Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
27 osób interesuje się tą książką
Grudzień 1967 roku. Szczecinem wstrząsa potężna katastrofa tramwajowa. Pod kołami popularnej szóstki ginie kilkanaście osób, a kilkaset trafia do lokalnych szpitali. Dzień po wydarzeniu w mediach pojawia się informacja, wskazująca na trop, że nie był to zwykły wypadek. Cenzura blokuje przekaz.
Minister spraw wewnętrznych powołuje tajną grupę, która ma zbadać kulisy wypadku. Zespół tworzą śledczy, którzy dziesięć lat wcześniej przyczynili się do rozwiązania sprawy sekty ze Wzgórza Kupały.
Ugne Galant z grupą śledczych poszukuje osób ratujących pasażerów po wypadku, którzy byli świadkami niecodziennych zdarzeń podczas akcji ratunkowej. O krok przed nimi są ludzie, którzy zrobią wszystko, by prawda nie ujrzała światła dziennego.
Czy zbrodnia ku chwale Boga lub idei może zostać usprawiedliwiona?
„Przemysław Kowalewski przywołuje demony przeszłości, by zderzyć swoich bohaterów z nieobliczalnym, fanatycznym i ponadczasowym złem. Ta książka na długo nie pozwoli wam o sobie zapomnieć.”
Przemysław Poznański - Zupełnie Inna Opowieść
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 312
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W epoce mroku i ciemnoty religia jest najlepszym przewodnikiem ludzi, tak jak w noc ciemną choć oko wykol najlepszym przewodnikiem będzie ślepiec. On zna wszystkie drogi i ścieżki lepiej aniżeli człek, który widzi. Kiedy jednak nastaje dzień, głupotą jest posługiwać się starymi ślepcami w roli tego, który idzie na przedzie.
Heinrich Heine, Gedanken und Einfalle
W książce wykorzystano archiwalne materiały związane z katastrofą tramwaju numer sześć, do której doszło 7 grudnia 1967 roku w Szczecinie. Autor udostępnił również autentyczne, publiczne wypowiedzi Krystyny Presseisen, motorniczej, która kierowała „szóstką” w tym feralnym dniu. W tle występują postaci historyczne, stanowią element kreacji tła fabuły utworu. W innych opisanych sytuacjach i postaciach wszelkie podobieństwo do prawdziwych zdarzeń i osób jest przypadkowe i niezamierzone.
Prolog
Stare Miasto, Szczecin, wczesny ranek, 7 grudnia 1967 roku
Ostatnie płatki śniegu delikatnie opadły na przednią szybę warszawy, by po chwili zniknąć brutalnie zerwane przez wycieraczki. Karol lubił siedzieć w rozgrzanym wozie, gdy na zewnątrz było tak zimno jak teraz. Wiedział, że ta odrobina śniegu nic nie zmieni. Zniknie. Śnieg zamieni się w deszcz, a później w błotnistą breję. Szczecińska zima, pomyślał. Jechał powoli. Nie śpieszyło mu się. Dyżur zaczynał o siódmej. Spojrzał na zegarek. Mała kreska minęła szóstą, a duża zatrzymała się dokładnie na dwudziestej piątej minucie. Miał jeszcze ponad pół godziny, by dostać się do bazy. Minął budynek redakcji „Kuriera Szczecińskiego” i zatrzymał się tuż przy Bramie Królewskiej. Przed nim przetoczył się tramwaj. „Szóstka”. Czerwony wagon ciągnął za sobą jeszcze dwa przedwojenne „pulmany”[1] w kolorze kości słoniowej. W podświetlonej kabinie motorniczego zauważył, że za sterami trójskładu siedzi dziewczyna. Na oko trzydziestoparoletnia. Na głowie miała charakterystyczny beret. Nie rozglądała się. Jej wielkie czarne oczy wpatrywały się w jeden punkt przed sobą. Zazwyczaj motorniczy kiwają do taksówkarzy stojących na skrzyżowaniu Hołdu Pruskiego i placu Żołnierza. Tym razem było inaczej. Ranna zmiana, pomyślał. Trzy wagony nabite stoczniowcami z Warskiego i Gryfii. Niektórzy wisieli jak kiście winogron na poręczach w otwartych drzwiach, stojąc tylko na stopniach. Młodzi junacy, pomyślał. Pewnie uczniowie szkoły morskiej. Spojrzał w lusterko wsteczne. Nie stał za nim żaden samochód. Tramwaj przetoczył się przed jego maską i zniknął za Bramą Królewską. Karol włączył lewy migacz i ruszył w kierunku ulicy Wyszaka. Jechał tuż za tramwajem. Zwolnił. Wiedział, że za chwilę będzie stromy zjazd i trzy ostre zakręty. W taką pogodę jak ta musiał uważać. Padający śnieg zastąpił siąpiący deszcz, przez co widoczność spadła do zera. Karol był odpowiedzialnym kierowcą. Nieraz powodowało to irytację u pasażerów taksówki, którzy spieszyli się do pracy.
– Panie szofer, no dociśnij mu tam gazu – słyszał niejednokrotnie. Uśmiechał się i rzucał do tyłu festina lente[2] – przeczytał gdzieś tę łacińską sentencję i ją zapamiętał. Jak klient przebierał za bardzo nogami, rzucał obco brzmiącym tekstem, co powodowało widoczną konsternację i zakłopotanie u podróżnego, który rezygnował z dalszego komentowania. Ważne, że działało. Dzięki temu, jako jeden z nielicznych zawodowych kierowców w przedsiębiorstwie, mógł się pochwalić ponaddziesięcioletnią jazdą bez stłuczki czy kolizji drogowej.
Warszawa sunęła teraz równolegle do tramwaju. Minęli po prawej stronie kościół Świętych Piotra i Pawła i zbliżyli się niemal równocześnie do stromego zjazdu. Karol spojrzał w lewo. W tej samej chwili kabina motorniczego rozświetliła się jak pochodnia w ciemności. Kierowca dostrzegł czerwone i pomarańczowe iskry wydobywające się z metalowego urządzenia przypominającego przekładnię, nad którym próbowała zapanować motornicza. Spojrzał w jej bladą i przerażoną twarz. Skład nabierał coraz większej prędkości i z ogromną szybkością zbliżał się do ostrego zakrętu. Z dwóch tylnych wagonów usłyszał przeraźliwy zgrzyt hamulców. Jednak tramwaj nie tylko nie zwolnił, ale zaczął chwiać się w obie strony. Smród spalenizny wypełnił kabinę. Pasażerowie zorientowali się, że z tramwajem dzieje się coś niedobrego. Stojący na stopniach zaczęli w panice zeskakiwać na ulicę. W wagonie zapanował chaos. Podniesione głosy pasażerów zaczęły się mieszać z krzykiem upadających na ulicę, którzy łamali sobie nogi i ręce. Niektórzy w szoku zeskakiwali bądź byli wypychani przez ściśnięty tłum i spadali prosto pod koła jadącego z tyłu wagonu. Karol wcisnął hamulec. Zarzuciło warszawą. W tej samej chwili tramwaj z hukiem wypadł z szyn. Pierwszy wagon wyrzuciło z taką siłą, że przez chwilę unosił się w powietrzu, po czym uderzył prawą burtą o ziemię i poszorował bokiem po kostce brukowej. Z przeraźliwym dźwiękiem przetoczył się przez szeroki chodnik i zatrzymał na skwerze. Towarzyszył mu przy tym zgrzyt metalu połączony z przeraźliwym krzykiem zgniatanych pasażerów. Część z nich, wypadając z toczącego się wagonu, zostawiała krwawy ślad na szarym bruku. W tym samym czasie drugi wagon uderzył z potężną siłą w słup trakcyjny, łamiąc się na pół i staczając w dół ulicy. Karol zobaczył, jak trzeci wagon zachwiał się i przechylił. Krzyk przerażonych ucichł, gdy wagon szczęśliwie zatrzymał się pośrodku ulicy. Zapanowała cisza. Jakby jakaś siła wyższa, która przygotowała i zrealizowała to precyzyjne przedstawienie, czekała teraz na reakcję widowni, na aplauz. Wokół było jednak pusto i cicho. Nawet wrony i mewy, które o tej porze ściskają się, siedząc jedna obok drugiej na przewodach trakcyjnych, w milczeniu przyglądały się przedstawieniu. Po chwili z pierwszego wagonu, który najbardziej ucierpiał w katastrofie, zaczęły dochodzić jęki ofiar. Karol otworzył drżącą dłonią drzwi warszawy. Stanął i przez chwilę wpatrywał się przed siebie. W bezruchu. Dopiero ciche wołanie o pomoc dobywające się spod wagonu leżącego na trawie podziałało jak lodowaty prysznic. Podbiegł do bagażnika i chwycił apteczkę. Już miał biec w kierunku rzeki, ale cofnął się do kabiny i wyciągnął spod kanapy długi, metalowy klucz do opon. Nie wiedział, dlaczego to robi, ale intuicja mu podpowiadała, że może się przydać. Odruchowo podniósł kołnierz kurtki. Śnieg zamienił się w zacinający lodowaty deszcz. Ruszył w stronę skweru, na którym leżał wagon. Kątem oka zauważył, że z drugiego i trzeciego wagonu wychodzą ludzie. Niektórzy o własnych siłach, innym pomagali pasażerowie, którym nic się nie stało. Rozbity skład leżał wzdłuż chodnika. W ciemności trudno było dostrzec, ilu ludzi wciąż przebywa w przewróconym wagonie i w jakim są stanie. Nagle ze środka zaczęli wyczołgiwać się pierwsi pasażerowie. Płakali, zakrywając twarze dłońmi. Między palcami ciekła im krew. Karol podbiegł do kobiety w szarym płaszczu i chuście na głowie. Jej twarz była umazana błotem i krwią. Ręka zwisała bezwładnie wzdłuż tułowia. Patrzyła w jeden punkt przed sobą i powoli przesuwała się w stronę Odry. Karol objął ją.
– Co panią boli? – Kobieta spojrzała na niego i osunęła się na ziemię. Od strony Baszty Panieńskiej zaczęli biec ludzie. Karol położył kobietę na ziemi. – Pomocy! Tutaj! – krzyknął w stronę nadbiegających. W kabinie rozległ się cichy jęk. Karol podniósł się i skierował do wraku. Chwycił oburącz próg i podciągnął się. Po chwili był już na prawym boku wagonu. W kabinie motorniczego leżały dwie kobiety. Jedna na drugiej. Pierwsza miała poprzecinane nogi na wysokości kolan. Otwarte rany obficie krwawiły. Karol położył się na burcie wagonu i chwycił jedną z kobiet za ręce. Silnym pociągnięciem poderwał ją do góry i z trudem przekazał stojącym na dole z wyciągniętymi rękoma chłopcom. Przyjrzał im się. Mieli po kilkanaście lat. Pewnie ze szkoły morskiej, przeszło mu przez myśl. Chłopcy z trudem chwycili kobietę i położyli ją na ziemi.
– Tam są opatrunki! – Karol wskazał na trawnik, gdzie leżała apteczka. Odwrócił się i podczołgał do otworu, w którym wcześniej znajdowały się drzwi do wagonu. Deszcz zmieszany z płatkami śniegu padał coraz obficiej, pokrywając burtę tramwaju cienką warstwą zmarzliny. Spojrzał w dół. Było ciemno, dostrzegł jednak, że w miejscu, gdzie znajdował się kokpit, leżała kobieta. Właściwie wisiała bezwładnie na nastawnicy. Rozpoznał ją po berecie, który teraz zsunął się jej na twarz. Ta sama dziewczyna jeszcze kilka minut wcześniej robiła wszystko, co było w jej mocy, by zatrzymać pędzący skład. Teraz nie dawała znaku życia. Karol zeskoczył na dół. Delikatnie uniósł jej beret. Miała zamknięte oczy. Przyłożył jej dłoń do szyi. Poczuł tętno.
– Halo! Proszę pani! – Karol pochylił się nad motorniczą. – Proszę się ocknąć!
Dziewczyna powoli uniosła powieki. Ujrzała przed sobą pulchną twarz taksówkarza, który coś do niej szeptał.
– Gdzie ja jestem? Co się stało? – Obróciła głowę. – Co się stało z pasażerami?
Karol podniósł ją i pomógł jej wstać.
– Spokojnie. Nic pani nie jest? Nie jest pani ranna? Jak ma pani na imię?
– Ja? Krysia. – Motornicza spojrzała do tyłu. Próbowała wzrokiem przebić ciemność, z której dochodziły jęki rannych i wołanie o pomoc. – Jezu, co ja zrobiłam? – Złapała za uchwyt drewnianej ławki przed sobą i się podciągnęła. Dopiero po chwili dotarło do niej, że gdzieś nad nią krzyczą ludzie. Podniosła głowę. Z mroku wyłoniły się silne, męskie ręce.
– Niech pani nas złapie, wyciągniemy panią! – Krysia uniosła ręce. Karol lekko ją podniósł, a mężczyźni znajdujący się na burcie wagonu podciągnęli do góry, po czym delikatnie położyli na trawniku. Ona jednak wstała, zrobiła kilka kroków i stanęła przed rozbitym przodem wagonu. Spojrzała przed siebie. Potłuczone szkło, powykręcane metalowe elementy kabiny oraz stalowe koło z częściami podwozia leżały w nieładzie. Na chodniku w kałuży krwi dostrzegła but. Męski trzewik, z którego wystawała przecięta ludzka goleń. Dziewczyna odwróciła się. Spojrzała na rozbity wagon. Powoli ściągnęła z głowy beret i podeszła do wraku. Pojazd był pokiereszowany. Czerwony lakier zamienił się w brunatnokrwisty. Na bocznym numerze dwieście czterdzieści jeden dwójka była oblepiona błotem, a przez czwórkę przechodziła brunatna, krwawa wstęga. Krystyna ścisnęła beret i z całej siły zaczęła nim wycierać wagon.
Na miejsce zaczęło schodzić się coraz więcej ludzi. Najwięcej było uczniów, którzy zbiegali teraz z górki od strony szkoły. Ulicą Wyszaka podjeżdżały wozy z emblematem TAXI na drzwiach, z których wyskakiwali mężczyźni ze środkami opatrunkowymi w dłoniach. Ciężko rannych układano na skwerze tuż obok pierwszego wagonu. Obok nich leżały ciała. Niektóre bez rąk i nóg. Z pociętymi twarzami. Uczniowie biegali wokół, próbując wydostać części ciał spod wagonu i dopasować je do martwych korpusów.
Karol kierował akcją. Ciężko rannych, których można było transportować, przenoszono do taksówek.
– Franek! – krzyknął do podbiegającego barczystego mężczyzny w szarym berecie. – Dzwoniliście na pogotowie?
– Tak, już jadą – odpowiedział mu głębokim, lekko zdyszanym głosem mężczyzna.
– Dobra, pomóż mi z tym żelastwem w kabinie.
Podeszli od strony chodnika do leżącego wagonu. W kabinie motorniczej nie było już szyb, jednak metalowe elementy wyposażenia wagonu, drewniane ławki i różne żelastwo stanowiły przeszkodę nie do pokonania. Karol podniósł klucz do opon, który wziął ze sobą z taksówki, i z całej siły podważył stalową belkę leżącą na wysokości kokpitu.
– Teraz! Ciągnij, Franek! – Barczysty mężczyzna chwycił belkę i z całej siły pociągnął do siebie, lecz dłonie ślizgały się po mokrym metalu. – Dawaj, Franek! – Karol wytężył ramiona, zaparł się nogami o koło tramwaju. Belka uniosła się i z hukiem spadła na szeroki chodnik. Teraz było łatwiej. Mężczyźni nie zważali na to, że ich dłonie krwawią. Adrenalina wyciszyła ból i wpuściła w ich żyły solidną dawkę energii. Już po kilku minutach wejście do wagonu od strony kabiny motorniczego było oczyszczone. Teraz mogli dostać się do środka i pomóc tym, którzy nie mogli wyjść o własnych siłach. Z ciemności dochodziły coraz cichsze jęki ofiar. Karol szedł po omacku, próbując łapać się zwisających z sufitu ławek. W pewnym momencie poczuł, że jego dłoń dotknęła ciepłej gęstej mazi. Zbliżył ją do twarzy. Krew. Wytarł ją w spodnie i szedł dalej. Uważnie stawiał małe kroki, by nie nadepnąć na kogoś leżącego na podłodze. Wytężał wzrok, próbując przyzwyczaić się do ciemności. Szybciej, szybciej.
– Odezwijcie się! Ktoś potrzebuje pomocy? – Przed sobą miał tylko zbitą w całość masę, stworzoną z połamanych siedzeń, rur, lamp i metalowych konstrukcji sufitu. W pewnym momencie, jakieś czterdzieści centymetrów przed sobą, usłyszał cichy szept.
– Tu, tu jestem. – Karol schylił się. To był chłopiec. Przygniotła go drewniana podłoga i metalowe stopnie wejściowe. Z oddali dochodził odgłos syren.
– Spokojnie, zaraz cię stąd wyciągniemy, synu. – Karol się odwrócił. Gdzieś na wysokości Bramy Królewskiej ciemność przebijały pulsujące niebieskie światła.
– Franek, musimy podnieść to cholerstwo! – Wskazał na powykręcaną, metalową poręcz, która wbita w boczną ścianę tramwaju przygniatała drewniane siedzenia. Teraz, gdy wzrok przyzwyczaił się do ciemności, zauważył bladą, pokaleczoną twarz chłopca. Sprawiał wrażenie nieobecnego, ale był spokojny. Wpatrywał się wielkimi oczami w mężczyzn, którzy siłowali się z nieustępliwą konstrukcją.
Po kilku minutach z otworu kabiny motorniczego wyłonił się barczysty mężczyzna w szarym berecie na głowie i kraciastej koszuli. W jego szerokich i silnych ramionach leżał w bezruchu chłopiec w granatowym mundurku. Krople deszczu spływały po jego twarzy i ramionach, zabierając za sobą błoto i krew. Chłopiec odwrócił głowę w stronę światła karetki pogotowia i delikatnie uśmiechnął się do nadbiegającej w jego stronę dziewczyny w białym kitlu.
Od strony Wałów Chrobrego nadjeżdżało coraz więcej taksówek i wozów milicyjnych. Komandorską wjechały dwie sekcje straży pożarnej na sygnale. Z ciemności tuż u podnóża wzniesienia, na którym górował Zamek Książąt Pomorskich, wypełzł ogromny dźwig. Po nieznanym terenie poruszał się powoli i ostrożnie. Zbliżył się do skweru, na którym nieruchomo spoczywał wrak pierwszego wagonu. Reflektory z wozów strażackich macały teraz każdy metr wokół miejsca, gdzie znajdowały się zniszczone pojazdy. Spod wraku wciąż wystawały ludzkie nogi i ręce. Niektóre jeszcze się poruszały. Wokół panował chaos. Samochody mijały się w gwałtownym pędzie. Ci lżej ranni trafiali do taksówek, które z rykiem silnika ruszały w kierunku szpitali. Część była kierowana do szpitala garnizonowego na Piotra Skargi, inne do szpitala na Arkońską. Na Wyszaka zatrzymała się jedna z karetek. Wyskoczył z niej wysoki mężczyzna w białym czepku na głowie. Gestykulował energicznie, próbując zatrzymać jedną z nadjeżdżających taksówek. Krzyczał, żeby zawracały, żeby nie jechały już na Arkońską, bo brakuje miejsc. Na próżno. Auta mijały go szerokim łukiem i pędziły w kierunku szpitala.
Dźwig minął stojącego na poboczu „pulmana” i zaparkował na szerokim chodniku tuż obok wraku konstala[3]. Wokół zbierał się coraz większy tłum gapiów. Pomimo zimna i siąpiącego lodowatego deszczu ludzi wciąż przybywało. Po chwili tuż za dźwigiem zaparkował autobus pogotowia technicznego. Wyskoczyło z niego dwóch mężczyzn i wyrzucając z siebie stek przekleństw, próbowało zamontować hak wiszący na kilkunastometrowej stalowej linie. Karol z Frankiem usiedli na bruku, tuż obok młodej pielęgniarki. Uśmiechnęli się do siebie. Byli cholernie zmęczeni. Wbijali wzrok w jedno miejsce. Lewą burtę wagonu. Co zobaczą, kiedy dźwig podniesie wrak? Czy ktoś przeżył? W pewnym momencie wzrok Karola przykuł widok zniszczonych elementów podwozia. Niewielki osmalony otwór, z którego wystawały pogięte rury i metalowe płyty. Ten fragment wagonu wyglądał inaczej niż pozostała część.
– Franek, spójrz! – Wskazał mu dziurę w podwoziu. Kolega powędrował wzrokiem do miejsca, które pokazywał Karol. Za taksówkarzami stanęło trzech mężczyzn. Byli podobnie ubrani. Czarne skórzane płaszcze z wysokim futrzanym kołnierzem. Różnili się nakryciem głowy. Jeden miał kapelusz, dwóch pozostałych berety.
– To nie mógł być wypadek. – Najniższy mówił na tyle głośno, że było go dobrze słychać. – Tramwaje tak po prostu nie wypadają z szyn.
– No. – Wyższy kiwał głową. – Nie wypadają.
Najtęższy zapalił papierosa. Dym objął siedzących na bruku taksówkarzy i pielęgniarkę. Karol odwrócił się.
– Nie zdziwię się, jak się okaże, że jakieś żydowskie parchy maczały w tym swoje brudne łapska – komentował coraz głośniej niższy.
– No… – Najwyższy ponownie pokiwał głową. Karol z trudem podniósł się i podszedł do mężczyzn.
– Możecie się łaskawie przesunąć? – Objął swoimi ramionami całą trójkę i pchnął w kierunku baszty. – Tu się ratuje ludzi. – Odwrócił się i splunął na trawę.
Stalowa lina się naprężyła. Wagon drgnął. Do leżących na skwerze rannych podbiegła dziewczyna w białym kitlu, niosąc ze sobą koce.
– Jeszcze kilkanaście minut i was stąd zabierzemy. – Uśmiechnęła się i przykryła kocem mężczyznę, któremu poniżej pasa wystawały zabandażowane kikuty nóg. Były nasiąknięte krwią. W pewnym momencie przez jazgot podnoszonego żelastwa przebił się ryk syren. Karol spojrzał na leżących obok wraku rannych i na stalową linę. Przesunął wzrok na ramię dźwigu, które znajdowało się kilkanaście metrów nad nimi. Chwiało się, próbując podnieść kilkutonowy ciężar. Wrak lekko się uniósł, zrzucając z siebie na skwer i chodnik metalowe elementy i drewniane części ławek. Od rannych leżących na bruku dzielił go teraz zaledwie metr.
– Stój! – Karol z wyciągniętą ręką zaczął biec w kierunku kabiny dźwigowego. – Tu są ranni!
Wskoczył na chodnik i potrącając gapiów, biegł w kierunku dźwigu. Operator zaczął zwijać linę, która trzeszcząc, uniosła wagon jakieś pół metra nad ziemię. Pod wagonem poruszyły się ręce, tam wciąż byli żywi ludzie. Wzbudziło to entuzjazm wśród gapiów. Zaczęli klaskać i wiwatować. W tym samym momencie wagon, przyczepiony do stalowej liny tylko z jednej strony, zaczął się chwiać. Ciężar był zbyt duży, by lina mogła go unieść. Karola przeszedł dreszcz, gdy usłyszał dźwięk, który mógł oznaczać tylko jedno. Zatrzymał się i wytężył słuch. Był to świst zrywającej się liny i następujący po nim huk przewracającego się wagonu. Ludzie odskoczyli i zaczęli biec w kierunku rzeki. Karol odwrócił się powoli. Wiedział, co zobaczy. W miejscu, gdzie leżeli i czekali na pomoc ranni, teraz spoczywał wagon. Spojrzał w ciemne, puste oczy mężczyzny, który wystawał spod wraku. Rozpoznał go. To on wcześniej stracił nogi w wypadku. Teraz spod resztek pojazdu wystawały tylko jego głowa i korpus z wyciągniętymi rękoma. Krzyk zgniatanych łączył się z odgłosem turlających się po bruku metalowych kół z podwozia uszkodzonego konstala. Przypominały sztangi z salki gimnastycznej. Koła podskakiwały na nierównym bruku ulicy Komandorskiej jak toczące się kapsle od piwa. Turlały się w kierunku Odry, by po chwili z pluskiem zniknąć w smolistej brei.
[1] Tramwaj typu Wismar. Były to wagony doczepne bierne, które przyjechały do Szczecina w 1930 roku wraz z wagonami silnikowymi LHB – źródło: https://forum.gazeta.pl/forum/w,70,5467797,5467797,Zabytkowy_tramwaj.html
[2]Festina lente (łac.) – Śpiesz się powoli.
[3] wagon typu Konstal 4N z 1957 roku
1
Góra decyduje
Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, ul. Rakowiecka 2, Warszawa, 13 grudnia 1967 roku
Do sekretariatu wszedł chudy, łysiejący mężczyzna w ciemnym garniturze, białej koszuli i czarnym krawacie. Poprawił okulary i położył na biurku szarą teczkę. Drżącą dłonią wyciągnął z tylnej kieszeni spodni bawełnianą chusteczkę i przetarł nerwowo czoło.
– Spokojnie, panie Janie – zwróciła się do niego kobieta siedząca za biurkiem. – Będzie dobrze.
– Dobrze? W jakim humorze jest dzisiaj stary?
– Skoro pana wezwał, to chyba w nie najlepszym. – Była grubo po pięćdziesiątce, jednak krótka fryzura i jednorzędowy żakiet w kolorze kawy z mlekiem skutecznie kamuflowały jej wiek. – Ale to wszystko zależy od tego, z czym pan do niego z rana przychodzi.
