Tajemne rysunki - Jason Rekulak - ebook + książka

Tajemne rysunki ebook

Jason Rekulak

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Krótko po wybrnięciu z życiowych kłopotów Mallory Quinn podejmuje pracę jako niania na idyllicznym przedmieściu w New Jersey. Ma swój własny kąt, codziennie wieczorem trenuje biegi i osiąga upragnioną stabilność. Ponadto nawiązuje szczerą więź ze swoim podopiecznym Teddym, nieśmiałym pięciolatkiem, który nie rozstaje się nigdy ze swoim szkicownikiem. Chłopiec rysuje to, co zwykle rysują dzieci: drzewa, króliki i balony. Ale pewnego dnia Teddy kreśli coś zupełnie innego: mężczyznę w lesie, który ciągnie gdzieś zwłoki kobiety… Od tego momentu rysunki dziecka stają się coraz bardziej mroczne i Mallory zaczyna się zastanawiać, czy nie są jakoś związane z wydarzeniem sprzed lat – nierozwiązanym do dziś morderstwem popełnionym w okolicy. Choć Mallory wie, jak szaleńczo to brzmi, zaczyna podejrzewać, że przez chłopca przemawia jakaś nadnaturalna siła, która chce ujawnić sprawcę tamtej zbrodni…

„Przeczytałem Tajemne rysunki z wielką przyjemnością. Powieść napisana ze smakiem, niespodzianki rzeczywiście zaskakują, a poza tym ma tę trudną do uchwycenia właściwość, przez którą nie można oderwać się od czytania przed dotarciem do ostatniej strony. A rysunki są wprost niesamowite!”.

Stephen King

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 380

Oceny
4,2 (120 ocen)
57
41
18
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
rudarozycka

Dobrze spędzony czas

Wciągająca książka, plus za rysunki, które działają na wyobraźnię. Jest trochę creepy, ale nie strasznie. Dobry thriller.
10
justynakoj

Dobrze spędzony czas

Miałam większe oczekiwania.. na początku bardzo mi się podobała, później troszkę mniej. Zakończenie nie takie jakie bym chciała
10
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

znakomita książka
10
raikaa

Nie polecam

Słabe, nie polecam.
00

Popularność




Jason Rekulak Tajemne rysunki Tytuł oryginału Hidden Pictures ISBN Copyright © 2022 by Jason Rekulak Published by agreement with Sterling Lord Literistic, Inc., USA and Book/Lab Literary Agency, Poland Original artwork © 2022 by Will Staehle and Doogie HornerAll rights reserved Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2023 Redakcja Marta Stołowska Opracowanie graficzne i techniczne Barbara i Przemysław Kida Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dla Julie

1

Kilka lat temu kończyły mi się pieniądze, więc zgłosiłam się na ochotnika do programu badawczego Uniwersytetu Pensylwanii. Instrukcje zaprowadziły mnie do centrum medycznego kampusu w zachodniej części Filadelfii, a konkretnie do wielkiego audytorium wypełnionego kobietami w wieku od osiemnastu do trzydziestu pięciu lat. Na sali zabrakło krzeseł, a że przyszłam jako jedna z ostatnich, musiałam usiąść na podłodze. Cała drżałam. Podawali darmową kawę i pączki z czekoladą, a na dużym ekranie telewizyjnym leciał program „The Price is Right”, ale prawie wszyscy gapili się w telefony. Atmosfera bardzo przypominała salę obsługi interesantów w urzędzie, tyle że tutaj wszystkim płacono od godziny, więc ludzie wydawali się zadowoleni z tego, że marnują cały dzień na czekanie.

Jakaś lekarka w białym kitlu wstała i przedstawiła się. Powiedziała, że nazywa się Susan albo Stacey, a może Samantha, i jest stypendystką w programie badań klinicznych. Przeczytała zwyczajowe oświadczenia i ostrzeżenia oraz przypomniała nam, że wynagrodzenie zostanie wypłacone w formie kart podarunkowych Amazon, a nie w czekach ani w gotówce. Parę osób burknęło z niezadowoleniem, ale mnie było wszystko jedno. Miałam chłopaka, który kupował ode mnie karty podarunkowe po osiemdziesiąt centów za każdego dolara, więc byłam ustawiona.

