadał, gdy kupiłem gazetę. Niemcy już w Paryżu. Nie pisali o tym dosłownie, ale można się było domyślić z treści. Usiedliśmy z Robertem przy stoliku jakiegoś zamkniętego bistra i wyładowawszy nasze zapasy, zjedliśmy kolację. Robert jest wspaniałym towarzyszem: spokojny, pedantyczny, wie, czego chce, i tak samo jak ja nie znosi ścisku. Bardzo go polubiłem. Wróciliśmy na dworzec i tam okazało się, że rower nie jest własnością nikogo z Polaków. Jakiś Francuz wsadził go do ciężarówki i więcej nie pokazał się. Mieliśmy wobec tego „nasz rower”. Trzeba było teraz wynaleźć drugi rower, bo po tym jednym dniu się do tego środka lokomocji przekonałem.
Już w nocy wyszliśmy na miasto szukać noclegu. Księżyc świecił jasno na niebie bez chmurki. Wszędzie pełno. Całą noc przedrzemaliśmy na betonie peronu.
16.6.1940
Po betonowej nocy wstaliśmy już o piątej rano. H., który dotąd kierował grupą, nie zjawił się już w Bourges. Koło dziewiątej rano rozpoczęliśmy szturm do pociągu towarowego. Wagony były już pełne kobiet i dzieci. Robert i ja znaleźliśmy jeszcze dwa miejsca tuż przy drzwiach. Siedzieliśmy ze zwieszonymi na zewnątrz nogami. Ścisk w wagonie wynikał z bezdennie głupiego rozstawienia bagaży. Chcieliśmy zrobić porządek, ale mowy o tym nie było. Podparyski ludek okazał się nieprzejednany. Jakiś sparaliżowany staruszek na wózku zaczął wygrażać Robertowi laską. Nikt nikomu nie chciał pomóc. Kiedy jednej z kobiet przyniosłem flaszkę wody, wydarła mi ją z rąk i spojrzała jak na wroga. Pociąg ruszył, jechaliśmy do Montluçon. Zaraz za Bourges stanęliśmy. Nadleciał niemiecki samolot, ale nie strzelał. Znowu ruszyliśmy. Dzień upalny, w wagonie smród. Staruszek zaczął się niecierpliwić. Widząc, że na stacjach ludzie wysiadają i kładą się na trawie, chciał koniecznie wysiąść i prendre un peu d’air10. Potem dostał napadu szału, klął i okładał laską wszystkich wokoło. Córka zaczęła płakać i krzyczeć, że zwariował, zrobił się rwetes. Opowiedziała całemu wagonowi, co ona dla swego ojca zrobiła, a stary klął, że Bosze już są tu, że Francja nie jest już Francją, a po prostu gównem – w sumie bardzo do rzeczy i wcale nie po wariacku. Vivent les fous11 – powiedziałem do Roberta.
Niebo zachmurzyło się i zaczął padać deszcz. Piliśmy wstrętne, zatęchłe białe wino, bo w Bourges innego już nie dostaliśmy. Zaschło mi w gardle, zgaga paliła i ledwie trzymałem się na nogach. Pod wieczór dojechaliśmy do Montluçon. Zebraliśmy graty i na miasto, pomimo iż większość twierdziła, że jedziemy dalej. Ani mi się śniło. W mieście udało nam się wreszcie zjeść normalną kolację z zupą i mięsem. Potem rozglądanie się za jakimś noclegiem. Do jednego z kin wnoszą snopy siana. Wchodzimy do środka – luksus. Miękkie fotele, dużo miejsca, można sobie przynieść słomy. Tylko nie rozumiem, dlaczego nie mają puścić jakiegoś filmu. Byłoby wspaniale leżeć na snopku i oglądać Marlenę. Od razu wróciliśmy na dworzec po rzeczy. Tam okazało się, że część naszej grupy pojechała już jednym pociągiem, a druga część, nie mogąc wywalczyć miejsc, gotowała się do innego pociągu, którego jeszcze nie było. Spojrzałem na Roberta, postukałem palcem w czoło i zabrawszy rower i bagaż, poszliśmy do kina. Złożyliśmy graty w kinie, oddali pod opiekę jakiegoś drzemiącego na snopku uciekiniera i poszliśmy do miasta.
W mieście pełno wojska i uchodźców. Siedzą w bistrach, piją wino i kawę i dyskutują. Wieczorem gazeta narobiła ruchu, bo zmienił się rząd francuski, wyewakuowany do Bordeaux. Reynaud podał się do dymisji, na jego miejsce wszedł Pétain, wicepremierem został Weygand – prawie cały rząd wojskowy. Na wszystkich twarzach widać obawę, czy przypadkiem nie oznacza to projektów obrony do upadłego. Ale tymczasem Niemcy przeszli już w kilku miejscach Loire. To już koniec.
Z ciekawości poszliśmy na dworzec. Już i druga grupa odjechała. Ale w chwilę potem zjawiło się dwóch robotników. Tadzio wziął mnie na stronę i wręcz oświadczył, że umyślnie spóźnił się na pociąg, bo już nie mógł wytrzymać. Zaprowadziliśmy ich do kina, a potem jeszcze wyszli. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy, ale widząc jakieś dwie porządnie ubrane kobiety, podszedłem do nich i zapytałem, czy nie wiedzą, gdzie można by tu przenocować. Jedna z nich z miejsca odpowiedziała, że u niej. Robert mnie trącił, ale postanowiłem brnąć dalej. Poszliśmy razem z nią. W jakiejś ciasnej uliczce wprowadziła nas w korytarz, potem na podwórze, a w końcu do wozowni. Na ziemi słoma, jakiś stary dywan, przyniosła nam koc, wiadro wody do mycia. To najważniejsze. Wróciliśmy do kina, przynieśli część rzeczy i spać.
