Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Młode małżeństwo z Polski, które cudem ratuje się z katastrofy lotniczej, trafia w pełen konfliktów świat wojny domowej, niewolnictwa, islamu. Bez nadziei powrotu, zapomniani przez świat, uznani za zmarłych, walczą o każdy kolejny dzień życia. Rozdzieleni, z niewiedzą o losach ukochanej osoby, próbują na własną rękę dostosować się do warunków, przetrwać. Ona, w obozowej niewoli, zajmuje się podstawowym kształceniem dzieci przeznaczonych na sprzedaż. On, wśród skazańców, wykonuje niewolniczą pracę w kopalni złota. Jedyna osoba niewierząca w ich śmierć organizuje nielegalną ekipę poszukiwawczą, która dostaje się w sam środek działań wojennych. Czy bohaterowie nie popełnią błędów? Czy miłość będzie trwalsza niż załamanie? Czy jeszcze się spotkają i wrócą kiedykolwiek do Polski? Powieść przygodowo-awanturnicza z wartką akcją osadzoną na gorących piaskach pustyni. W tle autentyczne problemy i dramaty współczesnego Sudanu.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 8 godz. 55 min
Lektor: Roch Siemianowski
ROBERTPREYS
TAJEMNICE
SAHARY
Projekt okładki
Tomasz Maroński
Korekta
Jolanta Marciniak
©RobertPreys
©WydawnictwoRobertPreys
Warszawa2023
Wydaniedrugie
ISBN978-83-970277-0-1
Wpodziękowaniuzadarżyciaksiążkędedykujęrodzicom,
AureliiiRyszardowiKowalczykom
synRobert
Zanim pochłonie Państwa powieść, chciałbym tytułem wprowadzenia napisać co nieco na temat kraju, w którym toczy się jej akcja, ponieważ tłem dla niej jest nie tylko przyrodaAfryki,aleprzedewszystkimbudzącaniepokójświatasytuacja społeczno-polityczna Sudanu.
To największe terytorialnie państwo kontynentu afrykańskiego ma przeszło dwa i pół miliona kilometrów kwadratowych powierzchni. Zamieszkuje je ponad czterdzieści milionów ludzi zróżnicowanych wyznaniowo i etnicznie. Mówi się tu stu trzydziestoma językami i narzeczami (arabski jest językiem oficjalnym).
Od czasu uzyskania niepodległości, czyli od 1956 roku, krajem targają wojny domowe o różnym nasileniu i obszarze działań.
Ustanowiona władza, głównie złożona z większości arabskiej, wszelkimi sposobami usiłuje wprowadzić w całym kraju islam jako religię obowiązującą, a także prawo szariatu. Przeciwstawia się temu głównie ludność murzyńska południowego Sudanu, a jej radykalne ugrupowania (Sudańska Ludowa Armia Wyzwolenia i Ruch Sprawiedliwości i Równości) podjęły działania zbrojne.
Wojna domowa nie pozwala na rozwój gospodarczy ani społeczny państwa. W następstwie wśród ludności cywilnej szerzy się nędza i głód.
Międzynarodowa pomoc humanitarna organizowana w latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych w znacznym stopniu poprawiła podstawowe warunki życia ludności. Polacy także mieli w tym swój udział. W ramach działań powołanej przez Janinę Ochojską Polskiej Akcji Humanitarnej zbudowali tam wiele tak potrzebnych do życia studni.
Jednak rząd w Chartumie zakazał organizacjom humanitarnym działalności na terytorium południowego Sudanu. Przyczyniło się to, wraz z klęską suszy, do masowych migracji ludności.
Jednym z obszarów o największej liczbie obozów dla uchodźców był Darfur. Tysiące ludzi umierało tam z głodu i chorób.
Rząd Sudanu do zwalczania buntowników (niezależnie od wykorzystywania regularnej armii) powołał również oddziały milicji arabskiej składające się głównie ze zwerbowanych koczowników nazywanych dżandżawidami, czyli „jeźdźcami”, którzy ze szczególnym okrucieństwem mordowali mieszkańców prowincji, palili wioski. Milicja ma za zadanie utrzymanie władzy i wprowadzanie prawa szariatu. Dokonuje też czystek etnicznych i porwań ludności w niewolę.
Sudan, pomimo zaprzeczeń rządu, należy do krajów o największej liczbie uprowadzeń ludzi w celu handlu żywym towarem.
Akcje milicji arabskiej i działania wojenne pochłonęły ponad dwa miliony ofiar wśród ludności cywilnej. To największa liczba od czasu zakończenia II wojny światowej.
W kwietniu 2007 roku Międzynarodowy Trybunał Karny w Hadze wydał nakaz aresztowania lidera milicji arabskiej Aliego Kushayba oraz ówczesnego ministra spraw wewnętrznych Sudanu Ahmada Haruna. W marcu 2009 roku taki sam nakazwydanonaprezydentaSudanuOmaraHassanaBashira. Główne zarzuty dotyczą zbrodni wojennych i zbrodni przeciwko ludzkości.
Panowało przekonanie, że rodząca się demokracja i względnastabilizacja,którazaistniaławramachdotychczasowego porozumienia pokojowego, może stworzyć klimat do prowadzenia społecznego dialogu i w konsekwencji porozumienia.
W kwietniu 2010 roku Bashir wygrał jednak przeprowadzone z rażącymi nadużyciami wybory powszechne i wprowadził dyktaturę.
Niestety działania ONZ w celu wymierzenia sprawiedliwości napotykają zdecydowany sprzeciw Ligi Arabskiej i stałychczłonkówRadyBezpieczeństwa,doktórychnależąChiny i wstrzymująca się od poparcia tych działań Rosja.
GłówniedziękiadministracjiamerykańskiejzaprezydenturyBuschaudałosiędoprowadzićdopodpisaniaw2005roku porozumieniapokojowego,namocyktóregoPołudnieotrzymałoautonomięiswojemiejscewewładzachcentralnych.Jednakporozumienieniejestrealizowanewsposóbzapewniający równość stron.
Niemniej jednym z najważniejszych postanowień układu jest plan przeprowadzenia w 2011 roku referendum na temat podziału państwa i utworzenia niezależnego Południowego Sudanu.
Istniejąjednakobawy,żebezwzględunawynikreferendumzawszebędziestronaniezadowolonaidążącadozmiany sytuacji w państwie.
CzyArabowiepozwoląnaoderwaniesięPołudnia,gdzie występują największe w Sudanie złoża ropy naftowej?
Międzynarodowiekspercisązgodni.Referendumdoprowadzidokolejnejwojnydomowej,aświatuniepotrzebnajest następnaSomalia.Dlategosąpropozycjeprzełożeniareferendum o kolejne trzy lata.
Nie odwracajmy się od Sudanu. Jego sytuacja nie jest wyłącznie problemem Afryki, to dotyczy nas wszystkich, którzy jesteśmy obywatelami świata.
RobertPreys
Kadłubsamolotuznówzadrżał,anadgłowamiponownie zapalił się napis: ZAPIĄĆ PASY. „To dzieje się zbyt często, coś się chyba psuje” – pomyślała kobieta i spojrzała przez okno.Pogodynazewnątrznieudałosięocenić,przynajmniej zperspektywypasażera.Byłociemno,conormalnewśrodku nocy. Czuła się jak w studni bez dna, jak w czarnej dziurze.
– Możesz zasnąć? – dziewczyna wtulała się w ramię siedzącego mężczyzny. – Cholerne oparcie! – walnęła dłonią w wystającą poręcz fotela, która uciskała ją w żebro.
– Nawetkoalabyniezmrużyłoka.Wszystkosięwemnie trzęsie,jakbymsunąłdeskorolkąpokocichłbach.Wiesz,czytałem gdzieś, że nad Afryką są takie silne prądy powietrzne,
żehuragantoprzytympestka.
– W górze?
– Tak,przechodząnawysokościponaddziesięciutysięcy metrów.Zdajemisię,żegdynastakrzuciło,tobyłowłaśnie cośtakiego.Odtamtejporyniemożemyodzyskaćpłynności lotu.
– Wiktor, przestań! To wcale mnie nie uspokaja. Porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym.
Naglesamolotopadłwdółniczymwindazerwanazliny. Trwało to sekundę, może dwie. W tym czasie pułap lotu obniżył się o kilkadziesiąt metrów.
– Ojasna…!–chłopakzatkałdłoniąusta,ażołądekjego znalazł się gdzieś pod językiem. – Już dobrze, ale takie skoki mniewykończą–złapałkilkaoddechówipróbowałwykrzywić usta, aby choć trochę przypominały uśmiech bohatera.
– Tojużdwatygodnieodnaszegowesela.JaksięCzujeszwnowejroli?–spytałakobieta.
Wiktorstarałsięopanowaćmdłości.Oddychałgłęboko. Próbowałpodkręcićjeszczemocniejnawiewpowietrza,alesię nie udało. Był już nastawiony na maksimum.
– Powiem szczerze, że bardziej odpowiedzialnie. Choć jeszczedomnietoniedotarło.Twójojciecdosadniemizasugerował, abym się tobą opiekował.
– Tatazawszemiałbzikanamoimpunkcie.Nocóż,jestem jego oczkiem w głowie, ale Olga nadal traktuje cię jak młodszego braciszka.
– Olga! Olga to… to indywidualność, klasyka nadopiekuńczejmiłościsiostrzanej.Mogłabybyćprawnikiem,idealnie się do tego nadaje, a ja powinienem się zająć czymś bardziej luzackim.Wkońcutoonapchnęłamnienaprawo,asamazajęła się reklamą.
– No nie gadaj, zrobisz aplikację i będziesz miał dobry zawód.
– Tak,tylkotrzebasięnaniądostać,przeżyćizdaćegzamin.Potemzałapaćsiędokancelarii,apóźniej,jakbędzietrochę szczęścia, założyć własną i szukać, szukać klientów. Na razierozwijamytenbiznes,naktórymmamytrochęzarobku. Jak widzisz, nie wychodzimy na tym tak źle. Ludzie chętnie piją rano mleko i chrupią ciepłe bułki. Jak tak dalej pójdzie, zaczniemydostarczaćpoddrzwikażdegorankanietylko mleko,aleiwędlinę,gazetyiwszystko,czegobędąchcieli.Dostawaoporanku.Jesteśwkapciach,wpieleszach?Amożew piżamie?Śniadanieczekapoddrzwiami–Wiktornapoczekaniuukładałsloganyprzydatnewdziałalności,jakąprowadził. – Tylkoże wstajesz o drugiej w nocy i chodzisz smętny
do wieczora.
– Kochanie,hurtowniepracująwłaśnieotejporze,nicna tonieporadzę.Typrzecież,jakwróciszzpracywbanku,masz całąpapirologięnagłowie.Aobiecałemtwojemuojcu,żedokończyszstudia.Więcnielitujsięnadmoimlosem,twójwcale nie jest lepszy.
– Muszęsięociebietroszczyć,abyśmiałsiłęnawszystko.
– Taaak. To troszcz się, troszcz – położył dłoń na jej udzie, przycisnął, aż poczuł puls. Chciał ją pocałować, ale w tym momencie samolotem targnęła jakaś siła i oboje zamarli w bezruchu.
– Mamjużdość.WujekmiałgestztąwycieczkądoRPA, tylko szarpnął się nie za zbytnio. Znalazł najtańszą z możliwych. Na samo dotarcie na wybrzeże południowej Afryki i z powrotemstracimypołowęczasu,jakimamynacały wyjazd.