Co parę minut Susan (chyba tak miała na imię) wywoływała nazwisko z kartki na podkładce i jedna z nas opuszczała salę. Żadna już nie wracała. W krótkim czasie zwolniło się wiele miejsc siedzących, ale ja nie wstałam z podłogi, bo podejrzewałam, że jeśli się ruszę, to zwymiotuję. Bolało mnie całe ciało i miałam dreszcze. Ale w końcu rozniosły się wieści, że nie przeprowadzają badań przesiewowych, co oznaczało, że nikt nie będzie badać mojego moczu, mierzyć pulsu ani też robić czegokolwiek, co mogłoby mnie zdyskwalifikować, wsunęłam więc czterdziestomiligramową tabletkę w usta i ssałam ją, aż zeszła z niej żółta, woskowana otoczka. Wtedy wyplułam pigułkę z powrotem na dłoń, rozgniotłam ją między kciukami i wciągnęłam do nosa około jednej trzeciej zawartości. Tylko tyle potrzebowałam, by postawić się na nogi. Reszta powędrowała do malutkiego skrawka folii na później. Wreszcie przestałam się trząść i wyczekiwanie na podłodze nie było już takie złe.

Mniej więcej dwie godziny później lekarka w końcu zawołała:

— Quinn? Mallory Quinn? — a ja zeszłam przejściem między rzędami na jej powitanie, ciągnąc za sobą ciężką, zimową parkę. Jeśli zauważyła, że jestem na haju, to nic nie powiedziała. Zapytała tylko o mój wiek (dziewiętnaście lat), datę urodzenia (3 marca), a potem porównała informacje z tym, co miała zapisane na podkładce. I chyba zdecydowała, że jestem wystarczająco trzeźwa, bo poprowadziła mnie labiryntem korytarzy, aż dotarłyśmy do małego pomieszczenia bez okien.

W środku siedziało pięciu mężczyzn na ustawionych w szeregu składanych krzesełkach. Wszyscy wpatrywali się w podłogę, więc nie mogłam dostrzec ich twarzy. Ale uznałam, że to studenci medycyny albo rezydenci, bo mieli na sobie wciąż pogniecione, jakby świeżo zdjęte ze szpitalnego wieszaka fartuchy w jasnogranatowym kolorze.

— Dobrze, Mallory, chcemy, żebyś stanęła twarzą do tych ludzi. Dokładnie na znaku X, doskonale. Teraz opowiem ci, co się będzie działo, a potem założę ci opaskę. — Dopiero wtedy zauważyłam, że kobieta ma w ręku czarną maskę na oczy — coś w rodzaju miękkiej osłony, którą moja matka zakładała do snu.

Wyjaśniła, że wszyscy mężczyźni teraz patrzą w podłogę, ale za kilka minut będą spoglądać na moje ciało. Moim zadaniem będzie unieść rękę, jeśli poczuję na sobie „męskie spojrzenie”. Poprosiła, żebym trzymała rękę uniesioną tak długo, jak będzie trwało owo wrażenie, i opuszczała ją, gdy minie.

— Będziemy wykonywać tę czynność przez pięć minut, ale po jej zakończeniu być może zechcemy powtórzyć eksperyment. Czy masz jakieś pytania przed jego rozpoczęciem?

Zaczęłam się śmiać.

— Tak, czy czytaliście Pięćdziesiąt twarzy Greya? To jest chyba w rozdziale dwunastym.

Próbowałam w ten sposób zażartować. Susan uśmiechnęła się przelotnie, ale żaden z mężczyzn nie zwrócił uwagi na moje słowa. Wszyscy majstrowali przy swoich podkładkach i synchronizowali stopery. W sali panowała atmosfera pełnego skupienia. Susan starannie zakryła mi oczy maską, a potem poprawiła pasek, by mnie nie uwierał.

