Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Po publikacji reportażu Marty Witeckiej o Mille miasteczko staje się obiektem zainteresowania turystów, a historia przez nią opisana inspiruje filmowców. W miasteczku pojawiają się scenarzyści, producent i polska gwiazda filmowa odnosząca sukcesy w USA. Mieszkańcy zachłystują się popularnością, ale przy okazji tracą czujność i ujawniają rzeczy, które nie powinny ujrzeć światła dziennego. Pewnego poranka znaleziono nad rzeką zwłoki. To kobieta ubrana na czerwono.
Kim jest ofiara? Dlaczego zginęła?
Mille pojawia się na ustach całej Polski. Zabójstwo budzi ogromne zainteresowanie opinii publicznej, a naciski "z góry" sprawiają, że sprawca musi zostać szybko złapany i przykładnie ukarany.
Wśród podejrzanych są mieszkańcy, goście ze świata filmu i sama Witecka. Wszyscy mają motyw.
Mroczna atmosfera Mille powraca…
Dagmara Andryka – z wykształcenia filozof. Autorka powieści "Tysiąc" i "Trąf, trąf, misia, bela", zdobywczyni wyróżnienia na MFO w 2009. Słuchaczka studiów podyplomowych w Instytucie Literatury Polskiej. Miłośniczka Szwecji i języka szwedzkiego, pasjonatka kina, w tym szczególnie twórczości Ingmara Bergmana.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 321
Copyright © Dagmara Andryka, 2018
Projekt okładki
Paweł Panczakiewicz
www.panczakiewicz.pl
Zdjęcia na okładce
© Des Panteva/Trevillion Images;
Jovana Kuzmanovic/Shutterstock.com
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Anna Płaskoń-Sokołowska
Korekta
Małgorzata Denys
ISBN 978-83-8169-511-4
Warszawa 2018
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
PROLOG – ZNALEZIENIE ZWŁOK
MILLE
SIERPIEŃ 2014
Komisarz Piotr Malina słyszał dzwonek telefonu, ale nie reagował, przekonany, że to sen. Naciągnął głębiej kołdrę, a gdy wreszcie nastała cisza, ponownie oddał się w objęcia Morfeusza.
Po kilkunastu minutach znowu coś usłyszał. Tym razem głośne, tępe uderzenia, jakby gdzieś w oddali, przez które przedzierały się piskliwe krzyki. Potrzebował chwili, żeby zorientować się, że ktoś wali w jego drzwi. Niepewnie usiadł na łóżku, przetarł oczy, przyzwyczajając wzrok do ciemności, i spojrzał na wyświetlacz komórki. Była trzecia w nocy. Miał trzy nieodebrane połączenia.
Nagle łoskot ustał, a wraz z nim ucichły jazgoczące krzyki − jakby dziecka albo kobiety. Lekko skołowany, wyświetlił historię połączeń, ale wtedy usłyszał, jak ktoś uderza w okienną szybę. W mieszkaniu rozległo się metaliczno-szklane echo.
– Co, do cholery! – Zerwał się i doskoczył do okna.
Zaświecił komórką. Po drugiej stronie zobaczył przerażone twarze dwóch młodych mężczyzn. Ich wielkie oczy i trzęsące się brody nie zwiastowały niczego dobrego. Otworzył okno.
– Jędruś, powariowaliście? Pali się czy co?
– Szybko… – Drobny blondyn w ogromnych okularach niewiele mógł z siebie wydusić. – Szybko!
– Co się stało? – Malina nerwowo przygładził sterczącą grzywkę. – Powiedzcie coś!
– Bo my… poszliśmy… wiesz… no, na ryby… – dukał Jędruś. – Tam, na mostek, gdzie zawsze łowimy…
– Aa… – Policjant machnął ręką i ziewnął przeciągle. Chłopcy, jak wołano na parę dwudziestokilkulatków, odkąd odkryli nowe hobby, byli pośmiewiskiem w Mille. Nie mieli pojęcia o wędkarstwie, nigdy nic nie złapali, ale wciąż ochoczo „moczyli kij”. – Ukradli wam wędkę? – Mężczyzna zaczął się śmiać. – Czy może rybka nie przeżyła? – rzucił z ironią.
