Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
PIERWSZY OD 40 LAT ZBIÓR REPORTAŻY TERESY TORAŃSKIEJ.
“Torańska przede wszystkim słucha. Bardzo uważnie. Schowana w szafie dyrektora PGR-u Mileszewy nie może się wtrącać do akcji, ale w innych sytuacjach robi to gorliwie. Domaga się od swych informatorów kolejnych wyjaśnień. Jest niestrudzona w wędrówkach po różnych szczeblach, zwłaszcza gdy prosty człowiek doznaje krzywdy.”
ze wstępu Małgorzaty Szejnert
Takie układy to obraz PRL-u lat 70. i 80. z perspektywy zwykłych ludzi, którzy chcą godnie żyć, wywiązywać się z wyznaczonych im zadań, ludzi zależnych od odgórnych decyzji, ludzi często niemających znikąd pomocy.
Wybór, układ i posłowie - Remigiusz Grzela
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 312
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wstęp
Przyszłam do hufca rano
Zanim rozmowy Teresy Torańskiej z „onymi” i z „nami” wstrząsnęły dziennikarstwem polskim i światowym, autorka tłukła się po polskiej prowincji w służbie tak zwanego małego realizmu.
Co to była za forma, która dominowała w polskim reportażu w latach siedemdziesiątych ubiegłego już wieku? To było sięganie lewą ręką do prawego ucha. Opisy życia w PRL-u, drobiazgowe i cyzelowane, odpowiednio skomponowane i spointowane. W miarę możliwości z użyciem dowcipu czy raczej ironii. Z lokalnym obrazem i językiem. Te opisy miały mówić za wszystko. Przyczyny musiały pozostać w domyśle. Pointy kierowały w stronę domysłu, ale na tym koniec.
To był reportaż świadomego ograniczenia, ale pokazywał więcej prawdy o stanie kraju niż jakakolwiek inna literatura wychodząca wtedy legalnie. Czytelnicy wiedzieli, że mówi, bo musi, prawdę częściową, więc nie można mu zarzucać oszustwa.
W tym reportażu dobrze się czuły kobiety. Haftowały go w tygodnikach „Kultura”, „Literatura” i „Polityka” w Warszawie, w „Życiu Literackim” w Krakowie, w miesięczniku „Kontrasty” w Białymstoku.
Teresa Torańska uczyła się dziennikarstwa w „Argumentach”, a od 1975 roku pracowała w „Kulturze”. W 1980 roku wydała, jak inni, tomik reportaży. Wtedy były to cienkie zbiorki w miękkich okładkach, bez ilustracji. Proces redaktorski i wydawniczy trwał latami. Teksty były konsultowane i cenzurowane, potem autorzy i redaktorzy próbowali odwojowywać ingerencje, czekało się na przydział papieru „klasy V mat.” i na moce produkcyjne drukarni. Pojęcie promocji nie istniało w ogóle (chyba że z klasy do klasy). Teresa nazwała swój zbiorek Widok z dołu. Trafiła w sedno; wszystkie nasze zbiorki pokazywały widoki z dołu.
Jej książeczka, sto sześćdziesiąt stron niewielkiego formatu, nie miała wstępu, tekstów nie opatrzono ani datą, ani informacją, z jakiej gazety pochodzą.
Wydawnictwo Iskry zadbało jednak o okładkę. Frontowa miała kolor dyni i na tym tle rozmazane pudełko z napisem Safety Matches, z którego wypełzały, jak białe glisty, pogięte zapałki. Na tylnej wydrukowano zdjęcie młodziutkiej roześmianej Teresy opatrzone numerem ewidencyjnym 163026, a obok fragmenty Okresowej oceny pracy dziennikarza, dokonywanej co dwa lata – tylko przez kogo? Tego nie podano. Pewnie przez redakcję lub RSW Prasę plus czynniki społeczne. Dowiadujemy się o Teresie: „oryginalność myśli – wzorowa, konsekwencja w działaniu – wyróżniająca, odpowiedzialność za publikowane słowo i działanie – wyróżniająca, umiejętność propagandowego przetwarzania materiału – wybitna, potwierdzona przez szeroki rezonans społeczny publikacji. I jeszcze: zapał do pracy, wrażliwość społeczna, ambicja, żarliwość dziennikarska”.
Autor tej opinii, popartej informacją wydawnictwa, że Teresa Torańska dostała III nagrodę w konkursie Iskier na debiut, umiał docenić talent i pracę bezpartyjnej, konsekwentnie, dziennikarki i przedstawił ją zgodnie z wymogami ówczesnej retoryki. Zaznaczył umiejętność propagandową, ale dodał uczciwie, że zaświadcza o tym rezonans społeczny. Wykręcił się od oceny ideologicznej. Co ciekawe – ta charakterystyka z minionej epoki nie straciła nigdy aktualności.
Widok z dołu zagubił mi się w ciągu minionych czterdziestu prawie lat, więc pożyczyłam go od kogoś, kto go też dawno pożyczył i zapomniał oddać, i znalazłam w nim dedykację Teresy dla pierwszych właścicieli:
„Warszawa, 12.08.80. 23.10.
Przyjaciele Drodzy – Jolu i Heńku – niech żyje kochana rzeczywistość, dzięki której to to w ogóle powstało”.
Co mówi ta data? – Kochana rzeczywistość drży. Za dwa dni stanie Stocznia Gdańska i przyłączy się do niej Polska.
A Teresa Torańska żegna się z małym realizmem. Już jej nie wystarcza.
Zresztą nie wystarczał i wcześniej. W większości tekstów, które napisała w pierwszej dekadzie dziennikarskiego życia, mały realizm zdecydowanie się niecierpliwi. Nie godzi się na swoje ograniczenia. Trudno byłoby znaleźć inne reportaże tego gatunku, w których zadawano by tyle pytań. Niewygodnych, konfrontacyjnych. W reportażach Teresy Torańskiej czuje się pośpiech, nerwowość, upór w dociekaniu, jakby nie mogła usiedzieć na miejscu ze swymi tematami widzianymi z dołu i chciała wdrapać się wyżej, po szerszy widok. Z opisywanych przez nią fragmentów można by ułożyć, jak z klocków lego, model państwa realnego socjalizmu – no, raczej fragment modelu.
W 1976 roku chowa się do szafy, żeby napisać Odbiór. Po latach przyzna się w wywiadzie: „W szafie siedziałam. Wiedział o tym dyrektor PGR”. Podsłuchiwała posiedzenie komisji odbioru deszczowni zamówionej przez gospodarstwo w Mileszewach: owczarnia na tysiąc sztuk, bukaciarnia na tysiąc, tuczarnia na ponad dziesięć tysięcy, morze gnojowicy. Deszczownia miała rozwiązać ten problem, ale wysoka komisja wciska gospodarstwu bubel. Urządzenie nie odpowiada warunkom zamówienia, jest drogie, nie działa, a odgórna decyzja nakazuje – przyjąć. Tymczasem dyrektor się stawia i odmawia podpisu. Czyżby liczył na wsparcie, przynajmniej moralne, czwartej władzy słuchającej wszystkiego z kryjówki? Wiadomo, że czwarta władza jest tylko przybudówką pierwszej, ale tym razem pomaga. To właściwie nie jest reportaż, lecz stenograficzny zapis ścieżki dźwiękowej groteskowego spektaklu. Nie ma tu żadnego opisu, żadnej literatury. Nie wiemy, jak wygląda ta scena i ci aktorzy. Z szafy ich nie widać. A kiedy czegoś nie widać, zaostrza się słuch. Dziennikarka zapisuje po prostu, co usłyszała, a tekst staje się komentarzem ekonomicznym i politycznym – nadchodzi już kryzys sukcesu Gierka. Nic dziwnego, że Odbiór ma kłopoty z cenzurą. Dziwniejsze, a może raczej zastanawiające, że pomaga go wybronić przed konfiskatą pracownica biura prasy Komitetu Centralnego PZPR.
Widok z dołu zawierał dwanaście reportaży. Cztery z nich weszły do zbioru Takie układy, który Czytelnicy mają przed sobą. Liczy on w sumie dwadzieścia jeden pozycji. Wszystkie, z wyjątkiem trzech z lat 1980–1983, pochodzą z lat siedemdziesiątych. Znając wielką, wręcz gorączkową pracowitość Teresy i fakt, że pisała do różnych gazet i pism (wtedy redakcje przymykały oko na wyłączność autorów), łatwo ocenić, że to tylko część jej reporterskiego dorobku. Większość nie trafiła dotąd do druków zwartych. Takie układy to wyjątkowa okazja zapoznania się z młodą reporterką Teresą Torańską, zanim stała się sławna.
Torańska przede wszystkim słucha. Bardzo uważnie. Schowana w szafie dyrektora PGR-u Mileszewy nie może się wtrącać do akcji, ale w innych sytuacjach robi to gorliwie. Domaga się od swych informatorów kolejnych wyjaśnień. Jest niestrudzona w wędrówkach po różnych szczeblach, zwłaszcza gdy prosty człowiek doznaje krzywdy. Gotowa ponosić wszelkie niewygody. Do słów „wrażliwość społeczna, ambicja, żarliwość” z przytoczonej oceny należałoby dodać „całkowity altruizm”. Widocznie nie musi być sprzeczny z ambicją. Zresztą czy ktoś ambitny, a bez altruizmu, zajmowałby się uchem od koszyka?
Reportaż Koszyk. Klienci samów skarżą się w listach do redakcji i w książkach zażaleń. „Na podłogę wysypały się: kilogram cukru, olej, dwa kilogramy mąki i butelka wina. Od zniszczenia uratował się tylko olej. Za resztę zapłaciłem...”.
Dużo się urywa tych rączek? W 1975 roku zero, w 1976 – trzy, w 1977 – tysiąc sześćset!
Teresa bada sprawę: w sklepach, w dyrekcji WSS „Społem”, w fabryce, analizuje historię koszyka – gdzie zakupiono jego wzór (w Austrii), ile kosztowały licencja, formy i wtryskarki (w szylingach), jak opiniowano ten towar. Dlaczego koszyki w fabryce są dobre, a w sklepach złe? Wygląda na to, że forma nie pasuje do funkcji...
Czasem tak ją boli ten mały realizm, że postanawia interweniować. Nie tylko w gazecie, jako autorka, ale bezpośrednio.
Reportaż W rowie. Dokładnie – w rowie melioracyjnym w okolicach Konina. Rozpoczęto kopanie na dwa tygodnie przed żniwami i nie ma zmiłuj. Rolnik nie może nawet ubłagać, żeby spychacz jechał jednym śladem, pruje zboże, jak chce. Czy tak musi być? Teresa idzie do meliorantów – do dyrektorów, do inżynierów. Sprawa niby prosta, a tysiąc problemów: cykl inwestycyjny, cykl pór roku, płace sezonowych robotników, park maszynowy, amortyzacja, kredyty. No dobrze, to ile przepisów trzeba by zmienić – pyta Teresa swoich bohaterów. I ustala z nimi: „Pierwszy: o wynagradzaniu ludzi. Drugi: o cyklu. Trzeci: o banku. I powołać należałoby czwarty: żeby karane było działanie niezgodne z zasadą dobrego gospodarowania, a nie z przepisem”.
Niektóre reportaże robią wrażenie sprawozdania z inspekcji, jakby autorka prowadziła swą własną, choć uprawnioną przez etat w redakcji, niezależną izbę kontroli, swój NIK czy NIKT (bo Teresa). Upomina się o uczciwość i o szacunek dla lekceważonych.
Przyszłam do hufca rano – zapowiada w reportażu z Ochotniczego Hufca Pracy, projektu resocjalizacyjno-ekonomicznego propagowanego przez władze. Przesunęła na później datę urodzenia i zataiła maturę, żeby zakolegować się z dziewczynami, tymi szczęściarami, które przyjęto spośród trzech tysięcy kandydatek. Klną, palą. W powszechnej opinii to gorszy sort, „obrzygane sieroty” – jak potrafiła do nich powiedzieć wicekomendantka do spraw polityczno-wychowawczych. Ten hufiec, w którym trzeba wstawać o piątej do pracy w fabryce, a po południu odbębniać lekcje (wspólny program dla wszystkich, czy kto ma za sobą dwie klasy czy sześć), którego nie wyposażono w książki i regulamin, w którym czyszczone są tylko toalety dla personelu, nie pomoże nikomu wydobyć się z wykluczenia. Raczej utrwala ten stan. Kierownictwo hufca nie zauważa do końca, kim jest Teresa, nie dlatego, że tak dobrze grała swą rolę, lecz dlatego, że dzięki empatii wobec gorszego sortu wcale nie musiała jej grać.
W życzliwej ocenie na tylnej okładce Widoku z dołu nie użyto słowa dobroć. Może i słusznie. Słowo dobry cieszy dziennikarza, gdy się odnosi do jego tekstu, ale kłopocze i peszy, kiedy ocenia charakter autora, bo dobry to mięczak. Dobroć Teresy polega na woli pomocy słabszym i często wymaga twardości. Tkwiącej w pogotowiu pod ujmującym sposobem bycia.
W przełomowym roku 1980 mały realizm znalazł się w kłopocie. Jeszcze nie można było mówić pełnym głosem, ciągle czuwała cenzura, ale już nie uchodziło pisać jak przedtem. Stare sposoby utraciły sens wobec wielkich wypadków i należało wynaleźć nowe. To było trudne. Reporterzy przez wiele lat zajmowali się, jak ogół obywateli, życiem powszednim, tymczasem kraj zaczął żyć polityką. Polityka weszła do każdego zakładu pracy, do każdego domu.
Torańska wprawia czytelników i kolegów w wielkie zdumienie. W sierpniu 1981 roku w tygodniku „Polityka” ukazuje się jej wywiad z Wiktorem Kłosiewiczem, przewodniczącym związków zawodowych w czasach stalinowskich, a w październiku rozmowa (Teresa nie lubi słowa wywiad) z Edwardem Ochabem. Jeśli w ogóle reporterzy na wschód od żelaznej kurtyny rozmawiali z politykami, to nigdy w ten sposób. Teresa miała odwagę zapytać, czy zmiana władzy w kraju socjalistycznym musi być poprzedzona trupami (w Poznaniu 1956).
A jeszcze bardziej niż to pytanie zdumiewał fakt, że otrzymywała odpowiedź.
Tak się objawia wielkie dziennikarskie powołanie Teresy – rozmowy o wyborach życiowych uzależnionych od historii i odciskających się na niej, o polityce i ideologii. Opowiada, że pracę nad tym ułatwił jej generał Wojciech Jaruzelski, bo wyrzucona z redakcji „Kultury” w stanie wojennym ma dużo czasu. Tak samo zresztą jak byli dygnitarze komunistyczni.
Cykl Oni to badanie źródeł ich poglądów i decyzji, ich mentalności i samopoczucia, książka wydawana najpierw w drugim obiegu, potem wielokrotnie wznawiana, tłumaczona na wiele języków, ciągle omawiana, źródło historyczne. Późniejszy o prawie dziesięć lat cykl My to wiwisekcja. Torańska wyznaje we wstępie do książki zawierającej rozmowy między innymi z Leszkiem Balcerowiczem, Janem Rulewskim, Jarosławem Kaczyńskim: „MY broniliśmy się przed ONYMI, ale do końca się nie obroniliśmy. (...) MY przejęliśmy od ONYCH zajadłość w dochodzeniu swego, łatwość w nienawidzeniu niedawnych przyjaciół i sojuszników. Niczym nieuzasadnioną wiarę, że wyłącznie MY mamy patent na rację, mądrość, uczciwość (...). ONI zarazili nas podejrzliwością i potrzebą szukania wszędzie wroga. (...) Od ONYCH przejęliśmy przeświadczenie, że obraz świata malowany jest w dwóch tylko kolorach”.
Jaki udział w „onych” i „naszych”, i w następnych tomach rozmów Teresy Torańskiej, dotykających sedna systemu i postaw ludzkich, ma oglądanie Polski od dołu?
Teresa przygotowuje się do tych cyklów nie tylko z historii. Gromadzi szczegóły, spostrzeżenia, okoliczności, które pozwolą zbliżyć się do rozmówców. Nie wyklucza, że będzie trochę oszukiwać, na przykład udawać naiwność, nie zdradzać, ile już wie. W wywiadzie do londyńskiego kwartalnika „Puls” wyznaje: „cwana i obłudna jestem na pewno”. Ale kiedy nawiąże kontakt, będzie rozmawiać szczerze, zadawać otwarcie trudne pytania. Laureatka Nagrody Pulitzera Anne Applebaum ocenia w rozmowie z Remigiuszem Grzelą, że praca Torańskiej nigdy nie była grą polityczną, że to było szczere dziennikarstwo.
Tak jak wtedy, kiedy pisała reportaże, bada temat bez tezy. „Uważam, że każdy ma prawo przedstawienia własnych racji” – mówi dziennikarzom „Pulsu”, którzy ją pytają o stosunek do Onych. To opinia bardzo reporterska.
Dba o atmosferę rozmowy, tło i szczegóły. Z Ochabem spaceruje po lesie. Kiedy spostrzegła, że Jakub Berman traci cierpliwość, złapała mandarynkę ze stołu – może zjemy na pół? Te rozmowy czyta się jak reportaże, decyduje o tym nie tylko nowa, bogata treść, ale i żywość formy: napięcie, zwroty sytuacji, fabuła rozwijająca się podczas wielu spotkań, bogate detale, które uwierzytelniają opowieść, stanowią zdobycz autorki i mają niekiedy sens metafory. W reportażu małego realizmu metaforą było urywające się ucho koszyka, tutaj metaforą jest taniec przy gramofonie, który nastawia Stalin, aby popatrzeć, jak tańczą ze sobą w parze jego poddani – Mołotow i Berman.
Autorka najsławniejszych rozmów dziennikarskich nigdy nie przestała być reporterką.
W latach dziewięćdziesiątych redakcja „Gazety Wyborczej” zaproponowała jej prowadzenie „Sądów nad...”. Teresa powołała na sędziów trzy autorytety: profesorów socjologii Hannę Świdę-Ziembę i Krzysztofa Kicińskiego oraz filozofa i socjologa Halinę Bortnowską.
W ciągu paru lat w dziale reportażu „Gazety” odbyło się kilkadziesiąt rozpraw, na przykład nad szkolną studniówką w hotelu Sheraton (czy kosztowny bal nie stoi w sprzeczności z ideą szkoły jako wspólnoty), nad bezrobociem na Warmii (czyją jest winą), nad antysemickim obrazem w sandomierskiej katedrze (co z nim zrobić), nad eksmisją na bruk (czy można usprawiedliwiać nieludzkie prawo). Zapraszano świadków, uczestników wydarzeń i osoby decydujące. Najgorętszy był sąd nad eksmisją: czterdziestopięcioletnia szwaczka Anna R., matka dwóch synów, powiesiła się na godzinę przed wyrzuceniem jej z domu na bruk.
Redakcja zaprosiła przedstawicieli sądów w Pabianicach i w Łodzi, urzędu gminy, ośrodka pomocy społecznej. Sędzia, który wydał nakaz eksmisji, nie przyjechał. Rozmowa ujawniła obojętność wszystkich instytucji na los rodziny; przed wydaniem nakazu nie badano jej sytuacji, nikt nie próbował jej pomóc.
Wszystkie „Sądy” nagrywano i drukowano w „Gazecie Wyborczej”. Były to żywe, aktualne reportaże społeczne. Torańskiej to jednak nie wystarczało. Tak jak wtedy, gdy pisała W rowie, chciała, by tekst przynosił konkretny skutek. Po burzliwej dyskusji nad eksmisją zebrani sformułowali więc dokument dla Sejmu i Ministerstwa Sprawiedliwości. Sędzina z Łodzi podsunęła: „Może coś takiego – sąd jest zobowiązany powiadomić o rozprawie eksmisyjnej właściwy ośrodek pomocy społecznej i ośrodek ten zobowiązać do przeprowadzenia wywiadu środowiskowego oraz do udziału w postępowaniu...”.
W przyszłym, pełnym zbiorze tekstów reporterskich Teresy Torańskiej, który na pewno kiedyś powstanie, powinna się znaleźć relacja z wiejskiego wesela we wsi Wyborów.
Nosi tytuł Wesele. Reaktywacja. Wprawdzie nie pisała go sama, lecz z całym prawie zespołem kolegów z „Dużego Formatu”, magazynu „Gazety Wyborczej”, ale była duszą tego przedsięwzięcia.
Wesele odbywało się w przeddzień referendum nad przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej. Reporterzy znaleźli parę, która była gotowa zaprosić całą ich grupę, i wcześniej rozpracowali szczegóły (catering, orkiestra, stroje, nowe i stare obyczaje, fotograf, sąsiedzi), żeby podczas wesela, czyli kulminacji, wiedzieć jak najwięcej. Teresa nie szczędziła wskazówek. Cieszyła się powrotem do rozmów o gospodarstwie, o codziennych kłopotach, nadziejach, zamiarach. Tekst musiał być gotów na drugi dzień. Reporterzy pisali go razem, ale prowadziła Teresa. Powstał wielobarwny i wielowarstwowy zapis jednej, szczególnej doby życia zamożnej wsi polskiej, której nazwa pięknie wpisywała się w temat.
Reporter oddelegowany do punktu referendalnego przyniósł wiadomość: wieś Wyborów oddała 204 głosy za wejściem do Unii, 287 głosów przeciw.
Ostatni reportaż w zbiorze Takie układy opowiada o pielgrzymce papieskiej do Polski w 1983 roku.
Autorka opowiedziała Małgorzacie Purzyńskiej: „(...) jeździłam za nim i pisałam tekst. Zrobiłam taki tekst – jedna msza. Wtedy płakałam, pisałam, płakałam (...).
Napisała o euforii tłumów, które poczuły odwagę i wolność. „My naprawdę jesteśmy szaleni, nas trzeba się bać. (...) Niech boi się kolejna ekipa, że każdy jej gest czy ustępstwo skończy się tym, iż sięgniemy do pryncypiów. Niech się boją wszyscy, jak my baliśmy się jeszcze wczoraj. Dziś wyciągamy sztandary, rozwijamy transparenty. Tyle razy nam je zabierano, a wciąż mamy. Te same. Przenieśliśmy je przez miasto (...)”.
Minęło czterdzieści pięć lat różnych etapów niewoli i wolności. Jaki reportaż o Polsce napisałaby dzisiaj przenikliwa, prawdomówna, żarliwa Teresa Torańska?
Małgorzata Szejnert
luty 2019
DOŚĆ!
Listy
Dopiero wczoraj przeczytałem Pani artykuł Życiorys, na mój temat. Wzruszyło mnie życzliwe spojrzenie na moją nieważną osobę i moją sprawę. To dla mnie więcej znaczy jak wygrany proces. Dziękuję! Bardzo dziękuję!
Pisała Pani o X-ie. Przecież w czasie okupacji był to człowiek odważny, robił pożyteczną i niebezpieczną robotę, ślęczał w tajnych drukarniach, w czasie Powstania przechodził kilka razy ze Starówki kanałami, a w warunkach ustabilizowanych potrafił się tak zeszmacić.
W tym czasie, w czasie wielkiej próby, spotykało się przedziwnych ludzi. Bandziory stawali się bohaterami, a skądinąd poważni i porządni ludzie byli zwyczajnymi tchórzami. Nawet prostytutki pełniły rolę patriotyczną. W moim przypadku pensjonarki domu publicznego nur für Wehrmacht kolportowały pismo robione przez AK po niemiecku „Der Hammer”. A znów niektórzy uważani za porządnych ludzi byli pospolitymi konfidentami. Dziwne stworzenie jest człowiek; zlepek heroizmu i podłości, genialności i kołtuństwa. Tamtą robotę konspiracyjną uważałem za wręcz profesyjną, bo jeśli Polak to spod Igań ułan, książę Józef, Samosierra itd. Przecież już od niemowlęcia byłem „Polak mały”. Urodzeni w niewoli nieśliśmy już kajdany w łonie matki. Czy to było mądre czy nie, nie wiem! „Wybuch” Polski Niepodległej był zaskoczeniem dla wszystkich, nikt nie wiedział, co z tym fantem zrobić. Łatwo było dla Polski umierać, ale żyć? Nikt nie wiedział. I stąd Powstanie nie wiadomo dla jakich celów. Może „szargam świętości”, ale czasem nasuwają się i takie refleksje.
Wracam na ziemię... Na sierpień wyjeżdżamy z rodziną...
R. (nazwisko i imię znane Redakcji)
Po raz pierwszy napisał Pan do nas pół roku temu. Piętnaście stron maszynopisu z podpisem „Emeryt R”. I niżej „Poznań, dnia...”.
To nawet nie był list. To były zwierzenia z własnych porażek, niespełnionych ambicji, nieuzasadnionych nadziei.
„Czy nie umiałem żyć? – pytał Pan. – Jakie popełniałem błędy, że satysfakcja i zadowolenie z dobrze wykonywanej pracy stały się przyczyną udręk, niepokojów, konfliktów, w końcu doprowadziły na ławę oskarżonych, do więzienia?”.
– Jak mnie pani odnalazła? – zapytał Pan, kiedy przyszłam do Pana do domu i poprosiłam o rozmowę.
Rozmawialiśmy kilka godzin. O przyjaźni przede wszystkim. Przyjaźni budowanej w okupacyjnych bojach, twardej, żołnierskiej, takiej na życie i śmierć, która skruszyła się w czasach pokojowej stabilizacji, okazała się złudna, kiedy walkę o niepodległość zastąpiła walka o pieniądze, o stanowiska, o sławę. Pan w niej nie uczestniczył, ale był przeszkodą, bo trudno pokonać człowieka, o którym nawet nieżyczliwi mówili „dżentelmen”.
Wtedy kiedy zasiadł Pan na ławie oskarżonych – liczył Pan na nich, wierzył, że pomogą, a przynajmniej potrafią przyznać się do własnych błędów. Nie zrobili tego.
Wtedy kiedy sąd ogłosił wyrok skazujący, obarczył Pan winą za swoje nieudane życie, za swoje nieszczęścia – dwóch młodych ludzi.
Pisze Pan teraz, że jeden z nich przyjechał do Poznania, spotkaliście się, porozmawiali. Pisze Pan, że docenia Pan sam jego przyjazd, chęć skontaktowania się, chęć „nawiązania dialogu”. Ile lat upłynęło od waszej ostatniej rozmowy? Dziesięć? Czy rozmawialiście o tym procesie, czy wyjaśniliście sobie, że on i Pan mieliście racje słuszne, niepodważalne? Czy zrozumiał Pan jego intencje, kiedy składał podpis na piśmie skierowanym do prokuratury?
Pisząc Życiorys, nie przypuszczałam, że załagodzę konflikt Pana z nim. Pana z dawnymi przyjaciółmi; rejestrowałam fakty, chciałam zrozumieć wszystkich w tę sprawę uwikłanych.
Przyjechał jednak on, chociaż oczekiwał Pan, że przyjedzie kto inny.
Przyjechał nie dlatego, jak sugeruje Pan w swoim liście, że było to „już jakiegoś rodzaju uznanie swojej winy”. Nie zrozumiał Pan jego intencji. On nie czuje się winny i nie jest winny, w swoim odczuciu spełnił tylko obywatelski obowiązek. Przyjechał teraz, żeby okazać swoją życzliwość, wyrazić szacunek za to, co wielokrotnie podkreślał w rozmowie ze mną – „R. był dżentelmenem”.
Teresa Torańska
Życiorys
(1971)
Jego życiorys zaczyna się po wojnie. Wszystko, co działo się przedtem, nie należy jakby do niego. Tamten człowiek miał określony zawód, przynależał do określonej rodziny. Ostatnie dni wojny i pierwsze dni wyzwolenia zabrały wszystko, co było jego wyłączną własnością. Zostało tylko nazwisko i imię pospolite – Jan.
W nową Polskę wchodził z piersią ciężką od orderów i z dwoma zdjęciami. Uśmiechnięty chłopiec i biała tablica na grobie: „Olek, lat 14, żołnierz Armii Krajowej...”.
– Nie mogłem nie pozwolić mu walczyć – powie, jakby się usprawiedliwiał. Jego rówieśnicy też poszli, był potrzebny. – Prosiłem: namyśl się do jutra... Był w mojej dzielnicy, miałem go cały czas na oku. Zginął w przeddzień upadku powstania.
Pamięta ten dzień dokładnie, godzina po godzinie. Było gorąco, zapomniał o Olku, przypomniał sobie o szesnastej...
W nową Polskę wchodził sam.
Po wojnie – napisze – nie wróciłem już do poprzedniego zawodu, byłem „zhańbiony” pracą w instytucjach „sanacyjnych”. Ponad dwadzieścia lat pracy w zawodzie i nabyte doświadczenia trzeba było spisać na straty.
Budował nową rodzinę i przyuczał się do nowego zawodu.
Został rzemieślnikiem. Jak na ironię robił zabawki: misie z żółtymi nosami, lalki śmieszne, o wykrzywionych karminowych ustach, nawet klocki. Miały bawić innych, bawiły jego. Któż by pomyślał, że on, humanista, zacznie wypychać trocinami kawałki pluszu i malować na skrawkach masy – oczy, brwi, usta.
Z inicjatywą prywatną skończył, kiedy po Październiku wielu opuszczało państwowe posady, żeby zająć się rzemiosłem. Przekorny był, nie lubił zielonych świateł na swojej drodze.
Postanowił wrócić do przedwojennego zawodu.
Decyzja o zmianie miejsca pracy nie przyszła mi łatwo, byłem już ustabilizowany, nieźle zarabiający, miałem swoje miejsce w społeczeństwie. To wszystko rzucić dla czegoś nieznanego? A jednak zdecydowałem się. Początkowo ostrożnie, na pół etatu, ale zastałem roboty na trzy etaty. Nie miałem już psychicznej siły wycofać się. Pociągała mnie praca, przy której spędziłem młode lata, zawód, starzy koledzy i przyjaciele, z którymi w młodości spędziłem górne i chmurne życie, z którymi byłem w konspiracji.
Myślał, że można związać w jedną całość dwa życiorysy: ten przedwojenny, z którym się już dawno pożegnał, i ten w trudzie ledwo sklecony. Wierzył, że można. Nie był przecież sam. Miał obok przyjaciół od przegadanych nocy, sprawdzonych w okupacyjnych bojach, widział ich przez pryzmat swoich młodzieńczych walk, mieli być tacy, jak w czasach niebezpieczeństw, a okazali się zwyczajni, tchórzliwi, asekuranccy. Po prostu ludzcy.
O dwóch mówi w czasie przeszłym, jakby poumierali, a on zapalał świeczki na ich grobach. Dla niego rzeczywiście umarli.
Rozdzieliła ich praca. Jak ją określić, żeby nie podać nazwy, a oddać jej sens? Społecznie użyteczna, doceniana za granicą, potrzebna. Chyba wystarczy.
Wykonanie tej pracy zaplanowali jeszcze w czasach okupacji. Przy zaciemnionych oknach marzyli do rana. Jego żona robiła wtedy lepszą kolację, z alkoholem. Wszystko wydawało się takie proste. Na zgliszczach domów wymalują napis „Wolność” i zaczną budować nową Polskę. Jaka będzie?
On czekał, aż na murach domów pojawiły się napisy „Odnowa”. Teraz mówi, że za dużo serca włożył w tę „odnowę”, że za bardzo wierzył. Za jednym zamachem chciał odrobić to całe czekanie, te lata bezużyteczności, mieszczańskiej stabilizacji.
Tyle kopniaków człowiek otrzymał, a kiedy pokażą mu palec, rękę chce całą zagarnąć i cieszy się jak szczeniak, że ta ręka traktuje go łaskawie, jak pies się łasi, kąsać zacznie później.
Właśnie historyczny Październik otworzył nowe możliwości. Ludzie skrzyknęli się, powstał nowy zespół, gotowy do podjęcia pracy. W ciągu dziesięcioletniego wyjałowienia się z dawnego zawodu porwała mnie pasja organizowania tej instytucji. Trzeba było zaczynać od początku, od gwoździa i szczotki do zamiatania. Po roku były już efekty widoczne.
Rentowność instytucji była następująca: rok 1958 – 0,02 proc., 1960 – 4,67 proc., 1962 – 15,7 proc.
Poza tym jeszcze wzrost produkcji w jednostkach, które w zasadzie więcej społecznie znaczyły jak efekty finansowe.
Dom wtedy nie istniał, rodzina się nie liczyła. Szkoda, że nikt mu nie powiedział: rozwagi, przyjacielu, pracuj głową, nie sercem, dobrymi intencjami piekło wybrukowane. Miał pięćdziesiąt lat i wiedział, że czasu na dokonanie rzeczy, w jego pojęciu wielkich, jest coraz mniej, śpieszył się. Jego dwaj przyjaciele, w nowej instytucji przełożeni – wykazywali jednak więcej poczucia rzeczywistości, postanowili nie tykać spraw finansowych i gospodarczych, na niego zwalając obowiązek załatwiania tego, co mogło okazać się w którymś momencie śmierdzące. A może byli po prostu bardziej niż on doświadczeni, nie żyli przecież przez te dziesięć lat na uboczu, jak on. Wierzył im.
Zdarzały się, oczywiście, między nimi drobne starcia; bo każdy ma w końcu jakieś słabości, ale potem śmiali się z nich, mieli do tego prawo, znali się przecież jak łyse konie. W stosunku do innych byli jednak solidarni, reprezentowali to samo stanowisko. Byli razem. Jak na froncie. Jeden za drugiego. Po latach napisze: zdawało mi się, że jesteśmy najlepszymi i najserdeczniejszymi przyjaciółmi.
Tak, wtedy byli jeszcze wobec siebie lojalni. Młodzi ludzie, wojnę pamiętający z obrazków, złączeni z nimi miejscem pracy, mówią o nich jeszcze, że byli trochę śmieszni. Jako przykład podają przebieg pewnego przyjęcia, kiedy jeden z nich, najwyższy wojskową rangą, wyrzucił swoich przyjaciół z knajpy rozkazem: a teraz wynoście się! Pozabierali swoje żony i odmaszerowali. Najwyższego rangą nikt by nie posądzał o złe wychowanie, i forma wyproszenia wcale o tym nie świadczyła, po prostu przyjęcie było służbowe, a w pracy jak w wojsku obowiązywała dyscyplina specyficzna. Obowiązywała, oczywiście, tylko ludzi z nim związanych w czasach wojny, dla których on był kiedyś dowódcą.
Każde rozczarowanie przynosi gorycz. Jedni pytają dlaczego, przecież byłem lojalny, starałem się postępować zgodnie z przyjętymi normami etycznymi; inni szukają winy w sobie, często bez uzasadnienia: musiało być coś we mnie, co upoważniło przyjaciół do zrobienia mi przykrości.
On mówi: źle ulokowałem swoje uczucia, nie można mieć przyjaciół wbrew ich woli, oni nie potrzebowali ani mojej lojalności, ani mojego oddania. Tak, po prostu nie potrzebowali.
Przestali potrzebować, kiedy on zasiadł na ławie oskarżonych. Powie dzisiaj: lawirowanie między urzędami, między przepisami prawnymi, żeby produkcja szła lepiej, żeby zysk przedsiębiorstwa był większy i żeby ludzie zarobili odpowiednio – miało smak ryzyka z partyzanckich lasów. Te partyzanckie lasy szumiały mu w głowie. Może inaczej, bardziej pieśniami o wolności niż niepewnością, strachem przed niebezpieczeństwem. Nauczony ryzyka, w czasach pokoju nie potrafił nie walczyć, chociaż nie bardzo było z czym. Poniosła go kawaleryjska fantazja. Zapomniał, że tylko na wojnie można posługiwać się własnym sumieniem jak busolą i od jego wartości etycznych zależało, czy postępował słusznie. Zapomniał, że w czasach pokoju obowiązują przepisy, sztywne przepisy prawne. Można się z nimi nie zgadzać, ale należy je respektować. On je omijał. Przekraczałem limit pracowników, nadgodzin, prac zleconych, kredytami rządziłem nie według ich papierkowych przeznaczeń, lecz według istotnych potrzeb, podstawiałem inne osoby, aby zarobek podzielić. O tym wiedzieli wszyscy, cały zarząd, główny księgowy i wszyscy godzili się z takim stanem rzeczy jako czymś, czego nie można zmienić.
Wiedzieli wszyscy, ale do więzienia poszedł on sam. Mógł sobie wprawdzie zapewnić doborowe towarzystwo, ale milczał, nie wsypał żadnego. Wchodzili przyjaciele, składali przysięgę przed sądem i mówili wymijająco, ostrożnie, chroniąc własną skórę. Nie miał o to pretensji, bo co by mu przyszło z siedzenia z nimi we wspólnej celi. Też mieli rodziny, też chcieli być wolni. Zresztą źle o nim tak bardzo nie mówili. Może trochę gorzej niż inni, ale niedużo gorzej, bo inni zachłystywali się: Nie spotkałem nigdy człowieka tak wyczulonego na specyfikę zadania, jaka na nim ciążyła... gdyby nie działalność oskarżonego, skończylibyśmy naszą robotę o trzy lata wcześniej...
Przez trzy dni – napisze – czułem się nie jak na rozprawie sądowej, jako oskarżony, ale jak na własnym jubileuszu, bo właśnie kończyłem sześćdziesiąt lat i zaczynałem czterdziesty rok pracy zawodowej. Tylu komplementów nie nasłuchałem się przez całe życie.
W więzieniu siedział niedługo. Źle nie wspomina, miał mnóstwo pracy, w bibliotece, w radiowęźle, dwa lata. Przychodziła tylko żona: nie, żaden nie dzwonił – mówiła – nie, żaden nie przyszedł, ale nie martw się, obcy ludzie pomogli mi znaleźć pracę, zarabiam tyle, że starcza nam na życie, mała zdała do następnej klasy...
Nie spotkał się z nimi więcej. Wyparli się go. Mówią teraz, że był tylko ich znajomym, że nigdy nie byli w przyjaźni. Nie chcą go widzieć, nie mają o czym rozmawiać. Nadal robią zawodowe kariery, w nowej pracy nikt się nawet nie domyśla, że kiedyś przed laty byli zaplątani w nieczystą aferę; że o mały włos nie znaleźli się w więzieniu. Nikt o tym nie powinien wiedzieć, nawet znajomości z nim – należy się wyprzeć. Jan? – zaraz, zaraz, aha! Jan! Pracował u mnie. Ja? Z nim w przyjaźni? Nonsens, absolutny nonsens, jest to człowiek, no... cóż... siedział w więzieniu.
Tak, lepiej go nie znać. Dobrze, że już na emeryturze, nie zaszkodzi.
Inni, a zwłaszcza ci młodzi, którzy wojnę znają z opowiadań i ze źle ukrytą zazdrością śmiali się z ich okupacyjnych zasług, powiedzą o nim: do końca lojalny przyjaciel, nie mogliśmy zrozumieć dlaczego, przecież tamci na to nie zasłużyli, on jednak żadnego nie obciążył. Po prostu dżentelmen.
Wiele lat później zacznie wypisywać listy na kilkanaście stron, chyłkiem po nocach, żeby żona nie wiedziała. Rozsyłać je po znajomych, po redakcjach, jakby światu całemu mówił: chciałem przeżyć życie, jak tylko umiałem najlepiej. Czy naprawdę żyłem źle?
To nawet nie są listy, raczej wspomnienia. Na tyle zakamuflowane, że trudno zorientować się, o kogo chodzi i jak go można odnaleźć. Fakty tylko podaje prawdziwe i daty dokładne, co do dnia. Widać zapadły mu głęboko w pamięć,
Rachunek sumienia? Przecież sumienie ma czyste. Czego więc chce?
Przepraszam, że piszę anonimowo, ale nie chodzi mi o nową rozróbę czy szukanie „sprawiedliwości”. To już mi jest niepotrzebne. Podaję jako problem, bo wojna szła nie ze mną, ale z moim przyjacielem, mnie tylko łatwiej było uderzyć, aby rykoszet dosięgnął i jego.
Siedzi teraz, wyprostowany, dostojny, dopowiada jakieś fakty, których nie napisał, niewiele jest ich, wreszcie mówi konkretami, z nazwą instytucji, z nazwiskami przyjaciół, którzy przestali być jego przyjaciółmi. Wyjdzie na chwilę i żona wtedy powie, że nigdy przedtem, przed więzieniem, tyle o nich nie mówił, że teraz niby żyje w rodzinie, niby jest blisko niej i córki, ale myśli ma gdzieś daleko. Przecież to nie starość – powie z niedowierzaniem.
– Proszę przeczytać te listy. – Wrócił, wyjmuje z kopert zapisane kartki. – Napisali je ludzie, z którymi nigdy w przyjaźni nie byłem, nawet nie wiedziałem, że są mi życzliwi.
Zaczyna pośpiesznie tłumaczyć, że nieprawda, że wszyscy się od niego odsunęli, stracił tamtych przyjaciół – uśmiechnie się cynicznie – ale zyskał innych i szkoda, tak, ma o to do siebie pretensję, że wcześniej ich nie docenił. Lokował swoje uczucia, nie zachowując dystansu, lokował źle.
Ma przeszło sześćdziesiąt lat i za późno już nadrabiać błędy. W którym momencie zaczął je popełniać? Nie, naprawdę nie wie. Zresztą, wszystko jedno.