Sierociniec - Przemysław Kowalewski - ebook + audiobook + książka

Sierociniec ebook i audiobook

Kowalewski Przemysław

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

28 osób interesuje się tą książką

Opis

Czerwiec 1975 roku. Do Biura Wydziału Kryminalnego Komendy Miejskiej Milicji Obywatelskiej zgłasza się Irenka, była podopieczna jednego ze szczecińskich domów dziecka. Przekonuje, że będąc dzieckiem była świadkiem sprzedaży swojej młodszej siostry. Zgłoszenie trafia do kapitan Barbary Romanowskiej. Milicjantka, która spędziła całe dzieciństwo w sierocińcu, angażuje się w sprawę emocjonalnie. Nie wie, że przekraczając próg Państwowego Domu Dziecka im. Pionierów Szczecina wkroczy w ciemność, która może ją pochłonąć. Mroczne ścieżki prowadzą na szczyty komunistycznej władzy. Rozwiązać sprawę mogą tylko zaufani śledczy. Romanowska zbiera zespół kryminalnych, którzy wsławili się rozwiązaniem spraw sekty ze Wzgórza Kupały i Bractwa Sprawiedliwych. Śledczy, decydując się na przekroczenie granicy pierwotnego zła, zostaną wystawieni na próbę.

Czy będą gotowi poświęcić wszystko w co wierzą i co kochają, by dotrzeć do prawdy?
Czy brutalna siła przywracająca sprawiedliwość, może być etyczna?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 320

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 1 min

Lektor: Mateusz Drozda
Oceny
4,5 (230 ocen)
153
46
26
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
matsafi

Z braku laku…

„Sierociniec" to powieść, której autor, Przemysław Kowalewski, wdarł się na rodzimy rynek kryminału. Akcja toczy się w Szczecinie w ponurych czasach PRL-u. Kowalewski, znany z debiutu „Kozioł", zdaje się być utalentowanym pisarzem, jednak „Sierociniec" nie spełnił moich oczekiwań. Opowieść jest zarysowana, momentami toporna, a fabuła oczywista już od samego początku. Brakuje jej wdzięku i lekkości, które są często kluczowe dla dobrej literatury. Choć temat handlu dziećmi i pedofilii jest ważny, Kowalewski nie potrafił go w pełni wykorzystać. Wątki przeplatają się, ale nie zawsze w sposób przekonujący. Bohaterowie są ciekawi, ale nie do końca autentyczni. Książka jest przeładowana wątkami. Niestety do pisarzy takich jak Przemysław Piotrowski czy Piotr Kościelny, autorowi jest bardzo daleko.
20
biedronka51

Nie oderwiesz się od lektury

dobra ,szybko sie czyta,smutna I dajaca do myslenia....czyli caly wachlarz odczuc...biore sie za nastepna pozycje tego autora zobaczymy....
20
Kasia105

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, dobrze napisana, moja pierwsza tego Autora, ale na pewno sięgnę po pozostałe.
20
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

swietna fabula I akcja. rewelacyjna książka
20
Malwi68

Dobrze spędzony czas

Książka "Sierociniec" Przemysława Kowalewskiego to jedna z tych lektur, które zapadają głęboko w pamięć i wywołują silne emocje. Autor zabiera nas w mroczną podróż do komunistycznej Polski, gdzie w tle zimnowojennego konfliktu toczy się równie mroczna historia na lokalnym gruncie. Narracja jest prowadzona z perspektywy kapitan Barbary Romanowskiej, postaci niezwykle silnej i złożonej. Jej osobiste doświadczenia z sierocińca, gdzie sama dorastała, dodają głębi jej zaangażowaniu w sprawę Irenki. Kowalewski z dużą wnikliwością pokazuje, jak przeszłość kształtuje nasze decyzje, jak też przeszkadza w obiektywnym spojrzeniu na teraźniejszość. Fabuła "Sierocińca" jest skomplikowana, pełna zwrotów akcji i nieoczekiwanych odkryć, które składają się na niepokojący obraz funkcjonowania państwowych instytucji w czasach PRL. Autor umiejętnie splata losy postaci z wyższych szczebli władzy z codziennymi dramatami zwykłych ludzi, czyniąc opowieść uniwersalną i poruszającą. Szczególnie zapadające w ...
10

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Nieograniczona władza w rękach ograniczonych ludzi zawsze prowadzi do wybuchów okrucieństwa.

Aleksandr Sołżenicyn,

Archipelag GUŁag 1918–1956, tom 1

 

Prolog

 

 

 

 

 

 

Szczecin, 17 kwietnia 1960 roku

 

To miał być najwspanialszy dzień w ich życiu. Pani Sierp, dyrektorka sierocińca, po śniadaniu podeszła do Irenki i wyszeptała jej na ucho, że dzisiaj będą miały specjalnego gościa. Przyjeżdża ich ojciec. Dziewczynka nie widziała taty, odkąd przywiózł ją i siostrę do domu dziecka.

Wychowawczyni poprosiła, by się spakowały, tak na kilka dni. Potrafiły to już zrobić same, Irenka we wrześniu skończyła dziewięć lat, Zosia – sześć. Ojciec zapowiedział, że zabierze je na wycieczkę. Dziewczynki nie mogły w to uwierzyć. Były szczęśliwe. Od rana biegały po pokojach i krzyczały, że jadą z tatą nad morze. Starsza już nawet zdążyła zapomnieć, jak była zła na niego, że ją tu zostawił.

Stały przed budynkiem, trzymając się za ręce. Po kilkunastu minutach podjechała czarna warszawa. Irenka była zaskoczona, nie pamiętała, by ojciec miał samochód. Z auta wyszedł wysoki, szpakowaty mężczyzna w szarej marynarce i szerokich spodniach tego samego koloru. Na głowie miał kapelusz. Dziewczynki były ubrane w białe koszule z zamszowymi kokardkami pod kołnierzykiem oraz granatowe spódniczki na szelkach. Do tego białe rajstopy i granatowe pantofelki. Przez chwilę wpatrywały się w niego niepewnie. Mężczyzna obszedł samochód, stanął naprzeciwko nich i uśmiechając się, rozłożył szeroko ręce. Na to właśnie czekały. Podbiegły do niego. Irenka rzuciła mu się na szyję, a Zosia złapała go za nogi i przytuliła się do bawełnianych spodni. Chwilę trwało, zanim się uspokoiły.