– Nie przeżyła… – powtórzył szeptem Dyzio, drugi z pary.
– Bo my… najpierw zobaczyliśmy w wodzie coś czerwonego, takie jakby przyczepione do krzaków, ciuch jakiś czy coś. Ale potem okazało się, że tam jest trup. Prawdziwy! Ona nie żyje… Piotrunia, myśmy trupa znaleźli. – Jędrusiem wstrząsnęły drgawki. – Prawdziwego trupa!
– Jeszcze tego nam tu brakowało – syknął komisarz, nagle całkiem już rozbudzony. – Jakbyśmy za mało cyrków mieli. Kogo znaleźliście?! – Komisarz natychmiast się obudził i przestał demonstracyjnie ziewać.
– Fuj… ona wyglądała naprawdę okropnie… Ale my jej nie dotykaliśmy! Okropność! – Jędruś się skrzywił, jakby miał dostać torsji. – Malina, no chodź szybko. Zaraz całe Mille wstanie!
– Czekajcie tu, zaraz wyjdę.
Komisarz zamknął okno i nerwowo rozejrzał się po pokoju. Sierpniowe noce były wyjątkowo ciepłe, więc spał w samych bokserkach. Pospiesznie włożył wczorajszą, nieco wygniecioną koszulę i dżinsy. Zrezygnował z szukania czystych skarpetek. Chociaż nie był to pierwszy trup w jego karierze, nie mógł pozwolić, by ktoś kręcił się przed nim na miejscu zbrodni. Pierwsze oględziny zawsze były najważniejsze.
Czuł wyraźny przypływ adrenaliny. Od początku przeczuwał, że to wszystko źle się skończy.
Dyzio i Jędruś stali pod drzwiami domu Maliny – w zasięgu promienia czujnika, tak by lampka nad wejściem nie zgasła. Bali się ciemności, która w Mille była czymś naturalnym. Latarnie stały tylko na rynku, lecz i one zwykle były wyłączone; noc spowijała miasto czernią niczym żałobnym szalem. W napięciu czekali, aż policjant skończy się ubierać, pójdą razem nad rzekę i wreszcie ten mały glina profesjonalnie zajmie się sprawą. Chcieliby jak najszybciej zapomnieć o tym, co zobaczyli.
Nagle Jędruś zaczął pociągać nosem; mimo szczerych chęci nie zdołał powstrzymać płaczu.
– Nie denerwuj się… – Dyzio próbował go pocieszyć, choć i jemu drżał głos. – Malina zaraz wszystkim się zajmie.
– Boże, jakie to straszne… Okropny widok… Na początku myślałem, że to krew… – Jędruś połykał łzy. – Jak poświeciłeś latarką, to jakby taka rzeka krwi się wylała… normalnie… tak mi się skojarzyło…
– Wiem, ten trup wygląda jak duch jakiś albo zjawa. Ten czerwony ciuch nieźle nas wystraszył. No, nie bój się już… Dyzio podszedł bliżej. – Malina, szybciej! – Chłopak krzyknął w stronę drzwi, które wreszcie się uchyliły.
– Nigdy więcej nie założę tych purpurowych dresów od ciebie… coś okropnego… – Jędruś skulił się i zacisnął powieki.
– Chłopaki, nie czas na rozmowy o fatałaszkach. Idziemy! – Malina zatrzasnął drzwi, a potem poświecił latarką z telefonu w oczy chłopaków, jakby górne światło mu nie wystarczyło: – To kim jest ta w czerwonym?
CZĘŚĆ 1
OFIARA
ROZDZIAŁ 1
KIM JEST KOBIETA W CZERWONYM?
WARSZAWA
Paulina Cesarz nie mogła zebrać myśli. Zmęczenie, upał, zapach sajgonek i wrzask dzieci z pobliskiego placu zabaw – wszystko to sprawiło, że postanowiła zrobić sobie wolne. Kolejna wersja scenariusza, nad którą pracowała z Maćkiem, zaczynała im się podobać, a co najważniejsze, reżyser nareszcie przestał się czepiać.