17.6.1940
Wstaliśmy o dziewiątej. Madame zrobiła nam gorącej kawy i pozwoliła wypić śniadanie w kuchni. Z zawodu krawcowa. Ma sklep z garderobą damską, mąż ma sklep z radiami i obecnie jest na froncie. Obydwa sklepy zamknięte. Właśnie dziś rano telefonował do niej, że jest zdrów i ma się dobrze, cofa się razem z wojskiem obok Montluçon. Mówiła nam, że to wszystko jest okropne, że pewnie lada dzień Francja poprosi o zawieszenie broni, ale co robić, grunt, żeby mąż wrócił. I żeby mogli być znowu razem. Pewnie miała rację.
Na dworcu dowiedzieliśmy się, że już żadne pociągi nie odchodzą. Było południe. Przed jakimś bistrem stał tłum ludzi i z wewnątrz dolatywały dźwięki radia. Marsylianka. Podeszliśmy. Zacząłem się pytać, o co chodzi. Zobaczyłem zapłakane twarze kobiet i posępne mężczyzn. W końcu jakiś młody robotnik powiedział mi tonem obojętnym: „Francja prosi Hitlera o zawieszenie broni”. Marsylianka kończyła się i jeszcze raz powtarzała się druga część. Mimo woli powtarzałem w myśli słowa formez vos bataillons – marchons, marchons12, a równocześnie uświadomiłem sobie śmieszność tych słów w zestawieniu z sytuacją. Francja prosi o pokój. Miałem ochotę płakać, a uśmiechałem się ironicznie, szepcząc zamiast marchons – fuyons13. Złapałem Roberta za rękaw i powiedziałem: „Zażądali pokoju – koniec”. Obok nas przechodziły zapłakane kobiety, a ulicami pędziły samochody wypełnione obszarpanym wojskiem.
Ochłonęliśmy. Co robić? W tym momencie podszedł do nas Tadzio, uśmiechnięty i uradowany, że w końcu nas spotkał. Tadzia zawsze lubiłem. Z zawodu szofer, urodził się w Warszawie, skąd wywiózł bogatą przeszłość taksówkowo-autobusową i wspaniały język. Tadzio teraz stał, spoglądał na jadące samochody, spluwał, i wreszcie sucho stwierdził: „Trzeba stąd koniecznie odpłynąć dalej, a potem zobaczymy”. Zaczęliśmy się zastanawiać, jak to zrobić. Pociągi już nie odchodzą, iść na piechotę nie ma sensu. Tadzio skręcał mozolnie papierosa, czyli „spirocheta”, i wreszcie oświadczył, że najlepiej kupić rowery.
Zdecydowałem się w jednej chwili. Po długich poszukiwaniach znaleźliśmy sklep. Używanych już nie było, tylko nowe. Tadzio kupił sobie półwyścigówkę za 630 franków, ja doskonałą szosówkę za 715 franków. W sklepie ogarnęła mnie zupełnie dzika i bezsilna wściekłość. Dlaczego ten wspaniały kraj, w którym nowy rower kosztuje jedną trzecią przeciętnego zarobku robotnika, dlaczego ten kraj biorą diabli? Ciągle odczuwam to jako definitywny koniec. To już chyba nie wróci. I może właśnie to uczucie, uczucie bezgranicznego smutku, jest w tym wszystkim najgorsze. Robert pakuje teraz nasze rzeczy. Obawiam się, że te rowery pojadą raczej na nas, a nie my na nich.
18.6.1940
Wstaliśmy rano koło siódmej. Niebo pochmurne i deszcz wisiał w powietrzu. Niemcy załatwili się już z Francją i nie potrzebują pogody. Polski wrzesień i francuski maj-czerwiec były jednakowo słoneczne i pogodne. Hitlerwetter14. Biedna i niezasobna Polska i wielka i bogata Francja broniły się jednako długo. My i obcy uważali naszą obronę za skandal. Obrona francuska na tym tle jest po prostu kryminałem. My chcieliśmy się bronić, ale nie mieliśmy czym. Oni mieli czym i nie chcieli się bronić. Jestem ciekawy, czy Francja potrafi dźwignąć się z tego ciosu. Ciągłe myśli, które mnie nurtują od wczoraj.
Wydostanie się z Montluęon było sztuczką cyrkową. Kilka dobrych kilometrów musieliśmy prowadzić rowery i przepychać się w zbitej masie samochodów, dział, ciągników i czołgów. Mieli – mieli tego żelastwa. Dalej było luźniej i można było jechać. Zaczął padać deszcz. Przy jakimś samochodzie ciężarowym stała grupa żołnierzy. Zatrzymali nas i zaprosili na rum. Mieli go kilka beczek i poili nim wszystkich po drodze. Tadzio wypił podane mu pół szklanki duszkiem, splunął i zwrócił ją z dodatkiem jakichś zupełnie niesamowitych przymiotników pod adresem żabojadów. Jedziemy w kierunku Bordeaux. Pod wieczór zjazd w dolinę Creuse. Wieczór zapadał chłodny. Leżałem na kierownicy i brałem ostre wiraże, pokładając się całym rowerem. Było coś upajającego w tej jeździe. W pewnej chwili najwyraźniej poczułem, że wszystko przestaje mnie obchodzić. Teraz, kiedy to piszę, czuję, że pękło coś we mnie. Może nastąpiło zerwanie z przeszłością. Nareszcie. Jestem wolny w tym zamieszaniu. Może nawet zerwałem z samym sobą. Wspaniale. Rozpiera mnie. Żal? Za czym, do diabła? Za tamtym życiem? To był koszmar, bezustanne duszenie się. Koszmar lat gimnazjalnych, koszmar tego życia, do którego przykrawałem się, nie mogąc się nigdy spotkać z samym sobą. Rozmawiałem z sobą poprzez innych. I to poprzez kogo? Poprzez co? Cholera!