Mężczyzna wrzucił niewielkie walizki do bagażnika. W tym czasie dziewczynki usiadły na ogromnej, tylnej kanapie samochodu. Pojazd ruszył. Irenka i Zosia rzadko zapuszczały się dalej niż do kościoła na Słowackiego, więc siedziały teraz z buziami przyklejonymi do szyb samochodu. To była ciepła wiosna. Roosevelta była już odgruzowana. Wreszcie nie czuło się zapachu zniszczonych budynków, a pył z cegieł i betonu nie wdzierał się do nosa i oczu. Ulice były niemal puste. Na Niepodległości minęli stary dom handlowy[1], jego okna ziały pustką. Wokół budynku były rozstawione rusztowania, po których kręcili się mężczyźni w kaskach. Ciekawe, co tu będzie w przyszłości? – pomyślała Irenka. Szybko dojechali do skrzyżowania Niepodległości z Wielką[2]. Zaparkowali na pustym placu. Wokół stało trochę sprzętu budowlanego oraz sklecone z desek budy. Zaczynali stawiać nowe bloki w miejscu starych, częściowo zburzonych kamienic.

Ojciec wysiadł z auta i podniósł Zosię na ramię, a Irenkę złapał za rękę. Przeszli na drugą stronę ulicy i zatrzymali się na niewielkim szutrowym placu, wieńczącym szeroką aleję spacerową, która ciągnęła się aż od Obrońców Stalingradu[3]. Znajdował się tu niewielki pawilon gastronomiczny, wokół niego ustawione były drewniane beczki i prowizoryczny bar. Mężczyzna posadził dziewczynki na jednej z beczek, a sam stanął w kolejce. Po chwili wrócił z piwem, dwiema bułkami ze śledziem i oranżadami. Promienie słońca otulały ich swoim ciepłem. Żartowali. Ojciec pokazywał dziewczynkom Bramę Portową i katedrę. Opowiadał o tym, jak został wywieziony do Niemiec na roboty i jak poznał mamę. Niemkę. Mówił o tym, jak musieli uciekać, gdy jej rodzice dowiedzieli się o ich związku. Irenka patrzyła wielkimi oczami na mężczyznę i wyobrażała sobie, jaka to musiała być romantyczna historia.

Gdy już zjadły i wypiły oranżadę, wsiedli ponownie do auta i ruszyli w kierunku dworca. Zaparkowali tuż pod szyldem Szczecin Główny. Irenka zdziwiła się, gdy zobaczyła w ręku ojca tylko jedną walizkę. Nie był to jej bagaż, a jej młodszej siostry. Zwróciła nawet uwagę ojcu, że zapomniał o jej walizce. Nic nie odpowiedział, tylko pchnął ją przed siebie. Nie zatrzymali się przy kasach, od razu skierowali się do przejścia podziemnego. Irenka zastanawiała się, czy pojadą do Międzyzdrojów, czy do Kołobrzegu. A może jeszcze dalej? Trochę martwił ją ten bagaż, ale wyjaśniła sobie, że z pewnością po niego wrócą. Ojciec na jednym ramieniu trzymał Zosię, a w drugiej ręce jej walizkę, nie mógł przecież nieść jednocześnie kolejnej.

Na peronie było pusto, poza jedną starszą parą, która siedziała na drewnianej ławce. Z głośników dobiegł niewyraźny komunikat, że podstawiony został pociąg do Gdańska. Irenka pomyślała, że to pewnie ich, bo do Gdańska trzeba przecież jechać przez Kołobrzeg. Zobaczyła, że starsza para, która siedziała na ławeczce, podniosła się. Mężczyzna trzymał w ręku małą walizkę. Uśmiechali się. Irenka spojrzała na ojca. Ten odwzajemnił uśmiech. Przeszło jej przez myśl, że być może są to jacyś znajomi ojca, i nawet trochę się zmartwiła, bo myślała, że pojadą tylko we trójkę. Trudno, przeszło jej przez głowę. Ważne, że jadą z tatą nad morze. Nic innego się nie liczyło. Ojciec podszedł do mężczyzny i uścisnął mu dłoń. W tym samym czasie starsza kobieta podeszła do Zosi, pochyliła się i zaczęła jej poprawiać wstążkę przy kołnierzyku. Irenka pociągnęła ojca za rękę, żeby zobaczył, co ta obca kobieta robi z jej siostrzyczką, ale ten tylko mocniej ją ścisnął. Poczuła ból.

Dorośli chwilę rozmawiali, po czym starszy mężczyzna przekazał ojcu walizkę. Ten położył ją na ławce i otworzył. W środku były pieniądze. Dużo pieniędzy. Ojciec rzucił na nie okiem i się uśmiechnął. Wyciągnął z tylnej kieszeni spodni jakieś dokumenty i dał je starszemu mężczyźnie. Następnie ukląkł przed Zosią i powiedział:

– Teraz opiekować się tobą będą ci mili ludzie. To moi znajomi. Pojedziesz z nimi nad morze. Będziesz się kąpała i budowała zamki na plaży. – Ojciec uśmiechnął się do Zosi, podniósł ją do góry i przekazał kobiecie.

Irenka też chciała jechać nad morze. Nie rozumiała, dlaczego Zosia jedzie, a ona musi tu zostać. Zaczęła płakać. Widziała odchodzącą parę i siostrę, ona również zaczęła płakać. Wsiedli do pociągu z napisem pierwsza klasa, Szczecin Główny – Gdańsk Centralny.

Ojciec szarpnął Irenkę za rękę i w pośpiechu wyszli z dworca. Wsiedli do samochodu i jechali w milczeniu. Wrócili do sierocińca. Na szerokich schodach przed wejściem czekała już dyrektorka. Ojciec bez słowa otworzył tylne drzwi i skierował się do bagażnika. Irenka wyszła powoli i ze spuszczoną głową stanęła przed autem. Mężczyzna wyjął walizkę i postawił na ziemi. Nawet nie spojrzał na córkę, nie pożegnał się. Machnął tylko ręką w kierunku kobiety stojącej na schodach, wsiadł do samochodu i odjechał, pozostawiając za sobą kłęby dymu.

Irence zwilgotniały oczy. Wpatrywała się w odjeżdżający samochód, miętosząc rąbek granatowej spódniczki. Stałaby tak jeszcze długo, gdyby nie ta wysoka, chuda kobieta w czarnej sukience, która pociągnęła ją za sobą do środka. To był ostatni raz, kiedy patrzyła na ojca oczami dziecka. W duszy poprzysięgła sobie, że nigdy im tego nie zapomni. Nigdy nie daruje ani jemu, ani tej kobiecie, która teraz boleśnie wykręcała jej ramię. Niezależnie od tego, jak długo będą jej kazali tu siedzieć, kiedyś stąd wyjdzie i odnajdzie siostrzyczkę, a ci ludzie za to wszystko zapłacą.

 

 

 

[1] Kompleks gastronomiczno-rozrywkowy, późniejszy kombinat gastronomiczny Kaskada, obecnie galeria handlowa Kaskada.

[2] Obecnie ulica Kardynała Wyszyńskiego.

[3] Obecnie ulica Edmunda Bałuki.

 

CZĘŚĆ I. OFIARY

 

 

 

Rozdział 1. Irena

 

 

 

 

 

 

Komenda Miejska Milicji Obywatelskiej, Biuro Wydziału Kryminalnego, ul. Kaszubska 35, Szczecin, 14 czerwca 1975 roku

 

Drzwi do Biura Wydziału Kryminalnego w Komendzie Miejskiej Milicji Obywatelskiej były otwarte na oścież. W środku panował skwar i zaduch. Elektryczne wiatraki, stojące przy każdym z biurek, niewiele pomagały. Dym papierosowy wisiał jak gęsta chmura. Weszła nieśmiało do środka. Zwróciła się do siedzącego najbliżej mężczyzny, który tępo walił dwoma palcami w maszynę do pisania. Nie usłyszał jej, więc powtórzyła głośniej.

– Przepraszam, gdzie znajdę kapitan Romanowską?

Mężczyzna podniósł wzrok i nie wyjmując papierosa z ust, machnął w kierunku biurka stojącego w głębi pokoju, przy samym oknie. Minęła blat, przy którym siedział grubas w kraciastej koszuli, wykrzykujący do słuchawki wulgaryzmy. Przeszła dalej, zerkając na innego mężczyznę, stojącego pod ścianą. Miał na sobie biały podkoszulek. Spod ramienia zwisała mu kabura z bronią. Na tablicy umieszczał zdjęcie przedstawiające wyrysowany kredą na asfalcie kształt człowieka. W miejscu, gdzie postać miała głowę, była czerwona plama. Odwróciła wzrok w stronę okna. Przyglądała jej się stamtąd z uwagą trzydziestoparoletnia ciemnowłosa kobieta. Uśmiechała się ciepło. Dziewczyna odpowiedziała jej tym samym i pewniej podeszła do biurka. Brunetka przysunęła krzesełko do siebie i wskazała jej, by usiadła.

– Dzień dobry. – Dziewczyna była szczupłą, niziutką blondynką o jasnej twarzyczce przypominającej lalkę, jaką można było kupić w Świecie Dziecka[4]. Miała dwadzieścia parę lat. – Jestem Irena Kumoch. Czy pani nazywa się Romanowska? Barbara Romanowska?

– Tak.

Basia była ostrzyżona na krótko, po wojskowemu. Jedynie jej czarny obcisły podkoszulek podkreślający kształtne piersi przypominał, że jest kobietą. Do tego dżinsowe spodnie i sportowe buty. W przeciwieństwie do innych kryminalnych nie afiszowała się z bronią. Nie dotykała jej od siedmiu lat – od sprawy Bractwa Sprawiedliwych. To wówczas po raz ostatni wystrzeliła. Z bliskiej odległości, prosto w głowę cyngla służącego Bractwu do likwidowania świadków zamachu na tramwaj linii sześć. Stało się to chwilę po tym, jak wykonał wyrok śmierci na jej partnerce, Aśce.

Wspólnie z Galantem i lwowiakiem rozwiązali tamtą sprawę. To nie był przypadek, że tramwaj się wykoleił. Ale Bractwo miało inny cel. Jego członkom zależało na tym, by wagon uderzył w najstarszy w mieście kościół, w którym ukryte były insygnia władzy książęcej. Jeden z ładunków nie odpalił i pojazd wykoleił się dużo dalej, niż założyli. Bractwodziałało na terenach odzyskanych od samego początku, odkąd pojawili się pierwsi pionierzy. Ich celem było stworzenie utopijnego państwa, w którym Bóg i pierwszy sekretarz będą rozdawać karty oraz decydować o przeszłości i przyszłości jego mieszkańców. Ludzie Bractwa trafili za kraty, przywódcy zginęli. Sprawa została utajniona, a ona została przeniesiona do wydziału kryminalnego.

– W czym mogę ci pomóc? – zwróciła się ciepło do dziewczyny.

– Chciałam zgłosić przestępstwo. – Dziewczyna skubała rąbek swojej kwiecistej sukienki. – Oni sprzedali moją siostrę…

Na chwilę w pomieszczeniu zapanowała cisza. Mężczyzna przy wejściu przestał walić w klawisze maszyny do pisania, a grubas krzyczeć do słuchawki. Tylko szum wiatraków dawał o sobie znać. Romanowska odchyliła głowę.

– Nie przeszkadzamy panom? – Powiedziała to w taki sposób, że milicjanci, odchrząkując, powrócili do swoich zajęć. Basia wskazała ręką na drzwi za swoimi plecami. – Przejdźmy do gabinetu naczelnika. Jest na odprawie kierownictwa, więc będziemy miały trochę czasu, żeby w spokoju porozmawiać.

Otworzyła drzwi do pomieszczenia obok i weszła do środka. To był niewielki pokoik z oknem wychodzącym na rozsypującą się poniemiecką kamienicę. Poza biurkiem, fotelem, maszyną do pisania, szafą na dokumenty, wieszakiem, krzesełkiem i fotografią pierwszego sekretarza PZPR Edwarda Gierka niczego w nim nie było. Otworzyła szeroko okno, by wpuścić trochę świeżego powietrza. Zamknęła drzwi i wskazała Irenie krzesełko. Sama sięgnęła po fotel na kółkach stojący za biurkiem i przysunęła go do niej. Dzieliło je od siebie może pół metra.

– Co się stało? – wyszeptała niemal, jakby obawiała się, że zaraz spłoszy wystraszoną dziewczynę.

Basia była „tą od gwałtów”. Już w szkole milicyjnej w Szczytnie poznano się na jej talentach. Miała niesamowity kontakt z ofiarami tego typu przestępstw. Czy to była wyjątkowa empatia? Nie, to było coś więcej. Ofiary zazwyczaj zamykały się w sobie. Nie chciały zeznawać. Milicjanci z komendy powiatowej w Szczytnie, gdzie uczniowie tamtejszej Szkoły Oficerskiej Milicji Obywatelskiej mieli praktyki, nie potrafili się do tego zabrać. Odklepywali te swoje formułki, nie patrząc ofiarom w oczy. Takie sprawy najczęściej kończyły w koszu na śmieci wobec braku zawiadomienia o przestępstwie. Tak było do czasu, gdy pojawiła się ta szczupła brunetka z wielkimi piwnymi oczami. Przysuwała się do krzesła, na którym siedziała ofiara. Wszystkie dziewczyny wyglądały podobnie: skulone, nieobecne, z wciąż świeżymi zadrapaniami. Kładła im dłonie na udach i szeptała. Tak cicho, że milicjant musiał się pochylać nad biurkiem, aby coś usłyszeć. Niepotrzebnie. Kończyło się to najczęściej pełnymi zeznaniami i w konsekwencji wyrokiem skazującym. Podczas przesłuchań sprawców rzadko zabierała głos. Świdrowała ich tylko tym swoim nieprzeniknionym wzrokiem. Gdy milicjanci pytali, czemu się nie włącza, odpowiadała: „Uczę się ich”.

Wieść o skuteczności uczennicy ze Szczytna rozniosła się po pobliskich komendach powiatowych. Komendanci z Mrągowa, Pisza, a nawet Olsztyna pisali prośby do dyrektora szkoły, by ten wyraził zgodę na odbycie przez nią dodatkowych praktyk w ich komendzie. Za późno. Właśnie skończyła szkołę z wyróżnieniem i bagażem rozwiązanych spraw dotyczących znęcania się nad kobietami. Podczas swojego pierwszego śledztwa, dotyczącego sekty ze Wzgórza Kupały, też spotkała się ze zgwałconą dziewczyną. Kasię odnalazła skuloną na klatce w kamienicy, w której mieszkali funkcjonariusze. Opatrzyła ją i zabrała do siebie. Na marne. Źli ludzie porwali ją i zabili. Nie uratowała jej. Romanowska każdego dnia biła się z myślami, czy mogła zrobić więcej. W każdej dziewczynie, która przychodziła potem na komendę, widziała Kasię. Dziewczynę, której nie zdołała pomóc. W Irenie również ją dostrzegła. Delikatnie dotknęła jej ramienia.

– Kto sprzedał twoją siostrę?

Dziewczyna podniosła głowę i spojrzała Basi w oczy, jakby chciała się upewnić, że rozmawia z właściwą osobą.

– Oni sprzedali moją siostrę. – Dziewczyna nadal skubała rąbek kwiecistej sukienki. – Dyrektorka z moim ojcem. Wzięli pieniądze w walizce i ją sprzedali tej rodzinie lekarzy czy profesorów…

– Dobrze. Spokojnie, Irenko. Mam dużo czasu, by cię wysłuchać. Odpowiadaj powoli na moje pytania. – Basia sięgnęła po notatnik i ołówek, które leżały na biurku naczelnika. – Powiedz mi, gdzie mieszkasz.

– Teraz już tam nie mieszkam… – Irenka spuściła wzrok. – Teraz się w końcu wyprowadziłam od ojca i jestem wolna. Mieszkam z moim chłopakiem niedaleko stoczni na Lubeckiego.

– A wcześniej?

– Wcześniej w sierocińcu, znaczy się w domu dziecka. – Irenka przełknęła ślinę. – Tam mieszkałam z moją siostrzyczką, Zosią. To ją sprzedali.

Basia zanotowała: dom dziecka, siostra Zosia.

– To było piętnaście lat temu. – Romanowska podniosła wzrok. – Tak, wiem, że dawno, ale wcześniej mieszkałam u ojca, który zabiłby mnie, gdyby się dowiedział, że tu przyszłam.

– W którym domu dziecka mieszkałaś, Irenko?

– W tym na Arkońskiej. Gdy parę lat temu zbliżały się moje osiemnaste urodziny i miałam wyjść z wyprawką, dyrektorka kazała mi się spakować i zawiozła mnie do ojca.

– Dlaczego to zrobiła? Nie mogła poczekać, aż skończysz te osiemnaście lat i będziesz sama decydować, jak chcesz żyć?

– Pewnie chciała przejąć moje mieszkanie i wyprawkę. – Dziewczyna zwiesiła głowę. – Pewnie ma jakiś układ z opieką społeczną i dogadała się z moim… z tym człowiekiem, który oddał mnie do sierocińca, by przejąć przysługujące mi lokum i pieniądze na nowy początek. Bo wie pani, jest tak, że gdy przed ukończeniem osiemnastego roku życia wracamy z własnej woli do rodziców, to nic nam się nie należy od państwa.

– Dobrze, Irenko. Wróćmy jednak do sprawy sprzedaży twojej siostry. Opisz, jak do tego doszło. Postaraj się przywołać jak najwięcej szczegółów.

Basia naprawdę się starała, by w jej głosie nie pojawiła się choć nuta zawahania. Chaotyczna opowieść dziewczyny stawała się coraz bardziej fantastyczna. Czuła, że Irena doświadczyła jakichś traumatycznych przeżyć, ale historia z domem dziecka, ojcem, jakimś mieszkaniem socjalnym, a do tego jeszcze sprzedażą dziecka, była szyta grubymi nićmi. Być może jest w tym wszystkim jakieś drugie dno. Często ofiary opowiadały niestworzone historie tylko po to, by zwrócić na siebie uwagę. Robiły to intuicyjnie, by zaprosić śledczych do świata, który był skryty gdzieś głęboko w podświadomości, a o którym nie chciały mówić. Dlatego musiała się dowiedzieć jak najwięcej.

– To było piętnaście lat temu…

 

 

 

[4] Największy w ówczesnym Szczecinie pawilon z zabawkami. Mieścił się przy placu Lotników.

 

Rozdział 2. Czarna Wanda

 

 

 

 

 

 

Państwowy Dom Dziecka nr 1 im. Pionierów Szczecina,

ul. Arkońska 3, Szczecin, 17 czerwca 1975 roku

 

Nie musiała brać tej sprawy. To wszystko brzmiało nieprawdopodobnie. Basia znała sierociniec od podszewki, spędziła tam dzieciństwo. Nie mogła o tej sprawie zapomnieć, bo poczuła sierocą więź i zaczęła Irenie współczuć? Bo wiedziała, jak czuje się dziewczynka pozostawiona w domu dziecka? Otoczona uśmiechającymi się, ale obojętnymi ludźmi, którzy pracują do osiemnastej i potem wychodzą do swoich rodzin. Sypiająca w wielkiej sali razem z dwudziestoma innymi dziećmi. Kładąca się co wieczór na hasło i na hasło budząca się, odchodząca od stołu, odrabiająca lekcje w świetlicy. I tak dzień w dzień. Wszystko wspólne. Jedyne, co należało do niej, to małe tekturowe pudełko po butach pod łóżkiem, a w nim kolorowe szkiełka, lalka z doszytą główką, znaleziona na wysypisku śmieci, trzy szklane kulki, zdjęcie z chrztu – jeszcze z całą rodziną… A może po prostu Basia użalała się nad sobą? Może sprawa tej Irenki była odreagowaniem jej smutnego dzieciństwa?

Wcisnęła pedał gazu. Wszystkich Świętych była niemal pusta. Ulica widmo, pomyślała, i z trudem otworzyła okno. W służbowym fiacie 125p panował skwar. Koszula przyklejała jej się do ciała. To nie był dobry dzień na chodzenie w mundurze, ale była oficerem Milicji Obywatelskiej i musiała odpowiednio wyglądać. Biała koszula, granatowy krawat i spódniczka w tym samym kolorze. Inni śledczy z kryminalnej, którzy na co dzień przychodzili po cywilnemu, nieraz spoglądali na nią jak na dziwaczkę. Nie komentowali. Wiedzieli, że jest rasowym psem. Formalistka znająca na pamięć regulamin oraz kodeks karny, ale lojalna wobec kolegów i uczciwa wobec spraw, za które się zabiera. Znali jej przeszłość. Wszyscy na komendzie słyszeli o sekcie ze Wzgórza Kupały czy Bractwie Sprawiedliwych. Wiedzieli, co zrobiła, i nikt nie miał wątpliwości, że zasłużyła na awans.

Budynek domu dziecka dostrzegła z daleka. Był otoczony wysokimi dębami i zapuszczonymi platanami. Do posesji dojeżdżało się od ulicy Arkońskiej szutrową drogą. Stara, zdobiona, metalowa brama wjazdowa już dawno przestała spełniać swoją funkcję. Mocowania skorodowały, jedno ze skrzydeł po prostu się oberwało i nikt go nie naprawił. Okalający teren mur też czasy świetności miał już za sobą. Pruska cegła była w cenie, zatem w dużej części został rozebrany przez szabrowników. Resztę dopełniła sama natura. Otulina z bluszczu skutecznie ukrywała sypiące się ogrodzenie.

Basia wjechała na podjazd z betonowych płyt i zatrzymała się tuż przed głównym wejściem. To był poniemiecki, wielki, dwupiętrowy dom z poddaszem, zbudowany na planie o kształcie litery T. Zdobione czerwone cegły wokół wysokich okien kontrastowały z kratami na pierwszym i drugim piętrze. Do otwartych na oścież drzwi prowadziły szerokie schody. Weszła do środka. Minęła ją dziewczyna, może szesnastoletnia, ubrana w białą koszulę z krótkim rękawem i krótką sukienkę w kratę na szelkach. Uśmiechnęła się do niej i dygnęła na powitanie.

– Przepraszam, gdzie znajdę dyrektorkę? – zapytała Basia.

– Następne drzwi w korytarzu po prawej. – Dziewczyna wskazała białą plamę kilka metrów dalej.

– Dziękuję.

Kraty w oknach nie pasowały do tego budynku. Dziewczyna, która udzieliła jej informacji, poruszała się swobodnie, a główne wejście stało otworem.

Milicjantka zatrzymała się przed drzwiami. Na tabliczce umieszczonej obok nich widniał napis: Dyrektor Wanda Sierp. Romanowska zapukała, ale nie czekała na pozwolenie, pchnęła drzwi przed siebie. W środku było ciemno. Za drewnianym, solidnym biurkiem siedziała chuda kobieta pod pięćdziesiątkę. Ubrana była w czarną, długą sukienkę zakrywającą ramiona i szyję, na której wisiał złoty łańcuszek zwieńczony sporych rozmiarów krzyżem. Miała pociągłą twarz z widocznymi zmarszczkami. Jej wąskie usta sprawiały wrażenie, jakby pod rzymskim, posągowym nosem przebiegała tylko czerwona kreska. Ale tym, co szczególnie zwróciło uwagę Basi, była długa, starta blizna biegnąca od czoła w kierunku policzka, z niewielkim martwym odcinkiem w ciemnej krzaczastej brwi. Kobieta nie dbała o siebie, nie miała nawet makijażu. Wbiła wzrok w nieproszonego gościa.

Basia poczuła na sobie też inne lodowate spojrzenie. Dopiero teraz zauważyła, że kobieta nie była sama. Na krzesełku tuż przed dyrektorką siedział jakiś mężczyzna z kitką na głowie. Obrócił się, gdy weszła. Wstał i lekko zmieszany, czy to na widok munduru, czy też atrakcyjnej kobiety, wyszedł z gabinetu.

W pomieszczeniu było całkiem chłodno. Tuż za dyrektorką znajdowało się wielkie okno zasłonięte ciemnymi, ciężkimi zasłonami. Musiało być otwarte, bo od czasu do czasu materiał poruszał się, jakby targany podmuchami wiatru. Po lewej stronie, w centralnej części ściany wisiał obraz pierwszego sekretarza PZPR Władysława Gomułki. Dziwne, pomyślała, facet od pięciu lat już nie rządzi, a po masakrze stoczniowców w Gdańsku nawet konserwatywni partyjniacy wstydzili się wieszać jego zdjęcie. Jeszcze bardziej zdumiała się, gdy obok zdjęcia niesławnego przywódcy partii komunistycznej zobaczyła krucyfiks. Porządny, duży kawał jakiegoś egzotycznego drewna z wielkim, przybitym do niego Jezusem Chrystusem. Subtelny sojusz, przeszło jej przez myśl.

– Proszę usiąść. – Dyrektorka wskazała jej miejsce, które przed chwilą zajmował mężczyzna z kitką. Nie wstała, by się przywitać. – Co towarzyszkę do nas sprowadza?

Grymas, który pojawił się na ustach kobiety, trudno było nazwać uśmiechem.

– Nie chciałabym zaburzać pracy państwa instytucji, a przychodzę w tak drobnej sprawie, że uznałam, że nie byłoby wskazane fatygować panią na komendę.

Basia spojrzała w oczy Sierp. Dyrektorka sięgnęła do szuflady i wyjęła papierosy. Rozpakowała je i wyciągnęła dłoń z otwartą paczką w kierunku swojego gościa. Milicjantka rozpoznała je od razu po szarej, przypominającej papier toaletowy etykiecie. To były sporty – najtańsze papierosy klasy robotniczej.

– Nie, dziękuję. Nie palę. – Wyjęła notatnik z ołówkiem. – A wie pani, jak się mówi na sporty?

Dyrektorka nie sprawiała wrażenia zainteresowanej. Zapaliła. Smród starego tytoniu rozszedł się po pomieszczeniu.

– „Stalin powiedział: Odebrać robotnikom tytoń”. – Basia uśmiechnęła się pod nosem, nie podnosząc głowy.

Dyrektorka nie zareagowała, wypuściła tylko z siebie dym.

– To jaka to drobna sprawa panią tu do nas przywiała?

Basia odchrząknęła.

– Pamięta pani Irenę Kumoch?

Podniosła wzrok, by zobaczyć reakcję kobiety. Sierp zaciągnęła się głęboko sportem, jakby chciała dać sobie czas na przemyślenie odpowiedzi.

– Oczywiście. – Wypuściła dym z płuc. – Pamiętam każdą naszą podopieczną.

Basia zdała się na instynkt. Miała do wyboru gmatwanie, gierkę słowną, zapytanie o coś zupełnie innego i powolne dochodzenie do celu albo uderzenie prosto w podbródek. Tak pewnie zrobiłby Galant, pomyślała. Wybrała jego opcję.

– Otóż pani Kumoch twierdzi, że przebywała w ośrodku ze swoją młodszą siostrą… – Basia zerknęła do notatnika na czystą niezapisaną kartkę papieru i przez chwilę jakby szukała tego nazwiska. – Zofią Kumoch.

– Tak. Małą Zosią – potwierdziła dyrektorka. – Została adoptowana przez rodzinę z Pomorza.

– Czy mogę zobaczyć dokumenty adopcyjne?

– Oczywiście. Proszę chwilę zaczekać.

Kobieta wstała i podeszła do ogromnej szafy. Sięgnęła po mały kluczyk zawieszony na skórzanym rzemyku na szyi. Po chwili otworzyła jedno ze skrzydeł. Basia zajrzała jej przez ramię. Mebel od góry do dołu wypełniony był ustawionymi alfabetycznie pudełkami. Na każdym widniała jedna litera.

– Nie wiem, czy towarzyszka zdaje sobie sprawę, ale po wojnie ponad dwadzieścia procent dzieci to były sieroty – mówiła powoli Sierp, nie odwracając się do Basi. – Nasz dom dziecka był w awangardzie nowoczesnych placówek, które w duchu pedagogiki Antona Makarenki tworzyły nowego człowieka.

Dyrektorka wyjęła pudełko z literą K i chwilę w nim wertowała. Sięgnęła po teczkę, na której drukowanymi literami było napisane „Zofia Kumoch ARh+”. Na cholerę im ta grupa krwi? – przeszło Basi przez głowę. Kobieta zamknęła szafę, schowała kluczyk pod sukienkę i usiadła.

– W naszym domu dziecka jest wyjątkowo kompetentna kadra. Najlepsi z najlepszych. Nauczyciele i wychowawcy nie tylko wychowują, lecz także wpajają naszym podopiecznym materialistyczno-dialektyczny światopogląd, proletariacki patriotyzm, internacjonalizm i socjalistyczny stosunek do własności oraz kształtują odpowiednio wolę i charakter dzieci. Nie zapominamy jednocześnie o modlitwie. Nasze podopieczne w każdą niedzielę uczestniczą we mszy świętej.

Dziwne, pomyślała milicjantka. Z jednej strony komunizm i materializm, z drugiej Bóg. Pani dyrektor najwyraźniej nie chce zadzierać z żadną władzą. Ani tą ziemską, ani niebiańską. Polska specjalność: Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek. Uśmiechnęła się pod nosem.

Kobieta rozwiązała wstążkę tekturowej teczki.

– Dwudziestego lutego 1960 roku do naszego zakładu zgłosiła się rodzina zainteresowana adopcją Zofii Kumoch. Poinformowaliśmy o tym fakcie prawnego przedstawiciela dziecka, czyli towarzysza Władysława Kumocha, który wyraził zgodę na adopcję małoletniej, a Wojewódzką Poradnię Ochrony Macierzyństwa i Zdrowia Dziecka o wnioskodawcach oraz ich pochodzeniu społecznym. – Sierp nie zmieniała intonacji głosu. – Przedstawiciel poradni przeprowadził wywiad z kandydatami i wydał pozytywną opinię. Sąd na tej podstawie orzekł o przysposobieniu małoletniej Zofii Kumoch przez nową rodzinę. Naszej instytucji pozostało tylko dostarczyć dziewczynkę całą i zdrową. Siedemnastego kwietnia 1960 roku małoletnia Kumoch została przekazana nowym rodzicom. System zadziałał. Wszyscy byli zadowoleni. Amen.

Dyrektorka zamknęła teczkę i spojrzała swymi małymi świdrującymi oczkami w wielkie brązowe oczy Basi. Irenka jednak fantazjowała, pomyślała milicjantka. Czemu tak łatwo dała się jej wrobić?

– Dobrze. Czy mogę prosić o nazwisko rodziny adopcyjnej?

– Nie. Zgodnie z obowiązującym w tym kraju prawem mogę je przekazać prokuratorowi, a jeżeli dobrze zrozumiałam, to nie prowadzicie żadnego postępowania sprawdzającego. Nieprawdaż?

– Oczywiście. – Basia podniosła się z miejsca i już miała się żegnać, gdy postanowiła zadać jeszcze jedno pytanie. – Dlaczego właściwie ojciec nie chciał zająć się córkami?

Dyrektorka zmierzyła ją wzrokiem i lekko uśmiechnęła się pod nosem.

– Jak długo jest towarzyszka w służbie? Zresztą… – Podeszła do szafy i otworzyła ją, chowając teczkę do pudełka. – Gdyby każdy w tym kraju wypełniał funkcję, która została mu przydzielona przez państwo i Boga, to bylibyśmy krajem miodem i mlekiem płynącym.

Kobieta wróciła za biurko, oparła się obiema dłońmi o blat i spojrzała na zdjęcie wiszące na ścianie.

– Szanowna towarzyszko, zgodnie z okólnikiem Ministerstwa Zdrowia z 7 grudnia 1950 roku zgłoszenia od kandydatów na rodziców adopcyjnych dzieci najmłodszych i kontaktowanie ich z prawnym przedstawicielem dziecka należy do kierowników domów małego dziecka oraz domów matki i dziecka. Czyli do mnie. Kierownik, czyli ja, ma każdorazowo zawiadamiać o wnioskodawcach oraz o ich pochodzeniu społecznym. Tylko tyle i aż tyle… Odprowadzić towarzyszkę do wyjścia?

– Nie, dziękuję, sama trafię.

Basia odruchowo chciała podać kobiecie rękę na pożegnanie, ale zrezygnowała. Gdy zamknęły się za nią drzwi, odetchnęła głęboko. Cóż, trzeba było to zrobić, przeszło jej przez myśl. Może to i dobrze. Zbyt emocjonalnie podchodziła do tej sprawy. Choć właściwie… do jakiej sprawy? Przecież tu nic nie było. Mogła dopytać jeszcze o tego ojca i o to, dlaczego dyrektorka zawiozła Irenę do niego tuż przed osiemnastką, zamiast poczekać, aż będzie pełnoletnia, ale zapewne okazałoby się, że dziewczyna coś wymyśliła.

Na zewnątrz poczuła uderzenie fali ciepła. Spojrzała na zegarek. Minęło południe. Zbiegła po schodach i dopiero po chwili zorientowała się, że znajduje się po drugiej stronie budynku. Zatopiona w myślach musiała wyjść tylnymi drzwiami. Mimowolnie spojrzała na ogród. Kilkadziesiąt metrów dalej stał niewielki budynek. Otaczały go pergole, na których wiły się różne gatunki róż. Coś niesamowitego, pomyślała Basia. W tym momencie otworzyły się drzwi domku. Stanął w nich ten sam mężczyzna z kitką, którego wcześniej widziała u dyrektorki. Za nim wyszła dziewczynka. Miała może z dziesięć lat. Jej kraciasta sukieneczka powiewała na wietrze. Dziecko w ręku trzymało wielki, okrągły lizak, uśmiechało się. Mężczyzna zatrzasnął kłódkę na wielkim mosiężnym łańcuchu i spojrzał na Basię. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Znała to spojrzenie. Wyrażało strach i poczucie winy.

 

Rozdział 3. Garbus

 

 

 

 

 

 

Niebuszewo, Szczecin, 16 listopada 1970 roku

 

Był szary, chłodny poranek. Mgła osiadała na liściach drzew i ciągnących się kilometrami wzdłuż ulicy Arkońskiej gęstych zaroślach. Dzień jeszcze nie wstał, a noc niechętnie odchodziła w zapomnienie. Obudziły się przed piątą. Wiedziały, że muszą wyjść wcześniej, by zdążyć przed innymi. Przygotowane wieczorem kanapki zapakowały do tornistrów. Obie, ubrane w podobne granatowe palta i niebieskie berety, wybiegły z wielkiego budynku z wysokimi oknami. Do szkoły miały niespełna dziesięć minut szybkim spacerem. Podstawówka numer dziewiętnaście imienia Hanki Sawickiej znajdowała się jakiś kilometr od domu dziecka. O tej porze roku droga nie należała do najprzyjemniejszych. Przenikający, lodowaty wiatr wiał im prosto w twarz, szarpał berety i targał włosy.

Do wiaduktu nie było jeszcze najgorzej, ale Rewolucji Październikowej[5] była w takim stanie, że musiały przejść przez cmentarz Majdański[6]. Nie lubiły tej drogi, szczególnie gdy było tak ciemno jak teraz. Gdy tylko przekraczały granice cmentarza, chwytały się za ręce i przyśpieszały kroku. Tak było również tym razem.

Chodziły do jednej klasy. Ewa była starsza od Frani o blisko sześć miesięcy, dlatego czuła się odpowiedzialna za przyjaciółkę. Miała jasne, długie włosy i błękitne oczy. Była nieco wyższa od rówieśniczek, dlatego niektórzy myśleli, że ma już trzynaście lat. Frania była drobniejsza. Kruczoczarne, gęste włosy i czarne jak smoła rzęsy oraz lekko przygarbiony nosek nadawały jej egzotycznego wyglądu. Dzieci przezywały ją cyganką, ale nic sobie z tego nie robiła. Mijając wiadukt, dziewczynki spojrzały na siebie. Poruszały się szybko. Czuły, jak mgła przykleja się do ich ciał. Wokół panowała niemal grobowa cisza. Z dźwięków dochodziły do nich jedynie przenikający świst wiatru oraz pojedyncze wrzaski kruków i wron. Ewa odwróciła się. Na linii drzew, jakieś dwa kilometry za nimi, tuż nad falującą warstwą mgły zamajaczyła jakaś postać. Ewa klepnęła Franię po ramieniu, by ta też spojrzała do tyłu.

– Czy mi się wydaje, czy tam ktoś jest? Widzisz tego olbrzyma, wyglądającego jakby niósł wielki worek? – zapytała lekko drżącym głosem.

Jej przyjaciółka wpatrywała się we wskazane miejsce i po chwili zastanowienia odpowiedziała:

– To jakieś drzewo – odwróciła się i pchnęła rówieśniczkę przed siebie. – Nie wymyślaj, Ewka, bo tu i tak jest wystarczająco strasznie.

Dziewczynki uśmiechnęły się do siebie i szły dalej, nie zwalniając kroku. Starszej z nich nie dawało to jednak spokoju. Obróciła się ponownie i poczuła, jak wszystkie włoski na jej rękach stają dęba. Zjawa zbliżyła się. Była ogromna, wystawała znad mgły jak samotna, przygarbiona sosna. Ewa zatrzymała się i z przerażeniem wpatrywała się w to, co zobaczyła. Frania podążyła za jej wzrokiem. Ścisnęła z całej siły dłoń koleżanki. Postać miała wielgachny garb. Pochylona, z kapturem na głowie zbliżała się do nich w jakiś niewyjaśniony sposób. Szybko i bezgłośnie. Dziewczynki przyśpieszyły kroku.

– Przecież to niemożliwe – wyszeptała Ewa.

Prędko weszły w cmentarną aleję. Korony drzew falowały na wietrze, wyciągając w ich kierunku sztywne gałęzie, przypominające niezgrabne członki upiorów skrywających się na cmentarzu. Wydawały przy tym dźwięk przypominający skowyt bestii.

W pewnym momencie Ewa poczuła silny zapach zgnilizny. Odwróciła się. Zza filara wiaduktu, który nie tak dawno mijały, wychylała się ta sama ciemna, zgarbiona postać. Dziewczynka przełknęła ślinę. Wróciła do Frani, ścisnęła mocniej jej dłoń i pociągnęła za sobą. Zaczęły biec. Wiatr coraz mocniej szarpał wielkimi jodłami i sosnami, sprawiając, że co i raz urwane gałęzie spadały na szutrową alejkę. Ewa jeszcze raz zerknęła za siebie. Garbus zbliżył się, był już kilkadziesiąt metrów od nich. Zamarła. To niemożliwe, pomyślała. Spojrzała w oczy przyjaciółki.

– Nie odwracaj się, ale uwierz mi, że ten upiór jest tuż za nami!

Musiała krzyczeć, by przebić się przez skowyt wiatru. Przyjaciółka nie posłuchała, odwróciła głowę i przerażona wrzasnęła. Ewa szarpnęła jej rękę. Wtedy usłyszała śpiew Frani.

– Kiedy ranne wstają zorze, Tobie ziemia…

Dołączyła do niej.

– …Tobie morze, Tobie śpiewa żywioł wszelki. Bądź pochwalon, Boże wielki!

Od szkoły dzieliły je już tylko brama wyjściowa z cmentarza i ulica. Ewa podbiegła do furty, chwyciła metalową kratę i pchnęła ją z całej siły. Przepuściła Franię i odwróciła głowę. Garbus stał metr od niej. Był monstrualnie wysoki. Dziewczyna pomimo paraliżującego strachu wlepiała w niego swoje wielkie oczy, chciała mu się dokładnie przyjrzeć. Nie zdążyła. Postać błyskawicznie się odwróciła i zniknęła w gęstwinie. Ewa odetchnęła. W duszy dziękowała Bogu, że już go nie ma. Pozostał tylko ten uderzający zapach zgnilizny…

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

[5] Obecnie ulica Niemierzyńska.

[6] Obecnie cmentarz nie istnieje, w jego miejscu powstał Ogród Botaniczny im. Stefana Kownasa.

 

 

 

Copyright © by Przemysław Kowalewski, 2023

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2024

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2024

 

Projekt okładki: © Pola i Daniel Rusiłowiczowie

Zdjęcie na okładce: © Filip Olejowski / Adobe Stock

 

Redakcja: Urszula Drabińska

Korekta: Joanna Pawłowska, Jarosław Lipski

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8357-360-1

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA Mroczna Strona

mrocznastrona.pl

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.