Nieodwzajemnione uczucia Molly - Becky Albertalli - ebook + książka

Nieodwzajemnione uczucia Molly ebook

Albertalli Becky

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Molly jest ekspertką od nieszczęśliwej miłości i marzy o tym, żeby ktoś ją wreszcie pokochał

Siedemnastoletnia Molly Peskin-Suso ma dwie mamy, siostrę bliźniaczkę, młodszego brata i bogate życie wewnętrzne. Wie dużo o nieodwzajemnionej miłości i usilnie marzy o szczęśliwej romantycznej relacji.

Jej siostra, Cassie, z którą były dotąd niczym papużki nierozłączki, wchodzi w swój pierwszy poważny związek, a Molly czuje, że już nigdy nie będzie między nimi tak samo. Do tego zbliża się ślub ich mam, a w brzuchu Molly znienacka pojawiają się trzepoczące motyle… Czy Molly będzie umiała rozpoznać adresata narastającego w niej uczucia? Czy doczeka się wymarzonego pierwszego pocałunku?

Ta książka to prawdziwy rollercoaster emocji – od wielkich dram po ciepłe chwile na kanapie, od szalonych imprez po spokojne przygotowania do ślubu. Becky Albertalli z humorem i zrozumieniem przedstawia perypetie bohaterów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 284

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




1

Sie­dzę na toa­le­cie w klu­bie 9:30 i zasta­na­wiam się, jak syreny robią siu­siu.

Nie ma w tym nic przy­pad­ko­wego, na drzwiach łazienki wisi bowiem syrenka Bar­bie. To dość dziwny wybór łazien­ko­wej maskotki, o ile w ogóle ist­nieje coś takiego jak łazien­kowa maskotka.

Drzwi się otwie­rają, wpusz­cza­jąc falę gło­śnej klu­bo­wej muzyki. To nie jest łazienka, do któ­rej można się dys­kret­nie udać. W tej samej chwili, w któ­rej otwie­ram drzwi mojej kabiny, na sąsied­nich zamyka się zasuwa. Wycho­dzę.

Nad umy­wal­kami wiszą lustra. Wcią­gam policzki, żeby wyglą­dało tak, jak­bym miała kości policz­kowe. Zmiana jest ude­rza­jąca. Cza­sami przy­cho­dzi mi do głowy, że powin­nam tak je wcią­gnąć na stałe, mogła­bym prze­cież do końca życia lekko przy­gry­zać policzki od wewnątrz. Tyle że wtedy moje usta wyglą­dają dziw­nie. A poza tym przy­gry­za­nie policz­ków zde­cy­do­wa­nie prze­szka­dza w mówie­niu, a to już hard­core, nawet dla mnie. Nawet za cenę pięk­nych kości.

– Cho­lera! – Głos, który dobiega z sąsied­niej kabiny, jest niski, gar­dłowy. – Mogła­byś mi podać papier?

Dopiero po chwili się orien­tuję, że ta dziew­czyna mówi do mnie.

– Co? Jasne! – Odry­wam więk­szy kawa­łek i podaję jej pod drzwiami. Muska moje palce, gdy go zabiera.

– Dzięki. Ura­to­wa­łaś mi życie.

Ura­to­wa­łam komuś życie. No pro­szę. W toa­le­cie klubu 9:30.

Dziew­czyna spusz­cza wodę i wycho­dzi z kabiny, a mój wzrok od razu pada na jej koszulkę: jest czer­wona, wid­nieją na niej nie­zwy­kle arty­stycz­nie przed­sta­wione litery „G” i „J”. Wła­ści­wie chyba mało kto roz­po­zna w nich litery, na szczę­ście ja nie mam z tym pro­blemu.

– To koszulka Geo­r­gie James – mówię.

Dziew­czyna unosi brwi i się uśmie­cha.

– Znasz ich?

– Tak – odpo­wia­dam rów­nież z uśmie­chem.

Geo­r­gie James. Lokalny zespół muzyczny, który roz­padł się wieki temu. Ludzie w naszym wieku raczej ni­gdy o nich nie sły­szeli, ale moja sio­stra miała kie­dyś obse­sję na ich punk­cie.

– Bosko – mówi nie­zna­joma.

– Naj­bo­ściej nawet – odpo­wia­dam, na co ona wybu­cha śmie­chem; to cichy śmiech, gar­dłowy.

Przy­glą­dam się jej uważ­niej.

Śliczna jest.

Naprawdę.

Niska, szczu­pła, o azja­tyc­kich rysach. Włosy ma w tak ciem­nym odcie­niu fio­letu, że pra­wie nie wyglą­dają na fio­le­towe. Nosi oku­lary w gru­bych opraw­kach. I jest coś wyjąt­ko­wego w kształ­cie jej ust. Myślę, że są bar­dzo wyra­zi­ste.

Na pewno spodo­ba­łaby się Cas­sie, zwłasz­cza te oku­lary. No i koszulka Geo­r­gie James.

– Dzięki za ura­to­wa­nie mi tyłka – powta­rza. – I to dosłow­nie – dodaje, po czym kręci głową. – No dobra, nie tyłka.

Śmieję się.

– Nie ma za co.

– Dzięki za ura­to­wa­nie mi warg sro­mo­wych.

Wzru­szam ramio­nami i znów się do niej uśmie­cham. To szcze­gólna chwila – cie­niutka niteczka łącząca mnie z zupeł­nie obcą osobą. Przy czymś takim świat wydaje się mniej­szy. Muszę przy­znać, że mi się to podoba.

Wra­cam do klubu, daję się wchło­nąć muzyce. Gra miej­scowa kapela, o któ­rej ni­gdy nie sły­sza­łam, ale ludzie tłum­nie wyle­gli na par­kiet. Chyba podoba im się taka gło­śna per­ku­sja. Wokół mnie poru­szają się tań­czące ciała i ledwo oświe­tlone twa­rze zwró­cone ku sce­nie. Wszystko znów wydaje mi się ogromne i nie­moż­liwe. To chyba dla­tego, że tyle tu par, śmie­ją­cych się, przy­tu­la­ją­cych, cału­ją­cych.

Takie wła­śnie odno­szę wra­że­nie na widok cału­ją­cych się ludzi. Jak­bym była zupeł­nie inną posta­cią mate­rii. Oni wodą, a ja kost­kami lodu. Jak­bym była naj­bar­dziej samotną osobą na całym świe­cie.

– Molly! – krzy­czy Cas­sie i macha rękoma. Stoi z Oli­vią przy gło­śni­kach, Oli­via wyraź­nie się krzywi. Nie jest miło­śniczką klu­bów. Ja chyba też nie, ale Cas­sie bywa bar­dzo prze­ko­nu­jąca.

W tym miej­scu należy się słowo wyja­śnie­nia: w niczym nie przy­po­mi­nam mojej sio­stry bliź­niaczki.

Nawet nie jeste­śmy do sie­bie podobne. Ow­szem, obie mamy białą skórę i jeste­śmy śred­niego wzro­stu, ale w pozo­sta­łych kwe­stiach bar­dzo się róż­nimy. Cas­sie to zie­lo­no­oka, smu­kła i gibka blon­dynka. Ja mam brą­zowe włosy, brą­zowe oczy i daleko mi do gib­ko­ści.

– Spo­tka­łam dziew­czynę two­ich marzeń – oznaj­miam jej natych­miast.

– Co takiego?

– Zako­le­go­wa­łam się z nią w łazience, jest śliczna, uwa­żam, że powin­ny­ście się w sobie zako­chać, wziąć ślub i mieć dzieci.

Cas­sie unosi i marsz­czy brwi. To jedna z tych blon­dy­nek, które mają ciemne brwi. Nawet trudno mi opi­sać, jak ide­al­nie do niej pasują.

– Jak to się robi?

– Miłość?

– Nie, jak się zako­le­go­wuje z kimś w łazience.

– Cass, sku­piasz się nie na tym, co trzeba. To dziew­czyna marzeń.

– Chwi­leczkę. – Cas­sie ude­rza mnie w ramię. – Molly się zauro­czyła? Zauro­cze­nie numer dwa­dzie­ścia sie­dem?

– Co? Skądże! – Rumie­nię się.

– O matko! Po raz pierw­szy w dziew­czy­nie, jestem z cie­bie dumna.

– Doszły­śmy już do dwu­dzie­stu sied­miu? – dziwi się Oli­via.

Posta­na­wiam uznać, że jest pod wra­że­niem. Jak widać, mam bujną histo­rię zauro­czeń. Nie ma w tym nic złego, cho­ciaż to aku­rat nie jest zauro­cze­nie. Kręcę głową i zakry­wam oczy. Czuję się tak, jakby ktoś mi wypeł­nił głowę helem – czy tak wła­śnie jest, kiedy czło­wiek się upije?

Moja kuzynka Abby powie­działa, że w upo­je­niu alko­ho­lo­wym masz wra­że­nie, że się uno­sisz na wodzie. Cie­kawe, czy można się upić bez picia.

– Hej. – Cas­sie odrywa mi dło­nie od twa­rzy. – Wiesz, że uwiel­biam się z tobą dro­czyć.

Zanim jed­nak zdo­łam odpo­wie­dzieć, Oli­via pod­nosi komórkę.

– Słu­chaj­cie, jest za pięt­na­ście dwu­na­sta, nie powin­ny­śmy iść na sta­cję?

– Och! – mówię.

Metro zamyka się o pół­nocy. A ja jutro zaczy­nam pracę – wła­śnie tak, wresz­cie mam waka­cyjną pracę. Co ozna­cza, że powin­nam cho­ciaż tro­chę się wyspać, żeby nie zasnąć przy kasie. Podobno to mało pro­fe­sjo­nalne.

Ruszamy w kie­runku wyj­ścia. Przy­znam, że z ulgą wycho­dzę na zewnątrz. Jak na czer­wiec jest dość zimno, ale powie­trze przy­jem­nie muska mi nogi. Mam na sobie baweł­nianą sukienkę, która pier­wot­nie była cała czarna, ale doszy­łam koron­kowy koł­nie­rzyk w stylu Pio­tru­sia Pana i dół też obszy­łam koronką. Teraz jest znacz­nie lepiej.

Cas­sie i Oli­via idą ulicą i piszą ese­mesy, ale żadna nawet się nie potknie o kra­węż­nik. Podzi­wiam je za to. Zostaję nieco z tyłu i się im przy­glą­dam. Pasują do U Street1. Cas­sie ma ide­al­nie nie­dbałą kitkę i ubrała się tak, jakby zarzu­ciła na sie­bie to, co aku­rat wypa­dło jej z szafy. Co być może jest prawdą, ale trzeba przy­znać, że wygląda świet­nie. Przy mojej sio­strze wszy­scy wydają się prze­sad­nie wystro­jeni. Z kolei Oli­via jest wysoka i ma taką świeżą urodę – nie licząc kol­czyka w nosie i nie­bie­skich pase­mek na wło­sach, które spra­wiają, że każdy, kto na nią spoj­rzy, upew­nia się, czy dobrze widzi. Jest chyba uwa­żana za pulchną, cho­ciaż na pewno nie tak bar­dzo jak ja.

Nie­kiedy się zasta­na­wiam, co ludzie sobie myślą na mój widok.

Dziwne, że czło­wiek cza­sami robi się nie­śmiały w obec­no­ści osób, które zna od uro­dze­nia. Dosłow­nie. Moja mama i mama Oli­vii poznały się w La Leche League. Od sie­dem­na­stu lat trzy­mamy się razem: Cas­sie, Oli­via, ja i nasza kuzynka Abby. Tyle że Abby latem wypro­wa­dziła się do Geo­r­gii – od tego czasu Cas­sie ciąga mnie i Oli­vię do miejsc, do któ­rych cho­dziła z Abby: kon­certy, kluby, spa­cery po H Street2.

Rok temu sie­dzia­ła­bym z Oli­vią na sofie u niej w salo­nie w towa­rzy­stwie psa będą­cego mie­szanką sznau­cera i beagle’a i oglą­da­ły­by­śmy Ste­ven Uni­verse. Teraz jed­nak znaj­duję się w oto­cze­niu znacz­nie bar­dziej wylu­zo­wa­nych osób niż ja. Wszy­scy na ulicy robią jedną z trzech rze­czy: śmieją się, palą albo się całują.

Odwra­cam się w stronę słupka ze zna­kiem metra i widzę dziew­czynę marzeń Cas­sie.

– Cass, to ona! – Cią­gnę sio­strę za koszulkę. – Ta w czer­wo­nym. Zobacz.

Dziew­czyna pochyla się i grze­bie w torebce. Obok niej kręci się dwóch bia­łych chło­pa­ków, obaj zajęci są swo­imi komór­kami: jeden jest rudy i ma obci­słe dżinsy, drugi, ciem­no­włosy, może się pochwa­lić tra­giczną grzywką.

– Nie wyja­śni­łaś jesz­cze, dla­czego ona ma być dziew­czyną marzeń Cas­sie – zauważa Oli­via.

Dziew­czyna pod­nosi głowę znad torebki, Oli­via szybko odwraca wzrok. Nie­zna­joma mnie zauwa­żyła – macha do mnie, więc odpo­wia­dam tym samym.

– Mmm, jest śliczna – szep­cze moja sio­stra.

– A nie mówi­łam?

– Idzie do nas.

Rze­czy­wi­ście, dziew­czyna marzeń rusza w naszą stronę z uśmie­chem na twa­rzy. Teraz Cas­sie też się uśmie­cha – co prawda wzrok wbiła w zie­mię, ale widzę to po jej policz­kach.

– Jesz­cze raz cześć – mówi ona.

– Hej – odpo­wia­dam.

– Moja wyba­wi­cielka. – Laska naj­wi­docz­niej nie­na­wi­dzi, kiedy coś jej kapie. – Chyba się nie przed­sta­wi­łam. Jestem Mina.

– Molly – mówię.

– Twoja koszulka – odzywa się moja sio­stra. – To naj­cu­dow­niej­sza rzecz, jaką widzia­łam w całym moim życiu. Poważ­nie. – Kręci głową.

Mina wybu­cha śmie­chem.

– Dzię­kuję.

– Mam na imię Cas­sie, tak na mar­gi­ne­sie. Nie spo­tka­łam jesz­cze nikogo, kto sły­szałby o Geo­r­gie Jame­sie.

No dobra, to ściema, w końcu ja stoję obok.

– Wiesz co? To zabawne… – zaczyna Mina, ale chło­pak o tra­gicz­nej grzywce trąca ją w ramię.

– Idziemy – mówi i patrzy na mnie ponad ramie­niem Cas­sie. – Miło było was poznać, ale zaraz odje­dzie nam pociąg.

– Cho­lera – stwier­dza Mina. – No dobra…

– Nam też – mówi szybko Cas­sie.

I jakoś tak się dzieje, że łączymy się w jedną grupę. Cas­sie i Mina idą obok sie­bie, Oli­via tuż za nimi, zato­piona we wła­snym świe­cie, pisze do kogoś ese­mesa. Wcho­dzę na ruchome schody i opie­ram się o poręcz, sta­ra­jąc się nie wyglą­dać jak owieczka, która zgu­biła swoje stado. Molly Peskin-Suso: zdez­o­rien­to­wana intro­wer­tyczka, samotna w dzi­czy.

Pod­no­szę wzrok i uświa­da­miam sobie, że jed­nak wcale nie jestem sama. Ci hip­ster­scy chłopcy stoją sto­pień niżej. Przy­pad­kowo napo­ty­kam na wzrok rudego, który zauważa:

– Wyda­jesz mi się zna­joma. Skąd cię znam?

– Nie wiem.

– Mam na imię Will.

– Molly.

– Jak nar­ko­tyk – odzywa się Grzywka.

Ależ oczy­wi­ście. Jestem osobą, która koja­rzy się z dra­gami.

Nasz pociąg wjeż­dża na sta­cję w tej samej chwili, w któ­rej scho­dzimy na peron; musimy biec, żeby zdą­żyć. Opa­dam na sie­dze­nie, zosta­wia­jąc miej­sce dla Cas­sie, ale ona siada przy Minie.

Zamiast niej obok mnie sadowi się Oli­via, a chwilę póź­niej pod­cho­dzą do nas hip­ste­rzy. Grzywka czyta coś na komórce, ale Rudy chwyta się słupka i uśmie­cha do nas.

– Will, prawda? – upew­niam się. Okej, jest śliczny. Jakby odro­binę za bar­dzo.

– Świetna pamięć! – odpo­wiada.

A potem Oli­via się przed­sta­wia i zapada dziwna, kło­po­tliwa cisza. Chcia­ła­bym umieć wypeł­niać taką ciszę. Ale nie potra­fię. Oli­via też nie.

– A to Max – mówi Will po chwili.

Grzywka odrywa wzrok od tele­fonu i uśmie­cha się nie­znacz­nie.

– Co tam sły­chać?

Eeee, on też jest przy­stojny. Cho­ciaż wła­ści­wie nie: lepiej pasuje do niego okre­śle­nie „sek­sowny”. Jest tak sek­sowny, że nawet nie jest przy­stojny. Ale powi­nien zro­bić coś z tą fry­zurą.

– To kogo Molly przy­po­mina? – Will mie­rzy mnie wzro­kiem z góry na dół. – Prze­pra­szam, ale to mi nie daje spo­koju.

Max lustruje mnie spoj­rze­niem i zaci­ska usta.

– Nie mam poję­cia – mówi.

– Ona naprawdę jest do kogoś podobna.

Tak się składa, że to czę­sta sytu­acja. Chyba muszę mieć cho­ler­nie pospo­litą twarz. Co dziwne, już trzy osoby, cał­kiem nie­za­leż­nie od sie­bie, powie­działy mi, że wyglą­dam jak jedna aktorka mło­dzie­żowa z lat sie­dem­dzie­sią­tych, tyle że jestem jej grub­szą wer­sją. Obcy ludzie cią­gle mi mówią, że przy­po­mi­nam im kuzynkę albo kole­żankę z obozu. Tro­chę mnie to prze­raża, gdzieś w głębi duszy zaczy­nam się zasta­na­wiać, czy nie jestem w jakiś spo­sób spo­krew­niona z tymi wszyst­kimi kuzyn­kami i kole­żan­kami.

W tym miej­scu powin­nam chyba wspo­mnieć, że nie znamy z Cas­sie naszego ojca – powsta­ły­śmy z nasie­nia ano­ni­mo­wego dawcy. I dla­tego przez cały czas gdzieś czai się myśl, że może te wszyst­kie osoby fak­tycz­nie są moim przy­rod­nim rodzeń­stwem.

– Będę się na cie­bie gapił, dopóki sobie nie przy­po­mnę – oznaj­mia Will.

Sły­szę par­sk­nię­cie Cas­sie i nagle sobie uświa­da­miam, że obie z Miną nas obser­wują. Wydają się sza­le­nie roz­ba­wione.

Oblewa mnie fala gorąca.

– Okej – mam­ro­czę.

Pociąg zwal­nia, Oli­via zrywa się z miej­sca.

– Chi­na­town. My wysia­damy.

– My też – odpo­wiada Will. Nie powinno mnie to dzi­wić, połowa mia­sta się tu prze­siada.

Drzwi się otwie­rają, Cas­sie i Mina wycho­dzą naszym śla­dem. Cas­sie pisze coś na komórce.

– Dokąd jedzie­cie? – pyta Will, który na­dal tro­chę zbyt inten­syw­nie wpa­truje się w moją twarz.

– Takoma Park, czer­woną linią.

– Ach. A my w prze­ciw­nym kie­runku. Bethesda. Wycho­dzi na to, że tu się poże­gnamy.

Ni­gdy nie wiem, co należy robić w tego typu sytu­acjach. To zupeł­nie jak w kolejce do kasy, kiedy jakaś bab­cia zaczyna ci opo­wia­dać o swo­ich wnu­kach albo reu­ma­ty­zmie, a ty możesz się tylko uśmie­chać i kiwać głową. A potem przy­cho­dzi twoja kolej przy kasie i myślisz sobie: „Cóż, żegnam na zawsze”.

Gdy się nad tym głę­biej zasta­no­wić, to bar­dzo smutne.

Na sta­cji wisi ekran z infor­ma­cjami, za ile minut przy­jadą naj­bliż­sze pociągi. Czer­wona linia do Glen­mont za dzie­sięć minut, ale czer­wona do Shady Grove wła­śnie wjeż­dża. Will, Max i Mina prze­ska­kują po kilka stopni rucho­mych scho­dów, żeby zdą­żyć.

Kiedy docie­ramy na peron, nie ma już po nich śladu. Tak to wła­śnie wygląda.

2

Tyle że Cas­sie ma numer Miny – co nie powinno mnie dzi­wić, moja sio­stra jest świetna, jeśli cho­dzi o zdo­by­wa­nie nume­rów tele­fo­nów dziew­czyn. Cza­sami dostaje numer i natych­miast o nim zapo­mina. Albo spo­tyka się z dziew­czyną raz, a potem „gubi” jej numer. Cass bywa bez­względna.

– Wpa­dłaś w oko temu Wil­lowi. – Oli­via trąca mnie łok­ciem.

– Co?

– Tak to działa. Uda­jesz, że ktoś wygląda zna­jomo, żeby mieć powód do roz­mowy.

– Kto tak twier­dzi?

– Inter­net. – Oli­via kiwa głową z poważną miną.

Oli­via w ogóle jest bar­dzo poważna. Wydaje mi się, że cisi ludzie dzielą się na dwie kate­go­rie. Jedni są tacy jak ja: kryją się w nich wiel­kie burze i poru­sza­jące się try­biki. Ci dru­dzy – tacy jak Oli­via – sta­no­wią ucie­le­śnie­nie oce­anu w sło­neczny dzień. Oczy­wi­ście nie ozna­cza to, że moja kole­żanka jest pro­stacka, ale jest w niej coś nie­sa­mo­wi­cie spo­koj­nego. Uwiel­bia smoki, patrze­nie w gwiazdy i kalen­da­rze z wize­run­kami wró­żek. Od trzy­na­stego roku życia cho­dzi z tym samym chło­pa­kiem. To Evan Schul­me­ister, poznała go na obo­zie let­nim.

– Wiesz co? – Cas­sie przy­siada na opar­ciu sie­dze­nia naprze­ciwko. – Ten twój chło­pak jest sin­glem.

– O kim ty mówisz?

– O twoim rudzielcu. W hip­ster­skich spodniach. Nie ma dziew­czyny, jest wolny. – Moja sio­stra macha komórką. – Mina to potwier­dziła.

– Cas­sie!

– Nie ma za co! – Śmieje się. – Mina uru­chomi całą machinę.

Zamie­ram.

– Co takiego?

– No chyba uwa­żasz, że nie­złe z niego cia­cho, prawda?

Nie odpo­wia­dam, tylko na nią patrzę. Oli­via chi­cho­cze.

– Wyglą­da­łaś na zado­wo­loną, że z nim roz­ma­wiasz. – Cas­sie sztur­cha mnie w rękę. – Prze­cież znam twoją zako­chaną minę.

– Nie mam zako­cha­nej miny!

Cho­lera! A może mam? Czy cały świat wie, kiedy podoba mi się jakiś chło­pak?

Komórka brzę­czy mi w kie­szeni, aż pod­ska­kuję. To wia­do­mość od Abby:

Molly!!! Opo­wiedz mi o tym sek­sow­nym rudzielcu!

– Jaja sobie robisz? – Poka­zuję tele­fon Cas­sie. – Powie­dzia­łaś Abby?

Nie­do­brze mi. Może nawet zwy­mio­tuję. Naj­chęt­niej na moją sio­strę, która znów coś pisze. Zapewne o mnie i moim rze­ko­mym zauro­cze­niu chło­pa­kiem, z któ­rym roz­ma­wia­łam rap­tem pięć minut. Cas­sie zawsze uważa, że zna mnie lepiej, niż ja znam samą sie­bie.

To zna­czy ow­szem, Will jest cho­ler­nym cia­chem.

Oli­via uśmie­cha się do mnie nie­znacz­nie.

– Wyglą­dasz na prze­ra­żoną – mówi.

Wzru­szam ramio­nami.

– Myśla­łam, że chcia­ła­byś mieć chło­paka.

– No wła­śnie! – wtrąca Cas­sie, wra­ca­jąc do roz­mowy. – Te wszyst­kie zauro­cze­nia Molly, które do niczego nie pro­wa­dzą. Mam już tego dosyć.

– Ach, masz dosyć? – mówię przez ści­śnięte gar­dło. – Przy­kro mi, ale nie podo­bam się chło­pa­kom.

– Bzdura, Molly. Ty nawet z nimi nie roz­ma­wiasz.

Zaczyna się. Typowa gadka Cas­sie: fakt, byłam zako­chana dwa­dzie­ścia sześć razy i mam na swoim kon­cie zero poca­łun­ków. Podobno to dla­tego, że powin­nam wresz­cie doj­rzeć. Jeśli podoba mi się jakiś chło­pak, mam mu to powie­dzieć. Może w świe­cie Cas­sie jest to moż­liwe i może nawet koń­czy się poca­łun­kami. Nie sądzę jed­nak, żeby to dzia­łało w świe­cie dziew­czyn z nad­wagą.

Zresztą sama nie wiem. W tych spra­wach wolę być ostrożna.

Cas­sie pochyla się do przodu, a jej mina łagod­nieje.

– Słu­chaj, nie będę cię zawsty­dzać. Ufasz mi, prawda? – pyta, a ja wzru­szam ramio­nami. – To pozwól mi. Zała­twię ci chło­paka.

Odsu­wam włosy z twa­rzy.

– Nie sądzę, żeby to było takie pro­ste. – Ser­wuję jej swoją szcze­gólną minę, którą mama nazywa „tą miną Molly”, a która obej­muje brwi i pewne wykrzy­wie­nie ust, i wyraża zde­cy­do­wany, nie­pod­wa­żalny scep­ty­cyzm.

– Mówię ci, to jest bar­dzo łatwe.

Nie­prawda. Nie­stety Cas­sie chyba tego nie łapie. Nie­przy­pad­kowo byłam zako­chana dwa­dzie­ścia sześć razy, ale nie mia­łam ani jed­nego chło­paka. Nie do końca rozu­miem, co trzeba zro­bić, żeby mieć chło­paka. Albo dziew­czynę. Wydaje mi się, że to po pro­stu nie­praw­do­po­dobne. Bo trzeba zako­chać się w kon­kret­nej oso­bie w kon­kret­nym momen­cie. A ta druga osoba też musi się tobą zain­te­re­so­wać. Ide­alna syn­chro­ni­za­cja uczuć i oko­licz­no­ści, wprost nie mogę uwie­rzyć, że tak czę­sto ma miej­sce.

Nie wiem, dla­czego moje serce tak łomo­cze. Pociąg w kie­runku Takomy wjeż­dża na sta­cję, Cas­sie się zrywa.

– A ja muszę się dowie­dzieć, czy Mina jest les.

– Oooo. I kto tu ma zako­chaną minę? – pytam.

– Dla­czego jej o to nie zapy­tasz? – rzuca Oli­via.

– O nie. – Cas­sie kręci głową. – Spraw­dzę, czy jest na Face­bo­oku – dodaje i wpi­suje adres. – Jak się szuka czło­wieka na fej­sie?

– Żar­tu­jesz, prawda? – upew­niam się. To pod­sta­wowa róż­nica mię­dzy nami: ja przy­szłam na świat z wie­dzą, jak się śle­dzi ludzi. Cas­sie chyba należy do grupy osób, które prę­dzej będą śle­dzone, niż same podejmą się stal­kingu. – Chcesz, żebym zapy­tała Willa, skoro to podobno mój przy­szły chło­pak?

– Cicho. – Moja sio­stra na­dal wpa­truje się w komórkę. Jestem pewna, że to zupełny zbieg oko­licz­no­ści, iż aku­rat tego faceta chce widzieć w roli mojego chło­paka. Zapewne nie ma to abso­lut­nie nic wspól­nego z fak­tem, że kum­pluje się on z dziew­czyną jej marzeń.

Cas­sie zeska­kuje z rucho­mych scho­dów, idziemy za nią z Oli­vią. Jakaś para się całuje, oparta o bile­to­mat. Myślę, że pro­du­cenci auto­matu nie prze­wi­dzieli takiego zasto­so­wa­nia dla swo­jego urzą­dze­nia. Odwra­cam szybko wzrok.

– Dalej piszesz do Miny? – pytam, a ona się uśmie­cha.

– Nie powiem ci.

Powie, bez dwóch zdań. Kiedy się dzie­liło z kimś macicę, nie ist­nieje coś takiego jak sekrety.

* * *

Oczy­wi­ście nie mogę zasnąć i przez dłu­gie godziny gapię się w sufit. Przy­po­mi­nam sobie poje­dyn­cze chwile z dzi­siej­szego wie­czoru, mój umysł wiruje i się kotłuje. Will patrzący spod zmru­żo­nych powiek na moją twarz. Nie­bie­skie pasemka na wło­sach Oli­vii, wyjąt­kowo jaskrawe w świe­tle jarze­nió­wek metra. Deli­katny uśmiech na twa­rzy Cas­sie za każ­dym razem, gdy brzę­czy jej komórka.

Bywają wie­czory wyjąt­kowo nała­do­wane elek­trycz­no­ścią. Wie­czory, które prze­no­szą czło­wieka w zupeł­nie inne miej­sce niż punkt wyj­ścia. Myślę, że dzi­siaj był wła­śnie taki szcze­gólny wie­czór, cho­ciaż nie jestem w sta­nie powie­dzieć dla­czego.

To dziwne.

W końcu odpły­wam w sen, ale mam wra­że­nie, że trwa on zale­d­wie kilka sekund, kiedy moja komórka brzę­czy, sygna­li­zu­jąc przy­cho­dzącą wia­do­mość.

Wsta­łaś?

I uśmiech­nięta buźka.

To Cas­sie.

Mam ohydny posmak w ustach i pieką mnie oczy. Udało mi się upić bez kro­pli alko­holu i teraz mam bez­al­ko­ho­lo­wego kaca.

Wpa­truję się w ekran, gdy znów roz­lega się brzę­cze­nie.

MOLLY, POBUDKA!!!!! DZI­SIAJ TWÓJ PIERW­SZY DZIEŃ PRACY!!!!!

Odpi­suję:

Już idę!

I dodaję zaspaną buźkę. W odpo­wie­dzi przy­syła mi strasz­nego emo­ti­kona z wiel­gach­nymi oczami.

Odpo­wia­dam skrzy­wioną buźką. Moja głowa wydaje się ciężka, jakby ważyła co naj­mniej tonę, ale zwle­kam się z łóżka i zakła­dam fal­ba­nia­stą sukienkę z ModC­loth, a do niej leg­ginsy. Poły­kam tabletkę. Od czte­rech lat biorę zoloft, w gim­na­zjum zda­rzały mi się ataki paniki na środku sto­łówki.

To długa histo­ria.

W każ­dym razie, gdy wycho­dzę na kory­tarz, w powie­trzu czuć masło i bekon. Jeste­śmy rodziną żydow­ską, która zajada się beko­nem.

– Jest nasza młoda pra­cow­nica – mówi Patty.

Patty to jedna z naszych mam. Wycho­dzi z kuchni w za dużej tunice z batiku.

– Pro­szę, zanieś to na stół. – Podaje mi talerz ze sto­sem nale­śni­ków.

– Okej…

– Wyglą­dasz nie­szcze­gól­nie, skar­bie. Wszystko dobrze?

– Tak… – Spo­glą­dam na nale­śniki. – Co to ma być?

– Serca? – odpo­wiada pyta­jąco. Na bro­dzie ma mąkę.

– Aha.

– Ale chyba bar­dziej przy­po­mi­nają penisy.

– No wła­śnie.

– I moszny – dodaje.

– To takie ape­tyczne, mamo.

Nie pierw­szy raz użyła słowa „moszna” w odnie­sie­niu do jedze­nia. Kie­dyś przez całą drogę do cen­trum han­dlo­wego tłu­ma­czyła mi i Cas­sie, że tak zwane „wysta­wia­nie kredki” u psa ozna­cza wzwód. Byłam zasko­czona, że zna tyle szcze­gó­łów ana­to­micz­nych.

Nie sądzę, żeby­śmy kie­dy­kol­wiek z Cas­sie zapy­tały ponow­nie o kredkę.

– Poczę­stuj swo­jego brata – suge­ruje.

Kiwam głową.

– Xav uwiel­bia moszny – mówię, na co unosi brwi.

Zabiera talerz, a ja zaglą­dam do salonu. Oczy­wi­ście wszy­scy już dawno wstali. Nad­ine jest nauczy­cielką, więc nawet w waka­cje jej orga­nizm jest nasta­wiony na wcze­sne wsta­wa­nie – o „zara­niu dupy”, jak nie­kiedy mawia. A Xavier wstaje wcze­śnie, bo to taki typ dziecka.

– Nie upuść – mówi Nad­ine i patrzy na niego groź­nie.

Xavier uśmie­cha się sze­roko ze swo­jego krze­sełka.

– Momo – mówi, co zna­czy „Molly”.

A tak to wygląda w skró­cie: Patty wyko­rzy­stała dawcę nasie­nia, żeby zajść w ciążę ze mną i z Cas­sie. Nad­ine wyko­rzy­stała tego samego dawcę dwa lata temu i uro­dziła Xaviera. Obcy ludzie mają czę­sto pro­blem z ogar­nię­ciem tych koli­ga­cji. Ist­nieją nawet osoby, które sta­wiają sobie za punkt honoru, by poin­for­mo­wać mnie, że Xavier nie jest moim praw­dzi­wym bra­tem, tylko przy­rod­nim. Te same osoby mówią mi, że Abby nie jest tak naprawdę moją kuzynką. A Nad­ine moją mamą. Jestem pewna, że ci ludzie nie kwe­stio­no­wa­liby naszego pokre­wień­stwa, gdyby Nad­ine, Abby i Xavier byli biali.

Nie muszę chyba wspo­mi­nać, że nie­na­wi­dzę takich osób?

Xavier rzuca na pod­łogę banana i zaczyna maru­dzić.

– Nie, nie, mój drogi – upo­mina go Nad­ine. – Nie ma banana. Jesteś SOL3.

– Czy ty cho­ciaż wiesz, co to ozna­cza? – pyta ją Cas­sie.

– Wiem znacz­nie wię­cej, niż ci się wydaje – odpo­wiada Nad­ine i uśmie­cha się sze­roko. Xavier wydaje z sie­bie kolejny jęk, więc pochyla się i całuje go w głowę. – Xavor Xav, bądź grzeczny – mówi. Xavor Xav, jak Fla­vor Flav4, Nad­ine taka wła­śnie jest.

Do pokoju wcho­dzi Patty z tale­rzem peł­nym sma­żo­nego bekonu.

– Mam nadzieję, że jesteś gotowa do kon­sump­cji – mówi do Cas­sie.

Miłość mojej sio­stry do bekonu jest powszech­nie znana, tym razem jed­nak Cas­sie odsuwa się z uśmie­chem.

– Nie jestem głodna.

– Kim jesteś i co zro­bi­łaś z Cas­sie? – Nad­ine mruży oczy.

Cas­sie śmieje się i wzru­sza ramio­nami, ale zauwa­żam, że nawet nie tknęła jedze­nia. To zaska­ku­jące. Nor­mal­nie moja sio­stra należy do tych chu­dziel­ców, któ­rzy obja­dają się tak, jakby mieli za chwilę zapaść w sen zimowy.

– Pytam poważ­nie, Kitty Cat. Co się dzieje?

– Nic. Nie jestem…

Cas­sie zawie­sza głos, jej ręce zni­kają pod sto­łem. Widzę, jak zerka w dół. A więc czyta ese­mesa. Jestem pewna, że od Miny. Zapewne spi­skują, co zro­bić, żeby Will się ze mną umó­wił. Aż się oble­wam falą gorąca na samą myśl.

– Molly, jak się czu­jesz? – pyta mnie Nad­ine. – Dener­wu­jesz się? Jesteś zestre­so­wana?

– Czym?

– Dzi­siaj wielki dzień. Wkra­czasz w świat pracy zawo­do­wej.

Marsz­czę czoło i odpo­wia­dam:

– Zda­jesz sobie chyba sprawę, że to nie będzie staż na neu­ro­chi­rur­gii, tylko robota w skle­pie?

– Momo­momo! – prze­rywa nam Xav. – Caca­ca­caca!

Cas­sie zerka na niego z ukosa.

– Hej! Nie nazy­waj mnie tak.

– Zawsze ją tak nazy­waj – rzuca Nad­ine.

Cas­sie się krzywi, a potem prze­suwa stopę tak, żeby sty­kała się na całej dłu­go­ści z moją. Od zawsze mamy ten sam roz­miar stopy, nie­mal co do mili­me­tra. Pew­nie rośniemy w tym samym tem­pie.

– Kiedy wycho­dzisz? – Cas­sie pochyla się do przodu z uśmie­chem.

– Za kilka minut…. – zaczy­nam, ale spo­gląda na mnie wymow­nie, więc popra­wiam się: – W tej chwili?

– Świet­nie! Odpro­wa­dzę cię. – Wstaje gwał­tow­nie i wsuwa komórkę do tyl­nej kie­szeni spodni. – Chodźmy.

* * *

– W nocy pisa­ły­śmy z Miną przez cztery godziny – oznaj­mia, ledwo wycho­dzimy za drzwi. Słowa wypa­dają z jej ust z szyb­ko­ścią wystrza­łów, jakby nie mogła się docze­kać, kiedy mi to powie.

– Łał.

– No wiem.

Wyczu­wam na sobie jej spoj­rze­nie, wiem, że chcia­łaby mi coś powie­dzieć. Albo o coś zapy­tać. I mam wra­że­nie, że nie cho­dzi o zna­le­zie­nie mi chło­paka.

– O czym roz­ma­wia­ły­ście?

– No wiesz… – Śmieje się. – Prawdę powie­dziaw­szy, nawet nie wiem. O muzyce. Foto­gra­fii, bo ona robi zdję­cia. Gada­ły­śmy o wszyst­kim.

– Przez cztery godziny.

– Taaa. – Uśmie­cha się.

– Bosko. – Milknę na chwilę. – Dowie­dzia­łaś się, czy ona lubi dziew­czyny?

– Molly. Nie wiem. – W jej gło­sie poja­wia się dziwny ton, który zbija mnie z tropu.

– Okej – mówię cicho. Przez chwilę obie mil­czymy, sły­chać tylko świer­got pta­ków.

Powin­nam wspo­mnieć w tym miej­scu, że Takoma Park to prze­śliczna dziel­nica. Zwy­kle się tego nie zauważa i nagle dociera to do czło­wieka. Na przy­kład wtedy, gdy jest ósma pięt­na­ście w letni pora­nek, słońce świeci deli­kat­nie, sączy się pomię­dzy gałę­ziami drzew. Wokół znaj­dują się kolo­rowe domy z huś­taw­kami na weran­dach i dzwon­kami wietrz­nymi, na stop­niach scho­dów stoją donice z kwia­tami.

Chcia­ła­bym patrzeć na te kwiaty. Przejść się Tulip Ave­nue, czuć głód i sen­ność. Chcę, żeby Cas­sie się na mnie nie zło­ściła. Rozu­miem, że pyta­nie o Minę było błę­dem. Ale jeśli moja sio­stra zamie­rza tak się wku­rzać w spra­wach doty­czą­cych jej życia uczu­cio­wego, chyba nie powinna pró­bo­wać kon­tro­lo­wać mojego?

Chwilę póź­niej mówi:

– Po połu­dniu spo­ty­kamy się z Miną we Fro­Ze­nYo, żeby omó­wić stra­te­gię.

– Stra­te­gię?

– Uwie­dze­nia Rudego. Ope­ra­cja „Chło­pak dla Molly”. Ope­ra­cja „Molly się całuje”.

O Jezu.

Kręcę głową.

– Ale ja dzi­siaj muszę…

– Molly, wiem, że masz pracę. Ale koń­czysz o pięt­na­stej, a my się spo­ty­kamy o wpół do czwar­tej. Okej?

– Nie chcę wam prze­szka­dzać.

– Molly. W czym nam będziesz prze­szka­dzać w kafejce z mro­żo­nym jogur­tem? To miej­sce z defi­ni­cji samo wszyst­kiemu prze­szka­dza.

– Prawda.

– A poza tym jesteś mi potrzebna. – Cas­sie wydaje się szczera.

– Okej – zga­dzam się w końcu.

– No! – Przy­bija mi piątkę. – Zaczyna się. Cudow­nie.

3

Pew­nie to za karę, że byłam taką mądralą, ale dener­wuję się pierw­szym dniem pracy – cho­ciaż to nie jest staż na neu­ro­chi­rur­gii. I bar­dzo dobrze, że nie jest, nie sądzę, żeby kto­kol­wiek chciał, abym ope­ro­wała mu mózg, ani teraz, ani kie­dy­kol­wiek w przy­szło­ści. Zwłasz­cza że ręce wła­śnie mi się trzęsą na klamce, nie­znacz­nie, ale jed­nak.

Sklep wygląda tak jak zawsze – czyli jakby Zooey Descha­nel eks­plo­do­wała na kawałki w postaci pię­ciu tysięcy obru­sów, malo­wa­nych tale­rzy i ele­ganc­kich note­sów. Nazywa się Bis­sel, ale nie jak marka ame­ry­kań­skich odku­rza­czy, tylko słowo z jidysz ozna­cza­jące „odro­binę”. Jakby ktoś chciał powie­dzieć: obyś wydał tylko odro­binę pie­nię­dzy, gdy wej­dziesz do Bis­sel. Obyś nie stra­cił całego swo­jego dzien­nego zarobku na ręcz­nie robioną biżu­te­rię arty­styczną.

Nie wie­rzę, że wcho­dzę tu jako pra­cow­nica. Pra­cow­nica. Debo­rah i Ari Wer­theim, wła­ści­ciele sklepu, stoją za ladą, a mnie na ich widok zalewa fala nie­śmia­ło­ści.

– Dzień dobry – mówię. Mój głos brzmi komicz­nie wysoko. Piskliwa Molly. Praw­dziwa pro­fe­sjo­na­listka.

Debo­rah pod­nosi głowę znad kasy.

– Molly, witaj! Świet­nie, że jesteś. – Roz­pro­mie­nia się, opie­ra­jąc obie dło­nie na ladzie. – Tak się cie­szymy, że do nas dołą­czasz.

Jest sza­le­nie miła, jej mąż też.

To główna rzecz, jaką zapa­mię­ta­łam z roz­mowy o pracę: Wer­the­imo­wie są mili i dobro­duszni jak psy­cho­te­ra­peuci – masz wra­że­nie, że są gotowi wysłu­chać two­ich wynu­rzeń na temat życia i ludz­ko­ści. Są mał­żeń­stwem i wydają się ide­al­nie dopa­so­wani: wysocy, gru­bo­ko­ści­ści, noszą oku­lary w sze­ro­kich opraw­kach. Ari jest łysy, a Debo­rah ma nie­sforne czarne włosy, które zaplą­tuje w nie­dba­łego koka. Cza­sami robi sobie dwa koczki à la Cza­ro­dziejka z Księ­życa, cho­ciaż jest już pew­nie po czter­dzie­stce. Bar­dzo mi się to podoba. Oboje mają kolo­rowe, nie­zwy­kle zło­żone tatu­aże na rękach. To dwie naj­bar­dziej luzac­kie istoty ludz­kie na całej pla­ne­cie, a już na pewno w Mary­lan­dzie.

– Hmm. Wydaje mi się, że naj­waż­niej­sze rze­czy omó­wi­li­śmy pod­czas roz­mowy kwa­li­fi­ka­cyj­nej. Pamię­tasz, jak obsłu­gi­wać kasę?

Kiwam głową, cho­ciaż kom­plet­nie tego nie pamię­tam.

– Świet­nie. Tyle że kasa się dzi­siaj zbie­siła, więc posa­dzę cię na zaple­czu z Reidem. Niech ci wszystko pokaże. Spo­tka­łaś Reida?

– Chyba nie.

– Zaraz was sobie przed­sta­wię. – Debo­rah ści­ska mnie deli­kat­nie za ramię. – Momen­cik.

Idzie na tył sklepu, prze­cho­dząc przez dział dzie­cięcy, a ja pró­buję zacho­wy­wać się bez­tro­sko. Gra muzyka, jakieś deli­katne indie, Cas­sie na pewno wie­dzia­łaby, co to za zespół. Tuż obok mnie stoją cera­miczne kubki w kształ­cie wie­lo­ry­bów. Oczy­wi­ście, że coś takiego ist­nieje. Oczy­wi­ście, że Bis­sel to sprze­daje. Nie mam poję­cia, jak można wejść do tego sklepu i nie zako­chać się w tym, co tu jest.

Chwilę póź­niej Debo­rah wraca z chło­pa­kiem, któ­rego jed­nak już wcze­śniej widzia­łam. Jest wysoki, dość duży, myślę, że można go nazwać dobrze zbu­do­wa­nym. Na koszulce ma mapę Śród­zie­mia, na nogi wło­żył super­białe teni­sówki – albo są nowiut­kie, albo regu­lar­nie pie­rze je w pralce.

– Molly, to Reid. Reid, poznaj Molly.

– Hej – mówi chło­pak i uśmie­cha się nie­śmiało.

– Hej – odpo­wia­dam z uśmie­chem.

– Molly, zda­łaś do czwar­tej klasy, prawda? – pyta mnie Debo­rah, na co kiwam głową. – Wspa­niale. Jeste­ście rówie­śni­kami. Na pewno macie ze sobą wiele wspól­nego.

Kla­syczna logika doro­słych. Skoro jeste­śmy mniej wię­cej w tym samym wieku, to zna­czy, że prak­tycz­nie jeste­śmy brat­nimi duszami. To jak horo­skopy. Mam wie­rzyć, że jakimś cudem przy­po­mi­nam wszyst­kich ludzi, któ­rzy przy­szli na świat w tym samym dniu co ja. Wszyst­kich Strzel­ców. A prze­cież ledwo mam cokol­wiek wspól­nego z Cas­sie, cho­ciaż uro­dzi­ły­śmy się w odstę­pie sze­ściu minut.

Sorry, ale ten facet sta­nowi żywą reklamę Władcy Pier­ścieni. Nie sądzę, żebym miała z nim o czym roz­ma­wiać.

Prze­cho­dzimy przez dział dzie­cięcy, a ja przez cały czas odno­szę wra­że­nie, jakby on usil­nie myślał o tym, co powie­dzieć. Przy­po­mina mi to te wszyst­kie nic nie­zna­czące sylaby, które ludzie z sie­bie wyplu­wają: „Eeee, no, więc…”.

Reid ich nie wypluwa – on sta­nowi uoso­bie­nie takich sylab. Jaka szkoda, że nie ist­nieje jakiś ofi­cjalny znak, któ­rym mogła­bym dać mu do zro­zu­mie­nia: „Halo. Nie mam nic prze­ciwko mil­cze­niu”.

Tak naprawdę nie czuję się kom­for­towo w ciszy, ale może dzięki temu by się roz­luź­nił.

Przez chwilę sto­imy w wej­ściu na zaple­cze, przy­glą­da­jąc się kar­to­nom i sta­rym drew­nia­nym meblom. Przy­gry­zam wargę, czuję się nie­zręcz­nie i ner­wowo.

– Witaj pierw­szego dnia w pracy – mówi w końcu Reid.

– Dzięki – odpo­wia­dam i spo­glą­dam na niego z uśmie­chem. Jest tak wysoki, że muszę zadrzeć głowę, żeby go widzieć. Nie wygląda naj­go­rzej. Ma fajne włosy, ide­alne, zmierz­wione, brą­zowe i jakby tro­chę krę­cone. Nosi oku­lary. Jego usta mają w sobie coś uro­czego, zawsze zwra­cam uwagę na usta.

– Pra­cu­jesz tu chyba od dawna, prawda? – pytam. – Już cię kie­dyś widzia­łam.

Ledwo to powiem, oble­wam się rumień­cem. Nie chcę, by myślał, że zwra­cam na niego uwagę. To zna­czy, tak, ow­szem – zwró­ci­łam uwagę, ale nie DLA­TEGO. Po pro­stu się wyróż­nia. Nie do końca tu pasuje. Wydaje mi się, że Bis­sel to miej­sce dla osób, które zauwa­żają drobne szcze­góły – fak­turę ple­cio­nej maty czy wzór nama­lo­wany na rączce łyżki.

Powie­dzia­ła­bym, że Reid spra­wia wra­że­nie osoby, która nie zauważa wzor­ków na łyż­kach.

– Tak, cią­gle tu jestem. To nie­unik­nione – dodaje, wzru­sza­jąc ramio­nami. – To moi rodzice.

– Twoi rodzice?

– Wła­ści­ciele.

Zakry­wam usta dło­nią.

– Ari i Debo­rah są two­imi rodzi­cami?

– Nie wie­dzia­łaś? – Wydaje się roz­ba­wiony.

Kręcę powoli głową.

– O kur­czę. Zszo­ko­wa­łeś mnie.

– Naprawdę? – Śmieje się. – Dla­czego?

– Nie wiem. Twoi rodzice wydają się tacy… – Roc­kan­drol­lowi i luzaccy, i na pewno nie­za­in­te­re­so­wani Władcą Pier­ścieni. – Mają tatu­aże – koń­czę.

– Mają.

Mil­czę przez dłuż­szą chwilę.

– Jesteś taka zasko­czona. – Reid znów się śmieje.

– Nie, ja tylko… – Kręcę głową. – Sama nie wiem.

Zapada cisza.

– Eeee, wypa­ku­jemy towar dzie­cięcy? – pyta Reid i trąca stopą jeden z kar­to­nów.

Sia­damy po turecku na pod­ło­dze i nagle się cie­szę, że pod sukienką mam leg­ginsy.

Reid wyj­muje stos paja­cy­ków.

– Trzeba przy­kleić im ceny. Wiesz, jak to zro­bić?

– Pytasz, czy potra­fię przy­mo­co­wy­wać naklejki?

– To skom­pli­ko­wane.

Śmie­jemy się.

– Jakie typowe dla Takoma Park – mówię, bio­rąc jedno ubranko. To natu­ralna bawełna, uni­sex, z nadru­kiem warzyw. Wolne żarty. Nie­mow­lęta są zmu­szane do opo­wie­dze­nia się po stro­nie warzyw, zanim jesz­cze doro­sną na tyle, by móc powie­dzieć: „Won mi z tym, mamo. Ja chcę lody!”.

– To kolejna dostawa – wyja­śnia Reid. – W zeszłym tygo­dniu wszystko się sprze­dało. – Jak­żeby ina­czej. – Warzywa są teraz bar­dzo popu­larne. – Uśmie­cha się pod nosem.

Pra­cu­jemy w mil­cze­niu, met­ku­jemy ubranka, a potem sta­ran­nie je skła­damy. Kiedy koń­czymy, Reid mówi:

– Są jesz­cze beciki.

Biorę jeden i czy­tam skład.

– Orga­niczne kono­pie.

– Tak.

– Poważ­nie? – pytam.

– Poważ­nie – odpo­wiada ze śmie­chem.

Wycho­dzi na to, że nie­któ­rzy rodzice lubią owi­jać swoje dzieci tak, jakby to były skręty.

Zabaw­nie jest przy­glą­dać się Reidowi przy pracy. To takie deli­katne pro­dukty nie­mow­lęce, a on wydaje się naj­mniej deli­katną osobą, jaką kie­dy­kol­wiek spo­tka­łam. Z tru­dem zawija beciki, pew­nie ma za duże dło­nie.

Być może wła­śnie dla­tego zosta­łam zatrud­niona: ze względu na drobne dło­nie i umie­jęt­ność skrę­ca­nia join­tów.

Nagle Reid pod­nosi wzrok.

– Mogę cię o coś zapy­tać?

– Pew­nie.

– Dla­czego tak cię zdzi­wiły tatu­aże moich rodzi­ców?

Eeee. Bo ci ludzie są z tobą spo­krew­nieni?

– Czy cho­dzi o żydow­skie pocho­dze­nie?

– Nie! Skądże. Wie­dzia­łam o tym, w końcu sklep nazywa się Bis­sel. Ich nazwi­sko brzmi Wer­theim.

– Moje też. – Śmieje się. – Jestem Reid Wer­theim. – To powie­dziaw­szy, pochyla się i podaje mi rękę. Ma zaska­ku­jąco pewny uścisk dłoni.

– Molly Peskin-Suso – przed­sta­wiam się.

– Peskin! Ty też masz żydow­skie pocho­dze­nie?

– Tak.

– Naprawdę? – Roz­pro­mie­nia się, a ja dobrze wiem, o czym myśli. Nie uwa­żam się za typową żydówkę czy coś w tym stylu, w końcu prak­tycz­nie nie cho­dzę do syna­gogi. Ale kiedy spo­ty­kam kogoś o podob­nym pocho­dze­niu, poja­wia się dziwne uczu­cie: coś jak tajne i nie­wi­dzialne przy­bi­cie piątki.

To zabawne. Zwy­kle, kiedy spo­ty­kam po raz pierw­szy jakie­goś chło­paka, mam pustkę w gło­wie i mil­czę – dla­tego wła­śnie byłam zako­chana dwa­dzie­ścia sześć razy, a ani razu się z nikim nie cało­wa­łam. Jed­nak w obec­no­ści Reida ze Śród­zie­mia jestem dokład­nie tak samo zde­ner­wo­wana jak przy każ­dej innej nowo pozna­nej oso­bie, ani grama mniej, ani grama wię­cej.

W sumie to cudowne.

Do pięt­na­stej udaje nam się roz­pa­ko­wać, omet­ko­wać i wyło­żyć zawar­tość sze­ściu kar­to­nów pro­duk­tów dla nie­mow­ląt. A także poroz­ma­wiać, bo mamy na to sporo czasu. Dowie­dzia­łam się, że on uwiel­bia mini­ja­jeczka Cad­bury. Zapy­ta­łam, czy to istotne w czerwcu, na co odparł, że Cad­bury Mini Eggs są zawsze istotne. Jak się oka­zuje, po Wiel­ka­nocy kupuje ich hur­tową ilość i robi sobie zapasy.

Nie powiem, podzi­wiam go za to.

Wycho­dzę z pracy punk­tu­al­nie o pięt­na­stej, metro też przy­jeż­dża na czas, więc do Silver Spring docie­ram za wcze­śnie. Idę spa­ce­rem do Ell­sworth Drive i kręcę się w pobliżu Fro­Ze­nYo. W oko­licy jest mnó­stwo knajp i mimo że to dzień powsze­dni, pełno tu ludzi: ojców pcha­ją­cych wózki i dziew­czyn, które wyglą­dają jak moje rówie­śniczki, ale są ubrane jak pra­cow­nice banku. Moje mamy czę­sto powta­rzają, że Silver Spring był znacz­nie lep­szym miej­scem, zanim jego sta­tus się pod­niósł. W sumie to smutne, paskudne, kiedy po zmia­nach na lep­sze sytu­acja wygląda gorzej.

Opie­ram się o ścianę budynku i bawię komórką. Dzi­siaj jest fatalny dzień w mediach spo­łecz­no­ścio­wych, jeden z tych, kiedy Face­book i Insta­gram zostają opa­no­wane przez sel­fie, i to nie zwy­kłe, uczciwe sel­fie, ale zdję­cia, na któ­rych dana osoba patrzy gdzieś na hory­zont i udaje, że to nie­upo­zo­wana pozy­cja. Przy­dałby mi się przy­cisk „nie lubię” – cho­ciaż nie sądzę, żebym go kie­dy­kol­wiek zasto­so­wała.

Zaczy­nam się zasta­na­wiać, gdzie są Cas­sie i Mina. Moja sio­stra raczej się nie spóź­nia, a jest już dzie­sięć minut po umó­wio­nej godzi­nie. Nie mam poję­cia, czy powin­nam się wku­rzać, czy dener­wo­wać. Za pięt­na­ście czwarta w końcu uka­zują się moim oczom: idą razem, śmieją się z cze­goś, a w rękach niosą torby z H&M. Nawet się nie spie­szą.

Przy­cisk „nie lubię”. Zde­cy­do­wa­nie.

– Hej. – Cas­sie uśmie­cha się na mój widok. – Pamię­tasz Minę.

– Z toa­lety. Od warg sro­mo­wych – mówi Mina, a ja nie mogę się powstrzy­mać i chi­cho­czę. To moja fru­stru­jąca cecha: jeśli wszy­scy dookoła są szczę­śliwi, nie potra­fię się długo gnie­wać. Mój nastrój jest kon­for­mi­stą, co mnie drażni, bo cza­sami chcia­ła­bym być wście­kła. – O matko, jaki śliczny naszyj­nik! – dodaje Mina.

Rumie­nię się.

– Och. To ja go zro­bi­łam.

– Poważ­nie?

– To łatwe. Widzisz? To stary zamek bły­ska­wiczny. – Przy­su­wam się, żeby jej poka­zać. – Wystar­czy obciąć koń­cówkę, otwo­rzyć i ufor­mo­wać serce, a potem zszyć dół.

– Molly robi mnó­stwo takich rze­czy – wyja­śnia Cas­sie, a ja sły­szę w jej gło­sie dumę.

Sta­wiają torby na stole. Pew­nie całe popo­łu­dnie były razem na zaku­pach. Moim zda­niem to potworne zaję­cie gru­powe – chyba że dla osób o roz­mia­rach poni­żej 40. Pew­nie sobie nawza­jem pozo­wały. Może nawet kupiły iden­tyczne ciu­chy.

Biorę pusty kubek. We Fro­Ze­nYo samemu się wszystko nakłada, można wybrać smak, a potem milion róż­nych dodat­ków. Nie­któ­rzy nie są w sta­nie pora­dzić sobie z tak dużym wybo­rem, ja mogę i jestem w tym świetna. Trzeba po pro­stu wie­dzieć, co się lubi.

Płacę i sia­dam. Mina zaj­muje miej­sce obok mnie. Od razu zagląda mi do kubka.

– Co wzię­łaś?

– Cze­ko­lada i cia­steczka. – Jak mówi­łam, jestem w tym świetna.

Prze­chyla kubek w moją stronę. Oczy­wi­ście to jedna z tych kom­plet­nie zdez­o­rien­to­wa­nych osób, które mie­szają żelki z cze­ko­ladą.

– Cas­sie mówiła, że cho­dzisz do Geo­r­ge­town Day – mówię. Czuję się skrę­po­wana.

– Tak. Zda­łam do czwar­tej klasy.

– My też. I zaj­mu­jesz się foto­gra­fią?

– Wszystko wiesz!

Czer­wie­nię się. Czuję się jak psy­cho­patka. Zawsze wiem wię­cej na temat innych ludzi niż oni na mój.

Na hory­zon­cie maja­czy krę­pu­jąca cisza, muszę ją zdu­sić w zarodku.

– Nasza kole­żanka Oli­via też foto­gra­fuje – mówię szybko.

– Super! Ja wła­ści­wie dopiero zaczy­nam. Will, pozna­łaś go, ten rudy, jest megau­ta­len­to­wany i uczy mnie pod­staw. Ma spe­cjalne opro­gra­mo­wa­nie, dzięki czemu po zała­do­wa­niu zdjęć można popra­wić jasność i kolory. Nauczy mnie też robić flary. – Mina cich­nie na moment. – Za dużo gadam, prawda?

– Nie, skąd…

– Zawsze dużo mówię, kiedy się dener­wuję.

– Dener­wu­jesz się?

Wzru­sza ramio­nami i się uśmie­cha.

– Nie wiem. W końcu to nor­malna sytu­acja, prawda? Dziwne, że czło­wiek wkłada aż tyle wysiłku w to, żeby się z kimś zaprzy­jaź­nić, nie?

– Chyba tak.

– Z moimi przy­ja­ciółmi ni­gdy nie odby­wało się to na zasa­dzie: „Cześć, może się zakum­plu­jemy?”, tylko raczej: „No dobra, jesteś tu i jesteś fajny, więc niech będzie”.

– Dokład­nie te same słowa powie­dzia­łam do Cas­sie w macicy.

Mina się śmieje i dra­pie jakieś nie­wi­doczne miej­sce na ramie­niu. Rękaw koszulki pod­jeż­dża do góry, odsła­nia­jąc kra­wędź tatu­ażu. Nie widzę, co przed­sta­wia, ale i tak jestem pod wra­że­niem. Ta laska ma tatuaż. W liceum. Czuję się nie­do­war­to­ścio­wana.

Cas­sie siada obok mnie.

– Długo to trwało – mówi Mina.

– Tak. No wiesz. Decy­zje. – Taka wła­śnie jest moja sio­stra. Za każ­dym razem, gdy tu przy­cho­dzimy, sza­le­nie poważ­nie pod­cho­dzi do kwe­stii wyboru smaku, ale osta­tecz­nie zawsze bie­rze dokład­nie to samo: jogurt wani­liowy i jakieś żelki. WAŻNA WIA­DO­MOŚĆ DLA CAS­SIE: wszyst­kie żelki sma­kują iden­tycz­nie. Naprawdę.

– No dobra, muszę dokoń­czyć opo­wia­da­nie o mojej teo­rii – stwier­dza Cas­sie i pakuje sobie do ust łyżkę jogurtu. – Molly, nie było cię przy tym, jak roz­ma­wia­ły­śmy o przod­kach.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Ulica w Waszyng­to­nie, przy któ­rej znaj­dują się liczne gale­rie, restau­ra­cje, kluby i sale kon­cer­towe (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki). [wróć]

Ulica w Waszyng­to­nie, znana z licz­nych restau­ra­cji, festi­wali i noc­nego życia. [wróć]

Shit Out Of Luck – dosł. „w czar­nej dupie”. [wróć]

Ame­ry­kań­ski raper. [wróć]