Uśmiechnęła się do swojego odbicia w oklejanej smokami, przybrudzonej szybie. Chiński bar przy ulicy Abrahama miała po sąsiedzku i stołowała się tu raz na jakiś czas, gdy nie miała ochoty gotować, a dieta pudełkowa zaczynała ją nużyć. Jednak szczególnie lubiła tu przychodzić, gdy zostawała sama.
Tego dnia wreszcie się uporali z ważną sceną. Odtworzenie egzekucji Katarzyny Piecowej, kobiety, którą w dziewiętnastym wieku mieszkańcy Mille spalili na stosie, posądzając o czary, okazało się dla scenarzystów bardzo wyczerpujące. To wydarzenie sprowadza na miasto klątwę. I jest to kluczowa scena − zarówno dla Mille, jak i dla samej bohaterki, którą lokalna społeczność potraktowała w tak okrutny sposób. A ona przecież tylko się zakochała – obdarzyła uczuciem młodego Antoniego Ostera − i nie mogła zrozumieć, że on nie chce z nią być. Scena okazała się kluczowa, także dla scenarzystów. Po jej napisaniu czuli się, jakby przerzucili wagon węgla.
Dlatego zrobili sobie z Maćkiem dzień przerwy.
W oczekiwaniu na zamówione danie zalogowała się do swojej ulubionej aplikacji. Wiedziała, że to głupie, ale nie mogła się uwolnić od nawyku codziennego sprawdzania horoskopu. Lubiła wiedzieć, co ją czeka. Po chwili jej oczom ukazał się komunikat: „Denerwuje cię, że twoja połówka szaleje w świecie, a ludzie nie widzą jej wad. Zamiast się skupiać na partnerze, przypomnij sobie swoje zalety i zagraj nimi. Warto, bo życie jest krótkie”. Uśmiechnęła się do siebie. W każdym horoskopie, niczym w plotce, tkwi ziarno prawdy.
Jeszcze nie nauczyła się korzystać z życia. Jeszcze zdąży.
MILLE
Anna Macjon żyła nadzieją, że to lato wreszcie przyniesie jej ukojenie. Miała poczucie, że ten okropny stan zawieszenia, w którym się znalazła, trwa już zbyt długo. Nie była nastolatką i wiedziała, że związek dwojga mocno dorosłych ludzi jest czymś kruchym i trudnym do utrzymania.
− Ale, do cholery, przecież jest możliwy! – krzyknęła, po czym szybko zasłoniła usta i rozejrzała się dookoła. Na szczęście nikogo nie było; o tej porze niewiele osób zapuszczało się w te rejony.
Siedziała nad rzeką, tuż za mostkiem, na obalonym konarze, który pełnił rolę ławki, pogrążona w myślach. Już bardzo długo na niego czekała. Wcześniej zrobiła wszystko, czego chciał − pokazała mu, że potrafi rozwijać swoje pasje i realizować marzenia. Teraz też szczerze ją chwalił za tę kawiarenkę, którą otworzyła po publikacji reportażu Marty Witeckiej. Podobał mu się literacko-kulturalny profil tego miejsca; jakkolwiek by patrzeć, ona i on stanowili elitę tysięcznego miasteczka.
Nagle usłyszała szelest i jakieś śmiechy dochodzące znad rzeki. Wychyliła się nieco. Na drewnianym mostku stała para zawstydzonych nastolatków. Z zadziwiającym zainteresowaniem przyglądali się rzece. Speszeni, nie mieli odwagi się pocałować, choć dziewczyna próbowała ośmielić zawstydzonego chłopaka; uśmiechała się zalotnie, głaskała go po policzku, przytulała, niby przypadkiem.
Anna nie mogła oderwać od nich oczu. Widziała, że chłopak nie ma ochoty na bliskość − uciekał wzrokiem, odsuwał głowę, unikał przytulania. Najwyraźniej znaleźli się tu z inicjatywy dziewczyny. Dziwne, bo w tym wieku to raczej chłopcy nalegają na fizyczny kontakt. Jeszcze to pamiętała.