Na dnie doliny jakiś drogowskaz mówił o wsi o 1500 metrów stąd z dopiskiem: „Kościół z XII wieku i most rzymski”. Bez namysłu skręciłem. Trzeba zwiedzić. Proboszcz romańskiego klejnotu umieścił nas w jakimś domu na siennikach. Po zjedzeniu czegoś wyszedłem. Nad wilgotnymi łąkami unosiła się mgła, grały świerszcze i świecił księżyc. Wszedłem na most. Ogarnęło mnie wzruszenie. Przewracałem w myślach kartki realiów Terlikowskiego (nudne toto było) i patrzyłem na okrągłe, wąskie luki z szarego kamienia. Przy wjeździe resztki głazów tej drogi, po której toczyły się wozy i maszerowały ciężkim krokiem legiony rzymskie. Gallia est omnis divisa… Dlaczego wtedy bronili się, pomimo że ich sprzęt i technika były o tyle gorsze od rzymskich? Z odległej drogi dolatywał bezustanny ryk motorów, a pod mostem odezwały się żaby. W mroku zamajaczyła krępa postać Tadzia. Zapalił papierosa. „Panie B., nic się pan nie martw. Jutro szatkujem dalej. To aż przyjemnie uciekać po takich drogach. Co cywilizacja, to cywilizacja – wszystko jakoś gładziej idzie. Nie tak jak u nas. Ale że łapciuchy z nich p… to prawda”. Jest cisza. Robert i Tadzio głośno oddychają, świeca pryska.
19.6.1940
Pogoda się poprawiła. Od rana słońce i gorąco. Na śniadanie gorąca kawa z mlekiem. O dziesiątej w kierunku na Guéret. Słońce paliło już bezlitośnie, ale szosa wysadzana platanami i jedzie się jak w altanie. Po półtorej godziny dojeżdżamy do Guéret. Na drodze ludzie z taczkami, znowu ogłupiali, z wózkami dziecinnymi, idący w odwrotnym kierunku. Nie można się było od nich nic dowiedzieć. Otępiali. Jedziemy dalej. Wpadamy na przedmieście. Tu dowiadujemy się, że przed godziną było bombardowanie. W mieście pełno wojska, rynek zapchany samochodami, działami. Jakieś dwa domy dopalają się, a na środku drogi lej od bomby i szkielety spalonych samochodów. Tadzio rozglądnął się i stwierdził rzeczowo: „Trzeba stąd koniecznie spłynąć, bo s… wrócą. Ja ich znam: do wieczora nie dadzą spokoju; dopiero po szóstej mają fajerant”. Nie szukaliśmy już nic do picia. Przepychamy się pomiędzy setkami samochodów. Odnajdujemy drogę na Saint-Sulpice. Upał. Za Guéret postanowiliśmy zjeść obiad. Chcieliśmy przysiąść koło przydrożnego bistra, tuż przy drodze, ale Tadzio nie pozwolił. „Ja chcę spokojnie jeść”. Odciągnął nas od szosy, w pola. Zabraliśmy się do otwierania puszek z pasztetem i sardynkami, nasmarowaliśmy sobie chleb, gdy nagle zaczyna coś warczeć. Tadzio wstał, wyszedł spod drzewa i wrzasnął: „Idą sk… tutaj… raz, dwa, pięć, osiem, dziesięć”. Zostawiliśmy jedzenie w trawie i biegiem pod drzewa, do płytkiego rowu przy łące. W Guéret łomot, zrzucili bomby. Potem trzask karabinów maszynowych. Tadzio krzyknął: „Rąbią z karabinów, niech ich wyrok spotka”. Samoloty były nad nami. Spłaszczyłem się w rowie jak papierek, ale odwróciłem głowę, żeby popatrzeć. Przeciągły gwizd tuż, tuż, huk. Szarpnęło powietrzem. Trzask karabinów maszynowych. Siekli po szosie. „Włoskie maszyny – Fiat B.R.20” – mówię do Tadzia. Tadzio klnie. Wracamy do jedzenia. Po dwudziestu minutach znowu warkot. Szli nad Guéret i bombardowali zajadle. Potem znowu przeszli nad nami, siekąc po szosie z karabinów maszynowych. Leżałem w rowie i bałem się. Po tym nalocie dokończyliśmy szybko jedzenie i jazda dalej od tego zapowietrzonego miejsca. Bomba spadła niemal w to samo miejsce, gdzie chcieliśmy usiąść. Z bistra wyleciały wszystkie szyby i pospadało trochę dachówek, na drodze leżały gałęzie, a na progu bistra leżał skrwawiony trup jakiegoś człowieka. Pomyślałem sobie tylko: „Grunt, że to nie ja”. O kilkadziesiąt metrów dalej, przy bocznej dróżce, stały dwie butelki wina. Ktoś je zostawił i uciekł. Tadzio zabrał je ze sobą. Patrzymy teraz bardziej w niebo niż na drogę. Ujechaliśmy może z 10 km i znowu ich diabli nadali. Ta sama dziesiątka. Obok nas jedzie spokojnie samochód. Zamknięci w limuzynie nic nie słyszą. Dajemy im znaki. Stają i rzucają się jak szaleni w pole. Dziecko zostawili w samochodzie. Wziąłem chłopczyka na ręce, przeniosłem przez płot do sadu obok szosy i przykucnąłem w rowie. Biedne dziecko trzęsło się i z oczu ciekły mu łzy. Już nawet nie mógł głośno płakać – po prostu lało mu się z oczu. Przytuliłem go do siebie i uspokajałem, myśląc sobie, że sam też boję się straszliwie. Tadzio skądś krzyknął: „Idą bokiem!”. Pocałowałem chłopczyka i odniosłem do samochodu. Matka była tak wystraszona, że zapomniała o nim. Tulił się teraz do niej i płakał w milczeniu. La prochaine fois ne l’oubliez pas15, powiedziałem, wyładowując całą złość za mój własny strach. Ona pewnie pomyślała, że ja jestem bardzo odważny.
