Szwajcaria. Podróż przez raj wymyślony - Agnieszka Kamińska - ebook

Szwajcaria. Podróż przez raj wymyślony ebook

Agnieszka Kamińska

4,2

Opis

– Dlaczego w szwajcarskich domach nie ma pralek?

– Co bardziej dzieli Szwajcarów, „rów polenty” czy „granica z ziemniaka”?

– Gdzie kupić świeże alpejskie powietrze na wynos?

Etykieta światowej prymuski przylgnęła do Szwajcarii niczym przekonanie, że po alpejskich łąkach naprawdę hasają fioletowe krowy. Tu bez obaw można zostawić na ulicy niezapięty rower czy napić się wody prosto z ulicznej fontanny. Kiedyś „szwajcarskość” reklamowała produkty wysokiej jakości, dziś to zbiór walorów, takich jak punktualność, innowacyjność czy bezpieczeństwo. Ilość pozytywnych skojarzeń, jakie budzi Szwajcaria, nie dziwi, lecz warto je zweryfikować.

Autorka przemierza alpejskie szlaki, trasy kolejowe oraz wybrukowane uliczki helweckich miast. Odkrywa przed nami ten raj wymyślony; państwo, którego nie ma, choć według legendy zaczęło się… na łące.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 227

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (244 oceny)
100
102
32
6
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
haniap87

Całkiem niezła

trudno skategoryzować tę książkę. ani to przewodnik ani reportaż. mi brakuje osobistych historii ludzi anegdot. dla mnie zbęde są informacje w ktorym roku jaki kanton...
00
pabianiczanin

Nie oderwiesz się od lektury

Frapującą i wciągająca historia o kraju zwanym rajem. O kraju, który jest dla nas złotem i miodem płynącym, a w rzeczywistości krajem olbrzymich kontrastwo, całkiem innym od naszych wyobrażeń. Warta poznania książka omawiająca kraj, o którym za wiele nie wiemy. Polecam.
00
Lilianna77

Nie oderwiesz się od lektury

Super - polecam , czyta się jednym tchem
00
stalech

Nie oderwiesz się od lektury

ok
00
iporombka1

Nie oderwiesz się od lektury

Fascynująca podróż do niesamowitego i multikulturowego kraju. Kraj tak zróżnicowany, że chyba nie miałabym odwagi tak zamieszkać.
00



Copyright © Agnieszka Kamińska, 2021

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021

Redaktor prowadząca: Weronika Jacak

Marketing i promocja: Karol Górski, Anna Rychlicka-Karbowska

Redakcja: Adrian Stachowski

Konsultacja merytoryczna: Emilia Sułek

Korekta: Anna Zientek, Agata Tondera

Projekt okładki i stron tytułowych: Ula Pągowska

Fotografia na okładce: © Oleh_Slobodeniuk | iStock.com

Fotografie w książce (jeśli nie zaznaczono inaczej) i fotografia autorki: Agnieszka Król

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

eISBN 978-83-66736-46-7

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.

ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.wydawnictwopoznanskie.pl

Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
Wydawnictwo Poznańskie

NA STAŁE?

Druga połowa lat dziewięćdziesiątych. Właśnie kończę szkołę podstawową i jadę na pierwszą w życiu zagraniczną wycieczkę dalej niż do Czech. Kierunek: hiszpańska Costa Brava. Dwa dni autokarem – tak się wtedy podróżowało.

Po pierwszej nocy dłuższy przystanek. Mocno wymięci, ciągnąc za sobą zapach kanapek z suchą krakowską, wyturlaliśmy się w sam środek miasta pachnącego innym, lepszym światem. Genewa.

Mój pierwszy raz w Szwajcarii, pół dnia w mieście z widokiem na Mont Blanc, nie pozostawił wielu wspomnień. Większość czasu przeleżałam w parku, na trawie, usiłując odespać choć kilka godzin ciężkiej nocy. Pamiętam fontannę tryskającą wysoko ze środka jeziora i pocztówki z – no właśnie – fontanną tryskającą wysoko ze środka jeziora, jasne fasady kamienic z nazwami banków, przecinające ulice skutery – w Polsce wtedy takich nie było. Genewska trawa była zielona jak pomalowana farbą, a chodniki równe, nie było na nich nawet jednego niedopałka.

Później zapomniałam o Szwajcarii, która na długo stała się jedną z nielicznych białych plam na mapie moich europejskich podróży. Omijałam ten kraj bez premedytacji. Niewiele o nim wiedziałam, ale też nie kusiło mnie, aby dowiedzieć się więcej. Drogo i nudno – słyszałam od tych, którzy tam byli. Nie miałam ochoty sprawdzać, czy jest inaczej, i pewnie by tak pozostało, gdyby Szwajcaria sama się o mnie nie upomniała.

Rok 2014. Bladym październikowym rankiem wypakowana po dach stara skoda dojechała pod szwajcarską granicę. Celnik zatrzymał auto, spojrzał na zuryskie blachy i piętrzące się toboły.

– To wszystko należy do pani?

– Tak, przeprowadzam się.

– Na stałe?