Ze smutkiem pomyślała, że to dokładnie tak jak w jej związku z Olem – to ona, mimo że jest po pięćdziesiątce, wciąż o niego zabiegała, nadskakiwała mu. A on? Ostatnio wyraźnie jej unikał, choć przecież jeszcze niedawno łączyło ich coś prawdziwego. Nie można w kilka chwil przestać kogoś kochać. Przecież to nie działa jak włącznik światła, miłość nie zniknie, gdy zrobi się pstryk. A może tak naprawdę nigdy jej nie kochał?
Wstała i ruszyła przez mostek, kończąc ten żenujący pokaz jednostronnego uczucia. Młodzi automatycznie odskoczyli od siebie, robiąc jej miejsce. Ukłonili się jej. W końcu była prawie najważniejszą osobą w Mille. Minęła ich z poczuciem wyższości. To miasto nigdy się nie zmieni, pomyślała, gdy znalazła się już przy domu kowala Janka. Tutaj hierarchia ustawia relacje. I władza, która należy się tylko wybranym. A jej się należy − nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości.
Gdy mijała dom Janka, w głowie zaplątała się jej jedna z biblijnych sentencji: „Pycha chodzi przed upadkiem, a wyniosłość ducha przed ruiną”. Zatrzymała się i zapaliła papierosa. Spojrzała w dal, na drogę prowadzącą do rynku.
Nie pozwoli sobie wmówić, że jest gorsza. Nigdy.
WARSZAWA
Maria Bielska zakończyła połączenie na Skypie. Nareszcie koniec roku szkolnego, pomyślała i postanowiła to uczcić lampką białego wina. Żadnych uczniów, testów, lekcji i dukania. Koniec z angielskim na najbliższy czas.
Nalała wino do kieliszka, wrzuciła kostkę lodu i otworzyła pocztę e-mail. Postanowiła po raz kolejny przeczytać wiadomość od Joanny Walczak. Przyjaciółki, która miała przyjechać do Polski na jakiś czas. Jak zawsze w takich sytuacjach, pisała do Marii. „Proszę, bądź moją asystentką”; „Tylko Ty się do tego nadajesz!”. Przy okazji nie szczędziła ciepłych słów, które − choć nigdy tego nie przyzna − Maria czytała po kilka razy. „Lubisz być lubiana, a nie jesteś jak wystawa, nie musisz się podobać wszystkim, zajmij się czymś porządnym!”, tymi słowami wiele lat temu matka skwitowała jej nieudolny występ w domu kultury. Kilkuletnia Mania myślała, że zostanie wielką aktorką. Wtedy, jako jedyna, nie zebrała braw; z nerwów zapomniała kwestii i czerwona uciekła w kulisy.
Tak, chciałabym się podobać, pomyślała Bielska, czytając po raz kolejny maila od przyjaciółki – lubię być lubiana, każdy lubi, i nie zamierzam się tego wstydzić!
Zerknęła na stojące na regale zdjęcie rodziców.
– Na zdrowie! – Uniosła kieliszek, stuknęła w plastikową ramkę i upiła spory łyk zmrożonego wina. − Show must go on! – dokończyła i zerknęła na godzinę przylotu aktorki Joanny Walczak, którą oczywiście odbierze z lotniska. To będzie wspaniały czas! pomyślała i w doskonałym nastroju postanowiła przejrzeć ciuchy. Nie może przecież odebrać Aśki z lotniska i towarzyszyć jej później w dresach. Znowu przypomniały się jej słowa matki: „Pamiętaj, żebyś nigdy nie nosiła dziurawych skarpet, bo jak coś ci się stanie, to będzie wstyd na pogotowiu”.
Zaśmiała się i zerknęła na swoje bose stopy w klapkach. Ale co ma mi się stać? zganiła się w myślach i wróciła do przeglądania zawartości szafy. Nie miała zbyt wielu eleganckich ciuchów. W ogóle miała mało ubrań, i to raczej sportowe. I żadnej dziurawej skarpetki.