Tadzio spojrzał na zegarek, zobaczył, że już po siódmej: „Można spokojnie jechać, już po fajerancie. Teraz wylądują, uchleją się, mordy zaszargają, a jutro abarot. Gdzie ta potęga Francuzów? Latają jak u nas”. Ma rację. Pełno wojska wokoło, pełno działek przeciwlotniczych i karabinów maszynowych i nic; nikt się nie odezwał. Koło dziewiątej zjechałem z drogi w poszukiwaniu noclegu. Znalazłem fermę. Wszyscy byli przy kolacji. Patron chętnie zgodził się na nasz nocleg w stodole. Poczęstowali nas zupą i winem. Po kolacji zagrzebałem się w sianie. Terkanie świerszczy i kumkanie żab. Już w piżamie wyszedłem jeszcze i usiadłem na kamieniach przy studni. Rosa osiadała i papieros zawilgł. Już późno w nocy przyszło spać do stodoły dwóch robotników z Paryża. Wyjechali o dzień później od nas. Mówili, że przez radio ogłoszono, iż ktokolwiek w wieku poborowym nie opuści Paryża trzynastego czerwca do dwunastej w nocy, potraktowany zostanie jako dezerter. Kiedy i przez kogo? Podobno z przechowalni bagażów na Gare du Nord rozdano ludziom około 6000 rowerów, byleby mieli czym wyjechać.
20.6.1940
Wyjechaliśmy późno, bo Robert rano uprawia takie ablucje, czyszczenia, pakowania swoich rzeczy, że nie możemy wyjechać przed dziesiątą. Podobno Niemcy idą ciągle naprzód, ale są dość daleko za nami. Robert twierdzi, że nie należy się spieszyć. W południe przejechaliśmy przez Saint-Sulpice. Miasteczko położone w dolinie, otoczone górami. Upał tropikalny. Z kupionej tam gazety wynika, że rokowania o zawieszenie broni są w toku, ale do chwili definitywnego podpisania tego aktu łaski Niemcy będą szli dalej i walki trwają nadal. Jakie walki? Linia Maginota otoczona. Dwie dywizje polskie, które pod koniec weszły do akcji, odmawiają wszędzie cofania się i biją się po bohatersku. Część jednej dywizji została podobno wybita, osłaniając odwrót wojsk i uciekinierów francuskich w kierunku Szwajcarii. Piszą, że nasi rzucali się z butelkami benzyny na czołgi. To już trochę lepiej niż z kawalerią, ale jeszcze źle, jeżeli to prawda. Nie – jesteśmy bez konkurencji. Rząd francuski jest w Bordeaux. O drugiej wleźliśmy w las i przespali do szóstej. Tadzio śpiewa krwawe tanga i klnie, bo górzysto. Już o zmroku znajduję fermę. Jestem przewodnikiem, nadaję tempo i wyszukuję kwatery. Przyjmują nas z wylaniem. Są aż cztery młode dziewczęta. Jemy kolację z naszych zapasów przy stole gospodarzy i ja gadam za wszystkich. Dziewczęta przyglądają się nam z ciekawością, a jedna z nich zna parę słów po polsku. Tadzio przymila się do niej i plecie głupstwa. Potem do mnie: „Panie B… – zostaję na sznurku – za nią pójdę. Dziewczę cud, palce lizać, nóżki moczyć. W sam raz na wiatraczek”. Jesteśmy zmęczeni. Wyleźliśmy po drabinie na siano. Pod nami słychać było dźwięk łańcuchów i żucie krów. Cisza. Zapach mleka i gnoju. W ciemności błysnął świętojański robaczek, zielonkawy pyłek. Noc bez księżyca, ale jasna od gwiazd. Cudownie.
21.6.1940
Śniadanie, mycie, golenie. Jedziemy ciągle w kierunku Limoges. Bez mapy trudno to idzie. Nigdzie nie można kupić mapy, bo wszystkie rozkupili. Koło pierwszej dojeżdżamy do Limoges. Nie wpuszczają do miasta. Zsiadam z roweru i po dłuższym wykładzie wpuszczają tylko mnie. Zostawiam rower i idę na piechotę. W środku miasta łapie mnie ulewa. Przeczekuję w bramie i idę na dworzec. Dworzec też zamknięty i dopiero po dłuższym gadaniu dopuszczają mnie do komisarza wojskowego. Pytam o naszą grupę. Nic nie wie. Wracam. Nasze zapasy kończą się i szukam jedzenia. O chleb wszędzie trudno. Nie ma konfitur, konserw mięsnych, sklepy puste. Łażę. Wreszcie dostaję kiełbasy i kilka puszek pasztetu, banany i pomarańcze. Także mapę Francji, wydaną przez „l’Auto” w czasie Tour de France w 1936 roku. Jakiś księgarz miał stos tej makulatury i sprzedawał teraz po franku sztuka. Szło jak woda. Znalazłem także jakiś samotny tom korespondencji Byrona i kupiłem za 50 centimów. Okazja. Zjedliśmy obiad na drodze, potem na Angouleme, 84 km. Tadzio jedzie teraz obok mnie i opowiada: „Panie B., mnie wszystkie kurwy z Gastronomii i z Café Clubu znały na pamięć. Jak taka dorwała gościa z uszarganym pyskiem, to go brzdęk w moje taksówkie, tam go robiła, forsę wszystką zabrała, co miał, faceta wysadzała, mnie dwadzieścia złotych na serduszko i prysk”. W tym momencie dwóch ludzi idących drogą zaczęło za nami wymachiwać i wołać. Dwaj Polacy emigranci. Usłyszeli niepokalaną polszczyznę Tadzia i zatrzymali nas.
„Wy skąd?” – „Z obozu wojskowego w Bretanii”. Zmobilizowali ich, a trzy dni temu, w nocy, powiedzieli ratuj się kto może. Oficerowie uciekli samochodami do portów i jazda do Anglii; żołnierzy też podobno trochę wyjechało, głównie tych z Polski. Co z Jaśkiem? Jak to dobrze, że mnie nie chcieli wziąć do tego wojska. Spanie na fermie, tym razem w słomie.
22.6.1940
Rano padał deszcz. Spaliśmy. Wyjechaliśmy dopiero koło drugiej. Przelotne deszcze. Przemokliśmy zupełnie. Wleźliśmy znowu w tłum cofającego się wojska. Jechali na wariata. Na drodze co krok wywrócone samochody. Tadzio spoglądał i klął. Asfalt śliski i zagliniony. Stonoga połamałaby na tym wszystkie nogi. Po trzydziestu kilometrach dałem spokój. Znalazłem fermę. Kupa słomy pod dachem, osłonięta tylko z dwóch stron. Przy kolacji towarzyszyły nam koty i psy, deszcz mżył, z drogi dolatywał bezustanny warkot, zgrzyt i zachłystywanie się motorów, dartych bez litości; senność; spokój.