– Achwaliłsięnaweseluswymprezentem,jakbytomiała byćpodróżdoraju.Lidka,maszwspaniałegowuja.Tonic,że znalazł najtańsze w Niemczech biuro podróży. Sam fakt, że lecieliśmyzprzesiadkąweFrankfurcie,towidoczniedlaniego już coś znaczącego. Doceń i korzystaj – delikatnie poklepał dłoń ukochanej.
– Wiktor, zobacz! – szeroko otwarte oczy dziewczyny wpatrywały się w okienko samolotu.
– Pewnie światło sygnalizacyjne… chyba – mężczyzna próbowałwyjaśnić,cotozabłyskiodbijająsięłunąodskrzydeł maszyny.
Drżeniekadłubawzmagałosię,awstrząsysprawiaływrażenie,że tylko jakaś magiczna siła trzyma wszystko w kupie.
– To dlatego, że siedzimy na samym końcu. Jak chcesz, przesiądziemy się gdzieś bliżej. Jest parę wolnych miejsc.
– Nie, przynajmniej lecimy sami, tam też na pewno nie jest lepiej – odpowiedziała Lidka.
Napis: ZAPIĄĆ PASY migał bez ustanku. Samolotem targałakolejnafalawstrząsów,drgańiBógwie,czegojeszcze. Nagle światła zgasły i nastała kompletna ciemność, przerywanajedynieimpulsamisygnalizacyjnegoświatłazewnętrz-
nego.Pochwiliionoznikło.
– Wiktor!–palcedziewczynywpiłysięnerwowowramię męża.
– Totylkochwilowe,proszęsięniebać–świecącniewielkimi latarkami, stewardessy przechodziły między fotelami i próbowały uspokajać pasażerów.
Wkońcuzapaliłosięawaryjneoświetleniepodłogowe,a zgłośnikadobyłsięgłos:„Tumówikapitan.Mamyniewielką awarięsystemuelektrycznego.Proszęozachowaniespokoju, nie ma żadnego powodu do obaw. Pozostałe najważniejsze systemy są sprawne, również awaryjne. Działają bez zastrzeżeń.Przepraszamyzachwiloweniedogodności.Owszystkim będąpaństwoinformowaninabieżącoprzezpersonelpokładowy.ObecniejesteśmynadterytoriumCzadu.Przelecieliśmy nadSaharą,gdziewystąpiłysilnejaknatęporęrokuprądypowietrzne wywołujące turbulencje. Przewidujemy lądowanie na lotnisku w Johannesburgu za około pięć godzin.”
– Zrozumiałeś, co mówił? – zapytała Lidka.
– Dobrze,żepowtarzapoangielsku,boponiemieckuani trochę nie rozumiem.
– Mógłbypopolsku,przecieżlecitutrochęnaszych.
– Kochanie, to niemiecki samolot, więc nie wymagaj cudów.Zresztąjaknierozumiesz,tonajlepiejobserwujpasażerów. Póki nie wpadają w panikę – jest dobrze.
– Ajakzaczną?Zimnomi.
– Chceszkoc?–WiktorpotarłramięLidii,przykręciłnawiew, który już nie działał, po czym rozejrzał się za obsługą. Nikogoniewidział.Kilkaosóbnarzuciłojużkocenasiebiei wyglądało na to, że z otrzymaniem kolejnego może być problem. Nacisnął kilka razy przycisk przywołujący obsługę, ale wszystkowskazywałonato,żeniedziała.Odpiąłpasfotelai ruszył w kierunku kokpitu. Nim dotarł do połowy drogi, z bokuwyskoczyłastewardessaistanowczonakazaławrócićna miejsce.Nasugestieokocuodpowiedziałacoś,kręcącprzeczącogłową.Jużmiałwracać,gdynagłyskokwysokości spowodował,żepodłogaumknęłamuspodstópiuderzyłboleśnie barkiem o schowek pod sufitem. Po chwili wyczuł, że samolot z wysiłkiem próbuje się wznieść. Szybko dotarł do swojegomiejscazgrymaśnąminą,któramówiła,żeniezałatwił nic ciepłego.
Huk,wstrząsiszarpnięcie.Samolotprzechyliłsięnalewe skrzydło i zaczął opadać.
– Co się dzieje? – oczy Lidki wyrażały przerażenie.
– Chybaniejesttakdobrze,jakmówiłkapitan.
Wiktor wczuwał się całym sobą w każde drgnienie maszyny.Chciałwniknąćswymsystememnerwowymwsystem czujnikówiaparaturysamolotu.Nasłuchiwałstukotów,łomotówiwszelkichniepokojącychodgłosów.Byłotegojednakza dużo.
– Słyszysz? Tak jakby… Mam wrażenie, że lecimy z wyłączonymjednymsilnikiem,adrugipracujenawyższychobrotach.
– Niewiem,chybadlamniezadużotychwrażeń.Wiktor, najchętniej wysiadłabym z tego latającego pudła.
Samolotwyrównałlot,położyłsiędelikatnienalewejburcieimiarowonabierałprędkości.Pochwiliponowniezgłośników pasażerowie usłyszeli głos kapitana.
– Coon mówił?– upewniałasię Lidia.
– Kair!ZawracamydoEgiptu.Tammająserwisipodrobnej naprawie polecimy dalej.
– Drobnej! Ten złom ledwo się trzyma kupy. Dalej nie lecę, z Kairu wracamy do domu.
– Kochanie,zapewnetonaprawdęcośdrobnego.Lepiej sprawdzić niż ryzykować. Może dadzą jakiś inny samolot.
– Jawracam!
– Szkodawycieczki.Lidka,naprawiąipolecimydalej.
– Jakchcesz,lećsam.Jawracam.TotychciałeśdotejzakichanejAfryki.
– Teraztomojawina.
– Nie, ale tak naprawdę to ja nie lubię wyjeżdżać. Wolę byćztobąwnaszymmieszkanku.Terazbyśmysobieleżeliw łóżeczku i…
– Tymojasardynko.Izatociękocham.
– Olga,jaknasodwoziłanalotnisko,miałajakieśzłeprzeczucia. Próbowała nas odwieść od tej podróży. Chciała, abyśmy razem z jej chłopakiem pojechali w góry.
– Onazawszejesttaka.Wewszystkimwidzizagrożenie. Najlepiejwprowadziłabysiędonasinadzorowałanaszemałżeństwo.
– Niemówtak. Chciałabymmiećtaką siostrę.
Obajpilociwpełnymskupieniustaralisiędotrzećdonajbliższegolotniska,któremogłobydysponowaćjakimikolwiek warunkami umożliwiającymi odpowiednie zajęcie się pasażeramiimaszyną.Bylidoświadczonymilotnikami,aczęstetrasy do Afryki nauczyły ich wiele.
– Ludwig,niedolecimydoKairu.Nienatym,conampozostało.Muszęzmniejszyćmoc,boprzeciążęsilnikibędziemy jak szybowiec.
– TocośnadwybrzeżempółnocnejAfrykiniebyłotylko wiatrem.Szkoda,żeniemogęprzyjrzećsięzbliskauszkodzeniom.Większośćsystemówalboniepracuje,albojesteśmyna awaryjnych. Nigdy nie spotkałem się z czymś takim.
– Nawet dokładnie nie mogę ustalić, gdzie jesteśmy – stwierdził Hans. – Chyba gdzieś nad północnym Sudanem – dodał.
– NawiążłącznośćzAl-Chartumem,musząnasprzyjąć.
– Wolałbymnietam.
– Hans,niemamywyboru.
Nielicznepracującewskaźnikidałyznaćokolejnymproblemie. Sytuacja stawała się trudna. Można by rzec, że nawet tragiczna.
Temperaturasilnikaszybkowzrastała.Kapitanzdawałjuż sobie sprawę, że może dojść do eksplozji, toteż zmniejszył moc do minimum zapewniającego w miarę stabilny lot.
– Personel,proszęprzygotowaćpasażerówdoawaryjnego lądowania.LądujemywSudaniena…naterenachpustynnych.
„Chyba”–dodałwmyślach.
Jaktylkopersonelpokładowyprzystąpiłdodziałania,kapitan w komunikacie dla pasażerów oznajmił, gdzie obecnie się znajdują. Że lądowanie, choć awaryjne, nie powinno być trudne i że tuż po nim należy opuścić jak najszybciej pokład samolotu.
Lidka po raz kolejny nerwowo wpiła paznokcie w Wiktora.Ludziegłośnorozmawiali.Jedniwyciągalicośzeschowków,innisiedzieliprzerażeni,możesięmodlili.Obojeśledzili tencałyzgiełkzeświadomością,żesami,będącztyłu,niesą przez nikogo obserwowani.
– Wartobyło–rozmarzyłsięWiktor–choćdlatychkilku chwil warto było być z tobą.
– Ibędąjeszczenietylkote.Przytul mnie.
Objął ją najczulej, jak tylko potrafił, spróbowali schylić maksymalniegłowydokolan.Gdybysiędało,zamienilibysię najchętniej w jeden kłębek.
Samolot schodził coraz niżej i niżej. Za oknem – czarna dziura.Wewnętrznieczuli,żemaszynapowinnajużlądować. Ale było inaczej. Wydawać by się mogło, że samolot jest tuż nad ziemią, a on jeszcze leci i leci.
„Niech to się już skończy. Gdzie ta cholerna ziemia?” – myślałWiktor.„Przecieżlądowanieniemożetrwaćwiecznie. Amożejużnieżyjemyitakwyglądaczyściecdlatych,cospadają?”
Nagle samolot uniósł w górę kokpit, a z silników wydobyłosięostatnietchnieniemocy.Chciałprzyśpieszyć,wznieść się, ale było za późno.
Pilot najwidoczniej dojrzał jakąś przeszkodę i próbował wostatniejsekundziepoderwaćmaszynę,abynadczymśprzelecieć.
Uderzeniebyłotakgwałtowne,żepasażeramiszarpnęło wewszystkichmożliwychkierunkach.Przeciążeniespowodowało, że Wiktor w ułamku sekundy poczuł wszystkie kości i kosteczki. Stracił orientację. Adrenalina wybuchła w jego organizmieztakąsiłą,żeniemiałświadomościwłasnegociała. Uderzenie,gniecenie,wstrząs,utratajakiejkolwiekrównowagi – wszystko naraz. Ponowne uderzenie – i znów to samo. Pustkawmózgu.Zanimzrozumiał,cosiędzieje,odczułnienaturalność pozycji swego ciała. Zwisał głową w dół uczepiony na pasach od fotela.Żył, chciał otworzyć oczy, ale… miał je otwarte. Ciemność. Lidka! Co z Lidką?
Trzymał ją przed chwilą tak kurczowo, a teraz nie wie, gdzie jest.
Huk eksplozji, blask ognia i uderzenie rozgrzanego powietrza. W efekcie to coś, w czym jeszcze tkwili, zmieniło swoją pozycję i szarpnęło znacząco, przypominając o bólu, który był tłumiony przypływem adrenaliny. Zrobiło się dość jasno.
– Wiktor,Wiktorjesteś?Wiktor!
– Jestem–próbowałpodciągnąćLidiędosiebie,alefotel zawisł na czymś. – Odepnij pas! – krzyczał do niej.
Po chwili oboje wypełzli z czegoś, co do niedawna było ogonemmaszyny.Staliobokpotrzaskanegofragmentuwraku. Bylisami.Resztasamolotupooderwaniusiętylnejczęścipoleciała jeszcze kilkaset metrów dalej.
Wspięlisięztrudemnaniewielkiewzgórze,zktóregorozprzestrzeniałsięokropnywidok.Płomieniesięgałykilkunastu metrów.Dymzasłaniałwszystko,comogłojeszczeprzedstawiać resztki maszyny.