— W porządku, Mallory, czy tak jest dobrze?

— Pewnie.

— Jesteś gotowa, by zacząć?

— Tak.

— Zatem zaczniemy, gdy policzę do trzech. Panowie, przygotujcie zegarki. Na mój znak, raz, dwa, trzy.

To bardzo dziwne stać nieruchomo przez pięć minut, z zasłoniętymi oczami, w zupełnej ciszy, wiedząc, że faceci mogą gapić się na twoje cycki, tyłek czy cokolwiek. Nie słyszałam żadnych dźwięków ani wskazówek, które mogły mi podpowiedzieć, co się działo. Ale zdecydowanie czułam, że na mnie patrzą. Kilka razy unosiłam i opuszczałam rękę i pięć minut wydawało się trwać godzinę. Na koniec Susan chciała powtórzyć eksperyment i wszystko zaczęło się od nowa. Potem poprosiła mnie, by powtórzyć eksperyment po raz trzeci! Kiedy w końcu ściągnęła mi maskę, wszyscy wstali i zaczęli klaskać, jakbym właśnie zdobyła Oscara.

Susan objaśniła, że przeprowadzali ten eksperyment na setkach kobiet, ale tylko ja uzyskałam prawie doskonały wynik, bo raportowałam spojrzenia trzykrotnie z 97-procentową skutecznością.

Poleciła, by mężczyźni zrobili sobie przerwę, a mnie zaprowadziła do swojego gabinetu i zaczęła zadawać pytania. Skąd wiedziałam, że mężczyźni na mnie patrzyli? A ja nie potrafiłam tego wyjaśnić. Po prostu czułam te spojrzenia, jakbym miała bardzo wyostrzone zmysły.  Założę się, że każdy przynajmniej raz w życiu odniósł takie wrażenie.

— Poza tym pojawiał się dźwięk — dopowiedziałam.

Otworzyła szeroko oczy.

— Naprawdę? Słyszałaś coś? 

— Czasami. Na bardzo wysokiej częstotliwości. Jak wtedy, gdy komar bzyczy zbyt blisko ucha. 

Sięgnęła po laptop tak szybko, że prawie go upuściła. Zapisała ciąg uwag, a potem zapytała, czy będę skłonna wrócić tu za tydzień, by mogli przeprowadzić więcej testów. Powiedziałam, że za 20 dolarów na godzinę wrócę tu tyle razy, ile zechce. Podałam jej swój numer komórkowy, a ona obiecała zadzwonić, by ustalić kolejne spotkanie, tyle że już tego samego wieczoru przehandlowałam swojego iPhone’a za pięć tabletek Oxy-80, więc nie mogła się ze mną skontaktować i już nigdy się nie spotkałyśmy.

Teraz, gdy jestem czysta, żałuję miliona rzeczy, a i przehandlowanie iPhone’a jest najmniej ważną z nich. Ale czasami przypominam sobie ten eksperyment i zaczynam się zastanawiać. Próbowałam odnaleźć tę lekarkę online, ale nawet nie pamiętałam jej nazwiska. Pewnego ranka wsiadłam do autobusu, który jechał do centrum medycznego uniwersytetu i usiłowałam znaleźć audytorium, ale teraz kampus wygląda inaczej; pojawiło się kilka nowych budynków i nie potrafiłam się tam odnaleźć. Próbowałam wygooglować frazy takie jak „wykrywanie spojrzenia” czy „wrażenie bycia obserwowanymi”, ale każdy wynik wyszukiwań mówił, że to nie są prawdziwe zjawiska — nie istnieje dowód na to, że ktokolwiek ma oczy z tyłu głowy.

Zrezygnowana, zaakceptowałam fakt, że nie było żadnego eksperymentu i jest to jedno z wielu fałszywych wspomnień, które wytworzył mój mózg, gdy nadużywałam oksykodonu, heroiny i innych narkotyków. Russell, mój sponsor, twierdzi, że fałszywe wspomnienia są powszechne wśród uzależnionych, bo mózgi uzależnionego będą „pamiętały” szczęśliwe fantazje, abyśmy mogli unikać koncentrowania się na prawdziwych wspomnieniach — wszystkich tych żenujących rzeczach, które robiliśmy, żeby się naćpać, wszystkich gównianych sposobach ranienia dobrych ludzi, którzy nas kochali.

— Sama posłuchaj, jak brzmi twoja historia — zwrócił mi uwagę Russell. — Pojawiasz się na kampusie prestiżowego uniwersytetu Ligi Bluszczowej. Jesteś wyniszczona opiatami, ale nikogo to nie obchodzi. Wchodzisz do sali pełnej przystojnych młodych lekarzy. Potem oni gapią się na twoje ciało przez kwadrans i kończą burzą oklasków! Daj spokój, Quinn! Nie trzeba być Zygmuntem Freudem, żeby się w tym połapać!

I zapewne ma rację. Jedną z najtrudniejszych rzeczy w zdrowieniu jest pogodzenie się z tym, że nie możesz już ufać swojemu mózgowi. Musisz zrozumieć, że stał się on twoim wrogiem. Będzie kierował cię ku złym wyborom, zwalczał logikę i zdrowy rozsądek, a także zniekształcał najcenniejsze wspomnienia, by zamieniły się w nieprawdopodobne fantazje.

Ale oto kilka absolutnych prawd:

Nazywam się Mallory Quinn i mam dwadzieścia jeden lat.

Od osiemnastu miesięcy trzeźwieję i mogę uczciwie stwierdzić, że nie mam potrzeby używania alkoholu ani narkotyków.

Przepracowałam Dwanaście Kroków i zawierzyłam życie mojemu Panu i Zbawcy Jezusowi Chrystusowi. Nie zobaczycie mnie na rogach ulic, jak rozdaję Biblię, ale modlę się każdego dnia, by pomógł mi zachować trzeźwość, i jak dotąd ta metoda działa.

Mieszkam w północno-wschodniej Filadelfii w Safe Har-bor, domu dla kobiet na drodze trzeźwienia, finansowanym przez miasto. Nazywamy go „mieszkaniem prawie samodzielnym”, a nie „mieszkaniem usamodzielniającym”, bo wszystkie udowodniłyśmy swoją trzeźwość i uzyskałyśmy wiele swobód. Same robimy zakupy, przygotowujemy posiłki i nie narzucono nam zbyt wielu drażniących reguł.

Od poniedziałku do piątku pracuję jako asystentka nauczyciela w Aunt Becky’s Childcare Academy, w szeregowcu walczącym z plagą myszy, w którym uczy się sześćdziesięciu małych podopiecznych, w wieku od dwóch do pięciu lat. Poświęcam sporą część życia na zmianę pieluch, rozdawanie krakersów Goldfish i odtwarzanie płyt DVD z „Ulicą Sezamkową”. Po pracy idę pobiegać, a potem uczestniczę w mitingu albo po prostu zostaję w Safe Harbor z moimi współlokatorkami i oglądamy razem filmy na kanale Hallmark, takie jak Sailing into love czy Forever in my heart. Możecie się śmiać, ale gwarantuję, że włączając film na Hallmarku, nigdy nie zobaczycie prostytutki wciągającej nosem kreski białego proszku. Bo ja nie potrzebuję i nie chcę oglądać takich scen.

Russell zgodził się mnie sponsorować, ponieważ kiedyś biegałam na długie dystanse. On z kolei przez wiele lat trenował sprinterki. Był asystentem trenera drużyny USA na olimpiadzie letniej w 1988 roku. Później, w Arkansas i Stanford, prowadził drużynę do mistrzostw lekkoatletycznych NCAA. A jeszcze później, będąc na metamfetaminowej fazie, przejechał swojego sąsiada. Russell odsiedział wyrok pięciu lat za nieumyślne zabójstwo, po czym został wyświęcony na pastora. Teraz jest jednocześnie sponsorem pięciu lub sześciu uzależnionych osób, z których większość tak jak ja jest byłymi sportowcami.

Russell zainspirował mnie, by znów zacząć ćwiczyć (nazywa to „biegiem po trzeźwość”), i co tydzień przygotowuje specjalnie dla mnie sesje treningowe, przeplatając długodystansowe biegi i sprinty wzdłuż rzeki Schuylkill z podnoszeniem ciężarów i modelowaniem ciała w YMCA. Russell ma 68 lat i sztuczne biodro, ale wciąż wyciska na ławeczce sto kilogramów, a w weekendy staje u mojego boku, by trenować razem ze mną. Udziela mi wtedy wskazówek i zagrzewa do działania. Ciągle przypomina mi, że kobiety biegaczki osiągają szczyt formy dopiero jako trzydziestopięciolatki i najlepsze lata wciąż mam przed sobą.

Zachęca mnie także, żebym planowała przyszłość. Uważa, że powinnam zacząć od nowa, w innym środowisku, z daleka od starych przyjaciół i starych zwyczajów. Dlatego zorganizował dla mnie rozmowę o pracę z Tedem i Caroline Maxwellami — znajomymi jego siostry, którzy ostatnio przeprowadzili się do Spring Brook w New Jersey. Szukają niani, która będzie doglądać ich pięcioletniego syna, Teddy’ego.

— Dopiero co przyjechali tu z Barcelony. Ojciec pracuje w komputerach. A może w biznesie? Gdzieś, gdzie są dobre pieniądze, ale nie pamiętam szczegółów. Tak czy owak, sprowadzili się tutaj, by Teddy — dziecko, nie tatuś — mógł zacząć jesienią przedszkole. A może szkołę? Chcą więc, żebyś została z nimi do września. Jednak gdy wszystko dobrze pójdzie, kto wie, może zatrzymają cię na dłużej.

Russell upiera się, żeby zawieźć mnie na rozmowę o pracę swoim samochodem. Jest jednym z tych facetów, którzy zawsze są ubrani, jakby wybierali się na siłownię, nawet jeśli wcale nie ćwiczą. Dziś ma na sobie czarny dres Adidasa z białymi paskami. Siedzimy w jego SUV-ie i jedziemy lewym pasem przez most Bena Franklina, mijając inne samochody, a ja ściskam uchwyt nad drzwiami i gapię się na swoje uda, starając się nie panikować. Nie czuję się dobrze w samochodach. Wszędzie jeżdżę autobusem i metrem. Dziś po raz pierwszy od prawie roku opuszczam Filadelfię. Jedziemy tylko 10 mil w głąb przedmieścia, a mam wrażenie, jakby mnie wystrzelono na Marsa.

— O co chodzi? — pyta Russell.

— O nic.

— Jesteś spięta, Quinn. Wyluzuj.

Jak mam się wyluzować, skoro po prawej mija nas olbrzymi BoltBus? Wygląda jak Titanic na kółkach. Przejeżdża tak blisko, że mogłabym wyciągnąć rękę przez okno i go dotknąć. Czekam, aż autobus nas minie i znów będę mogła mówić, a nie krzyczeć.

— Co z mamą?

— Caroline Maxwell. Jest lekarzem w szpitalu VA. Pracuje tam moja siostra Jeannie, od której dostałem jej nazwisko.

— Ile o mnie wie?

Wzrusza ramionami.

— Wie, że jesteś czysta od osiemnastu miesięcy. Wie, że gorąco cię polecam, a mnie można ufać, bo jestem profesjonalistą.

— Nie to mam na myśli.

— Nie martw się. Opowiedziałem jej twoją historię, a ona nie może się doczekać, kiedy cię pozna. — Muszę mieć sceptyczny wyraz twarzy, bo Russell nadal gada. — Ta kobieta zarabia na życie pracą z uzależnionymi. A jej pacjentami są weterani wojenni, i mam tu na myśli piechotę morską, żołnierzy z prawdziwą pieprzoną traumą po wojnie w Afganistanie. Bez obrazy, Quinn, ale w porównaniu z nimi twoja historia nie jest taka straszna.

Jakiś dupek w jeepie wyrzuca przez okno plastikową torbę, a my nie mamy szans, by ją ominąć, więc uderzamy w siatkę z prędkością stu kilometrów na godzinę i rozlega się głośny huk tłuczonego szkła. Brzmi to tak, jakby eksplodowała bomba. Russell tylko wyciąga rękę do pokrętła, które służy do sterowania klimatyzacją, i obniża temperaturę dwoma kliknięciami. Gapię się znów na swoje uda, aż słyszę, iż wreszcie dociera do mnie dźwięk spowolnionych obrotów silnika. W końcu czuję łagodny skręt na pas zjazdowy.

Spring Brook jest jedną z tych małych osad na południu Jersey, które pojawiły się już mniej więcej w czasach rewolucji amerykańskiej. Wypełniają je stare domy w kolonialnym i wiktoriańskim stylu, z flagami Stanów Zjednoczonych zawieszonymi na frontowych werandach. Ulice są równo wyasfaltowane, a chodniki wyglądają nieskazitelnie. Nigdzie nie widać żadnych śmieci.

Zatrzymujemy się na ulicznych światłach, a Russell opuszcza szyby w oknach.

— Słyszysz to? — pyta.

— Nic nie słyszę.

— Dokładnie. Oaza spokoju. Dla ciebie idealnie.

Światło zmienia się na zielone, a my wjeżdżamy w rozciągającą się na trzy przecznice strefę sklepów i restauracji — tajska knajpa, kawiarnia z koktajlami, wegańska piekarnia, dzienna opieka dla psów, studio jogi. Widzimy też pozaszkolne zajęcia „Siłowni Matematycznej” i małą księgarnio-kafejkę. Jest też, oczywiście, Starbucks z setką nastolatków i starszych dzieci przed drzwiami. Wszyscy stukają w swoje iPhone’y. Wyglądają jak dzieciaki z reklam; mają kolorowe ubrania i nowiutkie obuwie.

Potem Russell skręca w boczną uliczkę, gdzie mijamy jeden za drugim idealne podmiejskie domy. Wokół nas rosną wysokie, majestatyczne drzewa, rzucając na chodniki cień i wypełniając przecznice kolorami. Widzimy znaki z dużymi literami, które mówią: „Tu mieszkają dzieci — zwolnij!”, a kiedy docieramy do skrzyżowania, dostrzegamy przy przejściu dla pieszych uśmiechniętego strażnika w neonowej kamizelce, który przepuszcza nas machnięciem ręki. Wszystkie szczegóły są tak dopieszczone, że mam wrażenie, jakbyśmy przejeżdżali przez plan filmowy.

W końcu Russell zwalnia przy poboczu i zatrzymuje się w cieniu płaczącej wierzby.

— Dobra, Quinn, gotowa?

— Sama nie wiem.

Sprawdzam w odbiciu samochodowego lusterka, jak wyglądam. Zgodnie z sugestią Russella ubrałam się niczym doradca na obozie letnim. Założyłam zieloną bluzę, szorty w kolorze khaki i nieskazitelnie białe tenisówki. Wcześniej miałam długie włosy, które sięgały mi aż do pasa, ale wczoraj obcięłam swój kucyk i przekazałam włosy na zbiórkę charytatywną na rzecz chorych na raka. Został mi sportowy bob i już nie rozpoznaję siebie samej.

— Oto moje dwie darmowe rady — mówi Russell. —Najpierw nie zapomnij powiedzieć, że dziecko ma talent.

— Skąd mam to wiedzieć?

— To nie ma znaczenia. W tym mieście wszystkie dzieci mają talent. Znajdź tylko sposób, by wpleść tę uwagę w rozmowę.

— W porządku. A druga rada?

— Cóż, jeśli rozmowa będzie przebiegała źle albo jeśli uznasz, że się wahają, zawsze możesz pokazać to.

Otwiera schowek na desce rozdzielczej i wciska mi w ręce coś, czego naprawdę nie chcę wnosić do domu tych ludzi.

— Och, Russell. Sama nie wiem.

— Bierz, Quinn. Pomyśl o tym jak o swoim asie w rękawie. Nie musisz nim zagrać, ale możesz go potrzebować.

A ja słyszałam dość przerażających historii na odwyku, by wiedzieć, że zapewne ma rację. Biorę ten głupi przedmiot i wcis-kam go na dno torebki.

— Niech będzie — odpowiadam. — Dzięki za podwiezienie.

— Słuchaj, poczekam w Starbucksie. Zadzwoń, gdy skończysz, odwiozę cię.

Upieram się, że już dość dla mnie zrobił i mogę wrócić do Filadelfii pociągiem. Zachęcam Russella, żeby od razu wracał do domu, zanim ruch uliczny zgęstnieje.

— W porządku, ale zadzwoń, gdy skończysz — mówi. — Chcę usłyszeć ze wszystkimi szczegółami, jak przebiegła rozmowa, zgoda?

2

Wysiadam z samochodu wprost w upalne, parne czerwcowe popołudnie. Russell trąbi klaksonem na pożegnanie i odjeżdża. Cóż, nie mam wyboru, muszę iść na tę rozmowę. Dom Maxwellów to klasyczne wiktoriańskie trzypiętrowe gmaszysko, obite żółtym drewnianym sidingiem z białymi, ażurowymi dekoracjami na brzegach. Wokół domu biegnie wielka weranda, na której postawiono rattanowe meble i donice pełne stokrotek i begonii. Za domem rozpościera się duży las — a może to park? — więc ulicę wypełniają ptasie śpiewy, a ja słyszę brzęczenie owadów, ćwierkania i trele.

Idę ścieżką wyłożoną kamiennymi płytami, potem wchodzę się po schodkach, które prowadzą na werandę przed domem. Dzwonię do drzwi. Otwiera mi chłopczyk. Ma pomarańczoworude sterczące włosy. Przypomina figurkę trolla.

Kucam, by nasze twarze znalazły się na tym samym poziomie.

— Założę się, że masz na imię Teddy.

Chłopiec obdarza mnie nieśmiałym uśmiechem.

— Jestem Mallory Quinn. Czy twoi…

Mały odwraca się i pędzi po schodach na piętro, znikając mi z oczu.

— Teddy?

Nie wiem, co mam robić. Przed sobą widzę niewielki hol i korytarz, który prowadzi do kuchni. Dostrzegam jadalnię (po lewej) i pokój dzienny (po prawej) oraz wspaniałe podłogi z sosnowego drewna (wszędzie). Zdumiewa mnie czysty, świeży zapach klimatyzacji — zmieszany z nutą Murphy Oil, jakby ktoś właśnie solidnie wyszorował podłogi. Wszystkie meble wyglądają nowocześnie, jak gdyby właśnie dostarczono je ze sklepu meblowego Crate and Barrel.

Naciskam dzwonek u drzwi, ale ten nie wydaje żadnego dźwięku. Przyciskam go jeszcze trzy razy — nadal nic.

— Halo?

W odległym krańcu domu, w kuchni, widzę sylwetkę kobiety, która właśnie mnie zauważyła.

— Mallory? Czy to ty?

— Tak! Cześć! Próbowałam zadzwonić do drzwi, ale...

— Wiem, przepraszam. Mają zreperować dzwonek.

Nawet nie mam szansy, by zacząć się zastanawiać, skąd dziecko wiedziało, że się pojawiłam przed drzwiami, bo kobieta już ruszyła, by mnie powitać. Jeszcze nigdy nie widziałam, by ktoś szedł z takim wdziękiem — porusza się bezszelestnie, jakby jej stopy ledwo dotykały podłogi. Jest wysoka, smukła, ma blond włosy i jasną cerę, a delikatne rysy twarzy wydają się zbyt subtelne jak na ten świat.

— Jestem Caroline.

Wyciągam dłoń, ale ona wita mnie, biorąc w objęcia. Jest jedną z tych osób, które promieniują ciepłem i empatią. Przytula mnie chwilę dłużej niż to konieczne.