23.6.1940
„Marne wakacje, sezon się nie udał” – powiada Tadzio. Robert opowiada nam cuda o słońcu południowej Francji, o Morzu Śródziemnym. Tymczasem taplamy się w błocie na asfaltowych szosach zachodniego krańca Massif Central. Zbliżamy się do Angouleme. Nie puszczają, objazd, błądzimy po bocznych drogach. Już w nocy znajdujemy malutką i ubogą fermę. Kończą kolację i są uprzejmi. Patron prowadzi nas na siano. W dużej misce na stole widzę sałatę zieloną. Listki ociekają oliwą i jest to tak apetyczne, że nie wytrzymuję: „Czy można kupić sałatę?”. Patronka od razu wstaje i powiada, że przyrządzi nam dwie główki. Wyszła i po chwili wniosła całą miednicę sałaty. Zjadamy w mgnieniu oka, zagryzając chlebem z pasztetem. Cudowne te noce na sianie, wśród monotonnego plusku deszczu.
24.6.1940
Rano znowu deszcz. Patronka przyniosła nam pół wiadra mleka na śniadanie. Zalewamy się mlekiem, leżę i piszę. Deszcz leje. Potem jem czekoladę, palę, usypiam, budzę się, gryzę czekoladę i drzemię. Koło czwartej po południu włazi do nas po drabinie patron, coś tam gaworzy i nagle spokojnie mówi: „Niemcy są już stąd o 12 km – zajęli Angouleme”. Przynajmniej dowiedzieliśmy się, że Angouleme jest stąd o 12 km. Skoczyliśmy do rowerów. Bocznymi drogami wjechaliśmy na szosę do Perigueux. Postanowiliśmy już teraz jechać na południe. Po półtorej godziny jazdy Mareuil. Po drodze wleźliśmy znowu w sam środek wojska. Widać było, że cofały się nie tyły, lecz pierwsza linia – wojsko frontowe. Ścisk i wrzask, ciężarówki, ciągniki, czołgi, działa.
Zatory i wszystko staje. Jadąc na rowerach, udawało nam się przecisnąć i dojeżdżać do czoła kolumny. Jedziemy i znowu zator. Oficerowie biegają wokoło i klną, 15-centymetrowe działa, zepchnięte na brzeg drogi, obsuwają się do rowów, krzyki. Dokazując cyrkowych sztuk, dojeżdżamy do przodu. Cztery samochody ciężarowe stoją i żołnierze nie chcą jechać, bo nie wiedzą, co się stało z ich samochodem aprowizacyjnym. Dopiero jakiś łącznik na motocyklu podjechał i gdy powiedział, że żarcie jedzie o kilometr stąd, ruszyli. Za godzinę to samo. Działa 15-centymetrowe chciały wyminąć stojącą w miejscu kolumnę i wszystkie poobsuwały się do rowów. To, co się tam działo, trudno opisać. Piekło. Przedzieramy się i po kilku kilometrach odkrywamy sielankę. Czoło kolumny siedzi na skraju lasku, rozstawiono stoły i krzesła (wieźli to ze sobą) i kolacja odchodzi najspokojniej w świecie. Garden party. Z muzyką. Patefon gra, rubinowe butelki wina na stołach i wesoło. Mam jeszcze ciągle w uszach kwik wyprzęganych koni, zgiełk, szczęk. Tadzio spoglądał, splunął i stwierdził: „Słaba łączność w tym ichnim wojsku”.
Jakże inaczej przedstawia się naród w czasie pokoju i w czasie wojny. Wojna jest dla narodu jak rzucenie monety na marmurową płytkę; i choć nienawidzę wojny, to wydaje mi się, że trudno o lepszy probierz. Przypominam sobie, co myślałem o Francji z dawnych lat. Dziś zrozumiałem jedno; cechy, które są czarujące w czasie pokoju, które ceni się wysoko – te cechy francuskie są zgubne w tej epoce. W czasie pokoju zapomnieli o wojnie, w czasie wojny nie potrafili zapomnieć o pokoju. Było już szaro, gdy wjechaliśmy do jakiegoś miasteczka. Ulice zapchane wojskiem, przed domami pełno ludzi. Jakiś mężczyzna kiwał ręką do żołnierzy i krzyczał radośnie: C’est signé, c’est signé!16. Podszedłem do niego. Z ożywieniem, jak o jakimś bardzo pomyślnym wydarzeniu, opowiedział mi o podpisaniu zawieszenia broni z Niemcami i z Włochami. Akcja wojenna ma ustać o godzinie 1.35 w nocy. Tymczasem ulicami dalej ciągnęły samochody i wojsko. Wiadomość o zawieszeniu broni rozeszła się w mgnieniu oka. Zapanował nastrój radosnego podniecenia. Ludność miasteczka siedziała w oknach lub stała w drzwiach i kiwała z uśmiechem rękami do żołnierzy. Oni jechali ze śpiewem, z harmonijkami w ustach. Zawieszenie broni jakby ich wyprostowało, ubuńczuczniło. Miałem wrażenie, jakby w jednej chwili poczuli się rozgrzeszeni. Bohaterowie, którzy do końca wypełnili swój obowiązek. W miasteczku było święto. W bistrach pozapalane światła, otwarte szeroko drzwi, pijatyka i śpiewy. I tylko w snopach światła przesuwały się nadal czarne sylwetki samochodów, dział i bezładnie idących żołnierzy.
Wyjechaliśmy poza miasto szukać noclegu. Ale wszędzie pełno wojska. Podeszło do nas jakichś dwóch pijanych żołnierzy. Zaczęli pytać, kim jesteśmy. Tu strefa wojskowa i cywile nie mają wstępu. Mówię, że jesteśmy Polakami. I wtedy robią nam wykład: Ta cała wojna jest z powodu Polski. Polska, zamiast ugodzić się, wzięła stronę kapitalistów i Anglii, a Anglia wciągnęła Francję. A zresztą tu jest wszystko napisane. Wyciąga jakąś zmiętą ulotkę. Chcę mu ją zabrać, ale on z uporem stara się ją odczytać na głos, choć jest już prawie ciemno. Bełkoce coś o trustach międzynarodowych, o kapitalistach, wreszcie konkluduje z brawurą: Fini – nous sommes trop intelligents pour nous casser la gueule…17 Tadzio odciąga mnie wściekły: „Co pan będzie z ciemniakami gadał. To samo co w Polsce. Niemcy z jednej strony, Stalin z drugiej i po herbacie. Tylko do nas to musieli przyjść, bo na to ich pisanie naród był za głupi, a tu oni są «intelligent», to bibuła wystarczy”.
Jedziemy dalej już w zupełnych ciemnościach. Świateł nie wolno zapalać i wszystko kotłuje się w kompletnej czerni. Jedynie przydrożne bistra buchają światłem, jak otwarte piece w hucie, wypełnione po brzegi pijącymi żołnierzami. Taka Sicz z „Ogniem i mieczem”. Było już po dwunastej w nocy, gdy zagrzebywaliśmy się w sianie. W stodole było elektryczne światło i odkryliśmy beczki z winem. Tadzio spojrzał na zegarek i powiedział: „Panie B… – za piętnaście minut sztyki do pochwy, w kozły broń i święto morza”. Głowa mi pękała od bezustannego wdechiwania spalin na drodze i od warkotu motorów.
25.6.1940
Pogoda pod psem. Z rozmowy z patronką dowiedziałem się, że około 3 km stąd jest wielka ferma i pałac. Właścicielem jest Polak, bardzo bogaty, un millionnaire18. Podobno gromadzili się u niego uciekinierzy polscy i jeszcze ktoś tam jest. Uradziliśmy, że warto zajechać. Może uda się zjeść coś solidniejszego i czegoś dowiedzieć. Po dwudziestu minutach wjechaliśmy w aleję, a w chwilę potem przed wielki i zapuszczony pałac. Kiedyś musiała to być śliczna posiadłość. Ogród, klomby, fontanna. Tadzio mówi do mnie: „Zaraz wyjdzie ordynat”. Zapytaliśmy o pana Budzyńskiego. Powiedziano nam, że jest przy robocie. Znalazłem go w ogrodzie za pałacem. Ordynat i dziedzic na trzystu hektarach z pałacem okazał się zwyczajnym chłopem z poznańskiego. Był w koszuli, w podartych spodniach uwieszonych na szelkach z pętelkami z postronka, w zabłoconych butach. Nosił jakieś deski i zbierał gałęzie. Dowiedziałem się potem, że przyjechał do Francji jako górnik, zaczął sprzedawać wędliny, nosząc towar w pudełku. Potem kupił rower, potem wózek z koniem, potem sam zaczął robić wędliny, wreszcie kupił fermę na północy, założył większą fabryczkę wędlin, następnie otworzył wielki sklep kolonialny, powiększył fabrykę, zarobił miliony, kupił tu na południu tę posiadłość i teraz, musząc uciekać z północy, zjechał do swoich włości w pięć samochodów, uwożąc ze sobą trzy tony suchych kiełbas i wędlin, szynek w puszkach i tak dalej. Postawił krzyżyk na swoim majątku na północy (wartość pięć milionów franków) i wesoło zabrał się do pracy tutaj. Ponieważ zdołał wywieźć także kilka maszyn do wyrobu wędlin, ma zamiar urządzić tu drugą fabrykę, bydła ma tu na miejscu trochę, początek jest, reszta pójdzie, „bo za dwa miesiące Francuzy zaczną zdychać z głodu” – jak mi to sam powiedział. Sam wszystkiego dogląda, sam umie wszystko zrobić i sam się wszystkiego chwyta. Przyjął nas uprzejmie i z wielką godnością. Opowiedział nam, że jeszcze tydzień temu był u niego cały konsulat z Lille, ale na wieść o zbliżaniu się Niemców wszyscy mężczyźni wyjechali i zostały tylko żony. Pokazał nam pawilon, w którym mieszkały, i powiedział: „Niech się te hrabiny wami zaopiekują. Cały dzień nic nie robią, papierosy smalą – polskie panie…”. Strasznie mi się podobał. Hrabinom oddał do dyspozycji cały pawilon z kuchnią i jadalnią. Spały w pałacu. Przyjęły nas życzliwie. Zrobiły nam od razu gorącej kawy z górą chleba, kiełbasą i marmoladą. Rozmawialiśmy o ostatnich wypadkach.
Z deklaracji radiowej Pétaina wynika, że Francuzi w ogóle nie mieli się czym bić. O pół miliona żołnierzy mniej niż w 1917 roku, nie mówiąc o nierówności w uzbrojeniu. Pétain zwala winę na Anglików. Przysłali tylko dziesięć dywizji. Teraz Anglicy postanowili się bić sami. Depuis la victoire, l’esprit de jouissance l’a emporté sur l’esprit de sacrifice. On a revendiqué plus qu’on n’a servi. On a voulu épargner l’effort; on rencontre aujourd’hui le malheur19. Nareszcie trochę prawdy. Ale Pétain nie mówi wprost, że to było przyczyną klęski. Nie. „Za mało dzieci, za mało broni, za mało sprzymierzeńców, oto przyczyny naszej klęski”. Żeby nie obrazić. Poza tym wszystko normalnie. Jean Prouvost został mianowany wysokim komisarzem propagandy. Propagandy czego?
Po kawie zabrałem się do roweru, bo trzeba było coś naprawić. Potem podano obiad. Wspaniały. Objadłem się niemożliwie. Po obiedzie panie poszły położyć się, a ja, korzystając z pralni, wyprałem całą bieliznę Roberta i moją. Rozwiesiłem na strychu w pałacu. Kolacja był znowu wspaniała, po czym siedzieliśmy jeszcze długo i rozmawiali z paniami. W polskim dworze na wakacjach. Powiedziałem, że mam zamiar zostać dłużej i odpocząć.
26.6.1940
Na śniadanie dzban kawy z mlekiem. Objadam się na całego. Całe rano przechodziłem z dziedzicem, rozmawiając. Jest wspaniały.
Nikt nic nie wie i wobec tego decydujemy się jechać dalej na południe. Francuzi z fabryki mówili mi jeszcze w Sully, że pojadą najprawdopodobniej do Carcassonne. Nie mówiąc o pieniądzach, które nam się jeszcze należą, mnie ciągnie na południe. Dwa razy nie zdarza się taka okazja. Postanowiłem jechać dalej, przeczekać, zobaczyć, co dalej, a potem wracać do Paryża. Tymczasem kierunek na Tuluzę.
Panie troszczą się o nas jak stado matek; obiad piramidalny. Po południu prasowałem. Przyjechał jakiś oddział francuski i rozlokował się w pałacu. Mieli ze sobą gramofony, grali, weselili się. Od jakiegoś podoficera wyłudziłem doskonałą mapę drogową. Teraz można będzie już jechać z planem. Z rozmów z żołnierzami wywnioskowałem, że ta cała wojna była spacerem Niemców po Francji. Ten oddział tu nie był nigdy w walce. Na widok jednego samochodu pancernego (przez lornetkę) – wiali.
27.6.1940
Nareszcie znowu słońce. Postanowiliśmy zjeść obiad jeszcze tutaj i zaraz po obiedzie jechać dalej. Od dziedzica Budzyńskiego kupiliśmy sporo suchej kiełbasy i odświeżyli tym nasze zapasy. Zjedliśmy znowu wspaniały obiad. Przy pożegnaniu chciałem paniom zapłacić za nasze utrzymanie, ale nie chciały nic wziąć. Muszę przyznać, że jak na żony urzędników konsularnych poziom wysoki. Byłem mile zdziwiony. Około trzeciej wyjechaliśmy. Po dwóch godzinach Perigueux. Pełno wojska i uciekinierów. Zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby zjeść pięć kilogramów brzoskwiń, i dalej. Cahors-Montauban-Toulouse. „Ciach Mańkie w piach” – powiedział Tadzio i poszedł na prowadzącego w tempie wyścigowym. Droga cudowna, zielone wzgórza po obydwu stronach, wieczór wolno zapada, chłód. Darliśmy jak szaleni. Opanował nas południowy humor. Nocleg w malutkiej fermie. Wspaniałe czerwone wino.
28.6.1940
Słońce, oślepiające słońce, w dole wije się Garonna. Wdechuję zapach rozgrzanych łąk i przymykam oczy, bo wypolerowany asfalt lśni jak lustro. Denerwują mnie miasta. Mijam je szybko i z ulgą oddycham przy wyjeździe. Wspaniałe, zwierzęce uczucie rozkoszy, w której cała uwaga koncentruje się na szybkości, drogowskazach, jedzeniu i znalezieniu noclegu. Mam wrażenie, że jeszcze nigdy w życiu nie miałem wszystkiego do tego stopnia, tak absolutnie gdzieś – i pewnie dlatego jest mi tak dobrze.
Czujemy, że wjechaliśmy w inny kraj, w inny klimat. Koło południa upał staje się nie do zniesienia. Droga jest z białego kamienia i jadę niemal z zamkniętymi oczami. Tadzio podjeżdża ciągle do mnie i gada. Gęba mu się nie zamyka. „Panie Be – denerwuje się Tadzio – pan ciągle swoje. Niemcy i Niemcy. Pan widzi tylko Niemcy. Wcale nie… Francję zrobili tak samo do sitwy jak Polskę. Czy pan wie, że kiedy Polak robił w fabryce za dobrze, to Francuz po cichu rozregulowywał maszynę? Ja prawie codziennie traciłem czas na regulowanie automatu, bo mnie znali, że ja i do 700 zapalników na godzinę odstawiam, a jak dobrze szło, to i więcej. A oni mieli nakaz z partii: nie więcej jak 400. I jak tylko mógł, to trzaskał na rozregulowanej, żeby jak najwięcej sztuk było do odrzucenia. Panie, szmelc spod automatów szedł całymi skrzynkami. Ile razy widziałem w nocy, jak sobie podawali jakieś papiery. Chował do kieszeni i za chwilę leciał do wychodka czytać”.
– Czemu pan mi o tym wcześniej nie mówił? – pytam Tadzia.
– A co mogliście zrobić? Nic. Za czym się ta sitwa nie rozleci, to jesteśmy ugotowane z sosikiem na szaro.
Tadzio ma rację. Francja, tak samo jak my, uległa straszliwemu naporowi i musiała mu ulec. Fizycznie rozbił ją Hitler, psychicznie rozładował komunizm. Czuję, że pewien rozdział został zamknięty. Francja była dogmatem. Teraz patrzę na nią i nie mam siły go odrzucić.