Obejrzeli się za siebie. W dole widać było ocalałą część samolotu, w której przeżyli katastrofę. Dalej było kolejne wzniesienie.
– Pewniemaszynazahaczyłaotenwzgórek–powiedział Wiktor.
W blasku ognia wydmy wyglądały jak bezkresne fale na oceanie, tylko że tu wszystko było z piasku.
– Zostań.Japójdęzobaczyć,możekomuśtrzebapomóc.
– Nie,idęztobą–nieczekającnaodpowiedź,Lidkaruszyła.
Jeszcze przez długi czas nie mogli zbliżyć się do wraku samolotu. Duszący dym wgryzał się w gardło jak rozgrzana smoła. Krążyli wokół miejsca katastrofy. Wybuch rozrzucił szczątki maszyny w promieniu kilkuset metrów. Widok był okropny:palącesięidymiącekawałkikadłuba,opon,bagaży, ciał.
Nieopodal usłyszeli jęki. Podbiegli. Spod tlącego się kawałka obudowy wystawały czyjeś nogi. Po strzępach ubrania możnabyłosądzić,żetojedenzpilotów.Obojeztrudemwyciągnęli rannego i odwlekli na bezpieczną odległość. Mężczyzna cierpiał. Z jego barku wystawała potrzaskana kość.
– Co znim zrobimy?
– Uciskaj ranę, a ja spróbuję wepchnąć kość do środka, inaczej wda się zakażenie – zdecydował Wiktor.
Rannyjęknąłzbólui zemdlał.
– I co teraz?
– Nic,przynajmniejprzezjakiśczasniebędzieczułbólu. Poszukajmy,możektośjeszczeprzeżył.Lidka,rozejrzyjsięza czymś,comożesięprzydaćnaopatrunki,zajedzeniem.Zanim ktoś tu przybędzie z pomocą, może upłynąć wiele godzin.
– Godzin?
– TonieAmeryka,tutajwszystkomożetrwaćdużodłużej…
Wkrótceoboje,wyposażeniwniewielkąilośćprzydatnych przedmiotów, zajęli się dokładniejszym opatrywaniem rannego.
– Co tu się stało? – usłyszeli zza pleców czyjś głos. Wiktorpoderwałsięnatychmiastiujrzałstojącąnieopo-
dalnawydmiesmukłąpostaćodzianegowciemnątunikę Araba.
– Katastrofa, była katastrofa – mówiąc to, chłopak próbowałrękązakreślićcały obszarzporozrzucanymi szczątkami.
– Czyktośjeszczeprzeżył?–dopytywałsięnieznajomy, nie wykonując żadnego kroku naprzód.
– Nie,raczejnie.Sprawdzaliśmy,zresztąniewiem.
Naskinieniegłowyprzybyłegokilkapostaciwyłoniłosię zciemnościipobiegłonamiejscekatastrofy.DoArabadołączyłojeszczetrzechmężczyzn.Podeszliwszyscybliżejiprzypatrywali się dokładnie ocalałym.
– Acoznim?–nieznajomywskazałnarannego pilota.
– Nieprzytomny, stracił dużo krwi. Ma złamane ramię i obojczyk. I chyba obrażenia wewnętrzne.
Dłuższą chwilę wszyscy przypatrywali się poczynaniom grupy, która kręciła się wśród porozrzucanych części samolotu.
– Oni plądrują ocalałe bagaże – wzdrygnęła się Lidka. Wiktorchciałcośpowiedzieć,alezanimtouczynił,przy-
byszoznajmił:
– Idziecieznami.
– Lepiejzostaniemytutaj,zapewnepomocjestjużwdrodze.
– Nieprzeżyjecienawetjednegodnia.Nimktokolwiektuprzybędzie,minietydzień. Chartumjest daleko.
– Chartum! Zabierzecie nas do Chartumu? – zapytała Lidka.
Nieznajomy nic nie odpowiedział. Spojrzał tylko z pogardą na kobietę i dał znać, aby się zbierali.
– A co z nim? – zapytał Wiktor.
Arabpodszedłdonadalnieprzytomnegopilotaiprzyjrzał sięmudokładniej,poczymrozejrzałsiępookolicyiwyciągnął wbitąnieopodalwpiachmetalowąruręprzypominającądługą laskę.Wmgnieniuokawykonałzamachiześwistemuderzył wgłowęrannego,wgniatającrozłupanączęśćczaszkidowewnątrz. Rannym mężczyzną targnęły drgawki. Po chwili poruszył się jeszcze dwukrotnie i skonał.
Lidkaotworzyłausta,niemogącwydobyćsłowa.Wiktor spojrzałnasprawcęokrucieństwaizdałsobiesprawę,żekażdy uzna,żeśmierćtegoczłowiekanastąpiłazpowodukatastrofy. Tylko oni byli świadkami morderstwa.
– Jemu już nikt nie mógł pomóc. Niech Allah ma go w opiece–zcałkowitymspokojemArabodwróciłsięodzwłok i ruszył w kierunku wydm.
– Widziałeś,coonzrobił?–Lidiazniedowierzaniemkręciłagłową,idączmężemzaprowadzącymichnieznajomym.
Wkrótce,zakolejnąwydmą,ujrzeliwblaskuksiężycaorszakludziiwielbłądów.Napolecenieprowadzącegoichczłowiekazrobiłosięniewielkiezamieszanie.Poderwanosiedzące wielbłądy,poprzenoszonopakunkiiniebawemjednozmniej obładowanych zwierząt było do dyspozycji gości.
– Jamamnatocośwsiąść?–Lidkawskazaładużegowielbłąda, który klęczał nieopodal.
Arabdałimznać,żeporawdrogęinieczasnadyskusje. Karawanaruszyła.Przezjakiśczasposuwalisięspokojnie, czekającnaprzybyciepozostałychczłonkówgrupy.Gdytamcijużdołączyli,wielbłądyruszyłyszybciej.
– Mamwrażenie,żeuciekamy–Wiktorledwowybełkotał, uważając, aby przy kolejnym podskoku nie ugryźć się w język.
Lidka, przytulona do jego pleców, trzymała się i jego, i wielbłąda ze wszystkich sił. Zwierzak, przyzwyczajony do dźwiganiaciężarów,nawetniestwarzałwrażeniazmęczonego. Pokilkugodzinnejjeździetempozmalałoprawiedozera.Powolisnulisiępofalachpiasku.Karawanaskładałasięzośmiu ludzi i kilkunastu wielbłądów. Każde ze zwierząt objuczone byłodużymitorbami,skóramiibukłakami.Niktsięnieodzywał.Arabowieokrzykamiibacikamipopędzaliwielbłądy,jeśli te zwalniały.
– Możeniedługostaniemy.Takmisięklejnotypoobijały, że czuję, że straciły na wartości – narzekał Wiktor. – Kiedy postój? – zapytał wyprzedzającego go jeźdźca.
Ten nawet nie spojrzał na niego. Popędził zwierzę na czoło karawany.
Lidia ocknęła się z półsnu i rozglądała się po okolicy. Słońcejużwschodziłoiczułosięzkażdąminutąwzrosttemperatury.
– Wszystkosięwemnietrzęsie–stwierdziła.–Atenwielbłąd coraz gorzej cuchnie. Jak myślisz, długo jeszcze? Może spytasz?
– Próbowałem,jakdrzemałaś,aleoprócztego,zktórym rozmawialiśmy, chyba nikt tu nie mówi po angielsku.
– Ja drzemałam? Chyba żartujesz, za skarby nie mogłabymusnąćnatymwehikule.Takbuja,żeszybciejnabawięsię choroby morskiej niż zasnę.
– Skorotakmówisz…–skomentowałWiktor.
Ztyłurozległosięzawołanie,poczymwyprawastanęła. Kilku mężczyzn podjechało do wzywającego ich i coś pokazującegoAraba.Padłykrótkiekomendyicałakarawanazatoczyłakrąg.Chwilaodpoczynkunastałanieoczekiwanie.Wiktor i Lidka z wielką ulgą zeskoczyli z wielbłąda. Podeszli do małego zgromadzenia i przypatrywali się wszystkiemu z pewnej odległości.
– Wyglądanato,żegarbuszachorował.Całyjestmokry, jakby miał gorączkę, a wywalony jęzor sięga mu do kolan.
– Szkoda go – ubolewała Lidia – mam wrażenie, że jest bardzo zmęczony.
Kilku mężczyzn zaczęło zdejmować pakunki z chorego zwierzęcia.Niktnanimniejechał,aleilośćtowarów,jakądźwigał, była bardzo znaczna. Dało się zauważyć, że Arabowie mocnoprzejmowalisięwydarzeniem.Lamentowali,biadolili, drapali się po brodach. Przywódca grupy miał zapewne uzasadnione pretensje do odpowiedzialnego za zwierzę człowieka, że ten nie dostrzegł wcześniej objawów choroby.
Wiktorruszyłkilkakrokówiwyciągnąłręce,abypomóc wzdejmowaniubagaży.Dwajnajbliżsiludziespojrzeligroźnie na niego, ale na znak przywódcy dali spokój. Złapawszy pakunek, zachwiał się i upadł na kolana. Nie spodziewał się, że wniewielkimtobołkumożebyćcośtakciężkiego.Zerwałsię jednaknanogiizaniósłgowewskazanemiejsce.Zanimprzepakowano towar, upłynęła prawie godzina. Wiktor, zlany potem, padł przy siedzącej na piasku Lidii.
– Wody!–zawołał.
– Masz,alewypijtylkotrochę.Tozapasnadwadni.
– Ten bukłaczek? Przecież tu nie ma nawet połowy zawartości.Pewniektośwcześniejzniegojużpił,noitaskóra. Łee!
– Dostałam go od niego – kobieta wskazała głową naprzywódcę grupy – a na imię ma Abdul.
– OniwszyscytoAbdule–odpowiedziałzezgryźliwością Wiktor.
– Wieszco?TakwświetletonawetprzystojnytenArab.
Wysoki,postawny,urokliwywtejswojejszacie.
– Iśmierdzącymieszaninąnajmodniejszychperfumwielbłądzio-capich w wersji full wypas.
Podróżtrwałajeszczeparęgodzin.Słońce,nawetdlatubylców, piekło zbyt mocno. Gorąc, który lał się z nieba, był nie do zniesienia. Oboje jeszcze przed ruszeniem w drogę otrzymali galabije i chusty. Przywódca kazał im się przebrać.Terazdopieromogliocenić,jakprzydatnyjestprzytakiejspiekociestrójnoszonyprzezArabów.Skwardokuczałniewyobrażalnie. Oczy bolały od blasku, a powietrze było tak suche, że parzyło przełyk przy każdym oddechu. Cały zapas otrzymanej wody wypili w przeciągu paru godzin.
W końcu zarządzono postój i rozbito prowizorycznyobóz.
Wiktor poszedł na stronę. Nie miał siły, więc nawet ta zwykłaczynnośćsprawiałamuwieleproblemówizajmowała sporo czasu. Czuł, że nagrzany piasek parzy go, wsypując się do środka butów jak lawa. Dotknął dłonią ziemi: przypominała rozgrzany do maksimum kaloryfer. Była twarda, zbita, wysuszona i jałowa. Tylko tam, gdzie widniały wydmy, zapadała się, ale w większości nie przypominała piaszczystej pustyni. Jedna skorupa z niewielką ilością startej skały na powierzchni. Podczas całej podróży zaledwie w kilku miejscachzauważyłstercząceniczympowbijanepatykipojedyncze roślinycierniste.Suche,brzydkie,szarelubbrązowe.Nasam widok już kłuły.