– Pani Tereso, przecież pani wie, że u mnie to tylko złe wiadomości. – Mężczyzna sięgnął ponownie po chusteczkę i przetarł okulary. Nie zdążył jej schować do kieszeni, gdy otworzyły się drzwi gabinetu. Stanął w nich lekko przygarbiony mężczyzna. Spojrzeli po sobie.
– Dzień dobry, panie Janie.
– Dzień dobry.
– A może jeszcze wam tam herbatkę przynieść, co? – dobiegł dudniący męski głos z głębi gabinetu. – Dawaj, Janek, co tam masz!
Mężczyzna rzucił sekretarce błagalne spojrzenie, sięgnął po teczkę i niepewnym krokiem wszedł do gabinetu.
W środku panował półmrok. Ciężkie zielone zasłony skutecznie chroniły pomieszczenie przed porannymi promieniami słońca. Minął długi dębowy stół, do którego dosunięto wysokie krzesła. Za szerokim, rzeźbionym biurkiem siedział niski mężczyzna. Miał na sobie elegancki grafitowy garnitur. Z lewej kieszonki wystawała biała poszetka. Pod zapiętą na ostatni guzik kamizelką widniała biała koszula i gustowny granatowy krawat z delikatnym wzorkiem. Mężczyzna podniósł głowę znad dokumentów. Miał pięćdziesiąt kilka lat. Dbał o swój wygląd. Włosy zaczesane do góry, ułożone na brylantynę, lekko ukrywały wysokie zakola. Żuchwa była mocno zarysowana, a podbródek lekko zaokrąglony.
– Siadajcie, Borak.
Mężczyzna jeszcze mocniej ścisnął teczkę w dłoni i przycupnął na skraju krzesełka.
– Janie, powiedzcie mi, jak długo jesteście dyrektorem departamentu trzeciego w tym wzbudzającym grozę wśród naszych rodaków urzędzie, co?
– No, w przyszłym roku będzie jedenaście lat. Przyszedłem tu razem z towarzyszem…
– Jedenaście lat. Kawał czasu, można rzec. – Minister wstał zza biurka, odwrócił się i zaczął przyglądać wiszącemu na ścianie zdjęciu w ramkach. To była typowo urzędnicza fotografia przedstawiająca pierwszego sekretarza partii Władysława Gomułkę. – To powiedzcie mi, do kurwy nędzy, czemu za każdym razem, gdy tu wchodzicie, trzęsą wam się portki, jakbyście mieli samotnie szturmować Reichstag, co?!
– No bo… towarzyszu ministrze…
– Dobra. Jebał to pies. Co tam macie?
Minister odwrócił się, podszedł do siedzącego na krześle i wyciągnął rękę po teczkę.
– To jest ta sprawa w Szczecinie.
– W twoim Szczecinie. – Minister uśmiechnął się znacząco. – A, ten wypadek tramwajowy?
– Tak. Tylko że wszystko wskazuje na to, że to nie był wypadek…
Minister zatrzymał się.
– Mów!
– Z naszej, oczywiście wstępnej, analizy wynika, że mogło dojść do dywersji. – Kiedy wypowiedział te słowa, głowa podskoczyła mu do góry jak odbita piłeczka, by po chwili powrócić na swoje miejsce. Minister udał, że tego nie zauważył. Wiedział, że Borak ma jakiś uraz psychiczny i nie panuje nad tymi tikami.
– Dywersji? Jakiej, kurwa, dywersji? – Sięgnął po papierośnicę i nie przerywając lektury dokumentów, próbował wyciągnąć papierosa.
– By uderzyć w towarzyszy.
Minister podniósł wzrok i spojrzał na tego chudego mężczyznę siedzącego przed nim. Sprawiał wrażenie przestraszonego i zahukanego urzędnika, ale wiedział, że to pozory. W rzeczywistości był bezwzględnym służbistą, oddanym komunistą i doskonałym analitykiem. Wiedzącym wszystko o wszystkich. Zdającym sobie sprawę z sytuacji panującej w partii. Był nieoceniony.
– Mów!
– Tak jak powiedziałem, mamy za mało danych, ale nietrudno się domyślić, o co chodzi. – Mężczyzna odchrząknął. – Od początku uważnie przyglądaliśmy się sprawie. Wyciszaliśmy ją. Wisieliśmy na telefonie od samego rana z towarzyszami z Wojewódzkiego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk w Szczecinie. Zatrzymaliśmy trzy teksty. Jeden w „Głosie Szczecińskim” i dwa w „Wiadomościach Zachodnich”. Pozwoliliśmy na dwa krótkie komunikaty. W Polsce zatrzymaliśmy wszystko, poza Krakowem. Jedna gazeta się wyrwała, cenzor był pijany i przepuścił. Zmieniliśmy go. Artykuł nie był groźny, ale…
– Ale?
– Nie było to przypadkowe. Raczej inspirowane odgórnie. Nie wiem jak wysoko, ale bez służb nie można było tego przeprowadzić.
– Przecież, kurwa, służby to my! – Minister rzucił teczkę na stół i zapalił papierosa. – Co jeszcze?
– Teksty, które zatrzymaliśmy, sugerowały, że odpowiedzialnymi za katastrofę są władze Szczecina, przy okazji oskarżały również Żydów o sabotaż…
– No i co z tego? Żydy do wszystkiego są zdolne w tym kraju…
– …i że partia nic z tym nie robi. Nasz ekspert do spraw syjonizmu, towarzysz Tadeusz Walichnowski, twierdzi, że to może być akcja jakiejś organizacji żydowskiej, która chce sprowokować zmianę władzy. A w Szczecinie jest Walaszek[4], a to przecież nasz… znaczy towarzysza ministra człowiek. – Mężczyzna podniósł głowę i spojrzał wymownie na siedzącego przed nim. Ten wstał i zaciągnął się mocno papierosem. Czerwony żar rozświetlił pomieszczenie. Przez chwilę trzymał dym głęboko w płucach, po czym gwałtownie go wypuścił.
– To kurwiszony! – Mężczyzna chwycił za słuchawkę telefonu. – Połącz mnie z Walaszkiem ze Szczecina.
– Ja bym uważał. – Siedzący na krześle czuł się coraz pewniej. – Nie wiemy, co się tam dzieje. Nie mamy pojęcia, co tam się stało ani komu możemy zaufać.
– Dobra. To co wiemy?
Mężczyzna otworzył teczkę i zaczął czytać.
– Oficjalnie śledztwo idzie w kierunku przepalenia połączeń elektromagnetycznych między silnikami, co spowodowało awarię hamulców, ale w każdym momencie może to pójść w inną stronę…Wagony przyholowano do warsztatów na ulicy Klonowica, zamknięto w specjalnych kabinach i zaplombowano. Pilnują ich milicjanci. SB przesłuchuje motorniczą, pracowników Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego i świadków. Ze wstępnych raportów wynika, że sprawdzają, czy ludzie czegoś dziwnego nie zauważyli. Z wagonami mogą zrobić wszystko. Kilku świadków wciąż szukają. – Głowa Boraka raz na jakiś czas mimowolnie podskakiwała.