– Właściwie to nie wiem, czego ci życzyć. Przecież mieszkasz w najlepszym miejscu na świecie – słyszę kilka lat później, w dniu urodzin, od kolejnej już osoby. Co odpowiedzieć? Nie, tu wcale nie jest tak idealnie, kraj jak każdy inny, ludzie też mają swoje problemy. I tak nikt nie uwierzy, bo rzeczywiście mało jest krajów, które budzą tyle pozytywnych skojarzeń: punktualne zegarki, najsmaczniejsza czekolada i ser z mleka od szczęśliwych krów. Czyste powietrze, piękne widoki, solidni i pracowici Szwajcarzy. Bezpieczeństwo, neutralność, samostanowienie. Wreszcie – bogactwo.

Kiedy przyznawałam się moim rozmówcom, że pracuję nad książką o Szwajcarii, pierwszą reakcją było pytanie, czy będę o ich kraju pisała dobrze, czy źle, jakbym malując obraz Szwajcarii, miała do dyspozycji tylko dwie farby: czarną i białą. – Neutralnie – odpowiadałam dyplomatycznie, choć wiedziałam, że to niemożliwe.

Etykieta światowej prymuski przylgnęła do tego kraju niczym przekonanie, że po alpejskich łąkach naprawdę hasają fioletowe krowy. Bombardują nas rankingi: najpiękniejszy kierunek podróży, najwyższa jakość życia w miastach, najbardziej przyjazny klimat dla biznesu i najlepiej rozwinięta gospodarka. Najczystsza woda, którą można pić prosto z ulicznych fontann. Najwięcej laureatów Nagrody Nobla, zarejestrowanych patentów i restauracji z gwiazdką Michelin (w przeliczeniu na liczbę mieszkańców). Największe zagęszczenie milionerów na kilometr kwadratowy. Najszczęśliwsze dzieci i cieszący się życiem najstarsi staruszkowie. I podobnie jak Kramer z filmu Juliusza Machulskiego myślimy sobie: „Ach, tam to się oddycha!”1.

Kiedy ruszałam na pierwszą zagraniczną wycieczkę dalej niż do Czech, z przystankiem w Genewie, w kraju nad Wisłą Szwajcaria wciąż kojarzyła się z oszczędnie dzielonymi trójkątami słynnej czekolady, dostępnej jeszcze do niedawna tylko w peweksie. Dzisiaj natomiast kojarzy się pewnie już bardziej z kredytem we frankach i nową emigracją, bo choć w ostatnim dziesięcioleciu alpejski kraj stał się popularnym celem zarobkowych wyjazdów Polaków, to wciąż nie jest to nasz ulubiony kierunek wakacyjnych podróży. Boimy się wysokich cen, niezrozumiałego języka, mandatów za przekroczenie prędkości i zasadniczych, nieprzystępnych Szwajcarów.

Od Zurychu dzielą Warszawę zaledwie dwie godziny samolotem, ale Szwajcaria wydaje się odległa, trochę jak egzotyczna wyspa, chociaż leży w środku Europy. Piękna i nierealna, przypomina plan filmowy. Aż kusi, żeby zajrzeć pod perfekcyjną elewację, czy to nie jest atrapa.

„Dla mnie Genewa, a właściwie cała Szwajcaria, ma w sobie coś z Georgesa Simenona – cechę, która sprawia, że pisarz thrillerów chce wziąć do ręki otwieracz do puszek i dowiedzieć się, co kryje się za tą fasadą, za wielkimi rodzinami, u których Kalwin i jego zasady mają się dobrze, za koronkowymi zasłonami ich fortec na Rue des Granges, odkryć tajemnice skrywane za brązowymi kratami wielkich szwajcarskich korporacji bankowych, ukryty chaos pięknej, nijakiej twarzy tego kraju” – pisał Ian Fleming, autor powieści o agencie Jamesie Bondzie, kiedy w 1964 roku odwiedził swojego pisarskiego mistrza, twórcę postaci detektywa Jules’a Maigreta, w niewielkiej miejscowości Epalinges niedaleko Lozanny2.

Ta książka to nie thriller, a wszystko, co jest w niej napisane, wydarzyło się naprawdę – może poza przysięgą na Rütli i historią Wilhelma Tella. Każdy niedopałek na chodniku, źle posegregowany papier, pomyłka urzędnika, wypowiedziane z akcentem pozdrowienie Grüezi, kawałek chleba utopiony w fondue. Każdy dreszcz emocji, jaki imigrantce może zapewnić szwajcarska codzienność.

1„Kramer: Alpy! Ach! Tu się oddycha! Nareszcie czuję, że jestem wolny! Sztyc: Niebo gwiaździste nade mną, a wszystkie banki przede mną”, w: Vabank II, czyli riposta, reż. Juliusz Machulski, 1984.

2 Ian Fleming, Thrilling Cities, London 2013, s. 207, (tłum. fragmentu – Kaja Kurczewska).

SZWAJCARIA NIE ISTNIEJE

Szczupły mężczyzna w okularach, ubrany w niebieską haftowaną koszulę, stoi na środku dużej sali. Ma przymknięte oczy, jest skupiony, jakby szykował się do ważnego sprawdzianu. Na końcu trzonka, który trzyma w dłoni, powiewa czerwona płachta z białym krzyżem. Jest cicho, choć wokół zawodnika zebrała się całkiem spora widownia. W powietrzu czuć zapach drewna, siana i jeszcze czegoś, co pozwala się domyślać, że na co dzień w pomieszczeniu rządzą zwierzęta. Ktoś się poruszył, skrzypią deski, słychać zniecierpliwione chrząknięcia. Zawodnik jest gotowy. Jednym wprawnym ruchem podrzuca płachtę, która rozpina się niemal pod samym sklepieniem z drewnianych belek, a wpadające przez okna popołudniowe słońce przenika jej intensywny kolor. Oprócz publiczności występ pilnie śledzą jurorzy, w ich notatnikach lądują zapiski podążające za każdym ruchem mężczyzny. Tymczasem ten przykuca i zwinnie, bez widocznego wysiłku, przerzuca kij z ręki do ręki, jakby odgrywał przed nami rytualny taniec. Czerwony materiał raz po raz unosi się wysoko, przyciągając spojrzenia. Kiedy wydaje się, że tym razem poszybuje przypadkową trajektorią, w ostatnim momencie posłusznie wraca w silny uchwyt człowieka. Mijają trzy minuty i mężczyzna schodzi z tymczasowej sceny, przy wyjściu częstuje się kieliszkiem lokalnego sznapsa, a jego miejsce zajmuje kolejny zawodnik z flagą.

Wśród podrzucających jest Carsten. Przyjechał z kantonu Gryzonia z żoną i trzyletnim synem. Droga zajęła im prawie cztery godziny. Na co dzień jest fizjoterapeutą, a dzisiaj zakwalifikował się do mistrzostw środkowej i wschodniej Szwajcarii w Fahnenschwingen. Wymachiwanie flagą, bo to dokładnie oznacza nazwa tej popularnej w niemieckojęzycznej części kraju aktywności, ma długą tradycję, a jej pochodzenie ma niewiele wspólnego ze sportową rywalizacją. Jedna z hipotez głosi, że zwyczaj sprowadzili helweccy najemnicy, którzy walcząc w szeregach obcych armii, nauczyli się ówczesnej metody komunikowania polegającej na dawaniu sobie znaków chorągwiami. Inne źródła mówią, że w średniowieczu w alpejskich wioskach za pomocą czerwonej, „krwawej” flagi rozstrzygało się o winie stawianych przed sądem chłopów. Chociaż dokładnego rodowodu tej dyscypliny ustalić nie sposób, z biegiem czasu tradycja zamieniła się w popularny sport ludowy, co prawda amatorski, ale z zasadami, treningami, ocenami, zwycięzcami i przegranymi.

Tradycja? Sport? Hobby? Dla Carstena Fahnenschwingen ma trochę ze wszystkiego. Ale na początku była ciekawość.

– Przeczytałem w gazecie o organizowanym w okolicy kursie podrzucania flagą. Mógł się zgłosić każdy, kto miał ochotę spróbować. Wcześniej wiele razy przypatrywałem się, jak robią to inni, i kusiło mnie, żeby samemu się z tym zmierzyć. Poszedłem z żoną. Po pierwszej lekcji i kilku prostych podrzutach wiedziałem już, że to nie jest tak łatwe, na jakie wygląda, ale chwyciło. Zapisałem się na regularne treningi – mówi.

Carsten podrzuca już od siedmiu lat. Kiedy zaczynał, w Gryzonii, największym szwajcarskim kantonie, robiły to tylko trzy osoby. Teraz w ich grupie jest sześciu mężczyzn i jedna kobieta. Kultywowanie dawnych zwyczajów wymaga nie tylko dobrych chęci, ale umiejętności, czasu i ćwiczeń. Carsten tłumaczy mi, że istnieje dziewięćdziesiąt dziewięć różnych podrzutów flagą, a podczas zawodów każdy należy wykonać symetrycznie: z prawej i lewej strony. Najmniejszy błąd kosztuje punkty. Jemu samemu udało się dwukrotnie zakwalifikować do krajowych mistrzostw: w Brig-Glis i Bazylei. Niewykluczone, że stara tradycja Fahnenschwingen zostanie w rodzinie Carstena na dobre. Od pewnego czasu występom taty bacznym okiem przygląda się przedstawiciel być może kolejnego pokolenia wymachujących.

Okazji, aby dokładnie przyjrzeć się szwajcarskiej fladze – nie tylko tej narodowej, ale i poszczególnych kantonów – nie brakuje, wcale nie trzeba czekać na mistrzostwa w Fahnenschwingen. Flagi wiesza się na co dzień, powiewają nad ulicami miast, w tramwajach, w oknach budynków. Są wciśnięte w doniczki na balkonach, nacierają z opakowań serów i plakatów reklamujących szwajcarski cukier lub mleko. Dzięki flagom można się w Szwajcarii poczuć, jakby każdy dzień był świętem narodowym, a ten oczywisty emblemat, który na pierwszy rzut oka sprowadza Szwajcarię do wspólnego mianownika, jest jednocześnie wyniesioną na sztandary innością.

Flaga, biały krzyż na czerwonym tle, przybrała formę kwadratu, przez co Szwajcaria to jedno z dwóch państw – obok Watykanu – które swoje barwy narodowe prezentuje na takim kształcie. Jak do tego doszło, że mały alpejski kraj za nic ma sobie światowe dyktando prostokątności? W tym miejscu po raz pierwszy pojawi się słowo, którego w opowieści o Szwajcarii użyję jeszcze wiele razy: tradycja. Fenomen kwadratowej flagi sięga początków państwa, kiedy kolejne kantony jednoczyły się w walce przeciwko wspólnemu wrogowi – Habsburgom. Podczas bitew oddziały walczące po stronie kształtującej się powoli federacji potrzebowały symbolu, czegoś wspólnego. Taką funkcję zaczęły pełnić kwadratowe naszywki na strojach bitewnych. Kiedy w XIX wieku biały krzyż na czerwonym tle oficjalnie stał się flagą państwa, tradycyjnie zachowano kwadratowy kształt. Dzisiaj tylko jedna instytucja ma moc zmuszenia Szwajcarów do rezygnacji z równoboczności. To Międzynarodowy Komitet Olimpijski, który zadecydował, że wszystkie flagi krajów uczestniczących w igrzyskach muszą mieć prostokątny kształt. Szwajcarzy nie mieli innego wyjścia, jak się dostosować. A lubią być inni.

Carsten i młody adept sztuki wymachiwania flagą

To podkreślanie odrębności również jest szwajcarską tradycją, przez co kraj sprawia wrażenie, jakby nie za bardzo pasował do reszty Europy. Przykładów wyróżniających Szwajcarów wśród innych mieszkańców Starego Kontynentu jest wiele: nie mają formalnej stolicy (Berno jest siedzibą rządu), a prezydent to osoba „pierwsza wśród równych”, która jest częścią siedmioosobowej Rady Federacyjnej i zmienia się każdego roku.

Nawet tak oczywista rzecz jak sposób rozliczania podatków działa w Szwajcarii inaczej niż w innych krajach. Kwota, jaką należy oddać państwu, nie jest potrącana bezpośrednio z wynagrodzenia, ale co roku pobierana jednorazowo (rachunki przychodzą osobno od federacji, kantonu i gminy). W praktyce oznacza to, że przy przeciętnych zarobkach trzeba mieć zachomikowaną równowartość minimum jednej miesięcznej pensji. Choć ten system jest dość skomplikowany, w teorii ma dawać podatnikom poczucie kontroli nad zarobionymi pieniędzmi (to my dajemy je państwu, a nie ono je nam zabiera). Takie podatki wymuszają też oszczędność, bo kto na koniec roku nie ma odłożonych pieniędzy, ten ma problem.

To nie koniec. Zwykłe korzystanie z prądu wymaga od przybyszów z innych krajów Europy dostosowania się. Używana w Szwajcarii konstrukcja wtyczek w urządzeniach elektrycznych powoduje, że turyści do tutejszych gniazdek, tak zwanych trójkątów, potrzebują specjalnych adapterów. Przekonałam się o tym podczas pierwszych odwiedzin u T., kiedy przywieziona z domu suszarka do włosów okazała się bezużyteczna. Teraz myślę, że jednak się przydała. Dzięki szwajcarskim wtyczkom, tej emanacji inności w życiu codziennym, przełamałam lody z nowymi sąsiadami.

Schweiz, Suisse, Svizzera, Svizra. Szwajcaria. Niewiele ponad czterdzieści tysięcy kilometrów kwadratowych powierzchni rozciągniętej pomiędzy dużymi sąsiadami: Niemcami, Francją i Włochami, a także Austrią i Liechtensteinem. Jeśli odejmiemy od tego Alpy, lasy i tereny uprawne, zostanie nam niewielki pas w środkowej części kraju, który nadaje się do budowania osiedli, fabryk i biurowców, słowem – do życia. To tutaj tłoczy się większość z ponad ośmiu milionów mieszkańców, z których aż jedna czwarta to obcokrajowcy. Takie pojęcia jak naród, język, kultura nie występują tu w liczbie pojedynczej. Ten kraj to zlepek narodowości, języków i kultur. Choć tak mały, to podzielony jest na dwadzieścia sześć jeszcze mniejszych części – kantonów (w najmniejszym z nich, Appenzell Innerrhoden, żyją jedynie dwa promile mieszkańców Szwajcarii). Każdy z kantonów ma swoją konstytucję, parlament, prawo, mógłby być właściwie odrębnym państwem. Dlatego o Szwajcarii nie można właściwie mówić jako o całości. Gdzie nie pojedziemy, tam zaskoczą nas inne zwyczaje, a nawet podatki i ceny. Ten kraj przypomina puzzle albo patchworkowy dywan, który choć składa się z wielu z pozoru niepasujących do siebie elementów, to jednak tworzy sprawnie działającą całość.

Kiedy sama coraz mocniej utwierdzałam się w podejrzeniu, że jedna Szwajcaria nie istnieje, nie wiedziałam jeszcze, że wcale nie byłam pierwsza. La Suisse n’existe pas. To hasło wymyślone przez mieszkającego w Nicei szwajcarskiego artystę Bena Vautiera miało promować alpejski kraj podczas światowej wystawy Expo, która w 1992 roku odbywała się w hiszpańskiej Sewilli. Na pewno zaintrygowało gości odwiedzających szwajcarski pawilon. Szwajcaria – zamiast prezentować scyzoryki i częstować czekoladą – zachwalała kraj, podważając jego byt. Ryzykowny pomysł nie wszystkim przypadł do gustu. „Defetystyczny spektakl”, „hańba dla kraju”, „ogromna głupota” – krytykowano w prasie. Organizatorzy próbowali się bronić, wspominając coś o dekonstrukcji narodowych mitów, sile ironii i karykatury. „Szwajcaria nie ma przecież wspólnej kultury czy języka, dlatego można powiedzieć, że nie istnieje” – przekonywał kurator wystawy Harald Szeemann3. Niewiele to pomogło. Expo 1992 zapisało się w dziejach Szwajcarii jako „incydent sewilski” i odtąd wspominanie o kraju, którego nie ma, nie przystoi nawet w żartach.

A może to błąd. Przecież nieistniejący kraj w środku Europy to coś wyjątkowego, a Szwajcarzy mocno się starają, aby ich towarem eksportowym była wyjątkowość. W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku stworzyli koncepcję marketingową Swissness, „szwajcarskości”, która miała wypromować w świecie szwajcarskie produkty jako wyroby najwyższej jakości oraz przyciągnąć do kraju turystów. Swissness to coś, za co warto zapłacić, bo daje poczucie wyjątkowości i luksusu. Z czasem przyjęło się tak określać już nie tylko konkretne produkty, ale cały zbiór wartości, wyznaczników tego, co jest „typowo szwajcarskie”: punktualność, innowacyjność, tradycja, czystość, bezpieczeństwo, przedsiębiorczość, polityczna stabilność i wiele innych walorów, które przekonują nas o tym, że nie ma lepszego miejsca na ziemi niż Szwajcaria. Zuryski socjolog Kurt Imhof w swoich analizach helweckiego4 społeczeństwa twierdził nawet, że patriotyzm oparty na poczuciu wyjątkowości stał się podstawą politycznego i gospodarczego sukcesu Szwajcarii5. Jesteśmy inni niż wszyscy, w domyśle – lepsi. Taki stworzony przez siebie samych wizerunek Szwajcarzy wypuścili w świat. I chyba zadziałało, skoro rok po roku zajmują dumnie pierwsze miejsca w rankingu najlepszych krajów na świecie6.

Swiss pride – patriotyczne gadżety i okolicznościowe jajka

Wizerunek kraju wyjątkowego to pieczołowicie budowany przekaz, który niczym mityczna opowieść ma być punktem odniesienia dla ludzi, których właściwie więcej dzieli, niż łączy. Wielokrotnie zastanawiałam się, jak Szwajcarom udało się stworzyć i utrzymać państwo, którego spoiwem nie jest wspólny język i kultura. Z pomocą przyszedł mi Peter Bichsel, szwajcarski pisarz, dziennikarz i autor opowiadań. „Szwajcarii mogłoby nie być, ale jest. Jeśli tego chce” – wyjaśnia7. Co zatem sprawia, że ten kraj – wbrew temu, co głosiło hasło podczas Expo w Sewilli – jednak istnieje? Wola obywateli złączonych przysięgą.

Według legendy Szwajcaria zaczęła się w malowniczej scenerii kantonu Uri, nad Jeziorem Czterech Kantonów. Ołtarzem była łąka Rütli, a mariaż odbył się prawdopodobnie w 1307 roku. Wtedy to przywódcy trzech tak zwanych leśnych kantonów – Uri, Schwyz i Unterwalden – niczym trzej muszkieterowie zawiązali pakt pokoju, aby bronić się przez ekspansją Habsburgów. Był to początek Eidgenossenschaft, czyli związku zawartego pod przysięgą, jak zwykło się określać Szwajcarię. U podstaw sojuszu leżała dewiza „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego” i choć pakt zawarto wiele stuleci temu, obowiązuje on do dziś, mimo że nie ma potwierdzenia w źródłach historycznych8.

Na łąkę Rütli trafiłam w pewien wiosenny weekend. Chciałam poczuć atmosferę miejsca, gdzie zaczęła się Szwajcaria. Okazało się skromne – dwie tabliczki, ukryty za drzewami kawałek ziemi, nieco na wyrost nazwany placem Przysięgi, pustawa restauracja i kilkoro zagubionych turystów. O znaczeniu łąki dla historii Szwajcarii świadczy właściwie tylko wyrastająca z ziemi sporej wielkości flaga.

Skoro Szwajcaria zaczęła się na łące, to nic dziwnego, że patriotyzm nie polega tu na stawianiu pomników generałom i odsłanianiu tablic upamiętniających historyczne wydarzenia. Przez długi czas Szwajcaria nie miała nawet hymnu narodowego, a jego rolę zwyczajowo pełniła pieśń Rufst du mein Vaterland (Wołasz, moja ojczyzno), śpiewana na melodię brytyjskiego God save the Queen (podobną linię melodyczną zaadaptowały pieśni patriotyczne w wielu innych europejskich krajach). Dopiero w 1961 roku jako hymn państwowy oficjalnie przyjęto Psalm Szwajcarski, popularny utwór ze śpiewników kościelnych, tłumaczony na cztery języki narodowe: niemiecki, francuski, włoski i retoromański. Nie ma w nim jednak odwołań do historycznych wydarzeń. To pieśń o pięknie Alp. Jakby szwajcarska miłość do ojczyzny przejawiała się w hołdzie oddanym naturze, a nie przelanej w bitwach krwi.