Z wielkim trudem powłóczył nogami w stronę miejsca, gdziekilkaminuttemupozostawiłLidię.Prowizorycznybaldachimzkawałkaszmatydawałodrobinęosłony.Plecamido niegoprzysiadłnastopachAbdulimówiłcośdosiedzącejbokiem kobiety zapatrzonej w skraj padającego na stopy cienia. Wiktor,pochylony,podchodziłpowoli,gdynaglezauważyłdużą popielatą ropuchę zagrzebaną w piasku. Wyglądała tak, jakbyzachwilęmiałaskoczyćnaplecyAraba.Kiedyśwogrodzie rodziców otwierał studzienkę, aby włączyć wodę. Jakie byłojegozdziwienie,gdyzamiastzaworuchwyciłwłaśnietakiegoobrzydliwegopłaza.Żabyczęstochowająsięwwilgotnych,zacienionychmiejscach.WumyśleWiktorapojawiłosię pytanie:„Cotakawielkaropucharobinapustyni?”Podszedł jeszczedwakroki,nimdotarłodoniego,żetoniepłaz,agad. Wąż uniósł nieco łeb,cofając go. Teraz dopiero mężczyzna zauważył spiralnie naprężone ciało przygotowujące się do ataku. Nie było czasu na ostrzeżenie. Padł jak długi, łapiąc gada oburącz za głowę i przygniatając własnym ciężarem.
Arab,przekonany,żektośsięnaniegorzuca,odwróciłsię błyskawicznie i jednym ruchem wydobył spod galabii długi nóż w rodzaju kindżału. Wiktor trzymał węża ze wszystkich sił. Uniósł się na kolana i wyciągnął ręce przed siebie. Gad nawetwpołowieniezademonstrowałswojejdługości.Abdul jednymcięciemprzeciąłwężatużpoddłońmiznieruchomiałegochłopaka.Tenczuł,żechociażzostałamuwrękachtylko głowaikawałekjegotułowia,gadnadalpróbowałwyrwaćsię zdłoni.Mężczyznabyłsparaliżowanystrachem.Paszczazcharakterystycznymidwomarogaminadoczamiotwierałaiprzymykała się delikatnie. Chłopak mógł sobie tylko wyobrazić jadowe zęby, jakie szczerzyły się nadal w kierunku Araba.
Pochwiliwszyscyzbieglisięwokółnich.Wiktorzobrzydzeniemodrzuciłwężajaknajdalejodsiebie.Terazuzmysłowił sobie, że coś takiego widział kiedyś w telewizji: żmija rogata należąca do najbardziej jadowitych węży na świecie.
AbdulpatrzyłtonaWiktora,tonatruchłogada.Pochwili schyliłsię,pochwyciłjeiwyciągnąłzpiaskumetrowecielsko. – Będziesz miał kolację – powiedział do Europejczyka,którypowolipróbowałopanowaćstrach.–Głowęzakopiemy. Nawetmartwajestzabójcza,jaksięnaniąnadepnie.Takidużyokaz to rzadkość.
Postój miał potrwać jeszcze kilka najgorętszych godzin. Wiktor i Lidka otrzymali dodatkowy bukłak wody. Abdul, zgodnie z obietnicą, zabrał się za przyrządzanie gada.
Arabowierozmawialigłośnoinamiętnie.Młodziwyczuli, żeomawianodzisiejszewydarzenia,aonisamisągłównymtematem rozmów. Jednak nikt nie zbliżał się do nich i nie nawiązywał bliższego kontaktu, niż tego wymagała sytuacja. Abdul podszedł i usiadł koło małżonków. Przyniósł ze sobą placki, pieczonego węża i mleko.
Szybko uporali się z przygotowaniem prowizorycznego miejscanabiesiadę.ZanimArabowiezakończylimodły,Lidia zgrabnie poukładała cały przyniesiony posiłek. Było tego sporo, a w szczególności pieczonego gada.
– Może zjedzą – Wiktor wskazał na węża i gromadkę mężczyzn siedzących we własnym gronie.
– Arabowie nie jadają węży – wyjaśnił Abdul – ale ja skosztuję, to rytuał, on chciał mnie zabić.
– Spróbuj–zachęcałWiktor,wgryzającsięwmięso–trochę przypomina rybę.
Czułtakigłód,żegdybygadbyłowielegorszywsmaku, toitakbymusmakował.Całąjegoniedoskonałośćkamuflowała zresztą bardzo ostra mieszanka przypraw z odrobiną oliwy.
Lidka nieśmiało ugryzła kęs, który popiła od razu wielbłądzim mlekiem.
– Hmm… Przypomina krowie, tylko bardziej zagęszczone.Kiedyśpodobnepodpłomykijadłamwtureckiejknajpie – stwierdziła po spróbowaniu placków.
Rozmowa podczas posiłku była wymianą informacji. Wiktor opowiedział, skąd są, jak doszło do katastrofy lotniczej.MłodyArabokazałsięwykształconymwArabiiSaudyjskiej najmłodszym synem przywódcy klanu rodzinnego.
– Jak długo jeszcze będziemy wędrować? Czy tu nie ma jakiejśdrogilubkolei?Możepowinniśmyjaknajszybciejkogoś powiadomić? – dopytywał się Wiktor.
– Spokojnie.ZnajdujemysięnanajgorętszejzpustyńSahary.
– To Sahara ma swoje pustynie? A dokładnie gdzie jesteśmy? Mieliśmy kierować się do Chartumu.
– Mytamnieidziemy.Chartumto„długatrąba”.ASudan towielkikraj.DoChartumujestokołoosiemsetkilometrów.
– Ile? – wykrzyknęli razem Wiktor i Lidia.
– JesteśmywpółnocnejczęściSudanu.Napółnocmamy EgiptiKair,jakieśtysiąckilometrów.NazachódleżyLibia,a na wschód Morze Czerwone. W drodze do niego, za około czterystakilometrów,trzebasięprzeprawićprzezNil,apotem jeszcze drugie tyle.
Wiktorowiopadłyręce.
– Ale musi gdzieś być jakaś administracja, wojsko. O! Przecież właśnie tu stacjonują jednostki UN! – ożywił się nagle.
– TylkowDarfur.OsłaniająuchodźcównagranicyzCzadem.Toteżdaleko.Zanimbyśtamdotarł,milicjazabiłabycię.
– Jaktozabiła?Przecieżsąjakimśorganemwładzy.
– Najczęściej to grupy niewykształconych wieśniaków wyposażonychprzezrządwbrońimaczety.Zarazuznanoby cięzaszpiegaalbo,cogorsza,zadziennikarza–Abdulroześmiał się głośno, wyobrażając sobie jedną z takich sytuacji.
– JesteśBeduinem?–zapytałaLidka.
– Nie,pochodzimyzplemieniaDżuhajniin,wrazzDzaalijinamiiBeduinamitworzymygrupęArabównegrosemickich. U nas kobieta nie wtrąca się do rozmów mężczyzn.
– Wybaczmojejżonie,ależyjemytrochęwinnymświecie.
Powiedzmi,cowyturobicienatympustkowiu?
– Jakwidzisz,zajmujemysięhandlem.
– Różnorodności towarów to raczej nie macie. Do tego jesteście uzbrojeni, ale jakoś mnie to nie dziwi.
– Wiktor,większośćrodzinzajmujesiętutajtransportem ihandlem.Dróg,jakwidzisz,niema,ainapiaskurosnąćnie ma co. Prowadzimy stały handel. Teraz akurat jesteśmy na szlakuidostarczamypotrzebnytowarmłodzieżyzArabiiSaudyjskiej.
– Mówisz o narkotykach?
– Jakichtylkosobieżyczysz.Tobardzochłonnyrynek.Ibogaty.
– Myślałem,żesprowadzająz Pakistanu.
– ZPakistanu,Afganistanuiwieluinnychmiejsc.Niezgłębione są drogi Boga, którymi prowadzi oddane mu sługi.
– Dokąd więc jedziemy?
– TerazwracamyzLibii.Zadwadnidojdziemydoosady mojegoojca.Onzdecyduje,codalej.Naraziejesteśpodmoją opiekąiniczegosięniemusiszobawiać.Potemruszamdalej, a ojciec postanowi, co z wami zrobić.
– Rozumiem, ale może pojedziemy z wami dalej do jakiejś… nie chciałbym ciebie urazić, ale… cywilizacji.
– Wyglądasz na mądrzejszego, więc sam się nad tym zastanów.Ruszamy,zapadazmierzch!–Abdulszybkowstałibez dalszych wyjaśnień poszedł poganiać pozostałych.
– Coonmanamyśli?Wiktor,mamdziwneprzeczucia.
– Ten towar to nie tylko narkotyki. Jak im pomagałem, zauważyłem wojskowe pochodzenie opakowań. Moim zdaniemtomateriaływybuchowe,możeplastiklubC4.Myślę,że wystarczyłoby tego, aby wysadzić pół Warszawy.
– Słuchaj! To może uciekniemy? Weźmiemy wielbłąda, wodę i…
– Kochana,samasłyszałaś.Doczegokolwiekjestkilkaset kilometrów. My i teraz na wielbłądzie ledwie siedzimy, a już niemówmyoucieczce.Dotegokażdyznichmabroń.Samawidziałaś.Zakradzieżwielbłądabynaszabilialbopozostawili na tym pustkowiu na żer słońca. Na to samo by wyszło.
– Więcco?Mamy takznimi jechać?
– Na razie.
„Cokolwiekzrobimy,możemytylkosobiepogorszyćsytuację” – myślał Wiktor. „Jeżeli Abdul uznał, że uratowałem mu życie, na razie nam nic nie grozi. Inna sprawa to ojciec. Abdulnajwyraźniejdałdozrozumienia,żejegowładzakończy sięzmomentemdotarciadoosady.Dlaczegoniewidzieliśmy żadnegosamolotu?Przecieżktośpowinienrozpocząćposzukiwania.Katastrofalotniczatoniebylewypadek”–rozmyślał nadzaistniałąsytuacją.„AmożeAbdulmarację,żetowielki kraj?”
OlgajużporaztysięcznypróbowałapołączyćsięzWiktorem.Anijegokomórka,aniLidkinieodpowiadały.Głosautomatycznywsłuchawcewciążinformowałoniedostępności abonenta. „Gdzie oni są?” – zadawała sobie bez przerwy to samo pytanie. Nie mogła uwierzyć w krótkie komunikaty telewizyjne,żegdzieśwSudanierozbiłsięsamolotniemieckich linii lotniczych z ośmioma Polakami na pokładzie.
„A niech to jasna cholera!” – pomyślała ze złością. „Te dupkizliniilotniczychniewiedząnic.Organizatorwycieczki umywaręce,ajegotureckiakcentzniekształcasłowa,którez wielką trudnością cedzi po niemiecku.”
Wyjazd do Niemiec też nie ma sensu. Zastałaby biuro z kompletniebezradnympracownikiem,któryswegotureckiego szefa widuje od wielkiego dzwonu. Myśli, że jak wyjazd był ubezpieczony, to już nie jego zmartwienie. Prawdę mówiąc, kilkarozmówtelefonicznychprzekonałoją,żecałasprawapoczuciawinyzestronyorganizatorawyjazduograniczysięwyłącznie do załatwienia wypłaty odszkodowania przez firmę ubezpieczeniową.
„Teblondynyzliniilotniczychteżuprzejmienalegają,aby tylko czekać. Na co?” – dumała bezradna.
Przeszłanadrugąstronęulicy.Spojrzałanatablicęiprzeczytała napis: „Ministerstwo Spraw Zagranicznych”.
– Panidokogo?–usłyszałazapytanieochroniarza.
– DopanaPiotraKazimierskiegozwydziałuyyy…
– Wsprawiezaginięciaczyinnej?–mężczyznaspisujący dane z dowodu osobistego zdawał się zorientowany, jaki typ spraw trafia do urzędnika.
– Mój brat wraz ze szwagierką zaginęli w katastrofie lotniczej – odpowiedziała.
Pochwilijakiśczłowiekprowadziłjąkorytarzamiwprost do pokoju. Na drzwiach zobaczyła numer: 318.
– Proszę poczekać, zaraz panią poproszą – odwrócił się na pięcie i poszedł, może po nowego gościa.
Zapewnefunkcjawjegodokumentachbrzmiała:„doprowadzacz gości”.
– PaniOlgaGalicka?Witampanią,PiotrKazimierski.
Zajmujęsiętąsprawą.Proszędośrodka.
– Tak – ledwie odpowiedziała, gdy usłyszała zachętę do skorzystania z fotela.
– Przyszłam w sprawie katastrofy w Sudanie. Dostałam informację na lotnisku, żeby się tu zgłosić.
– Niepoznajemnie pani?
– Zaraz,zaraz…Czypan,toznaczy…CzytytoPiotr?
TenPiotr?
– Tensam.Czterylatawpodstawówce.Potemrodzice,z powodu przeprowadzki, przenieśli mnie do innej szkoły.
– Terazciebiepamiętam.Nadalzaglądaszdziewczynom pod spódnice?
– No nie. Nie, to chyba jakiś inny Piotr – z powodu nagłychrumieńcównatwarzymożnabysądzić,żejednakcośw tym było. – Zresztą to takie dziecinne wygłupy.
– Wiem, żartowałam. Mam inny poważny problem – mina Olgi zmieniła się diametralnie.
PokilkuminutachwprowadzeniaPiotrpróbowałnakreślić plan sytuacyjny:
– TwójpomysłwyjazdudoSudanuniejestnajlepszy.Poczekaj, aż będzie oficjalny komunikat.
– Nie mogę, to mój brat. Ledwie się ożenił. I to ma się takskończyć?Minęłytrzydni,atamniedotarłażadnapomoc, żadna komisja, żadna…
– Nieprawda.Byłypoczątkowoproblemy,aleśmigłowce ratunkowe dotarły tam w ciągu dwudziestu czterech godzin. Musiałyodlecieć.ZanimprzybędzieoficjalnapomoczChartumu,upłyniekolejnadoba.Przykromi,cipierwsistwierdzili, żeniktnieocalał.Gdykolejniludziedotrątamdrogąlądową, dopierowtedybędziemożnaustalaćprzyczynykatastrofy.Nie mamprzekonania,żeudasiętozrobićdokładnieiszybko.To specyficznyrejonświata.Niemcyrobią,comogą,abynaciskać na rząd w Chartumie.
– Dlaczego to problem? Przecież tam zginęli ludzie? – dziewczyna nie dawała się spławić takimi wyjaśnieniami.
– Olga, to Sudan. Tam od przeszło dwudziestu lat trwa wojnadomowa.Terazjestbardzonapiętasytuacja,ponieważ toczasreferendum,wktórympołudniowaczęśćkrajumasię opowiedzieć za niepodległością. Spodziewamy się, że każdy wynik doprowadzi do kolejnej wojny. Większość członków rządujestpodobserwacjąMiędzynarodowegoTrybunałuKarnego, tak zwanego ICC. W marcu 2009 roku został wydany nakazaresztowaniaprezydentaSudanu,OmaraHassanaBashira.Jestonoskarżonyozbrodniewojennezakierowanieatakamiprzeciwcywilom,ograbieże,jakrównieżzbrodnieprzeciw ludzkości: morderstwa, eksterminacje, przymusowe wysiedlenia ludzi, tortury, gwałty. Zabrakło dowodów, aby oskarżyć Bashira o zamiar zniszczenia grup etnicznych Fur, MasalitiZaghawa,atojestjużludobójstwo.Wszczególności zadziałalnośćwDarfurze,topółnocno-zachodniregionSudanu. Bardzo biedny. Tam, w zamian za bezkarność rządzących, może docierać światowa pomoc humanitarna, mogą stacjonować ludzie z UNAMID, czyli pokojowych sił AfrykańskiejUniiiONZ.Jakakolwiekwyprawawgłąbterytorium państwa jest traktowana jako próba kolonizacji. Nikt się nie zdecyduje na taką misję bez wiedzy i zgody rządu Sudanu. Przepraszam, ale tam prawdopodobnie nikt nie przeżył, a w Darfurumierajądziesiątki.PopierwszeONZniechceutracić tego przyczółka ze względu na to,że choć trochę można pomóc uchodźcom, a po drugie jest to bufor dający ludziom względnebezpieczeństwoizażegnującywojnęzCzadem.PonadtoSudanmadużepoparcieLigiPaństwArabskich,Iranu, Turcji, Chin i Rosji.
– Piotr,tysamrozumiesz,żemuszęsiętamdostać!
– Nie popieram, ale jesteś dorosła. Musisz zwrócić się o wizę do ambasady Sudanu. Najbliższa jest w Berlinie. Jeżeli znasz kogoś w Sudanie, to musisz się skontaktować poprzez nasze ministerstwo z naszą ambasadą w Kairze.
– Nie,nieznamtamnikogo.PojadędoNiemiecizałatwię formalności.Zobacz,mamwizęamerykańską,czytocośpomoże? – wyciągnęła z torebki paszport.
– To nie ma znaczenia – powiedział Piotr, kartkując dokument.–O!Ztymtocięniewpuszczą.TwojawizadoIzraela blokuje wiele dróg w krajach arabskich. Byłaś w Izraelu?
– Tak,tydzień.Pojechałamwsprawachzawodowychitrochę pozwiedzać.
– Musiszzmienić paszport.
– Jakdługotopotrwa?
– Z moją pomocą i tak miesiąc. Nie mam wpływu na urzędnikówambasadywSudanie.Zresztąistniejemałeprawdopodobieństwootrzymaniawizy.Możelepiejzałapsięzwycieczką.Jestjakaśszansa,żektośorganizujewtamtenregion wyjazdyturystyczneiotrzymaszwizętranzytową.Damcikontaktnajednegoczłowieka.Specjalizujesięwwyprawachekstremalnych. Lodowce, dżungla, pustynie. To wariat, ale ma chętnych. Tylko to sporo kosztuje.
– Dzięki. Muszę spróbować.
– Powodzenia,będęcięinformowałosprawieipomogę w załatwieniu nowego paszportu. Zgłoś się do pokoju czterystasześć.Wypełnijwnioski,dołączzdjęciaiswójstarypaszport. To wszystko, co mogę dla ciebie zrobić.
– Do zobaczenia – Olga wyszła i szybko skierowała się korytarzem w poszukiwaniu wskazanego pokoju.
Karawana dotarła w środku nocy do miejsca, które nie dało się określić jednym słowem. Za małe jak na wioskę, osadę,zadużejaknaobóz.Kilkazabudowań,niektóreprzypominające czworaki, tylko bardzo niskie. Namioty, szałasy, zagrody.Świeciłosiękilkalampnaftowych.Widaćbyłowich blaskuparęnaścieparoczubacznieobserwującychwjeżdżającą w zabudowania grupę.
Wiktor zeskoczył z wielbłąda i ruszył, aby pomóc przy rozładunku. Drogę zastąpił mu Abdul, który nakazał wrócić na swoje miejsce i zaczekać. Po chwili jakiś starszy człowiek, najwyraźniej na polecenie Abdula, poprowadził ich do zabudowań. Pomieszczenie, jakie im przydzielono, było bardzo małeiniskie,zklepiskiemzamiastpodłogi.Ścianyzbudowano zglinianychcegieł,adachstanowiłykawałkiblachy,kartonuispróchniałej sklejki. Na podłodze miejscami rozłożono matę, która zapewne była przeznaczona do spania. Wejście zakrywała gruba tkanina. Stary człowiek pozostawił im lampę, więc mogli na początek wytłuc dziesiątki różnorodnych karaluchów, pająków i innych robali, które zadomowiły się w tej lepiance. – Aj! – potrząsnął głową Wiktor, próbując strzepać z niej kurz.
Musiał się wciąż schylać, ponieważ zahaczał o prowizoryczny dach, a za każdorazowym jego ruszeniem sypał się piach i dziesiątki różnorakich stworzeń. Jedne uciekały, inne odfruwały, jeszcze inne były już w stadium rozkładu, a bardziej zasuszenia.
– Hiltontotoniejest–westchnęłaLidka.
– Trochę to małe – Wiktor próbował rozciągnąć się na macie, ale głowa i nogi wbijały mu się w ściany, obsypując glinę. – Zobacz, mamy prawdziwy gobelin – wskazał na kawałekstaregopłótnaznamalowanymwzorem,wiszącynakawałku zardzewiałego gwoździa.
– Tobyłkiedyśręcznik–LidiausiadłaobokWiktora,wyciągając nogi, które nie mieściły się w środku i wystawały na zewnątrz kotary wiszącej w wejściu. – Łaaj! – poderwała się nagle, gdy z kotary coś spadło na jej nogawkę.
Z obrzydzeniem utłukła natręta, który stracił życie pod jej butem.
– Nienawidzęskorpionów.
– Tenbyłmały,alezatotamtenpodręcznikiemtookaz– chłopak wskazał na kawałek tej samej szmaty, którą uznał za gobelin.
– Kochanie, weź go! – Kobieta raptownie odsunęła się, jak tylko mogła najdalej.
Pac! Kawałek kija, z którym Wiktor się nie rozstawał od chwilispotkaniaz„żabą”,służyłmuwielokrotniedowsadzaniawmiejsca,gdzierękianiinnejczęściciałanienależałowsadzać. Skorpion spadł na ziemię tuż przed wchodzącą przez kotarę kobietę. Spojrzała to na Wiktora, trzymającego kij do kolejnego zamachu, to na pajęczaka. Bez słowa położyła na ziemi miskę, dzban z wodą i zawiniątko. Jej oczy zatrzymały się na Lidce. Przez moment badały ją dokładnie, a czarna twarz kobiety podkreślała biel gałek okalających źrenice.
–Toniebyłatypowaniania–stwierdziłaLidka,gdytamta już wyszła.
Zawiniątko zawierało w sobie trochę arabskiej pity, ser kozi i daktyle.
Próbowała nie spać, obawiając się kolejnych nieproszonychgości,alezmęczeniewzięłogórę.Spojrzałatylkonachrapiącego już Wiktora i padła jak nieprzytomna.
Przez cały dzień nikt nie zajmował się parą przybyłych gości.Prawdępowiedziawszy,wszędzietam,gdziesiępokazali, bylitraktowanijakzabłąkanepsy.Wszyscyichodpędzaliibyli bardzoopryskliwi.Dawanoimażnadtodozrozumienia,aby nieopuszczalikomórki,wktórejichzakwaterowano.Jedynie ta sama Murzynka przynosiła im wodę i coś do jedzenia.
Wieczoremnastąpiłazmiana.Arab,któregowcześniejnie widzieli, kazał im się zbierać.
– Typójdzieszzemną.Musimyporozmawiać.Jutrowyruszamy, trzeba się przygotować.
– Dokąd?–wWiktorawstąpiłanadziejanarychłedotarcie do cywilizacji.
– Abdulciwszystkowyjaśni.Niewiastapójdziedodomu kobiet. Tam będzie czekała na twój powrót.
– Jakto?Jadęzwami–zaprotestowałaprzerażonaLidka.
Arabniezwracałnaniąuwagi.ChwyciłWiktorazaramię i pchnął go przed siebie. Lidka chciała protestować, ale nie miała siły. Dni wędrówki, odwodnienie, przegrzanie organizmu – wszystko to dawało o sobie znać.
– Kochanie,wrócę!–zapewniłWiktor,poczymprzytulił jądosiebie,ucałowałiniepewnymkrokiemposzedłzaczłowiekiem, który zdążył już go wyprzedzić i znikał za rogiem budynku.
Kobietyzaopiekowałysięniąsprawnie.Niebyłoanimiło, aniuprzejmie.Mówiływyłączniepoarabskuimogłasiętylko domyślać, o co aktualnie im chodzi. Przynajmniej mogła się porządnieumyć.Dotegoposłużyłaniewielkabalia,doktórej możnabyłowejśćijakośwkuckachdoprowadzićsiędoczystości.Pachnącąoliwkęwcieraławsuchąskórę.Jeszczenigdy dotądnieodczuwałatakiejprzyjemności.Jejciałowręczchłonęło esencję balsamu. Na koniec otrzymała czyste ubranie i jakiśnaszyjnikdladekoracji.Gdybyniejejblondwłosy,wtym ubraniu,zzakrytątwarzą,nieróżniłabysięodinnychprzebywającychtukobiet.Piłagorącynapójprzypominającyherbatę zowocówdzikiejróży.Zkażdymłykiemnaparuodzyskiwała siłęipoczuciepewnościsiebie.Pogodzinie,gdynazewnątrz zrobiło się już ciemno, jakaś kobieta zaprowadziła ją do niskiegodomuzglinianejcegły,którymiałpołączeniezdużym rozłożystym namiotem, typowym dla ludów Wschodu. W kilkumiejscachpoustawianebyłylampy,anaziemiporozkładanodużąilośćpoduszekidywanów.Pomimożenamiotstał na ziemi, nie było widać ani odrobiny piasku. Chodzenie po podłodze przypominało stąpanie po materacu.
– No,wharemietojajeszczeniebyłam–pomyślała
Lidia.
Spoglądałanamężczyznę,któryzuwagąprzypatrywałsię jej,zanimjeszczegozauważyławtymgąszczukanap,poduch i wszystkiego, co wypełniało przestrzeń.
– NazywamsięIsmailAhmadPasha–niewstając,mężczyzna wskazał Lidce miejsce do spoczynku.
– LidiaGalicka–odpowiedziała,siadającna wskazanymmiejscu.
– Paniwybaczy,żeniepodajęręki,alemy,muzułmanie, niemożemysobiepozwolićnadotykkobietyniebędącejmuzułmanką.
„No to mam spokój” – pomyślała, przypominając sobie niedawną myśl o haremie.
– Powinnambyćwdzięczna,żewogólepanzemnąrozmawia i zaprosił mnie tu – powiedziała z lekkim przekąsem.
– PrzebywałemkiedyśkilkatygodniweFrancji.Nieobca jest mi kultura zachodnia. Jak pani zapewne wie, Sudan był kiedyśkolonią.Ostatniawładzaangielsko-egipskapozostawiła posobiewięcejzłejniżdobrejspuścizny.Dotego,cocenne, należy zaliczyć język urzędowy arabski i angielski. Jeżeli więc ktoś nie jest analfabetą, można mieć dużą nadzieję, że mówi po angielsku. Pani angielski nie jest dość dobry.
„Teżsięczepia,możepowinniśmypogadaćpopolsku”– pomyślała.
– Sierśćszczenięciastroszysięnaszczycienastroszonych uszu – wypaliła znienacka.
– Przepraszam,słucham? – Arab wytrzeszczył oczy.
– Nic takiego, powiedziałam po polsku komplement na temat pana eleganckiej brody.
– Aha – Ismail nie był do końca przekonany, czy wartonadalciągnąćtenzakamuflowanyspór.–Proszęsięczęstować, czekałem na panią z wieczerzą. Mam nadzieję, że jest pani głodna.
„Nie będę się dawać długo prosić” – pomyślała i z udawaną obojętnością sięgnęła po kawałek pieczonego mięsa.
Arabnajwyraźniejteżmiałochotęcoś przekąsić.
– Jaksmakuje?–odezwałsiępodłuższejchwili,czekając aż dziewczyna zaspokoi pierwszy głód.
– Jestniezłe.Jakitoptak?Przypominawsmakuindyka.„Araczejindykasmażonegonatłuszczuporybach”–dodaław myślach.
– Tokrokodyl.Przywieźlinamdziśzdostawą.Pochodzi z Nilu. Kazałem go przyrządzić specjalnie na dzisiejszą kolację.
– Wsumieniezłyinaprawdęsmakujejakmodyfikowany genetycznie indyk. Białe mięso, włókniste, tylko ten tłuszcz jak z ryby.
– Och,jakitłuszcz?Posiadadziesięćrazymniejtłuszczu niżmięsowołowe.Prawdziwyrarytasdlapańdbającycholinię. Przecież to modne w krajach Zachodu.
– Nomożeimodne,tylkotrochęinaczejtorealizujemy.
Lepszewarzywaiowoce,aletegomaciezapewnedeficyt.
Rozmawiali dość długo o Europie, zwyczajach. Arab w szczególnościpróbowałdowiedziećsięjaknajwięcejojejrodzinie i czym zajmują się jej najbliżsi. W końcu kobieta, nie mogąc doczekać się Wiktora, spytała o niego.
– Zapewneniebawemdonasdołączy–odpowiedziałIsmailzwyraźnymniezadowoleniem.–Mawielepracy,muszą sięprzygotowaćjeszczedziśdodrogi.Opowiedzmiotwoich rodzicach.
Lidia czuła na sobie wzrok licznych oczu Arabek, które krzątałysięzakotaramilubwpobliżu.Wiedziała,żenieprzepuszczą okazji, aby nie zerknąć na nią i nie komentować sytuacji. Nie odczuwała jednak przychylności ze strony tych kobiet.
– Dlaczegomniewiążecie?–Wiktorwyrwałnadgarstkiz rąk przytrzymujących go Arabów.
Rozpychał się ramionami, ale opór był trudny wobec trzech napastników. Nie wiedział, co robić.
Naglejakieśobcełapskazłapałygozabarkiiuniosłykilka centymetrów nad ziemię. Zanim zorientował się, kto to, potężneuderzeniew samsplotsłoneczny przygniotłomu żołądek do kręgosłupa.
Próbowałcośpowiedzieć,alebyłwstaniewydukaćtylko jakieśmonosylabytypu:ech,eeech,ołchch,eygyyy.Czułbrak powietrza,robiłomusięciemnoprzedoczami.Zanimdoszedł dosiebie,związanomujużdokładnieztyłunadgarstki,zkijem pomiędzyłopatkami.Posadziligonawąskim,wysokim,drewnianym stołku.
– Ateraznamopowiesz,czegotuszukasz.Tylkodokładnie – napomniał go jakiś osiłek i kopnięciem przewrócił stołek, na którym siedział Wiktor.
Skrępowaneciałopadłonaklepiskojakkłoda.Pochwili ponownie siedział na swoim miejscu za sprawą pomagierów mężczyzny, który zadał mu pytanie.
„Góra mięsa” – pomyślał Wiktor. – „Nie pasuje do pozostałych. Wysoki, ponad sto czterdzieści kilogramów żywejwagi,zdziwnymakcentem.Złotakoronanazębieniedajecienia wątpliwości. Ruski” – skonstatował.
– JestemgościemAbdula,ocalałemzkatastrofylotniczej.
Wszystkowie Abdul.
– Alejaniewiem,ajestemtupoto,abywiedzieć.
– PrzyprowadźAbdula.Proszę–dokończyłWiktor,nie chcąc, by jego słowa zabrzmiały jak rozkaz.
Niestety, kolejne kopnięcie w taboret było jedyną odpowiedziąnajegoprośbę.Tymrazemprzytrzymanomugłowę, a do ust wpychano garściami piach. Bronił się i próbował ugryźć. Gruba lina na szyi, przytrzymana butem, przygwoździła go do podłogi. Tułów wyginał się w górę za sprawą wepchniętego pomiędzy ramiona kija. Teraz piach sypano wprost na jego twarz. Robił, co mógł, ale potrząsanie głową dawało mały efekt. Piach zalewał go niczym woda. Usta wypełnione piachem, zasypane piachem oczy, a na końcu ziarenka dostające się do nosa wraz z ostatnimi skrawkami powietrza.
„Jeżeli tak ma wyglądać mój kres, to okropne. Utonę w kilkugarściachpiachu.Wodębymwypił,alepiachuniedasię przełknąć w większej ilości. Nie mogę, to zbyt głupie” – intensywniemyślałWiktor.Czuł,żezkażdąsekundąjegoszanse naprzeżyciemaleją.Zewszystkichsiłszarpnąłsięgwałtownie, aleniedałotożadnegoefektu.Organizmzażądałtylkowiększej ilości tlenu, tlenu, tle…
W jego umyśle zgasło światło,aby po chwili znowu się zapalić.Leżałnabokuicharczał,rzęził,łkałipluł.Torsjerzucałynimcochwila.Kilkasekundzgłowąwwiadrzewodypozwoliło mu oprzytomnieć. Ponownie wylądował na stołku. Nie mógł jednak pozbyć się piasku z ust i oczu. Wciąż pluł i ledwo udało mu się uchylić jedno oko.
– Czy masz jeszcze jakieś życzenia? – zapytała „góra mięsa”.
Wiktorpokiwałtylkogłową.Ztrudem,przeplatającwypluwaniempozostałościbłota,opowiadałwszystkodokładnie. Jeszczedwarazylądowałnapodłodze,ponieważzadługodobierał odpowiednie słowa. Natychmiast mówił, mówił i mówił. Nie chciał przeżywać ponownego koszmaru.
– Więcco wieziono w transporcie?
– Niewiem.Jatylkopomagałemprzyzaładunkuirozładunku wielbłądów. Widziałem jedynie napisy: pentryk i sentex.
– I co to było?
– Naprawdę nie wiem. Tylko się domyślam, ale to moje domysły, nic więcej, przysięgam. Opakowania wyglądały na wojskowe, więc może coś związanego z wojskiem.
– Co?
– Możemateriaływybuchowe,alejasięnatymnieznam.
Niebyłemnigdywwojsku.
– Ajamyślę,żebyłeś,itomożenawetwizraelskim–powiedział rosły mężczyzna.
– Przysięgam, nigdy nie byłem w wojsku i nie byłem w Izraelu.Tojakaśpomyłka.Mówięprawdę.ZapytajcieAbdula. Tym razem zaprowadzili go do stołu, zerwawszy wcześniej nożami ostatnie strzępy jego ubrania. Gołego położyli brzuchem na blacie i zaczęli mocno walić po udach i pośladkach.TakiegobiciaWiktornigdynieotrzymał.Laligowszystkim, co było pod ręką. Deską, prętem, pałką, kablem. Jego ciałonabierałoczerwonej,potembordowej,awreszciefioletowej barwy. Po kolejnej przerwie w przesłuchaniu na bicie powrócono do zadawania pytań. Wiktor miał dość. Ból jest odczuwalnydopewnejgranicy,zaktórąalbosięmdleje,albo obojętnieje.
– Przyjechałeśnasszpiegować.Ktociętuprzysłał?Amerykanie? Rząd?
– Prawo człowieka. Czy wy wiecie, że są prawa człowieka?! Czy wy wiecie, że jest zakaz stosowania tortur i nieludzkiego traktowania?!
