Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Molly jest ekspertką od nieszczęśliwej miłości i marzy o tym, żeby ktoś ją wreszcie pokochał
Siedemnastoletnia Molly Peskin-Suso ma dwie mamy, siostrę bliźniaczkę, młodszego brata i bogate życie wewnętrzne. Wie dużo o nieodwzajemnionej miłości i usilnie marzy o szczęśliwej romantycznej relacji.
Jej siostra, Cassie, z którą były dotąd niczym papużki nierozłączki, wchodzi w swój pierwszy poważny związek, a Molly czuje, że już nigdy nie będzie między nimi tak samo. Do tego zbliża się ślub ich mam, a w brzuchu Molly znienacka pojawiają się trzepoczące motyle… Czy Molly będzie umiała rozpoznać adresata narastającego w niej uczucia? Czy doczeka się wymarzonego pierwszego pocałunku?
Ta książka to prawdziwy rollercoaster emocji – od wielkich dram po ciepłe chwile na kanapie, od szalonych imprez po spokojne przygotowania do ślubu. Becky Albertalli z humorem i zrozumieniem przedstawia perypetie bohaterów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 284
Siedzę na toalecie w klubie 9:30 i zastanawiam się, jak syreny robią siusiu.
Nie ma w tym nic przypadkowego, na drzwiach łazienki wisi bowiem syrenka Barbie. To dość dziwny wybór łazienkowej maskotki, o ile w ogóle istnieje coś takiego jak łazienkowa maskotka.
Drzwi się otwierają, wpuszczając falę głośnej klubowej muzyki. To nie jest łazienka, do której można się dyskretnie udać. W tej samej chwili, w której otwieram drzwi mojej kabiny, na sąsiednich zamyka się zasuwa. Wychodzę.
Nad umywalkami wiszą lustra. Wciągam policzki, żeby wyglądało tak, jakbym miała kości policzkowe. Zmiana jest uderzająca. Czasami przychodzi mi do głowy, że powinnam tak je wciągnąć na stałe, mogłabym przecież do końca życia lekko przygryzać policzki od wewnątrz. Tyle że wtedy moje usta wyglądają dziwnie. A poza tym przygryzanie policzków zdecydowanie przeszkadza w mówieniu, a to już hardcore, nawet dla mnie. Nawet za cenę pięknych kości.
– Cholera! – Głos, który dobiega z sąsiedniej kabiny, jest niski, gardłowy. – Mogłabyś mi podać papier?
Dopiero po chwili się orientuję, że ta dziewczyna mówi do mnie.
– Co? Jasne! – Odrywam większy kawałek i podaję jej pod drzwiami. Muska moje palce, gdy go zabiera.
– Dzięki. Uratowałaś mi życie.
Uratowałam komuś życie. No proszę. W toalecie klubu 9:30.
Dziewczyna spuszcza wodę i wychodzi z kabiny, a mój wzrok od razu pada na jej koszulkę: jest czerwona, widnieją na niej niezwykle artystycznie przedstawione litery „G” i „J”. Właściwie chyba mało kto rozpozna w nich litery, na szczęście ja nie mam z tym problemu.
– To koszulka Georgie James – mówię.
Dziewczyna unosi brwi i się uśmiecha.
– Znasz ich?
– Tak – odpowiadam również z uśmiechem.
Georgie James. Lokalny zespół muzyczny, który rozpadł się wieki temu. Ludzie w naszym wieku raczej nigdy o nich nie słyszeli, ale moja siostra miała kiedyś obsesję na ich punkcie.
– Bosko – mówi nieznajoma.
– Najbościej nawet – odpowiadam, na co ona wybucha śmiechem; to cichy śmiech, gardłowy.
Przyglądam się jej uważniej.
Śliczna jest.
Naprawdę.
Niska, szczupła, o azjatyckich rysach. Włosy ma w tak ciemnym odcieniu fioletu, że prawie nie wyglądają na fioletowe. Nosi okulary w grubych oprawkach. I jest coś wyjątkowego w kształcie jej ust. Myślę, że są bardzo wyraziste.
Na pewno spodobałaby się Cassie, zwłaszcza te okulary. No i koszulka Georgie James.
– Dzięki za uratowanie mi tyłka – powtarza. – I to dosłownie – dodaje, po czym kręci głową. – No dobra, nie tyłka.
Śmieję się.
– Nie ma za co.
– Dzięki za uratowanie mi warg sromowych.
Wzruszam ramionami i znów się do niej uśmiecham. To szczególna chwila – cieniutka niteczka łącząca mnie z zupełnie obcą osobą. Przy czymś takim świat wydaje się mniejszy. Muszę przyznać, że mi się to podoba.
Wracam do klubu, daję się wchłonąć muzyce. Gra miejscowa kapela, o której nigdy nie słyszałam, ale ludzie tłumnie wylegli na parkiet. Chyba podoba im się taka głośna perkusja. Wokół mnie poruszają się tańczące ciała i ledwo oświetlone twarze zwrócone ku scenie. Wszystko znów wydaje mi się ogromne i niemożliwe. To chyba dlatego, że tyle tu par, śmiejących się, przytulających, całujących.
Takie właśnie odnoszę wrażenie na widok całujących się ludzi. Jakbym była zupełnie inną postacią materii. Oni wodą, a ja kostkami lodu. Jakbym była najbardziej samotną osobą na całym świecie.
– Molly! – krzyczy Cassie i macha rękoma. Stoi z Olivią przy głośnikach, Olivia wyraźnie się krzywi. Nie jest miłośniczką klubów. Ja chyba też nie, ale Cassie bywa bardzo przekonująca.
W tym miejscu należy się słowo wyjaśnienia: w niczym nie przypominam mojej siostry bliźniaczki.
Nawet nie jesteśmy do siebie podobne. Owszem, obie mamy białą skórę i jesteśmy średniego wzrostu, ale w pozostałych kwestiach bardzo się różnimy. Cassie to zielonooka, smukła i gibka blondynka. Ja mam brązowe włosy, brązowe oczy i daleko mi do gibkości.
– Spotkałam dziewczynę twoich marzeń – oznajmiam jej natychmiast.
– Co takiego?
– Zakolegowałam się z nią w łazience, jest śliczna, uważam, że powinnyście się w sobie zakochać, wziąć ślub i mieć dzieci.
Cassie unosi i marszczy brwi. To jedna z tych blondynek, które mają ciemne brwi. Nawet trudno mi opisać, jak idealnie do niej pasują.
– Jak to się robi?
– Miłość?
– Nie, jak się zakolegowuje z kimś w łazience.
– Cass, skupiasz się nie na tym, co trzeba. To dziewczyna marzeń.
– Chwileczkę. – Cassie uderza mnie w ramię. – Molly się zauroczyła? Zauroczenie numer dwadzieścia siedem?
– Co? Skądże! – Rumienię się.
– O matko! Po raz pierwszy w dziewczynie, jestem z ciebie dumna.
– Doszłyśmy już do dwudziestu siedmiu? – dziwi się Olivia.
Postanawiam uznać, że jest pod wrażeniem. Jak widać, mam bujną historię zauroczeń. Nie ma w tym nic złego, chociaż to akurat nie jest zauroczenie. Kręcę głową i zakrywam oczy. Czuję się tak, jakby ktoś mi wypełnił głowę helem – czy tak właśnie jest, kiedy człowiek się upije?
Moja kuzynka Abby powiedziała, że w upojeniu alkoholowym masz wrażenie, że się unosisz na wodzie. Ciekawe, czy można się upić bez picia.
– Hej. – Cassie odrywa mi dłonie od twarzy. – Wiesz, że uwielbiam się z tobą droczyć.
Zanim jednak zdołam odpowiedzieć, Olivia podnosi komórkę.
– Słuchajcie, jest za piętnaście dwunasta, nie powinnyśmy iść na stację?
– Och! – mówię.
Metro zamyka się o północy. A ja jutro zaczynam pracę – właśnie tak, wreszcie mam wakacyjną pracę. Co oznacza, że powinnam chociaż trochę się wyspać, żeby nie zasnąć przy kasie. Podobno to mało profesjonalne.
Ruszamy w kierunku wyjścia. Przyznam, że z ulgą wychodzę na zewnątrz. Jak na czerwiec jest dość zimno, ale powietrze przyjemnie muska mi nogi. Mam na sobie bawełnianą sukienkę, która pierwotnie była cała czarna, ale doszyłam koronkowy kołnierzyk w stylu Piotrusia Pana i dół też obszyłam koronką. Teraz jest znacznie lepiej.
Cassie i Olivia idą ulicą i piszą esemesy, ale żadna nawet się nie potknie o krawężnik. Podziwiam je za to. Zostaję nieco z tyłu i się im przyglądam. Pasują do U Street1. Cassie ma idealnie niedbałą kitkę i ubrała się tak, jakby zarzuciła na siebie to, co akurat wypadło jej z szafy. Co być może jest prawdą, ale trzeba przyznać, że wygląda świetnie. Przy mojej siostrze wszyscy wydają się przesadnie wystrojeni. Z kolei Olivia jest wysoka i ma taką świeżą urodę – nie licząc kolczyka w nosie i niebieskich pasemek na włosach, które sprawiają, że każdy, kto na nią spojrzy, upewnia się, czy dobrze widzi. Jest chyba uważana za pulchną, chociaż na pewno nie tak bardzo jak ja.
Niekiedy się zastanawiam, co ludzie sobie myślą na mój widok.
Dziwne, że człowiek czasami robi się nieśmiały w obecności osób, które zna od urodzenia. Dosłownie. Moja mama i mama Olivii poznały się w La Leche League. Od siedemnastu lat trzymamy się razem: Cassie, Olivia, ja i nasza kuzynka Abby. Tyle że Abby latem wyprowadziła się do Georgii – od tego czasu Cassie ciąga mnie i Olivię do miejsc, do których chodziła z Abby: koncerty, kluby, spacery po H Street2.
Rok temu siedziałabym z Olivią na sofie u niej w salonie w towarzystwie psa będącego mieszanką sznaucera i beagle’a i oglądałybyśmy Steven Universe. Teraz jednak znajduję się w otoczeniu znacznie bardziej wyluzowanych osób niż ja. Wszyscy na ulicy robią jedną z trzech rzeczy: śmieją się, palą albo się całują.
Odwracam się w stronę słupka ze znakiem metra i widzę dziewczynę marzeń Cassie.
– Cass, to ona! – Ciągnę siostrę za koszulkę. – Ta w czerwonym. Zobacz.
Dziewczyna pochyla się i grzebie w torebce. Obok niej kręci się dwóch białych chłopaków, obaj zajęci są swoimi komórkami: jeden jest rudy i ma obcisłe dżinsy, drugi, ciemnowłosy, może się pochwalić tragiczną grzywką.
– Nie wyjaśniłaś jeszcze, dlaczego ona ma być dziewczyną marzeń Cassie – zauważa Olivia.
Dziewczyna podnosi głowę znad torebki, Olivia szybko odwraca wzrok. Nieznajoma mnie zauważyła – macha do mnie, więc odpowiadam tym samym.
– Mmm, jest śliczna – szepcze moja siostra.
– A nie mówiłam?
– Idzie do nas.
Rzeczywiście, dziewczyna marzeń rusza w naszą stronę z uśmiechem na twarzy. Teraz Cassie też się uśmiecha – co prawda wzrok wbiła w ziemię, ale widzę to po jej policzkach.
– Jeszcze raz cześć – mówi ona.
– Hej – odpowiadam.
– Moja wybawicielka. – Laska najwidoczniej nienawidzi, kiedy coś jej kapie. – Chyba się nie przedstawiłam. Jestem Mina.
– Molly – mówię.
– Twoja koszulka – odzywa się moja siostra. – To najcudowniejsza rzecz, jaką widziałam w całym moim życiu. Poważnie. – Kręci głową.
Mina wybucha śmiechem.
– Dziękuję.
– Mam na imię Cassie, tak na marginesie. Nie spotkałam jeszcze nikogo, kto słyszałby o Georgie Jamesie.
No dobra, to ściema, w końcu ja stoję obok.
– Wiesz co? To zabawne… – zaczyna Mina, ale chłopak o tragicznej grzywce trąca ją w ramię.
– Idziemy – mówi i patrzy na mnie ponad ramieniem Cassie. – Miło było was poznać, ale zaraz odjedzie nam pociąg.
– Cholera – stwierdza Mina. – No dobra…
– Nam też – mówi szybko Cassie.
I jakoś tak się dzieje, że łączymy się w jedną grupę. Cassie i Mina idą obok siebie, Olivia tuż za nimi, zatopiona we własnym świecie, pisze do kogoś esemesa. Wchodzę na ruchome schody i opieram się o poręcz, starając się nie wyglądać jak owieczka, która zgubiła swoje stado. Molly Peskin-Suso: zdezorientowana introwertyczka, samotna w dziczy.
Podnoszę wzrok i uświadamiam sobie, że jednak wcale nie jestem sama. Ci hipsterscy chłopcy stoją stopień niżej. Przypadkowo napotykam na wzrok rudego, który zauważa:
– Wydajesz mi się znajoma. Skąd cię znam?
– Nie wiem.
– Mam na imię Will.
– Molly.
– Jak narkotyk – odzywa się Grzywka.
Ależ oczywiście. Jestem osobą, która kojarzy się z dragami.
Nasz pociąg wjeżdża na stację w tej samej chwili, w której schodzimy na peron; musimy biec, żeby zdążyć. Opadam na siedzenie, zostawiając miejsce dla Cassie, ale ona siada przy Minie.
Zamiast niej obok mnie sadowi się Olivia, a chwilę później podchodzą do nas hipsterzy. Grzywka czyta coś na komórce, ale Rudy chwyta się słupka i uśmiecha do nas.
– Will, prawda? – upewniam się. Okej, jest śliczny. Jakby odrobinę za bardzo.
– Świetna pamięć! – odpowiada.
A potem Olivia się przedstawia i zapada dziwna, kłopotliwa cisza. Chciałabym umieć wypełniać taką ciszę. Ale nie potrafię. Olivia też nie.
– A to Max – mówi Will po chwili.
Grzywka odrywa wzrok od telefonu i uśmiecha się nieznacznie.
– Co tam słychać?
Eeee, on też jest przystojny. Chociaż właściwie nie: lepiej pasuje do niego określenie „seksowny”. Jest tak seksowny, że nawet nie jest przystojny. Ale powinien zrobić coś z tą fryzurą.
– To kogo Molly przypomina? – Will mierzy mnie wzrokiem z góry na dół. – Przepraszam, ale to mi nie daje spokoju.
Max lustruje mnie spojrzeniem i zaciska usta.
– Nie mam pojęcia – mówi.
– Ona naprawdę jest do kogoś podobna.
Tak się składa, że to częsta sytuacja. Chyba muszę mieć cholernie pospolitą twarz. Co dziwne, już trzy osoby, całkiem niezależnie od siebie, powiedziały mi, że wyglądam jak jedna aktorka młodzieżowa z lat siedemdziesiątych, tyle że jestem jej grubszą wersją. Obcy ludzie ciągle mi mówią, że przypominam im kuzynkę albo koleżankę z obozu. Trochę mnie to przeraża, gdzieś w głębi duszy zaczynam się zastanawiać, czy nie jestem w jakiś sposób spokrewniona z tymi wszystkimi kuzynkami i koleżankami.
W tym miejscu powinnam chyba wspomnieć, że nie znamy z Cassie naszego ojca – powstałyśmy z nasienia anonimowego dawcy. I dlatego przez cały czas gdzieś czai się myśl, że może te wszystkie osoby faktycznie są moim przyrodnim rodzeństwem.
– Będę się na ciebie gapił, dopóki sobie nie przypomnę – oznajmia Will.
Słyszę parsknięcie Cassie i nagle sobie uświadamiam, że obie z Miną nas obserwują. Wydają się szalenie rozbawione.
Oblewa mnie fala gorąca.
– Okej – mamroczę.
Pociąg zwalnia, Olivia zrywa się z miejsca.
– Chinatown. My wysiadamy.
– My też – odpowiada Will. Nie powinno mnie to dziwić, połowa miasta się tu przesiada.
Drzwi się otwierają, Cassie i Mina wychodzą naszym śladem. Cassie pisze coś na komórce.
– Dokąd jedziecie? – pyta Will, który nadal trochę zbyt intensywnie wpatruje się w moją twarz.
– Takoma Park, czerwoną linią.
– Ach. A my w przeciwnym kierunku. Bethesda. Wychodzi na to, że tu się pożegnamy.
Nigdy nie wiem, co należy robić w tego typu sytuacjach. To zupełnie jak w kolejce do kasy, kiedy jakaś babcia zaczyna ci opowiadać o swoich wnukach albo reumatyzmie, a ty możesz się tylko uśmiechać i kiwać głową. A potem przychodzi twoja kolej przy kasie i myślisz sobie: „Cóż, żegnam na zawsze”.
Gdy się nad tym głębiej zastanowić, to bardzo smutne.
Na stacji wisi ekran z informacjami, za ile minut przyjadą najbliższe pociągi. Czerwona linia do Glenmont za dziesięć minut, ale czerwona do Shady Grove właśnie wjeżdża. Will, Max i Mina przeskakują po kilka stopni ruchomych schodów, żeby zdążyć.
Kiedy docieramy na peron, nie ma już po nich śladu. Tak to właśnie wygląda.
Tyle że Cassie ma numer Miny – co nie powinno mnie dziwić, moja siostra jest świetna, jeśli chodzi o zdobywanie numerów telefonów dziewczyn. Czasami dostaje numer i natychmiast o nim zapomina. Albo spotyka się z dziewczyną raz, a potem „gubi” jej numer. Cass bywa bezwzględna.
– Wpadłaś w oko temu Willowi. – Olivia trąca mnie łokciem.
– Co?
– Tak to działa. Udajesz, że ktoś wygląda znajomo, żeby mieć powód do rozmowy.
– Kto tak twierdzi?
– Internet. – Olivia kiwa głową z poważną miną.
Olivia w ogóle jest bardzo poważna. Wydaje mi się, że cisi ludzie dzielą się na dwie kategorie. Jedni są tacy jak ja: kryją się w nich wielkie burze i poruszające się trybiki. Ci drudzy – tacy jak Olivia – stanowią ucieleśnienie oceanu w słoneczny dzień. Oczywiście nie oznacza to, że moja koleżanka jest prostacka, ale jest w niej coś niesamowicie spokojnego. Uwielbia smoki, patrzenie w gwiazdy i kalendarze z wizerunkami wróżek. Od trzynastego roku życia chodzi z tym samym chłopakiem. To Evan Schulmeister, poznała go na obozie letnim.
– Wiesz co? – Cassie przysiada na oparciu siedzenia naprzeciwko. – Ten twój chłopak jest singlem.
– O kim ty mówisz?
– O twoim rudzielcu. W hipsterskich spodniach. Nie ma dziewczyny, jest wolny. – Moja siostra macha komórką. – Mina to potwierdziła.
– Cassie!
– Nie ma za co! – Śmieje się. – Mina uruchomi całą machinę.
Zamieram.
– Co takiego?
– No chyba uważasz, że niezłe z niego ciacho, prawda?
Nie odpowiadam, tylko na nią patrzę. Olivia chichocze.
– Wyglądałaś na zadowoloną, że z nim rozmawiasz. – Cassie szturcha mnie w rękę. – Przecież znam twoją zakochaną minę.
– Nie mam zakochanej miny!
Cholera! A może mam? Czy cały świat wie, kiedy podoba mi się jakiś chłopak?
Komórka brzęczy mi w kieszeni, aż podskakuję. To wiadomość od Abby:
Molly!!! Opowiedz mi o tym seksownym rudzielcu!
– Jaja sobie robisz? – Pokazuję telefon Cassie. – Powiedziałaś Abby?
Niedobrze mi. Może nawet zwymiotuję. Najchętniej na moją siostrę, która znów coś pisze. Zapewne o mnie i moim rzekomym zauroczeniu chłopakiem, z którym rozmawiałam raptem pięć minut. Cassie zawsze uważa, że zna mnie lepiej, niż ja znam samą siebie.
To znaczy owszem, Will jest cholernym ciachem.
Olivia uśmiecha się do mnie nieznacznie.
– Wyglądasz na przerażoną – mówi.
Wzruszam ramionami.
– Myślałam, że chciałabyś mieć chłopaka.
– No właśnie! – wtrąca Cassie, wracając do rozmowy. – Te wszystkie zauroczenia Molly, które do niczego nie prowadzą. Mam już tego dosyć.
– Ach, masz dosyć? – mówię przez ściśnięte gardło. – Przykro mi, ale nie podobam się chłopakom.
– Bzdura, Molly. Ty nawet z nimi nie rozmawiasz.
Zaczyna się. Typowa gadka Cassie: fakt, byłam zakochana dwadzieścia sześć razy i mam na swoim koncie zero pocałunków. Podobno to dlatego, że powinnam wreszcie dojrzeć. Jeśli podoba mi się jakiś chłopak, mam mu to powiedzieć. Może w świecie Cassie jest to możliwe i może nawet kończy się pocałunkami. Nie sądzę jednak, żeby to działało w świecie dziewczyn z nadwagą.
Zresztą sama nie wiem. W tych sprawach wolę być ostrożna.
Cassie pochyla się do przodu, a jej mina łagodnieje.
– Słuchaj, nie będę cię zawstydzać. Ufasz mi, prawda? – pyta, a ja wzruszam ramionami. – To pozwól mi. Załatwię ci chłopaka.
Odsuwam włosy z twarzy.
– Nie sądzę, żeby to było takie proste. – Serwuję jej swoją szczególną minę, którą mama nazywa „tą miną Molly”, a która obejmuje brwi i pewne wykrzywienie ust, i wyraża zdecydowany, niepodważalny sceptycyzm.
– Mówię ci, to jest bardzo łatwe.
Nieprawda. Niestety Cassie chyba tego nie łapie. Nieprzypadkowo byłam zakochana dwadzieścia sześć razy, ale nie miałam ani jednego chłopaka. Nie do końca rozumiem, co trzeba zrobić, żeby mieć chłopaka. Albo dziewczynę. Wydaje mi się, że to po prostu nieprawdopodobne. Bo trzeba zakochać się w konkretnej osobie w konkretnym momencie. A ta druga osoba też musi się tobą zainteresować. Idealna synchronizacja uczuć i okoliczności, wprost nie mogę uwierzyć, że tak często ma miejsce.
Nie wiem, dlaczego moje serce tak łomocze. Pociąg w kierunku Takomy wjeżdża na stację, Cassie się zrywa.
– A ja muszę się dowiedzieć, czy Mina jest les.
– Oooo. I kto tu ma zakochaną minę? – pytam.
– Dlaczego jej o to nie zapytasz? – rzuca Olivia.
– O nie. – Cassie kręci głową. – Sprawdzę, czy jest na Facebooku – dodaje i wpisuje adres. – Jak się szuka człowieka na fejsie?
– Żartujesz, prawda? – upewniam się. To podstawowa różnica między nami: ja przyszłam na świat z wiedzą, jak się śledzi ludzi. Cassie chyba należy do grupy osób, które prędzej będą śledzone, niż same podejmą się stalkingu. – Chcesz, żebym zapytała Willa, skoro to podobno mój przyszły chłopak?
– Cicho. – Moja siostra nadal wpatruje się w komórkę. Jestem pewna, że to zupełny zbieg okoliczności, iż akurat tego faceta chce widzieć w roli mojego chłopaka. Zapewne nie ma to absolutnie nic wspólnego z faktem, że kumpluje się on z dziewczyną jej marzeń.
Cassie zeskakuje z ruchomych schodów, idziemy za nią z Olivią. Jakaś para się całuje, oparta o biletomat. Myślę, że producenci automatu nie przewidzieli takiego zastosowania dla swojego urządzenia. Odwracam szybko wzrok.
– Dalej piszesz do Miny? – pytam, a ona się uśmiecha.
– Nie powiem ci.
Powie, bez dwóch zdań. Kiedy się dzieliło z kimś macicę, nie istnieje coś takiego jak sekrety.
Oczywiście nie mogę zasnąć i przez długie godziny gapię się w sufit. Przypominam sobie pojedyncze chwile z dzisiejszego wieczoru, mój umysł wiruje i się kotłuje. Will patrzący spod zmrużonych powiek na moją twarz. Niebieskie pasemka na włosach Olivii, wyjątkowo jaskrawe w świetle jarzeniówek metra. Delikatny uśmiech na twarzy Cassie za każdym razem, gdy brzęczy jej komórka.
Bywają wieczory wyjątkowo naładowane elektrycznością. Wieczory, które przenoszą człowieka w zupełnie inne miejsce niż punkt wyjścia. Myślę, że dzisiaj był właśnie taki szczególny wieczór, chociaż nie jestem w stanie powiedzieć dlaczego.
To dziwne.
W końcu odpływam w sen, ale mam wrażenie, że trwa on zaledwie kilka sekund, kiedy moja komórka brzęczy, sygnalizując przychodzącą wiadomość.
Wstałaś?
I uśmiechnięta buźka.
To Cassie.
Mam ohydny posmak w ustach i pieką mnie oczy. Udało mi się upić bez kropli alkoholu i teraz mam bezalkoholowego kaca.
Wpatruję się w ekran, gdy znów rozlega się brzęczenie.
MOLLY, POBUDKA!!!!! DZISIAJ TWÓJ PIERWSZY DZIEŃ PRACY!!!!!
Odpisuję:
Już idę!
I dodaję zaspaną buźkę. W odpowiedzi przysyła mi strasznego emotikona z wielgachnymi oczami.
Odpowiadam skrzywioną buźką. Moja głowa wydaje się ciężka, jakby ważyła co najmniej tonę, ale zwlekam się z łóżka i zakładam falbaniastą sukienkę z ModCloth, a do niej legginsy. Połykam tabletkę. Od czterech lat biorę zoloft, w gimnazjum zdarzały mi się ataki paniki na środku stołówki.
To długa historia.
W każdym razie, gdy wychodzę na korytarz, w powietrzu czuć masło i bekon. Jesteśmy rodziną żydowską, która zajada się bekonem.
– Jest nasza młoda pracownica – mówi Patty.
Patty to jedna z naszych mam. Wychodzi z kuchni w za dużej tunice z batiku.
– Proszę, zanieś to na stół. – Podaje mi talerz ze stosem naleśników.
– Okej…
– Wyglądasz nieszczególnie, skarbie. Wszystko dobrze?
– Tak… – Spoglądam na naleśniki. – Co to ma być?
– Serca? – odpowiada pytająco. Na brodzie ma mąkę.
– Aha.
– Ale chyba bardziej przypominają penisy.
– No właśnie.
– I moszny – dodaje.
– To takie apetyczne, mamo.
Nie pierwszy raz użyła słowa „moszna” w odniesieniu do jedzenia. Kiedyś przez całą drogę do centrum handlowego tłumaczyła mi i Cassie, że tak zwane „wystawianie kredki” u psa oznacza wzwód. Byłam zaskoczona, że zna tyle szczegółów anatomicznych.
Nie sądzę, żebyśmy kiedykolwiek z Cassie zapytały ponownie o kredkę.
– Poczęstuj swojego brata – sugeruje.
Kiwam głową.
– Xav uwielbia moszny – mówię, na co unosi brwi.
Zabiera talerz, a ja zaglądam do salonu. Oczywiście wszyscy już dawno wstali. Nadine jest nauczycielką, więc nawet w wakacje jej organizm jest nastawiony na wczesne wstawanie – o „zaraniu dupy”, jak niekiedy mawia. A Xavier wstaje wcześnie, bo to taki typ dziecka.
– Nie upuść – mówi Nadine i patrzy na niego groźnie.
Xavier uśmiecha się szeroko ze swojego krzesełka.
– Momo – mówi, co znaczy „Molly”.
A tak to wygląda w skrócie: Patty wykorzystała dawcę nasienia, żeby zajść w ciążę ze mną i z Cassie. Nadine wykorzystała tego samego dawcę dwa lata temu i urodziła Xaviera. Obcy ludzie mają często problem z ogarnięciem tych koligacji. Istnieją nawet osoby, które stawiają sobie za punkt honoru, by poinformować mnie, że Xavier nie jest moim prawdziwym bratem, tylko przyrodnim. Te same osoby mówią mi, że Abby nie jest tak naprawdę moją kuzynką. A Nadine moją mamą. Jestem pewna, że ci ludzie nie kwestionowaliby naszego pokrewieństwa, gdyby Nadine, Abby i Xavier byli biali.
Nie muszę chyba wspominać, że nienawidzę takich osób?
Xavier rzuca na podłogę banana i zaczyna marudzić.
– Nie, nie, mój drogi – upomina go Nadine. – Nie ma banana. Jesteś SOL3.
– Czy ty chociaż wiesz, co to oznacza? – pyta ją Cassie.
– Wiem znacznie więcej, niż ci się wydaje – odpowiada Nadine i uśmiecha się szeroko. Xavier wydaje z siebie kolejny jęk, więc pochyla się i całuje go w głowę. – Xavor Xav, bądź grzeczny – mówi. Xavor Xav, jak Flavor Flav4, Nadine taka właśnie jest.
Do pokoju wchodzi Patty z talerzem pełnym smażonego bekonu.
– Mam nadzieję, że jesteś gotowa do konsumpcji – mówi do Cassie.
Miłość mojej siostry do bekonu jest powszechnie znana, tym razem jednak Cassie odsuwa się z uśmiechem.
– Nie jestem głodna.
– Kim jesteś i co zrobiłaś z Cassie? – Nadine mruży oczy.
Cassie śmieje się i wzrusza ramionami, ale zauważam, że nawet nie tknęła jedzenia. To zaskakujące. Normalnie moja siostra należy do tych chudzielców, którzy objadają się tak, jakby mieli za chwilę zapaść w sen zimowy.
– Pytam poważnie, Kitty Cat. Co się dzieje?
– Nic. Nie jestem…
Cassie zawiesza głos, jej ręce znikają pod stołem. Widzę, jak zerka w dół. A więc czyta esemesa. Jestem pewna, że od Miny. Zapewne spiskują, co zrobić, żeby Will się ze mną umówił. Aż się oblewam falą gorąca na samą myśl.
– Molly, jak się czujesz? – pyta mnie Nadine. – Denerwujesz się? Jesteś zestresowana?
– Czym?
– Dzisiaj wielki dzień. Wkraczasz w świat pracy zawodowej.
Marszczę czoło i odpowiadam:
– Zdajesz sobie chyba sprawę, że to nie będzie staż na neurochirurgii, tylko robota w sklepie?
– Momomomo! – przerywa nam Xav. – Cacacacaca!
Cassie zerka na niego z ukosa.
– Hej! Nie nazywaj mnie tak.
– Zawsze ją tak nazywaj – rzuca Nadine.
Cassie się krzywi, a potem przesuwa stopę tak, żeby stykała się na całej długości z moją. Od zawsze mamy ten sam rozmiar stopy, niemal co do milimetra. Pewnie rośniemy w tym samym tempie.
– Kiedy wychodzisz? – Cassie pochyla się do przodu z uśmiechem.
– Za kilka minut…. – zaczynam, ale spogląda na mnie wymownie, więc poprawiam się: – W tej chwili?
– Świetnie! Odprowadzę cię. – Wstaje gwałtownie i wsuwa komórkę do tylnej kieszeni spodni. – Chodźmy.
– W nocy pisałyśmy z Miną przez cztery godziny – oznajmia, ledwo wychodzimy za drzwi. Słowa wypadają z jej ust z szybkością wystrzałów, jakby nie mogła się doczekać, kiedy mi to powie.
– Łał.
– No wiem.
Wyczuwam na sobie jej spojrzenie, wiem, że chciałaby mi coś powiedzieć. Albo o coś zapytać. I mam wrażenie, że nie chodzi o znalezienie mi chłopaka.
– O czym rozmawiałyście?
– No wiesz… – Śmieje się. – Prawdę powiedziawszy, nawet nie wiem. O muzyce. Fotografii, bo ona robi zdjęcia. Gadałyśmy o wszystkim.
– Przez cztery godziny.
– Taaa. – Uśmiecha się.
– Bosko. – Milknę na chwilę. – Dowiedziałaś się, czy ona lubi dziewczyny?
– Molly. Nie wiem. – W jej głosie pojawia się dziwny ton, który zbija mnie z tropu.
– Okej – mówię cicho. Przez chwilę obie milczymy, słychać tylko świergot ptaków.
Powinnam wspomnieć w tym miejscu, że Takoma Park to prześliczna dzielnica. Zwykle się tego nie zauważa i nagle dociera to do człowieka. Na przykład wtedy, gdy jest ósma piętnaście w letni poranek, słońce świeci delikatnie, sączy się pomiędzy gałęziami drzew. Wokół znajdują się kolorowe domy z huśtawkami na werandach i dzwonkami wietrznymi, na stopniach schodów stoją donice z kwiatami.
Chciałabym patrzeć na te kwiaty. Przejść się Tulip Avenue, czuć głód i senność. Chcę, żeby Cassie się na mnie nie złościła. Rozumiem, że pytanie o Minę było błędem. Ale jeśli moja siostra zamierza tak się wkurzać w sprawach dotyczących jej życia uczuciowego, chyba nie powinna próbować kontrolować mojego?
Chwilę później mówi:
– Po południu spotykamy się z Miną we FroZenYo, żeby omówić strategię.
– Strategię?
– Uwiedzenia Rudego. Operacja „Chłopak dla Molly”. Operacja „Molly się całuje”.
O Jezu.
Kręcę głową.
– Ale ja dzisiaj muszę…
– Molly, wiem, że masz pracę. Ale kończysz o piętnastej, a my się spotykamy o wpół do czwartej. Okej?
– Nie chcę wam przeszkadzać.
– Molly. W czym nam będziesz przeszkadzać w kafejce z mrożonym jogurtem? To miejsce z definicji samo wszystkiemu przeszkadza.
– Prawda.
– A poza tym jesteś mi potrzebna. – Cassie wydaje się szczera.
– Okej – zgadzam się w końcu.
– No! – Przybija mi piątkę. – Zaczyna się. Cudownie.
Pewnie to za karę, że byłam taką mądralą, ale denerwuję się pierwszym dniem pracy – chociaż to nie jest staż na neurochirurgii. I bardzo dobrze, że nie jest, nie sądzę, żeby ktokolwiek chciał, abym operowała mu mózg, ani teraz, ani kiedykolwiek w przyszłości. Zwłaszcza że ręce właśnie mi się trzęsą na klamce, nieznacznie, ale jednak.
Sklep wygląda tak jak zawsze – czyli jakby Zooey Deschanel eksplodowała na kawałki w postaci pięciu tysięcy obrusów, malowanych talerzy i eleganckich notesów. Nazywa się Bissel, ale nie jak marka amerykańskich odkurzaczy, tylko słowo z jidysz oznaczające „odrobinę”. Jakby ktoś chciał powiedzieć: obyś wydał tylko odrobinę pieniędzy, gdy wejdziesz do Bissel. Obyś nie stracił całego swojego dziennego zarobku na ręcznie robioną biżuterię artystyczną.
Nie wierzę, że wchodzę tu jako pracownica. Pracownica. Deborah i Ari Wertheim, właściciele sklepu, stoją za ladą, a mnie na ich widok zalewa fala nieśmiałości.
– Dzień dobry – mówię. Mój głos brzmi komicznie wysoko. Piskliwa Molly. Prawdziwa profesjonalistka.
Deborah podnosi głowę znad kasy.
– Molly, witaj! Świetnie, że jesteś. – Rozpromienia się, opierając obie dłonie na ladzie. – Tak się cieszymy, że do nas dołączasz.
Jest szalenie miła, jej mąż też.
To główna rzecz, jaką zapamiętałam z rozmowy o pracę: Wertheimowie są mili i dobroduszni jak psychoterapeuci – masz wrażenie, że są gotowi wysłuchać twoich wynurzeń na temat życia i ludzkości. Są małżeństwem i wydają się idealnie dopasowani: wysocy, grubokościści, noszą okulary w szerokich oprawkach. Ari jest łysy, a Deborah ma niesforne czarne włosy, które zaplątuje w niedbałego koka. Czasami robi sobie dwa koczki à la Czarodziejka z Księżyca, chociaż jest już pewnie po czterdziestce. Bardzo mi się to podoba. Oboje mają kolorowe, niezwykle złożone tatuaże na rękach. To dwie najbardziej luzackie istoty ludzkie na całej planecie, a już na pewno w Marylandzie.
– Hmm. Wydaje mi się, że najważniejsze rzeczy omówiliśmy podczas rozmowy kwalifikacyjnej. Pamiętasz, jak obsługiwać kasę?
Kiwam głową, chociaż kompletnie tego nie pamiętam.
– Świetnie. Tyle że kasa się dzisiaj zbiesiła, więc posadzę cię na zapleczu z Reidem. Niech ci wszystko pokaże. Spotkałaś Reida?
– Chyba nie.
– Zaraz was sobie przedstawię. – Deborah ściska mnie delikatnie za ramię. – Momencik.
Idzie na tył sklepu, przechodząc przez dział dziecięcy, a ja próbuję zachowywać się beztrosko. Gra muzyka, jakieś delikatne indie, Cassie na pewno wiedziałaby, co to za zespół. Tuż obok mnie stoją ceramiczne kubki w kształcie wielorybów. Oczywiście, że coś takiego istnieje. Oczywiście, że Bissel to sprzedaje. Nie mam pojęcia, jak można wejść do tego sklepu i nie zakochać się w tym, co tu jest.
Chwilę później Deborah wraca z chłopakiem, którego jednak już wcześniej widziałam. Jest wysoki, dość duży, myślę, że można go nazwać dobrze zbudowanym. Na koszulce ma mapę Śródziemia, na nogi włożył superbiałe tenisówki – albo są nowiutkie, albo regularnie pierze je w pralce.
– Molly, to Reid. Reid, poznaj Molly.
– Hej – mówi chłopak i uśmiecha się nieśmiało.
– Hej – odpowiadam z uśmiechem.
– Molly, zdałaś do czwartej klasy, prawda? – pyta mnie Deborah, na co kiwam głową. – Wspaniale. Jesteście rówieśnikami. Na pewno macie ze sobą wiele wspólnego.
Klasyczna logika dorosłych. Skoro jesteśmy mniej więcej w tym samym wieku, to znaczy, że praktycznie jesteśmy bratnimi duszami. To jak horoskopy. Mam wierzyć, że jakimś cudem przypominam wszystkich ludzi, którzy przyszli na świat w tym samym dniu co ja. Wszystkich Strzelców. A przecież ledwo mam cokolwiek wspólnego z Cassie, chociaż urodziłyśmy się w odstępie sześciu minut.
Sorry, ale ten facet stanowi żywą reklamę Władcy Pierścieni. Nie sądzę, żebym miała z nim o czym rozmawiać.
Przechodzimy przez dział dziecięcy, a ja przez cały czas odnoszę wrażenie, jakby on usilnie myślał o tym, co powiedzieć. Przypomina mi to te wszystkie nic nieznaczące sylaby, które ludzie z siebie wypluwają: „Eeee, no, więc…”.
Reid ich nie wypluwa – on stanowi uosobienie takich sylab. Jaka szkoda, że nie istnieje jakiś oficjalny znak, którym mogłabym dać mu do zrozumienia: „Halo. Nie mam nic przeciwko milczeniu”.
Tak naprawdę nie czuję się komfortowo w ciszy, ale może dzięki temu by się rozluźnił.
Przez chwilę stoimy w wejściu na zaplecze, przyglądając się kartonom i starym drewnianym meblom. Przygryzam wargę, czuję się niezręcznie i nerwowo.
– Witaj pierwszego dnia w pracy – mówi w końcu Reid.
– Dzięki – odpowiadam i spoglądam na niego z uśmiechem. Jest tak wysoki, że muszę zadrzeć głowę, żeby go widzieć. Nie wygląda najgorzej. Ma fajne włosy, idealne, zmierzwione, brązowe i jakby trochę kręcone. Nosi okulary. Jego usta mają w sobie coś uroczego, zawsze zwracam uwagę na usta.
– Pracujesz tu chyba od dawna, prawda? – pytam. – Już cię kiedyś widziałam.
Ledwo to powiem, oblewam się rumieńcem. Nie chcę, by myślał, że zwracam na niego uwagę. To znaczy, tak, owszem – zwróciłam uwagę, ale nie DLATEGO. Po prostu się wyróżnia. Nie do końca tu pasuje. Wydaje mi się, że Bissel to miejsce dla osób, które zauważają drobne szczegóły – fakturę plecionej maty czy wzór namalowany na rączce łyżki.
Powiedziałabym, że Reid sprawia wrażenie osoby, która nie zauważa wzorków na łyżkach.
– Tak, ciągle tu jestem. To nieuniknione – dodaje, wzruszając ramionami. – To moi rodzice.
– Twoi rodzice?
– Właściciele.
Zakrywam usta dłonią.
– Ari i Deborah są twoimi rodzicami?
– Nie wiedziałaś? – Wydaje się rozbawiony.
Kręcę powoli głową.
– O kurczę. Zszokowałeś mnie.
– Naprawdę? – Śmieje się. – Dlaczego?
– Nie wiem. Twoi rodzice wydają się tacy… – Rockandrollowi i luzaccy, i na pewno niezainteresowani Władcą Pierścieni. – Mają tatuaże – kończę.
– Mają.
Milczę przez dłuższą chwilę.
– Jesteś taka zaskoczona. – Reid znów się śmieje.
– Nie, ja tylko… – Kręcę głową. – Sama nie wiem.
Zapada cisza.
– Eeee, wypakujemy towar dziecięcy? – pyta Reid i trąca stopą jeden z kartonów.
Siadamy po turecku na podłodze i nagle się cieszę, że pod sukienką mam legginsy.
Reid wyjmuje stos pajacyków.
– Trzeba przykleić im ceny. Wiesz, jak to zrobić?
– Pytasz, czy potrafię przymocowywać naklejki?
– To skomplikowane.
Śmiejemy się.
– Jakie typowe dla Takoma Park – mówię, biorąc jedno ubranko. To naturalna bawełna, unisex, z nadrukiem warzyw. Wolne żarty. Niemowlęta są zmuszane do opowiedzenia się po stronie warzyw, zanim jeszcze dorosną na tyle, by móc powiedzieć: „Won mi z tym, mamo. Ja chcę lody!”.
– To kolejna dostawa – wyjaśnia Reid. – W zeszłym tygodniu wszystko się sprzedało. – Jakżeby inaczej. – Warzywa są teraz bardzo popularne. – Uśmiecha się pod nosem.
Pracujemy w milczeniu, metkujemy ubranka, a potem starannie je składamy. Kiedy kończymy, Reid mówi:
– Są jeszcze beciki.
Biorę jeden i czytam skład.
– Organiczne konopie.
– Tak.
– Poważnie? – pytam.
– Poważnie – odpowiada ze śmiechem.
Wychodzi na to, że niektórzy rodzice lubią owijać swoje dzieci tak, jakby to były skręty.
Zabawnie jest przyglądać się Reidowi przy pracy. To takie delikatne produkty niemowlęce, a on wydaje się najmniej delikatną osobą, jaką kiedykolwiek spotkałam. Z trudem zawija beciki, pewnie ma za duże dłonie.
Być może właśnie dlatego zostałam zatrudniona: ze względu na drobne dłonie i umiejętność skręcania jointów.
Nagle Reid podnosi wzrok.
– Mogę cię o coś zapytać?
– Pewnie.
– Dlaczego tak cię zdziwiły tatuaże moich rodziców?
Eeee. Bo ci ludzie są z tobą spokrewnieni?
– Czy chodzi o żydowskie pochodzenie?
– Nie! Skądże. Wiedziałam o tym, w końcu sklep nazywa się Bissel. Ich nazwisko brzmi Wertheim.
– Moje też. – Śmieje się. – Jestem Reid Wertheim. – To powiedziawszy, pochyla się i podaje mi rękę. Ma zaskakująco pewny uścisk dłoni.
– Molly Peskin-Suso – przedstawiam się.
– Peskin! Ty też masz żydowskie pochodzenie?
– Tak.
– Naprawdę? – Rozpromienia się, a ja dobrze wiem, o czym myśli. Nie uważam się za typową żydówkę czy coś w tym stylu, w końcu praktycznie nie chodzę do synagogi. Ale kiedy spotykam kogoś o podobnym pochodzeniu, pojawia się dziwne uczucie: coś jak tajne i niewidzialne przybicie piątki.
To zabawne. Zwykle, kiedy spotykam po raz pierwszy jakiegoś chłopaka, mam pustkę w głowie i milczę – dlatego właśnie byłam zakochana dwadzieścia sześć razy, a ani razu się z nikim nie całowałam. Jednak w obecności Reida ze Śródziemia jestem dokładnie tak samo zdenerwowana jak przy każdej innej nowo poznanej osobie, ani grama mniej, ani grama więcej.
W sumie to cudowne.
Do piętnastej udaje nam się rozpakować, ometkować i wyłożyć zawartość sześciu kartonów produktów dla niemowląt. A także porozmawiać, bo mamy na to sporo czasu. Dowiedziałam się, że on uwielbia minijajeczka Cadbury. Zapytałam, czy to istotne w czerwcu, na co odparł, że Cadbury Mini Eggs są zawsze istotne. Jak się okazuje, po Wielkanocy kupuje ich hurtową ilość i robi sobie zapasy.
Nie powiem, podziwiam go za to.
Wychodzę z pracy punktualnie o piętnastej, metro też przyjeżdża na czas, więc do Silver Spring docieram za wcześnie. Idę spacerem do Ellsworth Drive i kręcę się w pobliżu FroZenYo. W okolicy jest mnóstwo knajp i mimo że to dzień powszedni, pełno tu ludzi: ojców pchających wózki i dziewczyn, które wyglądają jak moje rówieśniczki, ale są ubrane jak pracownice banku. Moje mamy często powtarzają, że Silver Spring był znacznie lepszym miejscem, zanim jego status się podniósł. W sumie to smutne, paskudne, kiedy po zmianach na lepsze sytuacja wygląda gorzej.
Opieram się o ścianę budynku i bawię komórką. Dzisiaj jest fatalny dzień w mediach społecznościowych, jeden z tych, kiedy Facebook i Instagram zostają opanowane przez selfie, i to nie zwykłe, uczciwe selfie, ale zdjęcia, na których dana osoba patrzy gdzieś na horyzont i udaje, że to nieupozowana pozycja. Przydałby mi się przycisk „nie lubię” – chociaż nie sądzę, żebym go kiedykolwiek zastosowała.
Zaczynam się zastanawiać, gdzie są Cassie i Mina. Moja siostra raczej się nie spóźnia, a jest już dziesięć minut po umówionej godzinie. Nie mam pojęcia, czy powinnam się wkurzać, czy denerwować. Za piętnaście czwarta w końcu ukazują się moim oczom: idą razem, śmieją się z czegoś, a w rękach niosą torby z H&M. Nawet się nie spieszą.
Przycisk „nie lubię”. Zdecydowanie.
– Hej. – Cassie uśmiecha się na mój widok. – Pamiętasz Minę.
– Z toalety. Od warg sromowych – mówi Mina, a ja nie mogę się powstrzymać i chichoczę. To moja frustrująca cecha: jeśli wszyscy dookoła są szczęśliwi, nie potrafię się długo gniewać. Mój nastrój jest konformistą, co mnie drażni, bo czasami chciałabym być wściekła. – O matko, jaki śliczny naszyjnik! – dodaje Mina.
Rumienię się.
– Och. To ja go zrobiłam.
– Poważnie?
– To łatwe. Widzisz? To stary zamek błyskawiczny. – Przysuwam się, żeby jej pokazać. – Wystarczy obciąć końcówkę, otworzyć i uformować serce, a potem zszyć dół.
– Molly robi mnóstwo takich rzeczy – wyjaśnia Cassie, a ja słyszę w jej głosie dumę.
Stawiają torby na stole. Pewnie całe popołudnie były razem na zakupach. Moim zdaniem to potworne zajęcie grupowe – chyba że dla osób o rozmiarach poniżej 40. Pewnie sobie nawzajem pozowały. Może nawet kupiły identyczne ciuchy.
Biorę pusty kubek. We FroZenYo samemu się wszystko nakłada, można wybrać smak, a potem milion różnych dodatków. Niektórzy nie są w stanie poradzić sobie z tak dużym wyborem, ja mogę i jestem w tym świetna. Trzeba po prostu wiedzieć, co się lubi.
Płacę i siadam. Mina zajmuje miejsce obok mnie. Od razu zagląda mi do kubka.
– Co wzięłaś?
– Czekolada i ciasteczka. – Jak mówiłam, jestem w tym świetna.
Przechyla kubek w moją stronę. Oczywiście to jedna z tych kompletnie zdezorientowanych osób, które mieszają żelki z czekoladą.
– Cassie mówiła, że chodzisz do Georgetown Day – mówię. Czuję się skrępowana.
– Tak. Zdałam do czwartej klasy.
– My też. I zajmujesz się fotografią?
– Wszystko wiesz!
Czerwienię się. Czuję się jak psychopatka. Zawsze wiem więcej na temat innych ludzi niż oni na mój.
Na horyzoncie majaczy krępująca cisza, muszę ją zdusić w zarodku.
– Nasza koleżanka Olivia też fotografuje – mówię szybko.
– Super! Ja właściwie dopiero zaczynam. Will, poznałaś go, ten rudy, jest megautalentowany i uczy mnie podstaw. Ma specjalne oprogramowanie, dzięki czemu po załadowaniu zdjęć można poprawić jasność i kolory. Nauczy mnie też robić flary. – Mina cichnie na moment. – Za dużo gadam, prawda?
– Nie, skąd…
– Zawsze dużo mówię, kiedy się denerwuję.
– Denerwujesz się?
Wzrusza ramionami i się uśmiecha.
– Nie wiem. W końcu to normalna sytuacja, prawda? Dziwne, że człowiek wkłada aż tyle wysiłku w to, żeby się z kimś zaprzyjaźnić, nie?
– Chyba tak.
– Z moimi przyjaciółmi nigdy nie odbywało się to na zasadzie: „Cześć, może się zakumplujemy?”, tylko raczej: „No dobra, jesteś tu i jesteś fajny, więc niech będzie”.
– Dokładnie te same słowa powiedziałam do Cassie w macicy.
Mina się śmieje i drapie jakieś niewidoczne miejsce na ramieniu. Rękaw koszulki podjeżdża do góry, odsłaniając krawędź tatuażu. Nie widzę, co przedstawia, ale i tak jestem pod wrażeniem. Ta laska ma tatuaż. W liceum. Czuję się niedowartościowana.
Cassie siada obok mnie.
– Długo to trwało – mówi Mina.
– Tak. No wiesz. Decyzje. – Taka właśnie jest moja siostra. Za każdym razem, gdy tu przychodzimy, szalenie poważnie podchodzi do kwestii wyboru smaku, ale ostatecznie zawsze bierze dokładnie to samo: jogurt waniliowy i jakieś żelki. WAŻNA WIADOMOŚĆ DLA CASSIE: wszystkie żelki smakują identycznie. Naprawdę.
– No dobra, muszę dokończyć opowiadanie o mojej teorii – stwierdza Cassie i pakuje sobie do ust łyżkę jogurtu. – Molly, nie było cię przy tym, jak rozmawiałyśmy o przodkach.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Ulica w Waszyngtonie, przy której znajdują się liczne galerie, restauracje, kluby i sale koncertowe (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). [wróć]
Ulica w Waszyngtonie, znana z licznych restauracji, festiwali i nocnego życia. [wróć]
Shit Out Of Luck – dosł. „w czarnej dupie”. [wróć]
Amerykański raper. [wróć]