Nawet kiedy pierwszego sierpnia Szwajcarzy obchodzą święto narodowe, to robią to bez zbytniego nadęcia, raczej na wesoło. Centralną rolę tego dnia odgrywa – bez niespodzianki – flaga. Jest na koszulkach, czapkach, skarpetkach, pieczywie, okolicznościowych ciastkach, a nawet ugotowanych na twardo i pomalowanych jajkach. Największą, o wymiarach osiemdziesiąt na osiemdziesiąt metrów, alpiniści wciągają już dzień wcześniej na wznoszący się na dwa i pół tysiąca metrów szczyt Säntis w Prealpach Appenzellskich. Wszystko wygląda tak, jakby Szwajcarzy tego dnia chcieli potwierdzić sens istnienia swojego kraju, jakby mówili – patrzcie, Szwajcaria to my, a nie jakieś tam daty. Zwłaszcza że z tymi ostatnimi jest pewien problem.

Według zapisów w helweckich kronikach przysięga trzech kantonów na Rütli odbyła się w listopadzie 1307 roku. Tymczasem Szwajcarzy odpalają fajerwerki pierwszego sierpnia na pamiątkę roku 1291. Zapytałam o to znajomych: „Co właściwie tego dnia świętujemy?”. Niewinne pytanie sprawiło, że towarzystwo najpierw zamilkło, potem pobladło, a następnie zaczęło plątać się w zeznaniach. Ze strzępków niepewnych odpowiedzi wywnioskowałam, że pierwszy sierpnia ma coś wspólnego z historią cudem odnalezionego dokumentu i ciepłymi letnimi dniami, idealnymi do uprawiania ulubionej aktywności Szwajcarów, czyli grillowania.

Żeby dowiedzieć się, o co dokładnie chodzi w tajemnicy pierwszego sierpnia, musiałam wybrać się do Schwyzu. To miasto w centralnej części kraju jest znane głównie ze znajdującej się tam siedziby producenta najsłynniejszych szwajcarskich scyzoryków. Nieco bardziej na uboczu, tuż obok pastwiska z leniwie żującymi trawę krowami, stoi budynek muzeum, w którym przechowuje się najważniejszy kawałek papieru w kraju. To Bundesbrief, akt potwierdzający wieczysty związek kantonów, który dał początek Szwajcarii. Jednak o jego istnieniu świat dowiedział się dopiero w 1724 roku, kiedy historycy odkopali łaciński oryginał dokumentu w archiwach w Schwyz. Okazało się wówczas, że historia kraju sięga czasów wcześniejszych niż te z legendy o przysiędze na Rütli. Odkrycie było tak wielką sensacją, że Szwajcarzy natychmiast zapomnieli o roku 1307 i za nową datę powstania Szwajcarii przyjęli widniejący w liście rok 1291. O pierwszym sierpnia w dokumencie jednak mowy nie ma. Jest to data umowna, którą szwajcarski parlament przyjął oficjalnie dopiero pod koniec XIX wieku. Autentyczność listu założycielskiego była zresztą wielokrotnie kwestionowana. Tekst nie ma autora i nie wspomina o dokładnej dacie i miejscu zawarcia paktu między kantonami, jest napisany zawiłą i pełną skrótów łaciną, wątpliwości budzą też dołączone do niego pieczęcie. Szwajcarski historyk Roger Sablonier stwierdził nawet, że list został sfabrykowany i pochodzi prawdopodobnie z czasów późniejszych niż wspomniany w nim 1291 rok9. To, w którym dokładnie roku powstała Szwajcaria, nie wydaje się aż tak istotne. Znacznie ważniejsze jest to, że kraj istnieje od stuleci, mimo iż ludzie, którzy go tworzą, są tak różni, że ich pokojowe współistnienie wydaje się niemal niemożliwe. „[Szwajcaria] nie powstała ani w 1291 ani 1848 roku, ale stwarza się wciąż na nowo” – pisał Sablonier10.

Aby trwać i odnosić sukcesy, Szwajcaria bardziej niż faktów potrzebuje mitów i legend. W opowieściach, które ukształtowały Szwajcarów, odważnych maluczkich przeciwstawia się potędze wielkich, a niepokorna jednostka występuje przeciwko rządom panów. Takim bohaterem jest postać Wilhelma Tella, wojowniczego kusznika, który wolał zaryzykować życie własnego syna, niż kłaniać się władzy cesarskiej. Legenda Tella, która pierwszy raz pojawiła się w zbiorze średniowiecznych manuskryptów, tak zwanej Białej Księdze z Sarnen, pozostaje żywa, a odwołania do niej można znaleźć w postawach współczesnych Helwetów. Wedle tej legendy historia wydarzyła się na początku XIV wieku, za panowania Albrechta I Habsburga, a główne role – poza Tellem – odegrały w niej kapelusz i jabłko. Na głównym placu w miejscowości Altdorf w kantonie Uri, starosta austriacki Albrecht Gessler postawił słup, na którym powiesił swój kapelusz. Zamysł był taki, że każdy przechodzący przez plac mieszkaniec Altdorfu miał się ukłonić przed kapeluszem, składając tym samym hołd cesarstwu. Kiedy nasz bohater, Wilhelm Tell, zignorował nakaz, Gessler wystawił na okrutną próbę jego kusznicze umiejętności: Tell miał zestrzelić z kuszy jabłko umieszczone na głowie swojego syna. Udało mu się, jednak i tak został schwytany przez ludzi Gesslera pod zarzutem planowanego zamachu na starostę i skazany na niewolę w twierdzy Küssnacht. Podczas wodnej przeprawy do więzienia Tellowi udało się zbiec na brzeg jeziora (w tym miejscu, zwanym Tellsplatte, znajduje się chętnie odwiedzana przez turystów kaplica) i zabić Gesslera. Swoim bohaterskim czynem Tell zapoczątkował powstanie kantonów przeciwko władzy cesarskiej.

Źródła tej historii nie są jasne. Wiele wskazuje na to, że Tell to import bazujący na podobnych legendach spotykanych już wcześniej – na przykład w duńskich, islandzkich i farerskich pieśniach o bohaterach – i funkcjonujących w różnych wariantach w zbiorowej świadomości nie tylko w kulturach europejskich11. Do popularności Tella w wersji szwajcarskiej z pewnością przyczynił się w XIX wieku niemiecki poeta Friedrich Schiller, przywołując jego historię w jednym ze swoich dramatów. W dowód wdzięczności Szwajcarzy postawili autorowi pamiątkowy obelisk przy klifach jeziora Urnersee.

Nawet jeśli historia o narodzinach federacji to wielka mistyfikacja, a Tell nie jest produktem Swiss made, Szwajcarom nie przeszkadza to w wykorzystywaniu jego wizerunku, gdzie tylko można. Pomników Wilhelma Tella, postaci z legendy, stoi w całym kraju mniej więcej tyle samo, ile figur generała Henriego Guisana, dowodzącego szwajcarską armią podczas drugiej wojny światowej. Dzielny Wilhelm, którego sylwetka z biegiem czasu zaczęła przypominać greckiego boga, był już twarzą jednej z firm oferujących ubezpieczenia na życie, a do tego zachwalał jogurty i papierosy. Regularnie udostępnia nazwisko restauracjom, pojawia się na pamiątkowych złotych monetach i koszulkach dla turystów. Są kolorowanki, puzzle i gry z Tellem (kto pierwszy trafi z minikuszy w jabłko). Bohater łypie na nas dumnym wzrokiem nawet z puszki taniego piwa. Oprócz bycia obiektem marketingowym, Tell wyraża też fundamentalne szwajcarskie wartości, niezależność i samostanowienie, dlatego jest wdzięcznym elementem kampanii politycznych. Upodobały go sobie zwłaszcza konserwatywne partie i stowarzyszenia, które odwołują się do jego legendy, ilekroć zagrożona jest – w ich mniemaniu – szwajcarska suwerenność. Duch Tella odzywa się w Szwajcarach za każdym razem, kiedy podpisują petycję przeciwko decyzji rządu albo negocjują umowy z Unią Europejską.

Historię powstania swojego kraju Szwajcarzy traktują dość umownie, ale samo odwoływanie się do przeszłości ma wymiar niemalże sakralny. To dlatego w odpowiedzi na wiele pytań dotyczących tutejszych zjawisk dociekliwa cudzoziemka słyszy jedno słowo klucz: tradycja.

Dlaczego krowy biegają po łąkach z zawieszonymi na szyjach dzwonkami? Dlaczego w oknach nowoczesnych budynków wciąż montuje się ciężkie drewniane okiennice? Dlaczego niektóre kolejki górskie do dzisiaj poruszają się za pomocą wiekowych mechanizmów? Bo taka jest tradycja. A dlaczego szwajcarski młody cieśla wyrusza w wędrówkę czeladniczą po Europie, choć wcale nie musi szukać doświadczenia za granicą? Bo tak! robił jego dziad i pradziad – i tak prawdopodobnie będzie też robił jego syn, o ile nie wybierze innego zawodu.

Tradycyjna zabudowa w kantonie Appenzell

Szwajcarskość w wersji dla najmłodszych

Odwoływanie się do przeszłości – podobnie jak wola Szwajcarów, aby ich państwo istniało – jest tak samo silne w każdej części kraju, bez względu na kantony i języki. Przeszłość daje poczucie bezpieczeństwa. Jest stałą w niejednorodnym i ciągle zmieniającym się kraju. Dlatego nieważne, czy jesteśmy w konserwatywnym regionie Appenzell, nowoczesnych: Zurychu i Genewie, czy turystycznym Tessynie – wszędzie poczujemy niezwykłą moc szwajcarskiej tradycji. Dzięki temu mamy wrażenie, że to, co tu się dzieje, nie przystaje do obrazu nowoczesnego kraju w środku Europy.

Jak choćby wtedy, kiedy centrum Zurychu, największego miasta i finansowej stolicy Szwajcarii, raz do roku, u progu wiosny, zamienia się w wielkie palenisko. Na środku głównego placu tego jednego z najbardziej wielokulturowych miast w kraju staje wówczas ponad trzymetrowa, wypchana słomą kukła bałwana. Głowa figury o wdzięcznej nazwie Böögg naszpikowana jest dynamitem, a ona sama symbolizuje zimę. To część średniowiecznej tradycji Sechseläuten (dosłownie: dzwony o szóstej), upamiętniającej czas przesilenia wiosennego, kiedy kościelne dzwony zaczynały wybijać czas zakończenia pracy nie o godzinie siedemnastej, a godzinę później. Tego dnia w Zurychu odbywa się uroczysta procesja przedstawicieli cechów reprezentujących rzemieślnicze zawody, które niegdyś były podstawą gospodarki miasta. Po kolorowej i głośnej paradzie organizowanej z wielką pompą nadchodzi czas na podpalenie bałwana. Wtedy zaczyna się najbardziej emocjonująca część dnia. W zależności od tego, jak szybko wybuchnie głowa Böögga, takie będzie lato – im szybciej nastąpi eksplozja, tym krócej przyjdzie czekać na ciepłą pogodę. Na koniec dnia, kiedy wszyscy już zapominają, jaka właściwie jest ta prognoza, święto przeradza się w wielkie miejskie grillowanie, a mieszkańcy Zurychu, bez względu na wiek, pochodzenie i stan konta, popijają piwo i smażą kiełbaski na bałwanich zgliszczach. Wiele firm daje tego dnia swoim pracownikom wolne popołudnie. Trudno dyskutować z tradycją.

Kwiaty w oknach – obowiązkowo!

Szwajcarzy nie tylko chętnie odwołują się do przeszłości, ale są również mistrzami w tworzeniu nowych zwyczajów. Obecnie na liście jest około dwieście żywych tradycji z różnych regionów, a wśród nich są też dość zaskakujące, jak pływanie w rzece Aare, miejskie ogródki działkowe, koncerty open air, jassowanie (gra w karty), kultura opowiadania dowcipów w kantonie Appenzell czy zuryska scena techno12.

Tradycja ma taką siłę, że może nawet oszukać czas. Radzę dobrze się przyjrzeć dworcowym zegarom. Dawniej szwajcarskie pociągi nie były tak bezlitośnie punktualne jak dziś. Aby to zmienić, trzeba było zsynchronizować kolejowe czasomierze. W tym celu stworzono master clock, zegar główny, który co minutę nadawał z Zurychu sygnał do wszystkich urządzeń w kraju, zapewniając punktualny i bezpieczny ruch pociągów. Aby przy ówczesnej technologii było to możliwe, wskazówka sekundnika dworcowych zegarów musiała „zatrzymać się” na godzinie dwunastej, ucinając nieco z każdej minuty po to, aby przyjąć sygnał z centrali. Następnie minutnik przeskakiwał z charakterystycznym trzaskiem na kolejną kreskę zegarowej tarczy. Dzisiaj taki mechanizm nie jest już potrzebny, ale dworcowe zegary wciąż odmierzają minutę w pięćdziesiąt osiem i pół sekundy, sprawiając wrażenie, jakby na chwilę czas stanął w miejscu.

3 Marc Tribelhorn, Eine Schande für unser Land, „Neue Zürcher Zeitung”, www.nzz.ch/schweiz/die-schweiz-an-der-expo-von-1992-eine-schande-fuer-unser-land-ld.1295526, dostęp 7.12.2020.

4 Helweci byli jednym z plemion celtyckich zamieszkującym na przełomie II i I wieku p.n.e. dolinę rzeki Aare, czyli część dzisiejszych terenów Szwajcarii. Nazywanie współczesnych Szwajcarów Helwetami i używanie określenia „helwecki” wymiennie ze „szwajcarski” na tyle jednak przyjęło się w języku polskim, że postanowiłam – wyjaśniając jego pochodzenie – odwołać się do niego również w kilku miejscach w tej książce.

5 Kurt Imhof, Special Case Switzerland, „Swiss Journal of Sociology”, Vol. 32, issue 2, 2016.

6Best Countries 2020, U.S. News&World, www.usnews.com/news/best-countries/overall-rankings, dostęp 7.12.2020.

7 Peter Bichsel, Des Schweizers Schweiz, Berlin 1997.

8 To, jak szwajcarskie mity i legendy przeplatają się z historią, doskonale przedstawia ekspozycja w Bundesbriefmuseum w Schwyz.

9Roger Sablonier: Die Eidgenossenschaft entstand nicht 1291, „Luzerner Zeitung”, wydanie 21.06.2008.

10 Roger Sablonier, Gründungszeit ohne Eidgenossen, Baden 2008, s. 214.

11 Köbi Gantenbein, Die Bahnhofsuhr: Ein Mythos des Designs aus der Schweiz, Zürich 2013.

12 Lista wszystkich żywych tradycji dostępna jest na stronie: www.lebendige-traditionen.ch.