– A widzisz, jednak jesteś szpiegiem.
– Niejestem.Jestemobywatelempolskim.Domagamsię kontaktu z konsulatem.
– Noproszę,AmerykaniewysługująsięterazPolakami.
– Jagawariuprawdu,janieszpion.Atebiekakijzawod?
– Wiktorpróbowałrozmawiaćporosyjsku,sprawdzającswoją wcześniejszą teorię.
– Borys Wasilij i eto wsjo – odpowiedział główny oprawca.–TutajjestSudan.Zapomnijoprawach.Tutajjajestem prawem. Mój pan jest prawem. Allah jest prawem.
– Czegochcecie?Powiedziałemwamjużwszystko.
– Teraz o rodzinie. Co robią twoi bliscy? Czym się zajmują?
Wiktor mówił i jednocześnie myślał: „Do czego to wszystkozmierza?Bijąmnietak,abyniepozostawiaćdługotrwałych śladów. Dokładne informacje o rodzinie, majątku,adresy,kontakty–towyglądanaocenę.”Tylkotuniechodziło o ocenę zdolności kredytowej lecz cenę okupu.
– To na razie wszystko – z podejrzanym uśmiechem oznajmiłBorys.–Aha,jeszczetylkojedno–podszedłdoniewielkiego, zbitego z kilku desek regału.
Zkoszykawyciągnąłmałączarnąglistę.Możetobyłapijawka,amożeżmija.Przypatrzyłsięjejdokładnie,anastępnie oceniłciężarjeńca.Pochwilizakleszczyłswojąogromnądłoń naszczęceofiaryiwsunąłgadawprostdojegoprzełyku.Przerażone,szerokootwarteoczyWiktorawyrażałystrach,błaganieiobrzydzenie.Jużnapoczątkutocośugryzłogownasadę języka. Wąż utkwił mu w przełyku. Chłopak dokładnie czuł, jakmałe,oślizgłe,zimneciałopełzniewdółbrzucha.Rzuciły nimwymioty.Skórczeprzeplatywałysięzbolesnymiukłuciami gdzieś na wysokości płuc. W tym czasie język mu zdrętwiał i spuchł. Wiktor zaczynał mieć trudności z oddychaniem. Nie czuł już gada w przełyku. Może jest już w żołądku? „Niech cię szlag” – pomyślał. Wyobraził sobie, jak robal parzy się w kwasie żołądkowym. A może to efekt jadu tak działa, że on samtraciczucie.Ktokogopierwszyzabije?Osunąłsięnaziemię.
Rozwiązanogo,ubranoipołożononadrewnianymwozie.
Nogizwisałymudoziemi,agłowaopartaokantdeskibolała niemiłosiernie.Niemógłzrobićżadnegoruchuanipowiedzieć słowa.Wydobywanestrzępydźwiękównieróżniłysięodcharczącego oddechu. Bełkot przy tym wydawałby się anielskimśpiewem.Czuł,żecałypotworniespuchł.Właściwielepiejpowiedzieć,żenieczułnic.Byłcałkowiciesparaliżowany,przypominał padniętą roślinę. Widział jak przez mgłę, a słyszał, jakby głosy dochodziły gdzieś znad powierzchni wody, a on sam był na samym jej dnie.
AbdulpatrzyłnanieprzytomnegoWiktora.Byłwściekły.
Miałochotęwypalić kulęwprost wgłowę Borysa.
– Czego się tak nadymasz? Jak masz problem, idź z tym doojca.Jatylkowykonujęswojąrobotę–zniewinnąminąpowiedział Rosjanin.
– Jużjaznamtewaszegry.On,jakzwykle,nicniebędzie na ten temat wiedział.
– A to już inna sprawa.
– Wiesz, co on dla mnie zrobił?
– Wiem. I dlatego jeszcze żyje. Musisz się pośpieszyć. Odegrajscenę,żezachorowałiruszajcie.Jakmuniedaszsurowicy w ciągu godziny, nie będzie o kogo się targować.
Abdulzezłościąwoczachschowałprzygotowanąporcjęsurowicy.Zajmowaniesięprzemytemtowpewnymznaczeniu handel, ale targowanie się o okup – to już inna sprawa. Choć robił już to wielokrotnie, tym razem czuł duży dyskomfort. Jegoojciecnieprzepuściżadnejokazjidozarobieniapieniędzy. Tenbiałyczłowiekbyłzabiednyiwiedziałzadużo.Arabmiałdwawyjścia:albogozabić,albouwolnićzaodpłatnością,czylipokryciemkosztówuratowaniaiutrzymania.Gwarantembyła jego kobieta.
– Jaktoskorpion?–Lidiawstałanarównenogi.–Przecież poszedł wam tylko pomóc.
– Niestety. Ojcze, musimy zatem już ruszać. Do punktu medycznegodalekadrogaitrzebazboczyćztrasy.Niemartw się, towar dostarczymy na czas.
– Jadęzwami–powiedziałakobieta.–Muszębyćprzynim.
– Będzieniebezpiecznie.Tokilkadomówiniemahotelu.
Ludziesąbardzopodejrzliwi.Jesteśkobietąimożeszmutylko zaszkodzić.
– Będęsięnimopiekowała.Abdul,muszęjechać.
– Synmarację.Zaleczenietrzebazapłacić.Wyrzucąciebie i jego na pustynię.
Lidia patrzyła na przygotowanego już do drogi Wiktora. Wózbyłtakmały,żeniedałosięnawetmyślećoewentualnym miejscudlaniej.Chodziłooto,abynieobciążaćjużitakobładowanegowielbłąda. Pojazd przypominał bardziej nosze z podniesionym jednym kołem na wypadek twardego gruntu. Przednia część zawieszona była na dyszlu i chory leżał pod dośćdużymkątem.Kobietaprzyglądałasiękarawanie.Miała nadzieję, że znajdzie się jakieś miejsce dla niej.
– Musimyruszać,mamybardzomałoczasu–stwierdził Abdul.
Chwyciła dłoń Wiktora. W oczach miała łzy, a na jego twarzy malował się ogromny smutek. Wyglądał tragicznie. Opuchnięty,posiniaczony,wustachmiałziarenkapiasku.Wydawałojejsię,żepatrzynaniątymiswoimi,terazzamglonymi, oczami i próbuje coś powiedzieć. Wyczuwała lekkie drżenie jegopalców,aleniebyłtożadenuścisk.Byłyzimne.Bałasię, żetojestostatnieichspotkanie.Zdawałasobiesprawę,żenie dotrze do żadnego miejsca, gdzie mogłaby liczyć na pomoc, wsparcie i kontakt z rodziną. Mąż wyglądał bardzo marnie. Ledwiewyczuwałajegooddech,ale…wciążoddychał.Sprawdziła puls, był prawie niewyczuwalny.
– Abdul, uważaj na niego – poprosiła z błaganiem w oczach.
Ruszyli.Dziewczynaprzezdługiczaspatrzyłazaoddalającą się w ciemność karawaną.
– Wejdźmydośrodka,zrobiłosiębardzozimno–zaproponował Ismail.
Lidka spojrzała na pustynne niebo usiane tysiącami jasnychgwiazd.Dreszczprzeszedłprzezcałejejciało,spływając gdzieśwpiach.Zapadłapustynnazimnanoc.Dlaniejnajzimniejsza.Pokarawanieniepozostałślad.Takjakbyjejnigdytu nie było.
– Twójmężczyznabędzieleczony.Jaktylkostanjegozdrowiasiępolepszy,przewiozągodoDunkuli.Tamjestszpital.Musiszbyćsilna.Jeżeliprzeżyje,możepozostaćwśpiączce.Jednymsłowembędziewymagałdługiegoleczenia,atokosztuje.
– JaktylkoskontaktujęsięzrodzinąwPolsce,zarazprześlą pieniądze.
– To potrwa. Ty pojedziesz za kilka tygodni z następną karawaną,gdyAbdulpowróci,atutrzebapłacić.Maszpieniądze – żyjesz. Nie masz – umierasz.
– Ismail,proszę,niechmipan pomoże.
– Ja wam pomagam już od wielu dni, a teraz jeszcze to. Nie martw się, dałem Abdulowi pieniądze i zapłaci za leczenie.
– Dziękuję,jaktylkoskontaktujęsięzrodziną,zaraz oddam.
– Topotrwa.Atutrzebaopłacać.Niewiadomo,jakdługoi ile.
– Więccomamzrobić?–kobietabyłacorazbardziejza-
niepokojona.
– Pracuj tutaj.
– Dobrze,alecomamrobić?
– Odjutrazacznieszuczyćdzieci.Poodjęciukosztówwyżywienia, zakwaterowania i potrzebnych środków codziennego użytkupozostaniecijeszczeniezłasumapieniędzy,którabędzieprzeznaczananaleczenietwojegomężaipokryciemoich wydatków.
– Zgoda– odpowiedziałaLidka.
Byłojejtonawetnarękę,mogłasięczymś zająć.
– Będęciliczyłwfuntachsudańskich.Zarobiszdziewięć funtów na dzień. To bardzo wysokie wynagrodzenie jak dla kobiety.
– Dobrze,dziękuję.Aleniewielemitomówi,iletodolarów?
– Jakieśtrzy.
– Tomało.
– Takiesątupłace,aleiwydatkiniewielkie.Jednakopieka medycznajestbardzodroga.WChartumiezapobytwszpitalu płacisięnawettrzystadolarówdziennie,itobezkosztówzabiegów. Oczywiście to prywatne szpitale. Na państwowe nie ma co liczyć. Albo ich nie ma, albo tylko z nazwy przypominają,żetosłużbazdrowia.Niemabandaży,leków,fachowej opieki. Wszystko i tak musisz kupić. Dlatego byłem kilka tygodni we Francji. Miałem operację, więc wiem co nieco oświecieZachodu.Mójbratmipomógłwszystkosfinansować. MieszkawArabiiSaudyjskiejinieźlemusiępowodzi.Dodziś jestem jego dłużnikiem.
MISJA
Pokój,wktórymprzebywała,miałwystrójkolonialny.Z zewnątrzdombyłniewielki,niezwracałuwagi.Takizwykły,z bali.Dopierowśrodkuzaskakiwaławielkailośćprzedmiotów zróżnychczęściświata.Maski,łuki,czarki,pudła,pudełeczka i wiele innych nic nie mówiących Oldze rzeczy. Do czego mogły służyć? W pomieszczeniu porozwieszano kapelusze. Takie w rodzaju Indiana Jones.
– Jużpanimówiłem,żeniemogęzrezygnowaćzwyjazdu. To zorganizowana grupa ryzykantów, którzy płacą ogromne pieniądze, aby przeżyć dreszcz emocji w sercu tropiku. Jutro wyjeżdżamy i nic tego nie zmieni. Pani brat, jeżeli nie zginął, przeżyjejeszczeteparętygodni.Jeślipanitoniepasuje,proszę poszukać kogoś innego.
– Sampanwie,żeniemamwyboru.ZnajomyzMinisterstwaSprawZagranicznychpodałminamiarnajednegoczłowieka,aleostatniwyjazdturystycznyodbyłsięw2007roku.
Tamtenskierowałmniedoinnegoitaktrafiłamdopana,panie Adamie. Już nie mam siły ani czasu szukać. Zresztą wszyscy poprzednicysązgodni,żetylkopanjestwstaniezorganizować taką wyprawę.