Na jakimś skrzyżowaniu, nie będąc pewny, która droga prowadzi do Belves, wchodzę do jednej z ferm, aby zapytać o kierunek. Na tapczanie leży jakiś mężczyzna. Pytam się go po francusku. Spogląda na mnie chwilę i pyta po polsku: „Pan Polak?”. Okazało się, że dzierżawcą tej fermy jest Polak. Zaprosił nas do środka, po chwili zeszła się cała rodzina. Mężczyzna, którego zastałem, wchodząc, był zięciem gospodarza. Zmobilizowany do wojska polskiego, zdążył uciec z Bretanii przed zajęciem jej przez Niemców. Opowiedział to samo co ci dwaj Polacy spotkani na drodze. Zasiedliśmy razem do obiadu. My jedliśmy nasze jedzenie, oni swoje, ale poczęstowali nas kwaśnym mlekiem z kartoflami. Na deser. Dowiedziałem się, że w tych okolicach jest sporo Polaków, którzy dzierżawią fermy „na połowę”. Jest to system dzierżawy dosyć uciążliwy, ale powiedzieli mi, że można wyżyć. Francuzi uciekają od ziemi do miast, fermę można łatwo dostać, bo są okolice, gdzie całe wsie stoją opustoszałe, a ziemia leży odłogiem. Tadzio do mnie: „Bierz pan fermę – będę u pana parobkiem”. Około czwartej ruszyliśmy dalej. Góry, ciężkie podejścia. Nagle Belves, przyczepione do stoku stromego wzgórza. Wąskie uliczki lecące w dół na złamanie karku. W drzwiach domów i sklepów zasłony, wszystko przesycone słońcem. Pędziliśmy na dół, potem na przeciwstok – Belves w całości, góra oblepiona domkami i spowita w festony uliczek. Droga dnem rozległej doliny, biały wiadukt na tle zieleni. Pędzimy. Znowu pod górę. Tadzio wściekły: „A k… aż cię do chrztu niosła – znowu góra!”. W tym samym momencie, to znaczy w chwili niesienia góry do chrztu przez ladacznicę, dwie kobiety pracujące w polu kiwają do nas rękami. Zatrzymujemy się. „Panowie Polacy? Zaraz poznałyśmy”. Tadzio szepnął mi: „Trudno nie poznać” i od razu zaczął się szastać do młodszej i mrugać do mnie. Matka z córką pracowały przy pieleniu buraków. Dzierżawią fermę opodal i zapraszają nas na nocleg. Wieczór zapadał łagodny, cichy, ciepły – rozleniwiło nas i postanowiliśmy zostać. Ferma czysta, wszędzie porządek. Ojciec okazał się murarzem z zawodu. Nie mogąc znaleźć pracy w swoim fachu, zabrał się do roli. I idzie mu. Wesoły, godny, uśmiechnięty. „A Polaczki, Polaczki!”. Z cieniem ironii. Tadzio spojrzał na niego: „Jak pan masz co do naprawienia, to mów pan lepiej od razu i nie natrząsaj się pan z Polaczków”. A stary rzeczywiście miał do naprawienia pług dwuskibowy – w okropnym stanie. Oglądnęliśmy to z Tadziem – bez nitowania ani rusz. Tadzio spojrzał na mnie: „Będziem nitować?”. Przynieśliśmy węgla drzewnego, pompki rowerowe zamiast miecha, młotek, obcęgi – kuźnia na całego. Tadzio wybijał stare nity, ja ciąłem jakiś stary pręt żelazny na nity. Po trzech godzinach stary miał pług w porządku. Wtedy zrobił się czuły i wylewny. Jedliśmy kolację z nimi – nie zgodzili się, żebyśmy jedli swoje. Wypuczyło nam brzuchy od zupy i chleba i było cudownie. W końcu pan Krukowski powiedział: „Co będziecie jutro jechać – jutro Piotra i Pawła. Zostańcie – pomożecie mi odwracać siano”. „Zostajemy, panie dziedzicu”.
29.6.1940
Po śniadaniu poszliśmy na łąkę odwracać siano. Słońce świeciło – trawa jeszcze wilgotna od rosy. Krukowski przyniósł zimnego cidre’u i tytoniu własnego chowu. Co rząd siana, popijaliśmy i skręcali papierosa. Po skończonej robocie poszedłem do lasu na poziomki. Nazbierałem sobie całą menażkę i zjadłem z mlekiem kondensowanym po obiedzie. (Rosół z kury i kura gotowana). Drzema w trawie, pisanie. Wieczór biały od gwiazd i grający świerszczami, opada rosa. Siedzieliśmy i gadali i w końcu, jak jeden mąż, zgodziliśmy się z Tadziem, że „Francuzi to łapciuchy i mineciarze”.
30.6.1940
Tadzio obudził mnie: „Panie Be – dzień jak carski rubel – płyniem dalej”. Pojechaliśmy. W miasteczkach pełno wojska. Czekają na zdemobilizowanie. Francuzi podpisali zawieszenie broni na warunkach bardzo ciężkich. Muszą wydać Niemcom cały materiał wojenny, zgodzić się na okupację połowy kraju i całego wybrzeża Atlantyku, wyżywić i utrzymać całą armię okupacyjną. Podobno na terenach okupowanych ma być administracja francuska. Mówi się także o możliwości powrotu „rządu” do Paryża. Czym dalej na południe, tym łatwiej o chleb i jedzenie. Natomiast konserw mięsnych nigdzie nie można dostać. Za to po pięciuset kilometrach pustki pojawiły się znowu piwo i lemoniada.
Białe budynki stacji benzynowych przy drodze są jak zabawki i bielą się w słońcu, w ogrodach gdzieniegdzie palmy. Po południu wjeżdżamy do Cahors. Lot płynie dołem skalistym jarem, pędzimy po szosie prawego brzegu. Droga kuta w skale. Nic nie myślę i tylko patrzę. W Cahors kupujemy brzoskwinie, ser i białe wino, siadamy na ławce i jemy. O zmroku wyjeżdżamy z miasta. Noc ciepła i wygwieżdżona. Okolica pełna skalistych wzgórz, sucha, nigdzie żadnej fermy. Zapomniałem na ławce w Cahors tytoń i nie mamy co palić. Jestem zdecydowany jechać całą noc i położyć się spać o świcie, bo o znalezieniu fermy nie ma mowy. Na jakimś zakręcie przystajemy, bo Robert coś zobaczył i podchodzi sprawdzić. Obok nas zatrzymuje się patrol motocyklowy i dwaj podoficerowie pytają grzecznie, czy nie mogą nam w czymś pomóc. Nie mają papierosów. Przystaje także jakiś samochód i ci dają nam cztery papierosy. Teraz już łatwiej pomyśleć o nocy na drodze. Robert wraca i powiada, że można spać. Coś tam jest, ale nie wie dokładnie co. Podchodzimy. Pusty szałas z luźno ułożonych kamieni. Płaskie kamienie są tak kładzione, że koliste ściany, zwężając się ku górze, schodzą się i tworzą dach. Igloo z kamiennych płytek. Świecę latarką i podziwiam ten cud pasterskiego budownictwa. Naścinaliśmy gałęzi z karłowatych dębów i z krzaków jałowca, robiąc elastyczną podściółkę. Rozkoszuję się usypianiem.
1.7.1940