– Kogo?
– Taksówkarzy i pielęgniarki oraz ludzi, którzy pomagali w akcji ratowniczej.
– Musimy znaleźć ich pierwsi… – Minister usiadł. – Co proponujesz? – Zgasił niedopalonego papierosa w kryształowej popielnicy.
– Ministerstwo Gospodarki Komunalnej powołało jakąś komisję. Do Szczecina pojechał minister Majewski. Wiedzą, że nie mogą formalnie oświadczyć, że doszło do dywersji. To mogłoby zmieść nie tylko nas, ale i cały Komitet Centralny. Na razie pada niewielki deszcz, ale te czarne chmury mogą przynieść burzę. Polują na nas. Jeżeli się okaże, że to była dywersja, dojdą do wniosku, że mogą się posunąć do wszystkiego. Musimy się dowiedzieć, jaka jest prawda.
– Jak mamy się dowiedzieć, skoro nie możemy tam nikomu ufać? – Minister schował twarz w dłoniach.
– Pamięta towarzysz sprawę sekty ze Wzgórza Kupały?
– Jakże mógłbym zapomnieć. To był najlepszy tajny raport, który przeczytałem od czasu sprawy Kalksteina[5]. Kiedy to było? Siedem lat temu?
– Niemal dokładnie przed dziesięciu laty. Śledztwo dotyczyło wielu ważnych towarzyszy ze Szczecina. Delikatna sprawa. Ostatecznie rozwiązał ją specjalny zespół działający w konspiracji.
– A tak, tak, jakiś Litwin z pochodzenia i ta Romanowska z Gdańska, dobra komunistka… – Minister podniósł się i zaczął chodzić wokół biurka.
– Tak. Galant. Ugne Galant i Barbara Romanowska, towarzyszu ministrze.
– Myślisz, że można temu Galantowi zaufać? Słyszałem, że chleje.
– Zawsze chlał, co nie zmienia faktu, że śledztwo poprowadzi uczciwie. Jest najlepszy, analityczny umysł, odwaga, nieszablonowe myślenie, decyzyjność i jeszcze coś… – Mężczyzna chwilę się zastanawiał nad doborem słów. – Mówią, że ma jakiś dar…
– Nie pierdolcie mi tu o darach. Czy można mu zaufać?
– Nie. Dlatego powinniśmy wzmocnić zespół naszym człowiekiem. Mam już nawet kogoś na myśli.
Minister odwrócił się i spojrzał na Jana.
– Chyba nie myślisz o…
– Tak, jestem przekonany, że to będzie właściwy wybór.
– Tylko że to jest Żydówka…
– No właśnie. – W oczach Boraka pojawił się błysk.
– Dobrze, ty decydujesz. Reszta zespołu ta sama?
– Tak. No, poza jednym…
– No tak. Przygotuj wszystko. Sprawa z klauzulą ściśle tajne. Wiemy o niej tylko my.
Na biurku zadzwonił telefon.
– Działaj! Codziennie chcę widzieć raport. A, i jeszcze jedno. Nie mów jej wszystkiego.
Urzędnik uśmiechnął się znacząco. Minister kiwnął dłonią. Jan wstał. Przez chwilę rozprostowywał kręgosłup, po czym sięgnął po teczkę z dokumentami i bez pośpiechu zaczął iść w kierunku drzwi. Gruby dywan tłumił jego kroki. Drzwi do sekretariatu się uchyliły i ciemne pomieszczenie się rozświetliło, eksponując mężczyznę. Nie był to już ten sam człowiek, który kilkanaście minut temu czekał na audiencję u ministra. Szedł teraz wyprostowany, pewny siebie, a w kąciku ust igrał mu uśmiech.
Minister podszedł do telefonu i podniósł słuchawkę.
– Serwus, Antoni! Mietek Moczar z tej strony. Jest sprawa…
[4] Antoni Walaszek – podczas II wojny światowej walczył w Batalionach Chłopskich. Od 1946 członek Polskiej Partii Robotniczej. W latach 1960–1971 był I sekretarzem KW PZPR w Szczecinie.
[5] Ludwik Kalkstein – polski literat, żołnierz konspiracji, agent gestapo w Armii Krajowej, członek SS, dziennikarz „Kuriera Szczecińskiego”, współpracownik SB.
2
Spotkanie po latach
Cmentarz Centralny, Szczecin, 20 grudnia 1967 roku
Przetarł medalion rękawem kurtki. Padający śnieg z deszczem rozlał się na jego błyszczącej powierzchni, tworząc zacieki. Przystojny mężczyzna ze zdjęcia uśmiechał się łagodnie. Jego kruczoczarne włosy z obfitą grzywą falowały nad wysokim czołem, a granatowe tęczówki nawet teraz – pośmiertnie – wciąż błyszczały wyjątkowym blaskiem.
– No dobra, stary, czas zdmuchnąć świeczkę. – Wysoki mężczyzna o jasnej czuprynie położył na nagrobku wyciągnięty z wojskowej kurtki kawałek ciasta i wbił w niego małą świeczkę, sprawiając, że ciasto rozleciało się na trzy części. – Nie będę ci śpiewał sto lat, no bo już, że tak powiem, pozamiatane. – Uśmiechnął się półgębkiem i wyciągnął z wytartych dżinsów zapalniczkę Zippo. Przesunął kciukiem po metalowym krzesiwie. Zazgrzytało i nic. Podpalić knot przy takiej pogodzie, gdy lodowaty deszcz zacina z boku, to była sztuka. Po kilku próbach się udało. – Zdmuchnę za ciebie. – Pochylił się nad świeczką, ale zrobił to tak niezgrabnie, że jego niemal dwumetrowe ciało gruchnęło na marmurową płytę, zrzucając leżące wokół znicze. Pozbieranie się zabrało mu dłuższą chwilę. Usiadł na nagrobku i wyciągnął z kieszeni niemalże pustą butelkę wódki. Jego błędny wzrok ponownie powędrował na nagrobek. Św. P. Szymon Ferenc urodzony 20 grudnia 1927 r., zmarły tragicznie 16 października 1957 r.
Wyrwał korek z butelki i ją przechylił. Dwa łyki wystarczyły, by ją opróżnić do dna. Miał wprawę. Wyrzucił pustą butelkę za siebie i przesunął dłonią po medalionie. – A wiesz, że oni po tej całej historii dali mi awans? No. Dali. – Mężczyzna sięgnął do przedniej kieszeni mocno zdezelowanej emki[6] i wyciągnął z niej paczkę giewontów. – Kapitana dali, ale medalu już nie. – Zaśmiał się sam do siebie, próbując przypalić papierosa, ale ten błyskawicznie zamienił się w mokrą papkę. Zgniótł go i odrzucił. – Pytasz, co u mnie? – Wstał i podszedł do żywopłotu, który otaczał grób. Rozpiął rozporek i zaczął sikać. – Po tym wszystkim Baśka wróciła do Gdańska, a lwowiak… Jemu też dali awans i przenieśli go do wojewódzkiej. Szycha teraz. – Zachwiał się, próbował złapać się gałęzi bukszpanu, poślizgnął się i z impetem wpadł w krzewy.
Musiał tak leżeć przez kilka godzin, bo zrobiło się już ciemno. Gdy się obudził, poczuł, że po twarzy coś mu łazi. Dlaczego zawsze musiał tak kończyć? Dlaczego wystawia śmierci wszystkich, którzy się do niego zbliżą? W obozie wystarczyła jedna noc, jedno gorące uczucie, by mu ją zabrała. Julię. Nic lepszego w tym cholernym życiu mu się nie przytrafiło. Dała mu tylko chwilę. Powiesili ją na tym pierdolonym kawałku drewna. A on stał i patrzył, jak uchodzi z niej życie. Od tego czasu obiecał tej parszywej śmierci, że już nikogo nie pokocha, że do nikogo się już więcej nie zbliży. Skąd, u licha, miał wiedzieć, że ta umowa dotyczy też przyjaciół? Jakiś, kurwa, aneks był? Nie da się ukryć, że Szymona odebrała mu z jego winy. Dobrego kumpla. Doktore. Po co właściwe zaciągnął go do tych tuneli? Przecież nie był psem, tylko zwyczajnym, dobrym lekarzem. Bez niego nie rozwiązaliby tamtej sprawy, ale czy to było aż takie ważne? Ważniejsze od życia? Czuł się przeklęty. Naznaczony piętnem przez kostuchę. Wiedział, że śmierć czai się w każdej ciemnej uliczce i tylko czyha, aż on kogoś pokocha. Aż do kogoś się zbliży. Tak było z tatą, którego zostawił na Litwie. Tak było z mamą, którą mu odebrali za to, że pomagał tej polskiej rodzinie. A ona nawet o tym nie wiedziała. Pamięta do dziś jej wzrok, gdy przyszli po nią i po tę polską rodzinę. Mówili, że to Żydzi, ale dla niego to byli Polacy, rodzice jego kumpla, z którym przed wojną boksował w klubie Preußen Stettin. Zabrali ich wszystkich, a jego wsadzili do tego obozu pracy z Czerwonym Pałacem i fiołkami. Gdyby wiedział, co się wydarzy, nigdy nie pomógłby tym Polakom. Choć kto wie…
Otrzeźwił go kobiecy głos. Dochodził zza jego pleców. Próbował się podnieść, ale nie przychodziło mu to łatwo. Odwrócił się i ujrzał wyciągniętą w jego kierunku dłoń. Chwycił ją i się podciągnął. Zachwiał się, ale utrzymał w pionie. Przetarł zarośniętą twarz. Na policzku poczuł lepką maź. Przeszło mu przez głowę, że to kolce bukszpanu wbiły mu się w policzki i rozdrapały twarz. Nieważne. Spojrzał przed siebie. Stała przed nim wysoka blondynka w długim płaszczu, trzymająca w ręku parasolkę.
– Serwus, Ugne, nie przeszkadzam? – Nie wiedział, czy się uśmiechała. – Widzę, że się dobrze bawisz. Proponuję zapiąć rozporek. – Podeszła do pomnika i przetarła rękawiczką medalion. – Czytałam, że nie cierpiał. – Schyliła się i podniosła jeden ze zniczy. Postawiła go na nagrobku, wyciągnęła zapałki i bezskutecznie próbowała zapalić. Kolejne wypalone zapałki spadały z sykiem na ziemię. Ugne podszedł do niej i podał jej metalową zapalniczkę. Podpaliła knot i jeszcze raz spojrzała na zdjęcie na nagrobku. – Nie potrafił zrozumieć, że muszę go zostawić, dla jego własnego dobra. Ja byłam na służbie, a on… się głupio zakochał. Nie rozumiał, że był tylko świadkiem… – Kobieta wstała, podeszła do Galanta i wyciągnęła rękę. – Joanna jestem.
Ugne odwrócił się. Spojrzał na wyciągniętą w jego kierunku dłoń. Oboje wyglądali jak z dwóch różnych światów. On, podchodzący pod czterdziestkę dryblas. Cały w błocie. Kurtka z amerykańskiego demobilu, pod nią biały podkoszulek pokryty zaschniętym błotem i krwią. Do tego wytarte dżinsy, wiszące na ciężkim, skórzanym pasie oficerskim. Na nogach znoszone buty wojskowe, pamiętające zapewne drugą wojnę światową. Jego pociągłą twarz pokrywała gęsta szczecina, która częściowo tylko zakrywała stare blizny. Najdłuższa biegła od skroni przez czoło, przerywała się nad okiem, by powrócić na policzek. Nad ustami znikała w rzadkim zaroście. Inna była krótsza, za to głębsza i najwyraźniej niedbale zszyta, bo pozostawiła szerszą bruzdę na drugim policzku. Przypominała błyskawicę. Nad wąskimi ustami rysowała się kolejna blizna, mniejsza, jakby miała być naturalnym elementem rozdzielającym zarost. Na co dzień jasna grzywa, teraz poczerniała od błota, opadała na czoło, a spojrzenie niebieskich oczu przeszywało kobietę na wskroś. Niesymetryczny nos, przesunięty lekko w lewą stronę, zapewne trwała pozostałość po jakiejś bójce, dopełniał obrazu człowieka zdewastowanego. Galant był wysoki i dobrze zbudowany. Ona nie dorównywała mu wzrostem, ale też była wysoka. Miała na sobie kremowy płaszcz z kołnierzem pokrytym futerkiem, pod nim plisowaną sukienkę w kolorze jasnego brązu. Duże jasne oczy komponowały się z tak modną obecnie krótką fryzurą na chłopczycę. Była szczupła, mimo to potrafiła podkreślić krągłe biodra i kształtne piersi.
– Nie chcesz mi chyba wmówić, że jesteś Joanną. – Galant splunął w kierunku połamanego bukszpanu. – Tą tajemniczą dziewczyną z „13 Muz”, na której punkcie zwariował doktore i z powodu której tak cierpiał.
– To był krótki romans. Zresztą nieważne. Nie miałam innego wyjścia. – Deszcz przestał padać, ale czarne chmury nadal wisiały nad cmentarzem. Złożyła parasolkę. – Musiałam wyjechać, także dla jego dobra.
– Troskliwa z ciebie kobieta. – Ugne wyciągnął paczkę papierosów. – Powiedz, czemu tyle dobra na niego sprowadziłaś.
– Bawi cię to? – Wyciągnęła z torebki metalową papierośnicę i sięgnęła po papierosa. Przez chwilę czekała, licząc, że Galant się zreflektuje i przypali jej papierosa. Gdy zrozumiała, że nic z tego, wyciągnęła paczkę zapałek i przypaliła go sobie sama. Zaciągnęła się i wypuściła dym w kierunku milicjanta. Zapachniało miętą.
– Było minęło. Nie przyszłam tu na wspominki. – Galant usiadł na płycie i oparł się o nagrobek. Jedną nogę podciągnął pod siebie, drugą wyprostował w taki sposób, że but niemal dotykał kolana Joanny. Zaciągnął się papierosem i podniósł głowę. Znowu zaczynało padać.
– Słyszałeś o katastrofie „szóstki” na Wyszaka? – Świdrowała go wzrokiem. Chciała zobaczyć, jaka będzie jego pierwsza reakcja. Słyszała, że oprócz wódki uzależniony jest od kolejnych spraw. Im bardziej skomplikowane, tym bardziej się w nich zatapiał.
– Nie wiem, jaka trąba powietrzna cię tu przywiała, Dorotko, ale to jest moje miasto i staram się być na bieżąco. – Zaciągnął się tak mocno, że poczuł piekący ból w piersi. Czekał na to, co odpowie. Instynktownie podejrzewał, że może to być coś ważnego, co zmieni jego nędzne życie. – Oczywiście, że słyszałem.
– Kompletuję zespół, który ma wyjaśnić sprawę. Chcę, żebyś w nim był. – Wiedziała, że chwycił przynętę.
Ugne wypuścił dym i pstryknął niedogaszonym kiepem przed siebie.
– Nie ma czego wyjaśniać. To był wypadek. A poza tym, Dorotko, w tym świecie, do którego wpadłaś na chwilę, nie ma czarów ani dobrych czarnoksiężników. Są tylko rozkazy, przełożeni, tony dokumentów i złe wilki. – Ugne wstał i zaczął rozprostowywać nogi. – A kim ty jesteś?
Kobieta zgasiła obcasem papierosa i sięgnęła do torebki. Wyciągnęła z niej legitymację służbową. Otworzyła. Ze zdjęcia spoglądała na niego kobieta w mundurze Służby Bezpieczeństwa. Była młodsza. Dużo młodsza. Uśmiechnięta. Popatrzył na drugą część legitymacji. Joanna Krauze Kapitan Służby Bezpieczeństwa – Inspektor w Departamencie III Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Ugne przez chwilę przyglądał się dokumentowi. Poczuł, że zaczyna mu się robić niedobrze. Wiedział, że za chwilę może nastąpić najgorsze. Zgiął się wpół. Przymknął oczy i ujrzał przed sobą Szymona Ferenca. Tego samego, którego zostawił tam, w bunkrze, z odciętą głową. Widział, jak Szymon sięga po zdjęcie w ramce, na którym przytula Joannę. Oboje są uśmiechnięci, szczęśliwi. Ukląkł, poczuł uderzenie ciepła i pulsowanie w skroniach. Zacisnął mocniej powieki. Ujrzał teraz wielką salę, w której gromadzili się ludzie, bili brawo. Dziewczyna podniosła się z krzesła i podeszła do jakiegoś grubasa, chwilę z nim rozmawiała. Mężczyzna odwrócił się w jego stronę. Rozpoznał go. To był Stefan Kisielewski. Dlaczego on? Poczuł, że zbiera mu się na wymioty. Kolejny obraz. Kobieta wbiega do gmachu Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej na Małopolskiej. Ogląda się za siebie. To była Joanna. Nienawidził tego. Nienawidził siebie. Zgiął się wpół i zwymiotował.
– Ktoś tu chyba musi odpocząć. – Joanna pochyliła się nad nim. – Wszystko dobrze?
Ugne czuł, że wcale nie jest dobrze. Miał świadomość, że jej nie odmówi. Wiedział też, że zrobiłby wszystko, by pracować przy tej sprawie. To jest silniejsze od wódy. To jest silniejsze od wszystkich zasad moralnych i wartości, którym chciał być wierny.
Wytarł twarz podkoszulkiem. Splunął i się wyprostował.
– Nieważne – wyszeptał. – Dlaczego myślicie, że to nie był wypadek?
Joanna się uśmiechnęła.
– Tego nie wiemy, ale chcemy zyskać pewność. – Sięgnęła do torebki i wyciągnęła kopertę. – Tu masz niezbędne informacje. Miejsce, gdzie będziemy się spotykać. Wszystko już jest gotowe. Twój szef został poinformowany, że zostajesz oddelegowany do innych zadań.
– Jak to? – Ugne otworzył kopertę. – To nie jest oficjalne śledztwo?
Joanna postawiła nogę na nagrobku i podciągnęła sukienkę, odsłaniając nogę. Wyjątkowo zgrabną. Czarna pończocha zakończona podwiązką z koronkami zsunęła się na kolano. Delikatnie podciągnęła ją i zapięła. Nie podnosiła głowy. Wiedziała, że na nią patrzy.
– Wszystko masz w kopercie. Znajduje się tam również list Ministra Spraw Wewnętrznych. Jak będzie problem, wykorzystaj go.
Wyprostowała się i przejechała delikatnie dłonią po sukience, która teraz podkreśliła kształt jej bioder. Ugne chrząknął.
– Kto będzie w zespole?
Joanna otworzyła parasolkę. Nie widział teraz jej twarzy.
– Twoi dobrzy znajomi.
Odwróciła się i już miała odchodzić, gdy przystanęła, jakby o czymś zapomniała.
– Jeszcze jedno, kapitanie… odstawiasz wódę.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
[6] amerykańska kurtka wojskowa M43
Copyright © by Przemysław Kowalewski, 2023
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2023
Projekt okładki: © Pola i Daniel Rusiłowiczowie
Zdjęcie na okładce: © dmytro / Adobe Stock
Redakcja: Jacek Ring
Korekta: Dorota Wojciechowska
Skład i łamanie: Jacek Antoniuk
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8357-085-3
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.