– I mają rację, ale mam zobowiązania. Pani też. Za dwa, trzy tygodnie wracam. Za cztery możemy ruszać. Moi ludzie wszystkoprzygotują.Dopaninależywpłaceniezaliczki,może być w dolarach, euro lub w złotych. Wszystko jedno, ale ma byćrównowartośćdwudziestutysięcydolarów.Dopierowtedy ruszępalcemwtejsprawie.Kolejnaratanatydzieńprzedwyprawą. W sumie pięćdziesiąt tysięcy przed wyjazdem i drugie tyle po zakończeniu misji.
– Jasne–odpowiedziałaOlga.
– A,jeszczejedno.Musimiećpaniwizęidokumenty.Bez tegonaszawyprawaskończysięnapierwszejkontroli.Topani sprawa, jak to załatwić. Fałszowanie dokumentów nie ma sensu. Zbyt mało obcokrajowców odwiedza ten kraj.
– A pan ma wizę sudańską?
– Tojużmojasprawa.Skontaktujemysięzatrzytygodnie. Jak wrócę, mają być pieniądze na koncie i dokumenty w garści.
Jakże to była odmienna rozmowa niż ta, którą przeprowadziławczorajubiskupa.Tam–nieskazitelnaczystośćielegancja. Jak również – pełna wykrętów dyplomacja. Całe szczęście, że trafiła na młodego jezuitę, który czekał wraz z niąnaaudiencjęwjakiejśsprawie.Właśniedziśranozadzwonił z informacją, że ma spotkanie w episkopacie, i to jeszcze dziś wieczorem.
Przed Olgą było dobre trzysta kilometrów. Pędziła do Warszawy, aby zdążyć na czas. W dupie miała fotoradary i ograniczeniaprędkości.Uświadomiłasobieprzełomoweznaczenieobudzisiejszychwizyt.
– Dzieńdobry,waszaeminencjo–zadyszanapróbowała uspokoić oddech.
– Witaj, moje dziecko – biskup z otwartymi ramionami uściskał ją tak, jakby znał Olgę od dawna.
– Mójbratanek,ojciecDominik,opowiedziałmiotwoim zmartwieniu.
– Tak, wasza eminencjo. Dzięki Bogu spotkaliśmy się przypadkowo,gdyczekaliśmynaprzyjęcieubiskupa.Rozmawialiśmy i opowiedziałam mu… – głos Olgi zadrżał, a w oczach pojawiły się łzy.
– Jużdobrze,mojedziecko.Nieczasnapłacz,skorojest nadzieja.Opowiedzmiowszystkim,cowtejsprawiezrobiono i co ty zamierzasz.
Ta, jak na spowiedzi, wyjawiała fakty, jak również swoje odczucia na ich temat.
– ZnamdramatSudanudośćdobrze.Wewrześniu2009 rokubyłwPolscetamtejszybiskup,EdoardoHiiboroKussala.Niestety,jeżelimówimyochrześcijaństwie,tomamynamyśli jedyniepołudniowySudan.Kościółkatolickistałsięswoistym przewodnikiem duchowym i obrońcą ludności w tej części kraju. W październiku 2009 roku odbył się synod biskupów Afryki w Watykanie. Poświęcono na nim sporo miejsca na omówienie sytuacji właśnie w Sudanie. Tam, jak zapewne wiesz,porywająludzi,achrześcijanniekonieczniedlaokupu. Morderstwanatlereligijnymstałysiętakpowszednie,żeświatjuż nie zwraca na to uwagi. Kościół musi nieść pomoc tym biednymludziom.Kolejnawojnawisinawłosku.Skontaktuję się z moimi przyjaciółmi w Rzymie i spróbuję coś dla ciebie zrobić. Czy możesz przyjść do mnie za trzy dni?
– Tak,waszaeminencjo!
Tetrzydnispędziłagłównienaorganizowaniupieniędzy. Częśćśrodkówpostanowiłapożyczyćzbankupodzastawswojego mieszkania. Jednak procedury trwają, więc zbieranie na zaliczkę stało się istną pielgrzymką po rodzinie.
Następne spotkanie u biskupa było bardzo krótkie, ale rzeczowe.
– Znasz włoski?
– Trochę–odpowiedziała.
– Pojedziesz do Rzymu. Tam obecnie organizują grupę misjonarzyimisjonarek,któraudajesięnapołudnieSudanu. Niestety jedna z sióstr nagle zmarła, mimo młodego wieku. Nieukrywam,będzieszmusiałanamiejscupodawaćsięzanią. To przykre, ale posiadała wszystkie wymagane dokumenty.
– Żebymtylkobyładoniej podobna.
– Jesteś,widziałemzdjęcie.Oczekujęjednakczegośwzamian.
– Takojcze?
– SytuacjaKościoławSudaniejestbardzotrudna.Watykanwspieragoswojąmodlitwą,aletrzebawspomócgorównieżmaterialnie.Grupamisyjnamatakąpomocnieść.Ztego, coopowiadałaś,będzieszmiaładodyspozycjigrupęposzukiwawczą.
– Tak,organizujemykilkaosób.
– Jeślistanąsiędodatkowąochronąrównieżdlanaszych ludzi, to sprawa jest do załatwienia. Bandy tylko czyhają na misjonarzy.PoleciciedoNairobi,stolicyKenii.Dalejprzewodnicy przeprowadzą was przez dżunglę do Sudanu.
– Dobrze,postaramsięwszystkozorganizowaćizgrać.
– A,jeszczejedno–powiedziałbiskupnapożegnanie.– O całej tej sprawie nie powinno wiedzieć za dużo osób.
– Oczywiście,waszaeminencjo.
„Zimno” – to pierwsze odczucie, jakie doszło do świadomości Wiktora. Umysł odtwarzał ostatnie chwile przed utratą przytomności. „Była tak blisko” – myślał – „a ja nie mogłemnicpowiedzieć.Czułem,jakmniedotyka,słyszałem, jakmówi,widziałemzarysjejsylwetki.Pragnąłemzewszystkich sił dać jej jakiś znak. Co się ze mną działo? Byłem bezwładny,bezsilnyibezbronny.Jestmizimnoinicniemogęz tymzrobić.Słyszęgłosy,obcegłosy.Ponoćpołowaludzibędącychwśpiączcezachowujeświadomość.Jeżelitośpiączka, to mam przesrane. Pozostaje mi tylko bycie samym ze sobą. Ciągłemyślenie,ażktośwkrajucywilizowanymodłączyjakieś urządzenie lub przestanie mnie karmić. A tu uschnę na tym pierdzielonym pustkowiu lub zeżrą mnie jakieś robale.”
Przerażonyotworzyłoczy.Otaczającagociemnośćzjaskrawymiświatełkamiuzmysłowiłamu,żepowracadorzeczywistości.Terazcorazmocniejodczuwałskutkipodróży.Jego obolałe ciało niemiłosiernie paliło.
– Ocknijsię!Słyszysz?Wstawaj!–Abdulnawoływałdonośnym głosem, szturchając co jakiś czas Wiktora końcem bata.
Stanęli. Z pomocą dwóch mężczyzn usadowili chłopaka na wielbłądzie, pozostawiając prymitywne nosze na pustyni. Teraz mogli jechać szybciej. Podana surowica przyniosła efekty, przywróciła mu przytomność, ale chory nadal wyglądem przypominał siny sflaczały balon.
Nastał dzień, a karawana bez ustanku podążała na wschód.Słońcepoczątkowooślepiałoswymblaskiem,ateraz paliło niemiłosiernie w sam czubek głowy. Kojarzyło mu się to z przypiekaniem na rożnie.
– Abdul,czymożeszmiwyjaśnić,cojestgrane?Pocoto wszystko? Co ja wam zrobiłem, że mnie tak traktujecie?
– To ojca sprawa. Jest mi przykro, ale nie mam na towpływu. Dziękuj Allahowi, żeżyjecie.
– Odstaw mnie gdzieś, abym mógł się skontaktować z naszą ambasadą.
– Za dużo wiesz. Zaraz by cię przesłuchiwali, a tego zapewne nie chcesz?
– O czym ty mówisz?
– Jeżeli chcesz żyć, to nie rób głupot. Ojciec pozwolił, abym przekazał cię naszym braciom. Oni mają dobre układy zSomalijczykami.Jakdobrzepójdzie,toprzywykupiejakiegoś statku znajdziesz się na jego pokładzie.
– A jak źlepójdzie?
– Musiszspowodować,abytwojarodzinazapłaciłaokup. Wtedy się stąd wydostaniesz i będziesz mógł wykupić żonę.
– Jaktowykupić?
– Acotymyślisz?Mójojciecdokładnieliczykażdydzień, każdyposiłekiopiekęnadtwojążoną.Tonormalne,żetrzeba zatozapłacić.Maszszczęście.Towar,którywieziemy,jestdość kosztowny i cała operacja z tobą może przejść przy okazji.
– Wiesz, że handel ludźmi jest przestępstwem?
– Możeijest–odpowiedziałAbdul.–Alektotumówio handlu?Chceszżyć,tonajlepszametodadotarciadoswoich. Nie chcesz żyć – to nie musisz.
– Teżmiwybór!
Nagle zza wydm wychynęły dwa samochody terenowe. Jedennadjeżdżałodczołakarawany,drugizajeżdżałjąodtyłu. Nad głowami świsnęły kule z broni automatycznej. Abdul wydałkilkakomendikarawanamomentalniezatoczyłakoło, tworząccośwrodzajupozycjiobronnej.Arabowieodpowiedzieliogniem.Jaktylkowielbłądukląkł,Wiktorzsunąłsięze zwierzęcia,próbujączakopaćsięjaknajgłębiejwpiach.Samochodyprzybliżałysię,asiedzącywnichludziestrzelalirazpo raz dowychylającychsiępostaci.Seriazraniłajednozezwierząt, które w panice chciało wstać. Mocno przytrzymywane, poderwałotylkowysokogłowę.Towystarczyło.Kuleprzebiły szyjęwielbłąda,aztętnicbryznęłakrew.Trzymającyzwierzę człowiekpadłjakdługinaziemię.Niewydałnawetjęknięcia. Krewwypływałamuzust,aodzieżnasiąkałaniąnawysokości klatki piersiowej. Abdul coś krzyczał po arabsku, ale Wiktor nicniemógłzrozumieć.Wydawałomusię,żewypluwasłowa jak wściekły smok ogień. Po chwili pojawił się trzeci pojazd, większy.Przypominałbardziejpółciężarówkęniżterenówkę. –Gdybyco,tonasnieznasz.Przyplątałeśsiędonasprzypadkiem.UciekłeśzEuropywposzukiwaniuprawdziwego
Boga.
– Dlaczego? Może się poddajmy? Kto to jest? – dopytywał się Wiktor.
– Milicjaarabska,azaprzemytnarkotykówwSudaniejest tylko jedna kara, kara śmierci.
Wiktorowi nie pomogła ta informacja. Miał tak wiele myśliwgłowie,naczeleztąprzewodnią–ozachowaniużycia.Czuł,żeostatniozbytczęstostajenagranicyśmierci.Zaktórymśrazemmożesięnieudać.Abytoniebyłtenwłaśniemoment. Kule świsnęły tuż koło jego kolana, wyrzucając małe gejzerypiasku.Pociskówniebyłowidać.Siłarozpęduzagrzebałajegdzieśgłębokowziemi.Kolejnaseriazkarabinuprzeryła leżącego wielbłąda wzdłuż garbu. Zwierzę zaryczało z bóluipróbowałosiępodnieść.Jakiśzabłąkanypocisktrafiłje w głowę. Padło jak ścięte,jedynie w wybałuszonych oczach widaćbyłojeszczecieńżycia.Amożetotylkozłudzenie?Wiktor odwrócił głowę od tego widoku. Kolejna śmierć