— Bardzo się cieszę, że przyszłaś. Russell opowiedział nam o tobie tyle wspaniałych rzeczy. Naprawdę jesteś czysta od osiemnastu miesięcy?

— Osiemnastu i pół.

— Niewiarygodne. Po tym wszystkim, co przeszłaś… To niezwykłe. Musisz być z siebie dumna.

Aż się boję, że wybuchnę płaczem, bo nie spodziewałam się, że pierwszą kwestią, która zostanie poruszona, będzie moje trzeźwienie. Ale czuję ulgę, że mam to już za sobą, bo właśnie wyłożyłam wszystkie moje najsłabsze karty na stół.

— Nie było łatwo, ale z każdym dniem jest coraz lżej.

— To samo mówię moim pacjentom. — Robi krok w tył, mierzy mnie wzrokiem od stóp do głów i uśmiecha się. — Patrzcie tylko! Jesteś zdrowa, po prostu promieniejesz!

W środku temperatura osiąga rześkie, przyjemne osiemnaście stopni — co za błogie wytchnienie od tej parówki na zewnątrz. Idąc za Caroline, mijam schody i przechodzę pod podestem pierwszego piętra. Kuchnię wypełnia naturalne światło. Pomieszczenie wygląda jak scenografia programu kulinarnego w sieci telewizyjnej Food Network. Stoją tu wielka lodówka i mała lodówka, a na kuchence znajduje się osiem palników. Zlew wygląda trochę jak koryto i jest na tyle szeroki, że wymaga dwóch oddzielnych kranów. Są tam także tuziny szuflad i szafek we wszystkich możliwych kształtach i rozmiarach.

Caroline otwiera malutkie drzwiczki, a ja, zaskoczona, uświadamiam sobie, że to trzecia lodówka, miniaturowa, wypełniona zimnymi napojami.

— Spójrzmy, mamy wodę sodową, kokosową, mrożoną herbatę…

— Z chęcią napiję się wody sodowej. — Obracam się, zachwycona ścianą okien, za którymi widać trawnik. — Co za piękna kuchnia.

— Wielka, prawda? O wiele za duża na troje ludzi. Ale zakochaliśmy się w tym domu, więc ta ogromna kuchnia to nie problem. Tuż za budynkiem znajduje się park, zauważyłaś? Teddy uwielbia przedzierać się przez las.

— Z pewnością świetnie się tu bawi.

— Ale cały czas sprawdzamy, czy nie złapał kleszcza. Za-stanawiam się, czy nie kupić mu jakiegoś środka na insekty.

Podtyka szklankę pod kostkarkę do lodu, słychać delikatne podzwanianie — podobne do dzwonków wietrznych na frontowej werandzie — i z urządzenia wypadają dziesiątki drobnych, krystalicznych lodowych pereł. Czuję się tak, jakbym właśnie była świadkiem magicznej sztuczki. Caroline napełnia szklankę musującą wodą sodową i podaje mi ją.

— Może zjesz kanapkę? Mogę coś ci przygotować.

Odmawiam, kręcąc głową, ale Caroline i tak otwiera wielką lodówkę, ukazując szeroki asortyment zapasów spożywczych. Dostrzegam dzbanki pełne mleka tłustego i sojowego, wytłoczki z brązowymi jajkami od kur z wolnego wybiegu, półlitrowe tuby z pesto, hummusem i pico de gallo. Są tam kliny sera, butelki z kefirem i białe siatki pełne zielonych, liściastych warzyw. Dostrzegam gigantyczne tacki z truskawkami, jagodami, malinami i jeżynami, kantalupę i melona. Caroline sięga po torbę z miniaturowymi marchewkami i słoik z hummusem, a potem zamyka lodówkę łokciem. Zauważam, że na drzwiach wisi rysunek z niewprawnie naszkicowanym portretem króliczka. Pytam, czy to dzieło Teddy’ego, a Caroline przytakuje.

— Minęło sześć tygodni w tym domu, a on już napomyka o zwierzakach. Powiedziałam mu, że najpierw musimy skończyć rozpakowywanie.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki