Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Becky Albertalli i Adam Silvera ponownie łączą siły, aby kontynuować historię Arthura i Bena! Chłopaków, w których czytelnicy po raz pierwszy zakochali się w bestsellerowej komedii romantycznej „A jeśli to my”!
Ben po pierwszym roku studiów czuje, że utknął: zajęcia są męczące, praca na pół etatu z ojcem – jeszcze gorsza, a Dylan, jego najlepszy przyjaciel, zachowuje się dziwnie. Jedynym jasnym punktem w życiu Bena jest Mario, jego kompan w pisaniu, który udziela mu lekcji hiszpańskiego i daje mnóstwo całusów. Wielkie hollywoodzkie marzenia Mario sprawiają, że Ben zaczyna śnić o swoich pragnieniach jeszcze intensywniej, a wybory, których dokonuje, mogą być kluczem do zmiany przyszłości. Tylko dlaczego nie może przestać myśleć o pewnym chłopaku ze swojej przeszłości?
Arthur powraca do Nowego Jorku po raz pierwszy od dwóch lat, gotów szturmować świat teatru jako najlepszy na świecie… stażysta asystenta reżysera off-broadwayowskiego. Oczywiście spędzanie lata z dala od swojego słodkiego, niezawodnego chłopaka Mikeya jest beznadziejne, ale on wie, że ich związek jest wystarczająco silny, by przetrwać rozłąkę. Dlatego to nic wielkiego, gdy jego były chłopak Ben wpada z powrotem na scenę jego życia. I to zdecydowanie w porządku, że Ben jest szczęśliwy z jakimś tajemniczym Mario. Pierwsze miłości zawsze są wyjątkowe, ale już o wiele za późno na kolejne „co jeśli”, prawda?
Nawet gdy chłopcy próbują uciekać od tego, co było, nieustannie na siebie wpadają. Czy wszechświat próbuje im powiedzieć, że w ich życiach jednak nastąpi zmiana? Czy to właśnie teraz nadszedł ich czas?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 399
Tytuł oryginału: Here’s to Us
Copyright © 2021 by Becky Albertalli and Adam Silvera
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022
Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Brodzik, 2022
Redaktor prowadzący: Łukasz Chmara
Marketing i promocja: Anna Fiałkowska, Aleksandra Kotlewska, Oliwia Żyłka
Redakcja: Natalia Szczepkowska
Korekta: Sandra Popławska, Robert Narloch
Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl
Projekt okładki i stron tytułowych: Martyna Wilner
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-67054-73-7
Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca
i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorów. Wszelkie podobieństwo
do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.
WE NEED YA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.weneedya.pl
Dla Davida Arnolda i Jasmine Wargi,
pierwszych gwiazd w naszym rosnącym wszechświecie
Część pierwsza
ZACZĄĆ OD NOWA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
BEN
Sobota, 16 maja
A co, jeśli tak?
To pytanie pojawia się w mojej głowie za każdym razem, kiedy o nim myślę.
Mam takie wrażenie, jakbym na długi czas się zagubił, trochę jak karton z przesyłką, z którego po drodze oderwała się naklejka z adresem. Ale sądzę, że ktoś mnie wreszcie odnalazł.
Przeciął grubą taśmę klejącą i otworzył.
Wpuścił powietrze i światło.
Są wiadomości na dzień dobry i nocowanie u siebie nawzajem.
Jest hiszpański i pocałunki.
Mario Colón.
Tuż przed tym, jak wszedłem na stację, Mario wysłał mi swoje zdjęcie na fotelu dentystycznym. Ma na sobie białą koszulkę i dżinsowe ogrodniczki, z jednym paskiem wiszącym luźno, niczym portorykański reboot Super Mario, na który zasługuje ten świat. Jego oliwkowa skóra jest gładka, bo najwyraźniej nie rośnie mu owłosienie na ciele, co czasami go smuci, bo wydaje mu się, że świetnie wyglądałby z brodą Lin-Manuela Mirandy. Jego ciemne włosy są kręcone, a jasne oświetlenie gabinetu podkreśla blask orzechowych oczu. Język zwisa mu z ust i nawet kiedy się wygłupia, mam ochotę go pocałować tak jak za pierwszym razem, kiedy pracowaliśmy nad projektem z kreatywnego pisania.
I pięćdziesiąt razy później.
Trochę nerwowo przewijam do zdjęcia, które wysłałem mu w odpowiedzi. Zazwyczaj robię kilkanaście selfie, zanim poczuję, że któreś jest wystarczająco dobre, bo Mario jest ode mnie sto razy przystojniejszy, ale tym razem musiałem się pośpieszyć – pociąg już nadjeżdżał. Ustawiłem obiektyw trochę wyżej, żeby było widać koszulkę, którą dla mnie zrobił. Rodzice Mario z okazji ukończenia liceum podarowali mu maszynę do drukowania na materiale, bo chciał urozmaicić swoją garderobę. W zeszłym tygodniu zaskoczył mnie koszulką z Wojną złych magów, na której był taki sam krój liter jak z okładki na Wattpadzie przygotowanej dla mnie przez Samanthę. To był bardzo przemyślany prezent. Teraz nawet dużo mniej surowo niż normalnie oceniam siebie i swoje zdjęcia.
Poznaliśmy się z Mario na pierwszym roku na zajęciach z kreatywnego pisania. Na początku byłem pewien, że okaże się Bardzo Poważnym Prozaikiem albo mistrzem poetyckich slamów. Nic z tych rzeczy. Mario jest scenarzystą, który zaczął pisać jako jedenastolatek i w szkole często wpadał przez to w kłopoty, bo stylizował prace pisemne na scenariusze odcinków seriali.
Był pierwszą osobą po moim eks, Arthurze, którą się zainteresowałem. Zwracałem uwagę, kiedy nie przychodził na zajęcia. Podziwiałem, jak dobrze wygląda w ogrodniczkach, a do tego uwielbiałem golfy, które nosił zimą. Poza tym był pewien swojej twórczości w niepojęty dla mnie sposób – zawsze dumny, ale nigdy arogancki.
W tamtym czasie jeszcze zbyt często gdybałem, myśląc o Arthurze, żeby móc zbliżyć się do Mario.
Teraz to o nim gdybam.
Co, jeśli oficjalnie zostaniemy parą, a nie tylko kumplami, którzy całują się i spędzają razem czas?
Idę w stronę Central Parku, żeby spotkać się z najlepszym kumplem, Dylanem, i jego dziewczyną, Samanthą. Widzę się z nimi na żywo pierwszy raz od świąt, bo nie wrócili do domu na ferie wiosenne. Mieliśmy wczoraj spędzić razem wieczór na graniu, ale Dylan twierdzi, że miał strasznego jet laga, chociaż między Chicago a Nowym Jorkiem jest tylko godzina różnicy. Odpuściłem, bo Dylan zawsze był taki przewrażliwiony.
Przez resztę drogi spisuję w kieszonkowym notesie pomysły na następny rozdział mojej powieści fantasy, Wojny złych magów. Szkic skończyłem dawno temu, ale stało się jasne, że moja historia jest chaotyczna. Zbyt wiele ekscytujących wydarzeń zostawiłem na sequele, które mogą się nigdy nie pojawić. Poza tym wszystkich bohaterów, których stworzyłem na podstawie przyjaciół i byłych chłopaków, musiałbym przepisać tak, żeby byli bardziej zniuansowani i przystępni dla ludzi spoza kręgu moich znajomych.
Mój odwieczny nastrój: pisanie jest ciężkie.
Mario zapytał mnie kiedyś, czy jest coś, co chciałbym robić, nie licząc pisania. Tylko że to jedyne, w czym jestem dobry. Nawet jeśli kiedyś faktycznie nęciło mnie jakieś inne marzenie, nie wiem, co bym zrobił bez tej miłości, jaką przyjaciele i obcy ludzie okazali moim złym magom. Arthur mówił kiedyś o postaciach jak o naszych wspólnych znajomych. A Dylan uwielbia ten świat tak bardzo, że fantazjował o rzeczywistym dragbarze, gdzie wszystkie drag queens są przebrane za różne fantastyczne rasy, na przykład elfy i trolle. Nigdy nie wykazałem ani cienia zainteresowania takim pomysłem.
Bardziej od słów kocham nawiązywanie relacji z ludźmi.
I naprawdę uwielbiam nawiązywać jedną z nich z Mario za pomocą słów zarówno angielskich, jak i hiszpańskich.
Mario, podobnie jak ja, jest Portorykańczykiem, który wygląda na białego, ale jego rodzice, w przeciwieństwie do moich, nauczyli go dwóch języków. Wprowadzał hiszpański do swoich scenariuszy i miał nadzieję, że żadne studio nie zmusi go do tłumaczenia na angielski. Chciał, żeby inni zdobyli się na wysiłek, do którego zmuszeni byli jego dorastający rodzice. Zainspirowało to mnie samego do podjęcia tego pieprzonego wysiłku – i praktycznie krzyknąłem ¡Sí, por favor!, kiedy zaproponował, że zostanie moim osobistym nauczycielem.
Naprawdę nie mogę się doczekać, kiedy go zobaczę.
Dzisiejsze spotkanie z Dylanem i Samanthą będzie wymagało kombinowania, ponieważ dołączy do nas Mario. Nie jest moim chłopakiem, ale nie jest też tylko przyjacielem. Zrobiła się z tego naprawdę skomplikowana sprawa. Na przykład kiedy budzę się, myśląc o nim, i chcę zupełnie bez powodu powiedzieć mu dzień dobry, czasami czuję, że to zbyt intymne. Albo kiedy zastanawiam się, w jaki sposób najlepiej przedstawić go przyjaciołom, chociaż oni mniej więcej wiedzą, jak wygląda nasza relacja. I chociaż „relacja” to nie „związek”, i tak czuję, że to określenie na wyrost.
Nie wiem. Przyszły Ben będzie się tym martwił za godzinę.
Jednak muszę wyrzucić z głowy piękną twarz Mario, ponieważ jeszcze moment i przegapię swoją stację. Skaczę na równe nogi i w ostatniej chwili wybiegam na peron. Nie mogę się spóźnić. Już mi się to nie zdarza. Pani García z zajęć z kreatywnego pisania nazwałaby to „rozwojem postaci”.
Wychodzę ze stacji i ruszam do wejścia na Central Park West przy Siedemdziesiątej Drugiej. Chwila i już widzę Dylana z Samanthą. Siedzą na ławce w parku i grają w taką grę, w której trzeba patrzeć w oczy drugiej osoby i uderzyć dłońmi w jej dłonie, zanim je cofnie.
Samantha trafia w ręce Dylana.
– Mam cię! Cztery do jednego. Ssiesz.
– Hej – mówię, zbliżając się do nich. – Mogę dołączyć?
Dylan się uśmiecha.
– W naszym łóżku zawsze znajdzie się dla ciebie miejsce.
– Nic nie wspominałem o waszym łóżku, po prostu…
Dylan ucisza mnie i wstaje, żeby się przytulić. Robiąc to, poklepuje czubek mojej głowy.
– Tęskniłem za tobą, kolego.
– Ja za tobą też. I już mam cię dosyć.
Dylan zapuścił włosy i może je wreszcie związać w koczek, nad którym tak pracował. Muszę przyznać, że wygląda bardzo dobrze – a jeśli go zapytać, okaże się pewnie, że jest jedyną osobą, której jest z takim koczkiem do twarzy. Ma na sobie nową koszulkę Kool Koffee i niebieskie dżinsy.
– W parku jest mała przytulna kawiarnia. Szykuj się na szoty espresso, moja ty kawusio. Benuccino? Benspresso?
– Ani jedno, ani drugie – odzywa się Samantha. Jej niebiesko-zielone oczy robią na mnie takie samo wrażenie jak pierwszego dnia, kiedy zobaczyłem ją za ladą Kool Koffee. Ciemne włosy splotła w koronę z warkoczy godną Pinteresta, którą również powinienem umieścić w swojej książce. Ma granatową koszulę schowaną w białe spodenki, jej szyję zdobi wisiorek ze srebrnym kluczem. – Cześć, Ben – mówi i mnie ściska.
Cieszę się, że Dylan nie zmienił jej w kogoś, kto obsesyjnie wymyśla mi ksywki.
– Witajcie z powrotem.
Samantha patrzy na moją koszulkę i otwiera szeroko oczy.
– O, moja grecka bogini, wspaniała!
Dylan szczerzy zęby w uśmiechu, zauważając mój strój.
– Pewnego dnia ci źli magowie będą potężnie złomagować.
Wiele się zmieniło od czasu, kiedy w zeszłe wakacje, jeszcze przed college’em, Dylan przeczytał książkę, ale jego wsparcie nie osłabło. Od czasu do czasu pyta, co się dzieje z księciem Dillem – wzorowaną na nim postacią. Dylan zachęcał mnie, żebym znalazł już sobie agenta literackiego, ale ostatnio zmieniam się w perfekcjonistę.
Nie chcę nikogo zawieść.
Taka miłość to ten rodzaj presji, jakiej się poddaję.
– Też chcę koszulkę – mówi Samantha, dotykając mojego rękawa. – Sam ją zrobiłeś?
– Ja nie. Mario – odpowiadam.
– Super Mario! – rzuca Dylan. – Mam nadzieję, że nie ma jeszcze po uszy tej ksywki, bo wiesz, że muszę tak do niego mówić.
– Właściwie to ją uwielbia.
Mnie po jakimś czasie by wkurzała, ale nie Mario. Raz jeden prawie się zirytował, kiedy nasz kolega z zajęć, Spikey, wygłosił surowe uwagi do jego scenariusza, ale Mario i tak w końcu wzruszył ramionami, bo Spikey po prostu chciał się wyżyć po tym, jak pani García nazwała jego opowiadanie umiejscowione w czasach wojny secesyjnej „historycznie niemożliwym” i wszyscy wybuchnęli śmiechem.
– To kiedy Super Mario wyskoczy z kanału? – pyta Dylan.
– Niedługo. Wraca od dentysty. Do tego czasu musicie się zadowolić mną.
– Fantastycznie – stwierdza Samantha, bierze mnie pod rękę i zaczynamy spacerować po Central Parku. – Czyli między wami wszystko gra?
– Tak sądzę. – Trochę mi głupio rozmawiać o Mario z Samanthą i Dylanem. W ich związku nie ma żadnych wątpliwości. A tymczasem ja i Mario jesteśmy raczej jak znak zapytania z wykrzyknikiem: kombinacją niepewności i ekscytacji.
– Musimy wymyślić, jak będziecie się nazywać jako para – mówi Dylan. – Wydaje mi się, że „Bario” fajnie brzmi, ale „Men” to jest po prostu sztos. Bo jesteście dwoma kolesiami i…
– A jak obiad? – wtrącam, zwracając się do Samanthy.
– Miło, że mu przerywasz – odpowiada. – Było świetnie. Dzięki, że pytasz. Myślę, że wróciliśmy do normalności po świętach. – Rodzice Samanthy naprawdę kochają Dylana, ale kiedy na gwiazdkę dowiedzieli się, że ich córka mieszka z nim w jednym pokoju w Chicago, rozpętała się gównoburza. – Dylan był wyjątkowo grzeczny, no, przynajmniej jak na niego – ciągnie Samantha. – Jeszcze raz przepraszam, że musieliśmy zrezygnować z escape roomu.
– Nie przejmuj się. Mamy na to całe wakacje.
Dylan otacza mnie ramieniem.
– Big Ben, wiemy, że escape room to twój przebiegły plan, żeby dać się zamknąć ze mną w jednym pokoju na godzinę. Nie potrzebujesz wymówek, okej?
– Stary, twoja dziewczyna jest tuż obok.
– Och, proszę, zabierz go ode mnie choćby na godzinę – odzywa się Samantha.
Dylan puszcza do mnie oko.
– Widzisz, nie ma nic przeciwko.
Przystaję przy wózku z preclami, bo od rana miałem w ustach tylko kęs bajgla z dżemem, który zrobiła dla mnie mama. Miałem go zjeść po drodze, ale odwaliłem klasycznego Bena Alejo, upuszczając go na tory przy robieniu selfie dla Mario. Bajgla ukradł mi szczur i gdybym tak nie gardził TikTokiem, nagranie pewnie byłoby już viralem.
– Precla? – pytam.
– Zapchałam się owocami – odpowiada Samantha. – Dylan na śniadanie zjadł resztę kaczki.
– Ciii – odzywa się Dylan. – W parku są kaczki.
– Myślisz, że nas zaatakują?
– Owszem, stary dobry kwakatak.
Samantha kręci głową.
– Dlaczego… Dlaczego ja w ogóle z tobą wychodzę?
– Bo mogę rano, w południe, wieczorem, w nocy…
– Nie przy ludziach – rzucam.
– Spokojnie, zupełnie nie o to mi chodziło. Ale skoro już zacząłeś…
Samantha zakrywa mu usta dłonią. Bohaterka na miarę naszych czasów.
– Kawy?
Dylan się rozgląda.
– Ale skąd?
Wskazuję wózek z preclami.
– Bardzo zabawne, Ben. Przecież wiesz, że nie pijam takiej lury. – Dylan odwraca się do sprzedawcy. – Bez urazy, proszę pana, czepiam się tylko klaunów, którzy załadowali tym szajsem pański wspaniały wózek.
Sprzedawca patrzy na niego, jakby mówił w innym języku.
– Jesteś już wystarczająco nakręcony – kwituję.
– Strzeliliśmy sobie podwójne espresso Dream & Bean przed wyjściem.
– Kaczka i kawa na śniadanie. No tak.
– Przestań się zachowywać, jakbyś znał mnie od wczoraj.
Zdecydowanie nie od wczoraj. Jesteśmy przyjaciółmi od podstawówki, chociaż odkąd Dylan wyjechał do college’u, odległość wywarła pewien wpływ na naszą znajomość.
– Lepiej, żebyś nie miał zjazdu kofeinowego przed lunchem z Patrickiem – odzywa się Samantha.
– Patrick – powtarza Dylan i pluje na ziemię. – Zorganizuj sobie lepszych przyjaciół, skarbie. Czy słyszysz, żeby Ben cały czas nawijał i nawijał, i nawijał bez końca o tym, że pływa z delfinami i przytula się do małp?
– Nie robię żadnej z tych rzeczy – odpowiadam.
– Patrick też nie – mówi Samantha, patrząc z ukosa. – Zrobił sobie rok przerwy przed college’em, żeby podróżować z kuzynem.
Rok przerwy przed college’em to świetna sprawa. Lepsze byłyby tylko dwa lata.
– Zjedz z nami lunch, Ben. Zobaczysz, jak ten koleś przesadza.
– Naprawdę zamierzasz wypominać komuś, że przesadza?
– No właśnie! To powinno dać ci jakieś pojęcie o tym, jak bardzo przesadza!
– Nie mogę. Za dwie godziny zaczynam pracę.
– Powiedz szefowi, że król i królowa zjechali do miasta.
– Przecież wiesz, że nie mogę.
Moim szefem jest mój ojciec. Pa w czasie sezonu świątecznego dostał awans na menadżera w Duane Reade. Zatrudnił mnie w kwietniu, żebym obsługiwał kasę i pomagał w układaniu towaru na półkach. Rozpoczęcie pracy przed egzaminami utrudniło mi naukę, ale na współczucie rodziców nie miałem co liczyć, bo sami w czasie college’u zasuwali na pełen etat.
– Jeszcze będziesz miał okazję spotkać się z Patrickiem – mówi Samantha. – Zostaje w domu na dwa miesiące. Może wybierzemy się wszyscy razem do escape roomu.
– Nie zamkniesz mnie w jednym pomieszczeniu z Patrickiem na godzinę – oznajmia Dylan.
– To będzie dla ciebie dodatkowa motywacja do szybszego rozwiązania zagadek. – Samantha trąca mnie żartobliwie łokciem. – Totalnie możemy też zaprosić Mario.
– Zobaczymy. – Odzywa się mój telefon. – A skoro mowa o Super Mario. – Odczytuję wiadomość. – Jest już w drodze. Może zostaniemy tutaj, żeby było mu łatwiej nas znaleźć?
Dylan patrzy w dal i wskazuje taras Belvedere Castle. To miejsce zawsze wydawało mi się wyjęte żywcem z powieści fantasy i wrzucone do Central Parku.
– Powiedz swojemu chłopakowi, że będziemy tam.
– Nie jest moim chłopakiem.
– Jeszcze nie.
To zabawne, bo ostatni raz byliśmy z Dylanem w Belvedere krótko po tym, jak poznałem Arthura na poczcie. Nie zdążyliśmy się sobie przedstawić, bo rozdzielił nas flash mob, ale nie mogłem przestać o nim myśleć, więc Samantha przeobraziła się w Nancy Drew i, wykorzystując różne szczegóły z mojej rozmowy z Arthurem, znalazła najlepszy sposób na namierzenie go. Odkryła spotkanie studentów Yale, które miało odbyć się w Belvedere Castle, a ponieważ Arthur wspomniał, że chciał się tam uczyć, postanowiłem spróbować. Dylan stwierdził, że na to spotkanie potrzebujemy pretensjonalnych fałszywych tożsamości i ochrzcił siebie Digbym Whitakerem, co wciąż pamiętam wyłącznie dlatego, że nazwałem tak naukowca w swojej książce.
Dwa lata temu przyszedłem tutaj szukać jednego chłopaka, a teraz proszę, by inny w tym samym miejscu znalazł mnie.
Nawet nie patrząc, Dylan chwyta dłoń Samanthy i razem idą na górę.
Trzymanie się za ręce to coś bardzo oczywistego, wiem, ale naprawdę miło zobaczyć parę, która po dwóch latach bycia razem nadal się lubi – kocha się. Sam nigdy tego nie doświadczyłem. To daje mi nadzieję, że pewnego dnia i mnie ktoś obdarzy takimi uczuciami.
Wchodzimy na taras i zatrzymujemy się w pół kroku. Normalnie panuje tutaj luźna atmosfera, ludzie pozują do zdjęć na tle parku. Ale dzisiaj trafiamy na ślub. Nie ma zbyt wielu osób, raptem kilkanaście swobodnie ubranych gości i zespół grający cicho instrumentalną wersję „Marry You” Bruno Marsa. Już praktycznie wyciągam Dylana i Samanthę z kadru, kiedy panna młoda zaczyna swój marsz przez taras.
Zamieram.
Chyba ją znam…
Kiedy poznałem Arthura na poczcie, tamten flash mob był w rzeczywistości oświadczynami chłopaka dziewczyny, która pomagała mi wysłać do mojego byłego, Hudsona, paczkę z kilkoma jego rzeczami. Przesyłka okazała się kosztowna, a dziewczyna nie była zbyt empatyczna. Ale teraz wygląda pięknie w czarnym jedwabnym szalu i prostej białej sukience, uśmiechnięta, z dużym kolczykiem w ustach.
Najpierw Belvedere Castle, a teraz ona. Zupełnie jakby wszechświat walił mi po oczach wielkim neonem z Arthurem Seussem.
Nie rozmawiałem z nim od kilku miesięcy, ale muszę mu o tym powiedzieć.
Nagrywam krótki film z panną młodą idącą w stronę przyszłego męża. Dylan i Samantha patrzą i się przytulają. Otwieram czat z Arthurem – ostatnią wiadomość od niego dostałem na swoje urodziny, siódmego kwietnia. Nie odpowiedziałem, bo… cóż, po prostu czułem się przytłoczony tym, że jemu tak dobrze się układa z nowym chłopakiem, i nie chciałem udawać, że moje urodziny są szczęśliwym dniem. Powinienem był wtedy coś napisać, bo teraz czuję się dziwnie, że do niego piszę.
Jest zupełnie tak, jakbyśmy się już nie znali.
Wchodzę na Instagrama, gdzie dla zdrowia psychicznego wyłączyłem posty z jego profilu. Za bardzo bolało mnie oglądanie szczęścia szczęśliwego Arthura ze szczęśliwym Mikeyem. Musiałem zadbać o przestrzeń dla siebie. Życie wystarczająco mnie stresowało, miałem szkołę, w domu było jakoś ciasno, a bez Dylana i własnego chłopaka czułem się samotny.
Wejście na profil Arthura jest jak rozdrapanie świeżej rany.
Na profilówce spojrzenie jego niebieskich oczu jest przeszywające jak nigdy. Wśród najnowszych zdjęć widać karton w jego pokoju w akademiku, potem jest cytat ze Stacey Abrams („Bez względu na to, gdzie skończymy, wyrośliśmy z miejsca, w którym zaczynaliśmy”), wspominkowa fotografia małego Arthura z mamą, a także ujęcie z Mikeyem, na którym trzymają egzemplarz Playbill w teatrze ich college’u – przy tym ostatnim krew od razu uderza mi do głowy. Potem czuję ucisk w piersi na widok selfie Arthura trzymającego pocztówkę z Central Parku, którą wręczyłem mu, gdy pożegnaliśmy się dwa lata temu. Na odwrocie jest zapisana scena erotyczna z naszymi bohaterami Wojny złych magów, Ben-Jaminem i królem Arturo, stworzona tylko dla niego.
Dlaczego zrobił sobie takie zdjęcie?
Czytam podpis:
Najbliższy przystanek na trasie
Arthura Seussa – Nowy Jork!
17 maja
On wraca.
Jutro.
Wykorzystał pocztówkę z naszej przeszłości, żeby ogłosić swoją przyszłość.
Pod spodem widać pełne ekscytacji komentarze od Mikeya i jego najlepszej przyjaciółki, Jessie, a także byłej koleżanki z pracy, Namraty. Jestem jedynym dupkiem w Nowym Jorku, który nie wyraził radości z jego przyjazdu. Dziwnie bym się poczuł, stukając teraz w serduszko. Ale co, jeśli to najlepszy pierwszy krok do tego, by odnowić kontakt? Znając nasze szczęście, w pewnym momencie i tak na siebie wpadniemy. Nowy Jork był w stanie trzymać nas z dala od siebie tylko wtedy, gdy ja tu zostałem, a on wyjechał.
Lajkuję post. I chociaż stoję, moje serce dudni, jakbym biegł.
Zanim zdążę zostawić komentarz, Dylan wyrywa mi telefon.
– Tu się dzieje miłość, Ben!
– Nawet ich stąd nie słyszymy…
– Ale czujemy, Ben, czujemy tę miłość.
– Właściwie to widziałem ich zaręczyny.
– Serio? – pyta Samantha.
– Pamiętacie tamten flash mob z dnia, w którym poznałem Arthura? Wspominałem wam o nim. To było dla nich.
Rozpętał się wtedy chaos i odszedłem. Byłem świeżo po rozstaniu z Hudsonem i chociaż miło się rozmawiało z Arthurem o wszechświecie, nie spodziewałem się, by cokolwiek z tego wynikło. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że zakocham się w chłopaku z krawatem w hot dogi.
– No to masz niesamowite szczęście, że wpadłeś na ich ślub – odzywa się Samantha.
To nie szczęście, raczej robota wszechświata.
– Są tacy młodzi – mówię. – Ile mają lat? Nie skończyli chyba nawet dwudziestu pięciu.
– Byli zaręczeni od tamtego lata – szepcze Samantha, jakby próbowała usłyszeć ich przysięgę małżeńską. – To musi być prawdziwe uczucie.
– Moi rodzice wzięli ślub młodo – zauważa Dylan. – I jakoś im się ułożyło.
– Twoja matka nienawidzi twojego ojca – komentuje Samantha.
– Nie znosi tego, że je z otwartymi ustami, nigdy nie wyjmuje nowej rolki papieru toaletowego, kombinuje z podatkami i budzi ją w środku nocy, żeby opowiedzieć swoje sny, zanim je zapomni. Ale nie nienawidzi go.
Znam jego rodziców – niewiele między nimi nienawiści.
Nie mogę uwierzyć, że jestem świadkiem ślubu dziewczyny z poczty. Kiedy całują się po raz pierwszy jako małżeństwo, wiwatujemy jak starzy przyjaciele, chociaż była dla mnie naprawdę niemiła. Nigdy bym nie pomyślał, że to będzie pierwszy ślub, w jakim wezmę udział. Może któregoś dnia wykorzystam to w jakimś opowiadaniu.
Potem nagle wszystko ciemnieje, bo czyjeś dłonie zasłaniają mi oczy i odzywa się znajomy głos:
– Zgadnij kto to, Benie Hugo Alejo.
– Ktoś bardzo super – odpowiadam.
Mario zabiera ręce.
– Nie zapominaj o tym.
Obracam się i mierzę go spojrzeniem. To jeden z tych dni, kiedy aż mi dech zapiera w piersi, gdy widzę, z jaką łatwością przychodzi mu bycie takim przystojnym. Jest nie tylko fotogeniczny, jest też piękny w prawdziwym życiu. Ma śliczne orzechowe oczy, nawet jeśli nie zwróciły mojej uwagi natychmiast, tak jak błękitne Arthura. Jednak im bardziej się do siebie zbliżamy z Mario, tym większe robią na mnie wrażenie. Czasami piękno dostrzegamy dopiero po czasie, lecz nie jest z tego powodu ani trochę gorsze.
– Ben to Luigi, a to jest jego Mario – rzuca Dylan.
– Ben to Ben-Jamin, a to jego książę Dill – mówi Mario i od razu ściska Dylana, jakby już się znali. Rozmawialiśmy o tym, że portorykańscy rodzice wychowali nas na ludzi, którzy są czuli nawet wobec obcych. Staramy się zwracać na to uwagę i szanować przestrzeń osobistą innych. Chociaż między tymi dwoma widać magnetyczne przyciąganie. Mario odwraca się do Samanthy. – A ty to światowej sławy projektantka książkowych okładek.
Samantha się uśmiecha.
– To właśnie ja.
Dylan obrzuca ją spojrzeniem.
– Dzięki Bogu się nie rumienisz. Chociaż, moja kochana, jak tak możesz? Popatrz na tego pięknego człowieka. Weź się dla niego zarumień! Nie pozwól, by ta uroda obeszła się bez rumieńca.
– Jest dokładnie taki, jak go opisałeś – mówi do mnie Mario.
– Mam talent.
– W rzeczy samej.
Jak to możliwe, że wystarczyły mu trzy słowa, by mnie rozpalić?
Chcę być blisko niego, natychmiast. Tak blisko, jak bardzo nie można w publicznym parku. W tej chwili myślę tylko o tym, że nie pocałował mnie na powitanie. Nawet nie uścisnął. To takie drobne przypomnienie, że nie jesteśmy chłopakami, bo wtedy takie gesty przychodziłyby nam automatycznie. Chcę być z kimś, kto nie będzie potrafił oderwać ode mnie ust albo czyja ręka będzie znajdować moją tak, jakbyśmy zawsze mieli być razem. Jednak przy Mario nie zawsze wiem, czy on w ogóle chce mnie całować i trzymać za rękę. Czasami wskazuje ładnych chłopaków na ulicy, jakby zachęcał mnie, żebym spróbował któregoś poderwać. Jakby dawał mi znak, że jemu by to nie przeszkadzało. A mi by bardzo przeszkadzało, gdyby flirtował z kimś innym.
Jednak bywają też takie momenty, kiedy energia między nami ulega zmianie. Momenty, w których nie potrzebujemy być chłopakami, żeby dobrze się bawić w swoim towarzystwie.
– O co chodzi z tym ślubem? – pyta Mario. – To wasi znajomi?
– Znajoma Bena – odzywa się Dylan.
– Serio?
– To długa historia – odpowiadam.
– Opowiesz mi później?
– Opowiem ci później.
– Estupendo. – Mario klaszcze. – Przyniosłem prezenty. Ale ani jednego dla państwa młodych. – Sięga do plecaka i wyciąga dwie koszulki Wojny złych magów.
Samantha otwiera szeroko usta.
– Jesteś najlepszy! – Od razu wkłada koszulkę na tę, którą już ma na sobie.
– Musiałem ci załatwić egzemplarz, żebyś mnie nie podała do sądu. – Mario odwraca się do Dylana. – No i nie chciałem, żebyś pomyślał, że o tobie nie myślę. – Puszcza do niego oko, ale wychodzi mu to niezręcznie. Raczej jakby coś mu tam wpadło. I z jakiegoś powodu wydaje mi się to bardziej urocze niż idealnie puszczone oko.
Dylan też wkłada koszulkę.
– O mój Boże, rumienię się. Popatrz! – Wybucha śmiechem, a jego policzki rzeczywiście są czerwone. – Mario, to coś naprawdę niesamowitego, że ktoś z twoim wyglądem robi ubrania, chociaż powinien każdego dnia chodzić goły.
– Teraz chcesz sprawić, żebym i ja się zarumienił! – mówi Mario.
– O rany – rzuca Samantha. – Chyba ich już straciliśmy, Ben.
– Chyba tak.
Mario wyciąga telefon.
– Muszę zrobić zdjęcie waszej trójce w koszulkach.
– Tylko jeśli będziesz na nim razem z nami – odpowiada Dylan.
– Tak! – zgadza się Samantha.
– Jasna sprawa – stwierdza Mario.
Otaczam go ramieniem, a Dylan i Samantha przytulają się do nas. Naprawdę lubię to robić i nawet kiedy selfie jest już gotowe, nie puszczam go jeszcze przez chwilę. Oglądamy je razem i okazuje się, że słońce zadziałało na całą czwórkę jak najlepszy filtr na świecie.
Wszyscy wyglądają na szczęśliwych. Mam nadzieję, że to pierwsze z wielu udokumentowanych wspomnień tego lata. I może im lepiej Mario pozna mój świat, tym bardziej będzie chciał zostać jego częścią i wpuścić mnie do swojego.
Tak wygląda każdy związek. Zaczynasz od niczego i może kończysz ze wszystkim.
ROZDZIAŁ DRUGI
ARTHUR
Sobota, 16 maja
Moje ubrania leżą na podłodze, a na łóżku leży Mikey. Oparł się o stertę poduszek, ma na sobie flanelowe spodnie od piżamy i okulary, górę zupełnie nagą, a na twarzy szczecinę po tygodniu egzaminów. Nie żebym narzekał. Drapiący Mikey to mój ulubiony Mikey.
Mimo to w dalszym ciągu jest wzorem porządku i symetrii. Wystarczy jedno spojrzenie, żeby poznać, które z moich pudeł zostały spakowane przez niego. To te ustawione równo w szeregu przy nogach łóżka, wypełnione schludnymi stertami ręczników i pościeli, opatrzone napisami. Pościel Arthura. Podręczniki Arthura. W tej chwili zdejmuje moje zdjęcia ze ściany, robiąc z masy do przyklejania plakatów jedną wielką kulę wielkości jajka.
Siadam obok niego.
– Wiesz, jak to wygląda?
– Jak masa do przyklejania plakatów?
– Zrobię mu dziurę na oko. – Wciskam palec w masę i patrzę wyczekująco na Mikeya.
– Masa do przyklejania plakatów z dziurą na oko?
– Mikey! To jest Blob z Potwory kontra Obcy!
– Aha. – Dokleja kuleczkę masy do głowy Bloba. Wygląda trochę jak tupecik.
– No, a teraz przypomina Trumpa. – Szybko robię z niego naleśnika i rzucam na szafkę nocną. – O wiele lepiej.
– Jaki aktywizm – mówi Mikey.
– Cicho. – Nachylam się, żeby go pocałować. – Zgadnij co.
– Co?
– Mam dosyć.
– Dzięki.
– Mam dosyć pakowania. – Zgarniam mu grzywkę z twarzy i całuję go jeszcze raz.
– Wiesz co, nigdy nie skończysz z tymi pudłami, jeśli będziesz ciągle to robił.
Uśmiecham się tylko, bo to jest sto procent Mikeya w Mikeyu. Nadal robi mu się głupio, kiedy go całuję. Czasami chrząka i mówi: „No cóż”. Albo sprawdza godzinę. Albo pyta, czy drzwi są zamknięte. Przez kilka pierwszych tygodni wydawało mi się, że szuka wymówki, żeby mnie nie całować. Ale teraz to rozumiem. Mikey jest jedną z tych osób, które panikują, kiedy dostają to, czego chcą.
Kładę głowę na jego ramieniu i rozglądam się po pokoju: góry książek, porozrzucane papiery. Cała moja energia wielkiego zbieracza. Oczywiście Mikey spakował wszystkie swoje rzeczy cztery godziny temu.
– Dzięki, że tu jesteś – mruczę.
Gdyby chciał, mógłby już być w Bostonie. Ale obaj wiemy, że nie istnieje wszechświat, w którym Mikey nie zostałby, żeby mnie ratować.
Zwijam koszulkę polo w żółte paski, którą ukradłem z pudła szkolnych pamiątek taty, i wciskam ją do mojej nowojorskiej torby – wielkiej torby podróżnej, która już pęka w szwach, wypełniona koszulkami, dżinsami i książkami. Zabranie wszystkiego do pociągu jutro będzie Doświadczeniem, ale w tym momencie już tylko trzymam kciuki, żebym w ogóle dotarł do Nowego Jorku. Co się nie wydarzy, jeśli nie wyniosę z tego pokoju trzydziestu ton swojego szajsu.
Przesuwam stopą karton, przeczesując włosy palcami.
– O czym zapominam? Ładowarki, koszulki, spodnie…
– Bielizna? – rzuca Mikey.
– Bielizna.
– Ubrania do pracy? Garnitur i krawat?
– Garnitur i krawat? Żebym wyglądał jak Chad z korporacji? – Kręcę głową. – Michaelu McCowanie, to jest queerowy teatr off-broadwayowy! Wyśmieją mnie i każą zejść ze sceny.
– Każą zejść ze sceny? – Mikey mruży oczy. – Jesteś stażystą asystenta.
– Stażystą asystenta reżysera. Czy ty w ogóle wiesz, ile osób zgłosiło się do tej roboty?
– Sześćdziesiąt cztery.
– Właśnie. Sześćdziesiąt cztery – powtarzam, czując się odrobinę zażenowany. No, może faktycznie opowiadałem Mikeyowi o tym stażu jakiś raz czy dwa, a może pięćset. Ale czy można mi się dziwić? To dla mnie praca najbardziej wymarzona z wymarzonych. Nawet chyba jeszcze to do mnie do końca nie dotarło. Za mniej niż tydzień będę pracował dla pieprzonego Jacoba Demsky’ego, scenarzysty z Lambda Award na koncie i reżysera dwukrotnie nagrodzonego New York Innovative Theatre Award. Jak miałbym nie skakać z radości? Chociaż trochę?
W pewnym sensie liczyłem na to, że Mikey też chociaż raz podskoczy. Albo, no, przynajmniej postara się nie wyglądać jak Kłapouchy za każdym razem, kiedy o tym wspominam.
Ale rozumiem. Oczywiście, że rozumiem. Mieliśmy wakacje zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach: mieszkanie w Bostonie, nocowanie w pokoju gościnnym siostry Mikeya, praca w obozie dziennym. Może nie wyniosłoby to mojego CV na nowy poziom, ale nie zamierzałem tego robić dla CV, tylko dla lodów Emack & Bolio, pączków Union Square oraz jednodniowych wycieczek do Salem i weekendowych na Cape Cod. Miałem to robić dla Mikeya.
Tylko że potem Jacob Demsky ogłosił, że szuka stażysty, a ja nie mogłem sobie tego wybić z głowy.
Tak, miał mi płacić połowę tego, co zarobiłbym na obozie. Ale przynajmniej mógłbym zaoszczędzić, mieszkając u wuja Miltona. Chociaż tyle czasu z dala od Mikeya to kiepska sprawa, nie przeprowadzałbym się na Księżyc. Wyjechałbym jedynie na wakacje. No i nie było sensu zastanawiać się nad całą tą logistyką, bo i tak nie miałem szans. Każdy queerowy fanatyk Broadwayu chciał dostać się na ten staż, a niektórzy na pewno mogli poszczycić się znacznie bardziej imponującymi osiągnięciami niż Beauregard i Belvedere w piwnicy Ethana.
Mimo to przelałem wszystkie swoje uczucia w tego maila i wysłałem.
Potem z całych sił próbowałem zapomnieć o tej sprawie. Skupiłem się na Bostonie i Mikeyu, gorączkowo ucząc się robienia obręczy dziewiarskich, bo, rany, zdecydowanie nie urodziłem się z umiejętnościami obozowymi. Ale zamierzałem pracować w obozie. W Bostonie. Bo Boston był czymś prawdziwym, a Nowy Jork tylko bezsensownym mailem wysłanym w sekrecie w otchłań.
Wszystko zmieniło się dwa tygodnie temu.
Nigdy nie zapomnę tego, jak Mikey zamarł, gdy powiedziałem mu, że dostałem propozycję rozmowy kwalifikacyjnej na Zoomie.
Przyglądam mu się przez chwilę. Mikey Phillip McCowan, mój bladoramienny, nerwowy wrak chłopaka. Siedzi z podciągniętymi kolanami, obejmuje je i nie patrzy na mnie.
– Mikey Mouse – mówię szybko. – Włącz „Don’t Lose Ur Head”.
Nagranie pierwotnego składu Six to jedyny album, który jest w stanie wyciągnąć uśmiech na twarz Mikeya.
Zabiera mój telefon z ładowarki, wstukuje hasło, żeby go odblokować. Ale potem jego mina jakby… zastyga. Mikey gapi się bez słowa na ekran.
Zdecydowanie się nie uśmiecha.
Moje serce wskakuje na wyższe obroty.
– Wszystko w porządku?
– No. Tak. – Stuka kilka razy w wyświetlacz i z bezprzewodowego głośnika zaczyna płynąć głos Anne Boleyn. Zwykle Mikey śpiewa razem z nią pod nosem, ale teraz jego usta tworzą ponurą, prostą linię.
Atmosfera w pokoju kompletnie się zmienia.
Przeciągam dłonią po krawędzi jednego z kartonów przeznaczonych do przechowania w domu mojej bubbe.
– Pewnie powinienem zanieść to do samochodu.
– A co, gdybyś po prostu… nie zrobił tego?
– Nie poszedł do auta?
– Nie pojechał do Nowego Jorku.
Patrzę na niego, a on na mnie zza okularów, jego spojrzenie jest całkowicie poważne.
– Mikey. – Kręcę głową. – Mam pracę…
– W Bostonie też miałeś pracę – odpowiada cicho.
Coś mnie ściska w żołądku.
– Powinienem był powiedzieć ci o tym wcześniej. Mikey, jest mi tak…
– Przestań. Nie musisz znowu przepraszać. – Potrząsa głową, ma zarumienione policzki. – Zwyczajnie nie jestem gotowy na jutro.
– Ja też nie. – Opadam na łóżko obok niego.
– Szkoda, że nie jedziesz do Bostonu.
Piosenka się kończy, teraz zaczyna grać „Heart of Stone”. Biorę Mikeya za rękę, splatam nasze palce.
– Na szczęście to tylko dwa miesiące.
– Dziesięć tygodni.
– Dobra, dziesięć tygodni. Ale szybko minie, obiecuję. Nie będziemy mieli czasu, żeby za sobą tęsknić.
Mikey uśmiecha się smutno.
– W sumie już teraz trochę za tobą tęsknię.
Podnoszę na niego wzrok i ze zdumienia na moment tracę dech w piersi. Już teraz trochę za tobą tęsknię.
Oczywiście wiem, że mu się podobam. Nigdy w to nie wątpiłem. Ale zazwyczaj nie mówi o tym wprost.
– Ja za tobą też. Ale przynajmniej będę cię miał z powrotem za dwa tygodnie. – Trącam go łokciem. – I zabiorę cię we wszystkie moje ulubione miejsca. Central Park, Times Square, Levain Bakery, dokąd tylko zechcesz.
Mikey marszczy brwi.
– No co? – pytam, mrużąc oczy.
– Przecież nic nie powiedziałem.
– Ale się skrzywiłeś.
Mikey zabiera rękę.
– Chodzi o to, że… – Robi pauzę, drapiąc się po karku. – Byłeś we wszystkich tych miejscach z Benem?
– Och. No, tak. – Nagle czuję się zmieszany. – Ale to było dwa lata temu. Nie gadaliśmy już od dawna. Od lutego.
Mikey wzrusza ramionami, jakby nie do końca mi wierzył.
Ale to prawda. Minęły całe miesiące, odkąd ostatni raz rozmawialiśmy albo chociaż pisaliśmy do siebie. Na jego urodziny w kwietniu próbowałem go złapać na FaceTimie, ale nie odebrał. Nawet nie odpowiedział na wiadomość, którą mu później wysłałem.
Mikey patrzy teraz na mnie oczami zbitego psa.
– Zobaczysz się z nim?
– Masz na myśli Bena?
– Będziecie w tym samym mieście.
– Mikey, serio. Nie gadałem z nim od lutego. On nawet nie wie, że przyjeżdżam.
– Wydaje mi się, że wie.
Mikey mówi to w specyficzny sposób.
– Co masz na myśli?
Kolejna piosenka. „I Don’t Need Your Love”. Przysięgam, że słyszę, jak serce Mikeya zaczyna bić w innym rytmie. Przechyla się, szuka po omacku mojego telefonu i podaje mi go. Gdy tylko stuknę w ekran, pojawia się powiadomienie z Instagrama:
@ben-jamin polubił twoje zdjęcie
Ben pierwszy raz od miesięcy zalajkował jakąś moją fotkę.
Serce podskakuje mi do gardła. Starałem się nie przejmować tym całym Instagramem. To normalne, że ludzie oddalają się od siebie, prawda? Zwłaszcza jeśli chodzi o twojego byłego chłopaka.
Po prostu nie sądziłem, że to się przytrafi akurat nam. Benowi i mnie. Chyba myślałem, że jesteśmy niezniszczalni.
I na początku faktycznie tacy byliśmy.
Nigdy nie zapomnę pierwszego tygodnia z powrotem w domu po wyjeździe z Nowego Jorku. Rozmawialiśmy z Benem każdego wieczora, aż do wyczerpania baterii w telefonach. I przez cały ostatni rok szkoły pisaliśmy do siebie praktycznie codziennie. Tak często zdarzało mi się łazić po domu i gadać przez FaceTime’a, że rodzice krzyczeli „cześć, Ben!” za każdym razem, gdy widzieli mnie z komórką w ręku. Potem czasami Diego i Isabel coś odpowiadali, aż w końcu cała czwórka prowadziła poboczną rozmowę. Ciągle narzekaliśmy na to z Benem, ale chyba w sekrecie uwielbialiśmy to, że naszych rodziców łączy cicha obsesja.
Właściwie to lubiłem myśleć, że mnie i Bena też łączy cicha obsesja.
Spodziewałem się, że w college’u będzie tak samo. Albo jeszcze lepiej. Zdecydowanie lepiej, ponieważ przynajmniej nie musiałbym oglądać znaczących spojrzeń mamy za każdym razem, kiedy wychodziłem z pokoju. Swoją drogą to prawdziwa karuzela śmiechu: zapieranie się rękami i nogami przed zakochaniem się w byłym chłopaku, kiedy uroczo narzeka na schemat fabuły przez FaceTime’a, i jednocześnie świadomość, że rodzice przejrzeli na wylot każde twoje zaprzeczenie. Miałem pełny pakiet rodzicielskich żartów związanych z chłopakiem, chociaż nie miałem chłopaka.
W każdym razie, prywatność była miłą odmianą. A bliska odległość między Uniwersytetem Wesleyańskim a Nowym Jorkiem jeszcze lepsza. Tylko trochę ponad trzy godziny jazdy pociągiem – dwie, gdybym zostawił samochód w domu bubbe i wykorzystał połączenie kolejowe z New Haven. Nie to, żebym oczekiwał, że nasz związek wróci do stanu wyjściowego – niekoniecznie. Ale Ben wydawał się naprawdę szczęśliwy, że przeprowadzam się bliżej. Przez parę miesięcy ciągle o tym wspominał.
Oczywiście kiedy w końcu faktycznie pojawiłem się w Connecticut, sytuacja bardzo szybko zrobiła się bardzo dziwna.
W dalszym ciągu nieustannie ze sobą rozmawialiśmy, a Ben powtarzał, że za mną tęskni. Albo budził mnie wiadomościami z gatunku „a pamiętasz, kiedy…”. Gdy jednak mówiłem o rozkładach pociągów, zmieniał temat tak szybko, że aż mi się kręciło w głowie.
Raz wysłał mi screena z moim selfie z Instagrama, a potem pojedyncze emoji buźki z sercami zamiast oczu. Skończyło się na dwóch godzinach narady z Ethanem i Jessie, w czasie której próbowaliśmy znaleźć najbardziej niezobowiązujący, a przy tym efektywny sposób na przekazanie mu następującej wiadomości: Eee, wydaje mi się, że żartujesz, ale na wypadek, gdybyś naprawdę ze mną flirtował, przypominam, że mam w akademiku jednoosobowy pokój.
To było zdumiewające i wkurzające, a ja znowu byłem zaambenasowany. Zastanawiałem się, czy nie zablokować jego numeru. Zastanawiałem się, czy nie złożyć mu niezapowiedzianej wizyty. Otaczali mnie przystojni chłopcy, chętnie wyrażający zdecydowane opinie, którzy lubili się całować, więc spróbowałem tego i owego. Ale i tak zawsze kończyłem sam w pokoju, wczytując się w wiadomości Bena.
Aż pojawił się Mikey.
@ben-jamin polubił twoje zdjęcie.
Nie mogę oderwać wzroku od powiadomienia. Oczywiście nie jest napisane, którą fotkę polubił. Mógł wybrać tę z pakowania, jasne. Ale też repostowaną grafikę z cytatem ze Stacey Abrams z zeszłego wieczora albo niedzielne wspominkowe zdjęcie z Dnia Matki, albo cokolwiek innego, naprawdę. Tak strasznie chcę wejść do aplikacji, aż palce mnie świerzbią, jednak nie mogę tego zrobić w obecności Mikeya.
Ta ikonka serduszka.
Chciałbym wiedzieć, co oznacza.
Pewnie nic. Może palec mu się omsknął w czasie skrolowania. Może nawet nie wie, że coś polubił. Ciekawe, czy odlajkuje, kiedy zda sobie z tego sprawę. Nie wiem, czy to sprawi, że powiadomienie zniknie, czy może dostanę nowe albo…
Nagle dociera do mnie, że Mikey się odezwał. A ja nie usłyszałem ani słowa.
– Czekaj, przepraszam. – Przełykam ślinę z poczuciem winy. – Co powiedziałeś?
Mikey patrzy na mnie.
– Powiedziałem, że powinieneś się z nim zobaczyć, jeśli chcesz.
– Mikey, nawet z nim nie rozmawiałem od…
– Od lutego. Wiem. – Mruga jak szalony. – Już mi mówiłeś. Kilka razy.
Rumienię się.
– No, to prawda.
A dokładnie to nie rozmawiałem z nim od dwunastego lutego.
I nie mogę tego znieść. Nie mogę znieść tego, jak daleko muszę skrolować, żeby znaleźć wiadomości od Bena. Nie mogę znieść tego, że nie wiem, czy dokończył poprawianie książki albo czy jego rodzice spełnili swoje groźby i zmusili go do podjęcia pracy. Nie mogę znieść tego, że nie wiem, co zjadł dzisiaj rano na śniadanie.
Nie mogę znieść również tego, że to wszystko moja wina. To przeze mnie zrobiło się dziwnie. Chyba zaczęło się wtedy, gdy wróciliśmy do siebie z Mikeyem w Sylwestra. Ale nie mogę za to winić Mikeya – przecież to nie tak, że poprosił mnie, bym przestał się przyjaźnić z Benem. Po prostu robił się taki drażliwy i zdystansowany za każdym razem, kiedy wspominałem o Benie.
Dlatego przestałem o nim wspominać.
Ale z tego powodu miałem wrażenie, jakbym go ukrywał.
– Mikey, lajk od Bena nie oznacza jeszcze, że nagle znowu zostaniemy najlepszymi kumplami – mówię, celując w ton trochę swobodny, trochę jowialny. Ale i tak słyszę defensywną nutę w swoim głosie.
Zerkam ukradkiem na Mikeya i widzę, że znowu to robi – szczypie nasadę nosa za okularami. W pierwszym semestrze bardzo często mu się to zdarzało. Chyba nie zauważałem tego, dopóki nie przestał. Zamyka na chwilę oczy.
– Mogę być z tobą zupełnie szczery?
– Oczywiście.
Przysuwam się.
Muzyka przestała grać i cisza, jaka zapadła, jest bezkresna i gęsta. Kiedy Mikey się odzywa, jego głos jest płaski:
– Wiem, że z nim nie rozmawiałeś. A nawet gdybyś rozmawiał, ufam ci, Arthur. Nigdy byś mnie nie zdradził. Jestem tego pewien. Tylko się boję.
Przyciskam udo do jego uda.
– Czego się boisz?
– Sam nie wiem. Chyba po prostu czuję się trochę zagrożony. Ben był twoją pierwszą miłością. Twoim wielkim broadwayowskim romansem.
– Dwa lata temu. I od tamtego czasu się z nim nie widziałem. Przecież wiesz o tym.
Szybko kiwa głową.
– A co się stanie, kiedy wreszcie go zobaczysz?
– Ale dlaczego miałbym się z nim widzieć? Nie wydaje mi się, żeby teraz w ogóle uważał mnie za swojego przyjaciela.
Mikey dziwnie na mnie patrzy.
– A ty uważasz, że jesteście przyjaciółmi?
Rumienię się.
– Bo ja wiem, byliśmy? Nie mam pojęcia. To mój eks. Spotykaliśmy się przez kilka tygodni milion lat temu. Ale teraz jestem z tobą. I, Mikey, ty mi się naprawdę bardzo podobasz. Bardzo nas razem lubię.
I to prawda. Podoba mi się. Podoba mi się jego twarz i głos, i ten jego dziwny nerdowski umysł, a czasami wydaje mi się taki uroczy, że aż nie mogę wytrzymać. I dobrze nam razem. Prawie w ogóle się nie kłócimy. Tak, trochę się boczy o ten cały Nowy Jork, ale wiem, że uda nam się to przepracować. Zawsze nam się udaje. Bo jesteśmy dojrzałymi dorosłymi w dojrzałym i dorosłym związku, w którym wszystko jest dobre, spokojne i stałe. A ja jestem szczęśliwy.
– Ja też nas lubię – odpowiada Mikey.
Sięgam po jego dłoń i ściskam.
Rzecz w tym, że Ben był moją wielką broadwayowską miłością. Ale miałem wtedy szesnaście lat. Tak już jest, gdy się zakochujesz w wieku szesnastu lat. Tylko dlatego, że teraz jest inaczej, nie oznacza, że to uczucie jest mniej prawdziwe.
Przez chwilę przyglądam się twarzy Mikeya.
– Okej, chcę ci coś pokazać. Miałem poczekać i zrobić ci niespodziankę w Nowym Jorku, ale…
Wstaję, przeciągam się i szybko poprawiam koszulkę, za co w nagrodę dostaję przelotny uśmiech Mikeya. Moja listonoszka stoi oparta o regał na książki, spakowana i gotowa. Biorę ją i przynoszę do łóżka, rozsuwam mniejszą kieszeń z przodu.
Mikey przygląda mi się uważnie.
– Czekaj, czekaj… – Grzebię w środku, dopóki nie znajdę pliku kartek złożonych na trzy. Podaję je Mikeyowi, który przyjmuje ten dar z wahaniem. Trącam go. – Otwórz.
Robi to i podsuwa sobie kartkę pod nos. Otwiera szeroko oczy za okularami.
– Zaraz, to na serio?
– Dwa tygodnie od jutra. To seans popołudniowy. Miejsca fatalne, nie miej złudzeń.
Mikey patrzy na mnie zdumiony.
– Zobaczymy Six?
– Zobaczymy Six!
– Arthur, to jest… to jest za drogie. Nie musiałeś tego robić.
– Chciałem ci wynagrodzić zrujnowane wakacje…
– Przecież ich nie zrujnowałeś.
– Zrujnowałem. – Kładę głowę na jego ramieniu. – I chciałem zrobić coś wyjątkowego, wiesz? Dla nas.
– Arthur… – mówi przez ściśnięte gardło.
– I wcale nie były drogie – dodaję szybko, podnosząc się, żeby spojrzeć mu w oczy. – No dobra, były, ale dostałem zniżkę. Jako stażysta.
– A nie mogliby ci podnieść stażowego, zamiast dawać zniżkę?
– To tak nie działa. – Całuję go w policzek. – Przepraszam, będziesz musiał się poświęcić i iść ze mną na najlepszy musical na Broadwayu. I wiesz co?
Rozciąga usta w uśmiechu.
– Co?
– Miałeś rację. Naprawdę przydałby mi się krawat. Chad z korpo jedzie na Broadway. – Znowu wstaję i rozglądam się po pokoju. – Teraz muszę już tylko rozkminić, gdzie je spakowałem.
– Są w kartonie przy biurku. Na etykiecie jest napisane Arthur: Eleganckie.
Łapię się za serce.
– Zrobiłeś mi elegancki karton?
– Owszem. – Patrzy na mnie przez chwilę, uśmiechając się lekko. Potem wstaje i podnosi swoją koszulę z podłogi. – Dobra, to może dokończysz? Pójdę oddać klucz i w drodze powrotnej ogarnę nam coś do jedzenia, okej?
– Myszka Miki, mój bohater. – Nawet po jego odejściu nie mogę się powstrzymać i uśmiecham się do drzwi.
Jednak chwilę później sięgam po telefon.
@ben-jamin polubił twoje zdjęcie.
Serce zaraz mi się wyrwie z piersi. I to z powodu powiadomienia na Instagramie. Kompletny absurd.
Mimo to stukam w nie i chwilę później gapię się na swój post z zeszłego tygodnia, z oficjalnym ogłoszeniem wyjazdu do Nowego Jorku. To selfie, na którym trzymam pocztówkę z Central Parku – wręczył mi ją Ben w czasie naszego ostatniego spotkania na żywo. Z tyłu znajduje się napisana odręcznie scena z Ben-Jaminem i Arturo. Ale oczywiście prawdopodobnie jedyna osoba, która rozpoznałaby tę pocztówkę, zupełnie zignorowała post, jak zawsze.
Polubione przez @ben-jamin i innych.
Aż do teraz. Polubił go dzień przed moim wyjazdem do Nowego Jorku.
ROZDZIAŁ TRZECI
BEN
Niedziela, 17 maja
Najlepsze w byciu pracownikiem taty jest to, że teraz płacą mi za wykonywanie jego poleceń.
Udaje mi się odkładać pieniądze z czeków z Duane Reade na coś, co mi zapewni wymarzoną pracę – autora bestsellera, jakim będzie Wojna złych magów. Chcę kupić program do pisania, który pomoże mi utrzymać w ryzach wszystkie pomysły na budowę świata, a także zarejestrować domenę na stronę poświęconą mojej serii. To wielkie marzenia, ale Mario okazał się mistrzem hype’u, ciągle powtarzając, że moja seria będzie hitem. Byłoby epicko, gdyby na jej podstawie powstała cała franczyza filmów, mógłbym też pisać komiksowe spin-offy i gry osadzone w świecie złych magów. No i oczywiście rodzice nie musieliby więcej pracować, gdyby nie chcieli, chociaż z rozkoszą zostałbym szefem taty w moim własnym parku rozrywki.
Tymczasem pa podaje mi koszyk z testami ciążowymi i prezerwatywami.
– Masz jeszcze trochę do tej alejki.
– Prezerwatywy nie powinny pójść gdzieś indziej? Stwórzmy sekcję Nieplanowania Rodziny.
– Ależ śmiało, proszę. Korporacja na pewno by chciała, żeby dziewiętnastoletni syn ich nowego kierownika sklepu stworzył od nowa strategię rozmieszczania towaru na półkach.
– Nepotyzm górą.
Nadal nie mogę uwierzyć, że moją pierwszą oficjalną pracą jest bycie podwładnym taty. Myślałem, że będę raczej rozpakowywał dostawy w księgarni. Ale kiedy pa powiedział, że szukają nowego pracownika, złożyłem papiery, bo spodziewałem się tylko wykładania towaru na półki przy dźwiękach muzyki w słuchawkach. Nic z tych rzeczy. Musiałem jak najszybciej zapamiętać, gdzie leżą różne rzeczy, bo klienci nie cierpią, gdy nie odpowiadasz im równie szybko, co wyszukiwarka Google. Okazało się również, że stresuje mnie stanie za kasą. Raz zdarzyło mi się źle wydać resztę i klient zażądał rozmowy z kierownikiem. Jak kretyn zwróciłem się do taty per „tato” przy tym facecie, który warknął na niego, że powinien był nauczyć mnie lepiej liczyć. Zarumieniłem się i pa ugryzł się w język, a już do końca zmiany obaj byliśmy zdenerwowani.
To chyba jasne, dlaczego wolę rozpakowywać kartony na zapleczu, gdy tylko mam okazję. Żadnych klientów, no i bonusowy czas na myślenie o moich światach – prawdziwym i zmyślonym.
Wyciągam telefon.
– Schowaj, w pracy jesteś – mówi pa.
– Tylko sprawdzam godzinę. Lo siento.
– Está bien. Spotykasz się później z tym chłopakiem?
Ma na myśli Mario.
– Tylko z Dylanem – odpowiadam.
– Nie „tylko” z Dylanem, nawet jeśli tylko z Dylanem. Dylan to dużo.
Dylan przypadł tacie do gustu o wiele bardziej niż Mario. Jego zdaniem zasługuję na zaangażowanie, ale z Mario od nieco ponad miesiąca jedynie kręcimy się po romantycznej orbicie. Jest jeszcze tak wiele rzeczy, o których nie rozmawialiśmy. Na przykład o jego przeszłości z innymi chłopakami albo czy w ogóle szuka nowego związku. Nie podoba mi się, że tata osądza go za to, że nie został moim oficjalnym chłopakiem.
Pa stuka mnie w ramię.
– Jeśli zapytam po hiszpańsku, o czym tak rozmyślasz, zrozumiesz?
– No – odpowiadam.
– To było po hiszpańsku?
Nie odwracam wzroku od prezerwatyw. Pa pstryka palcami.
– Benito, powiedz mi, co się dzieje.
– Jesteśmy w pracy.
– Przede wszystkim jestem twoim ojcem, dopiero potem szefem. Chyba że chcesz wyjść wcześniej albo potrzebujesz dodatkowego dnia wolnego.
Pa nie rozumie, że to właśnie jeden z problemów. Jest moim ojcem i moim szefem. Może w tej chwili chce ze mną porozmawiać, ale jestem zmęczony i muszę trochę odetchnąć. Wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej, gdyby moja rodzina była równie bogata jak Dylana, żebym mógł wyjechać na studia. Nie zamierzam mówić o tym tacie w chwili, gdy mamy na sobie niebieskie kamizelki Duane Reade. Ani w domu. Potrzebuję przestrzeni.
– Nic mi nie jest – odpowiadam.
Pa wzdycha.
– Skoro tak twierdzisz. Dokończ, co masz do dokończenia, i możesz wyjść wcześniej.
– Dzięki.
Tata kaszle teatralnie jak zawsze, kiedy chce, żebym mówił po hiszpańsku. Naciska mocniej, odkąd zmieniłem Mario w moje osobiste Duolingo. To kolejny powód, dla którego pa dziwnie podchodzi do Mario, chociaż nigdy się do tego nie przyzna. Miał szansę, żeby uczyć mnie języka, i nie skorzystał. A teraz zwróciłem się z tym do kogoś innego.
– Nikt nie potrzebuje lekcji hiszpańskiego, żeby powiedzieć „gracias”.
– Liczy się każde słowo.
– Gracias, pa.
Ściska moje ramię.
– Ese es mi hijo. – Z krótkofalówki niesie się trzask, po czym głos Alfredo prosi tatę o pomoc przy kasie. – Nie zapomnij powiedzieć do widzenia przed wyjściem.
– Miałeś na myśli „adiós”?
Pa kłania się lekko w podziękowaniu, a potem rusza na front sklepu.
Odruchowo chcę przeprosić, że tak się przed nim zamknąłem, ale nie powinienem tego robić. Powinienem za to mieć czas, żeby w spokoju zastanowić się nad tym, co czuję.
Układam na półce prezerwatywy, myśląc o kolejnych konsekwencjach mieszkania z rodzicami. W zeszłym miesiącu pa robił pranie i znalazł opakowanie po gumkach w kieszeni moich dżinsów. Skończyło się na poważniej rozmowie, w której zapytał mnie, czy prowadzę aktywne życie seksualne. Był zszokowany, kiedy powiedziałem mu, że spałem z Hudsonem, Arthurem i Mario. Zrobił się nerwowy i wydaje mi się, że żaden z artykułów, które czytał o tym, jak rozmawiać z dziećmi o seksie, nie przygotował go na wiadomość, że jego dziewiętnastoletni syn uprawiał go z większą liczbą osób niż on. Powiedział mi tylko tyle, że cieszy się, że zawsze używałem prezerwatyw, i że jeśli chcę, może za mnie powiedzieć o tym mamie. Nie miałem nic przeciwko, żeby wiedziała, ale i tak przez cały wieczór nie mogłem im spojrzeć w oczy.
Już mam oderwać się od prezerwatyw i przejść do testów ciążowych, kiedy słyszę głos najlepszego kumpla.
– Aha! Powinienem był wiedzieć, że cię tu znajdę – rzuca Dylan.
– Niby dlaczego?
– Bo na pewno robisz zapasy na seksualne maratony z chłopakiem.
– Nie jest moim chłopakiem. – I gdy tylko Dylan otwiera usta, dodaję: – I nie mamy maratonów seksu.
– Jak to możliwe, że nie brykasz przy każdej okazji z tym doskonałym stworzeniem? Mówiłem Sam, że Mario musiał powstać w laboratorium jakiegoś napalonego doktora Frankensteina, a ona nie zaprzeczyła. – Dylan gwiżdże cicho.
– Tak, jest piękny – odpowiadam, ustawiając kolejne testy ciążowe, których, w przeciwieństwie do prezerwatyw, brakuje na półkach. Matematyka mówi sama za siebie.
– Seksowny – rzuca Dylan.
– Dla nas to coś więcej niż seks – stwierdzam, niosąc nadmiarowe opakowania gumek z powrotem na zaplecze.
– Wiem, Big Benie. Widziałem was razem. Zdecydowanie zostaniesz Luigim dla swojego Mario, będziecie wskakiwać sobie nawzajem do rur i… – Dylan przestaje mówić, kiedy alejką przechodzi klient z dzieckiem – no…
– Nie musisz kończyć tego zdania.
Wchodzę na zaplecze, odbijam kartę i przebieram się ze spodni khaki i białej polówki w dżinsy i niebieską koszulkę z dekoltem w serek, która przywodzi mi na myśl odcień lakieru, na jaki Mario czasami maluje sobie paznokcie. Kiedy wracam na sklep, Dylan czyta opis na okładce jakiejś taniej powieści romantycznej. Zatrzymuję się przed nim, myśląc, że w ten sposób ściągnę jego uwagę, ale on czyta dalej, mamrocząc pod nosem coś o nauczycielce i wojskowym, którzy zakochują się w sobie.
– Jeśli to kupię, to będzie znaczyło, że jestem gejem?
– A jak myślisz?
Dylan się waha.
– Nie?
– Zgadza się.
– Świetnie. Jaką masz zniżkę dla pracowników? Pięćdziesiąt procent?
– Nie.
– Siedemdziesiąt?
Jestem naprawdę zszokowany tym, że stajemy w kolejce, żeby kupić tę książkę. Pa wzywa nas do kasy, którą obsługuje.
– Dylan, witaj z powrotem – mówi.
– To zaszczyt tutaj wrócić, Diego. – Dylan mu salutuje.
Tata uśmiecha się uprzejmie jak zawsze, kiedy ma po dziurki w nosie klientów, ale stara się to ukryć. Zwraca się do mnie:
– Nie musiałeś stawać w kolejce, żeby się pożegnać.
– Nie zrobiłem tego, żeby się pożegnać.
Dylan robi krok do przodu i kładzie romans na ladzie.
– To dla Samanthy? – pyta pa.
Dylan kręci głową.
– Diego, Diego. Myślałem, że jesteś bardziej progresywny.
– Przecież sam zapytałeś, czy wyjdziesz na geja, jeśli kupisz tę książkę – zauważam.
– Jestem czytelnikiem romansów – ciągnie Dylan. – To właśnie dlatego tak świetnie mi idzie z kobietami – otacza mnie ramieniem – i twoim synem.
– Zdaje się, że w ogóle nie dojrzałeś w tym college’u – mówi pa.
– Och, uwierz mi, Diego, zrobiłem tam bardzo dużo dorosłych rzeczy.
Donny przy drugiej kasie podsłuchuje tę szaloną rozmowę i omyłkowo kasuje parę razy butelkę szamponu.
Pa pakuje książkę Dylana.
– Proszę, odejdź.
– Niedługo będziemy się częściej widywać – oznajmia Dylan, zakładając reklamówkę na ramię i ruszając w stronę wyjścia.
– Dlaczego to zabrzmiało jak groźba? – pyta pa.
Wzruszam ramionami.
– Do zobaczenia, pa.
– Te quiero, mijo.
– Ja ciebie też, pa.
Tata kaszle. Wzdycham.
– Te quiero, pa.