LOS ANGELES
Joanna Walczak siedziała na lotnisku LAX i niecierpliwie zerkała na komórkę. Miała wrażenie, że te cholerne minuty ciągną się w nieskończoność. Poprawiła kapelusz i okulary, którymi miała zamiar się zasłaniać na warszawskim Chopinie. Tutaj nikt nie zwracał na nią uwagi, tam jej przyjazd będzie wydarzeniem. Mimowolnie się wyprostowała. Tak, tam będzie kimś!
Postanowiła jeszcze raz przejrzeć plan działań w Warszawie. Z bagażu podręcznego wyciągnęła fioletowy notes w skórzanej oprawie i przemknęła wzrokiem po zdaniach zapisanych drobnym pismem. Lubiła wywiady w polskich telewizjach − dziennikarze traktowali ją jak prawdziwą gwiazdę; w końcu obecnie jest najbardziej utytułowaną aktorką w Hollywood. Zagrała epizody w kilku ważnych filmach, była na rozdaniu Oscarów, jej zdjęcia ze Spielbergiem obiegły wszystkie możliwe media społecznościowe w Polsce i w Stanach. Dlatego na Okęcie może wejść z otwartą przyłbicą! – Odruchowo podniosła głowę. Oby tylko Mary stawiła się punktualnie. Na wszelki wypadek wyśle jej jeszcze jedno przypomnienie.
Schowała notes i wyjęła czytnik. Kindle to jej okno na świat. Uwielbiała czytać, szczególnie polskie kryminały, dlatego cieszyła ją coraz większa dostępność e-booków. Teraz jednak była skupiona na reportażu Marty Witeckiej, Mrowisko, czyli nie jesteś mile widzianym gościem, na podstawie którego miał powstać film z jej udziałem. Gdy przeczytała wiadomość od reżysera, Nikodema Nikulskiego, była pewna, że główna rola − Katarzyny Piecowej − należy się jej. Miała nadzieję, że sfinalizują rozmowy z producentem i już zupełnie na serio będzie mogła wpisać zdjęcia w swój kalendarz.
Była bardzo ciekawa tego miasteczka.
Mille. W dwudziestym pierwszym wieku ludzie wciąż wierzyli tam w klątwę. Jak to możliwe? Natychmiast zapragnęła się tam znaleźć, porozmawiać z mieszkańcami, dokładnie obejrzeć wszystkie ścieżki swojej bohaterki. Nie wierzyła w słowa Witeckiej, która pisała w swoim reportażu, że to nie jest przyjazne miejsce, i ostrzegała, by nie wybierać się tam na dłużej. Chyba że na własne ryzyko, bo tak naprawdę nikt nie był mile widzianym gościem.
WARSZAWA
Marta Witecka patrzyła ze zdumieniem na swoje pomarańczowe walizki. Zmieściło się w nich wszystko, co chciała zabrać na dłużej. W sumie niewiele. Miała prawie czterdzieści lat, a jej życie zmieściło się w dwóch walizkach. A teraz wszystko miało się zmienić. Miała zacząć życie na nowo − z Jankiem, z którym wcześniej tylko, z powodów niezależnych od siebie, nieudolnie próbowała stworzyć związek. Miała zamieszkać w Mille.
Jej reportaż o miasteczku spotkał się z dużym zainteresowaniem czytelników. W internecie czytała, że do Mille zaczęli przyjeżdżać turyści. To ją ucieszyło. Może jednak sporo się zmieniło. Może to zupełnie nowe miejsce, nareszcie wolne od klątwy i jej konsekwencji. Wolne od śmierci, z którą tam się spotkała.
Miała taką nadzieję i z tym nastawieniem dopychała jeszcze kilka książek, bez nich nie mogłaby wyjechać. Gdy zerknęła na biblioteczkę, poczuła coś dziwnego. Obleciał ją irracjonalny strach.
A może już tu nie wrócę?, pomyślała i potrząsnęła głową. Nie powinna tak myśleć. Nie ma nic gorszego niż samospełniająca się przepowiednia.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI