Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowa powieść autorki A jeśli to my napisanej z Adamem Silverą
Becky Albertalli z humorem i wnikliwością przygląda się niuansom przyjaźni, orientacji seksualnej i sojusznictwa.
Może Imogen Scott jest beznadziejnie hetero, ale za to zasługuje na tytuł Najlepszej Sojuszniczki Świata. Nie przegapiła żadnego spotkania Sojuszu Dumy i zna dyskurs wokół queerowych mediów lepiej niż jej tęczowa siostra. Ma również dwie queerowe przyjaciółki. Gretchen, która kończy liceum, zawsze potrafi wtrącić swoje trzy grosze na temat uprzedzeń. Lili z kolei niedawno wyszła z szafy, a teraz żyje pełnią życia na studiach, w otoczeniu nowych queerowych znajomych.
Imogen cieszy się szczęściem Lili i – jak na sojuszniczkę przystało – jest gotowa wspierać ją we wszystkim. Nawet jeśli oznacza to nagięcie faktów. Na przykład wtedy, gdy Lili zrzuca na Imogen tęczową bombę, mówiąc swojej paczce ze studiów, że kiedyś były parą. Nikt z jej nowych przyjaciół nie wie, że Imogen jest totalnie hetero – nawet najbliższa przyjaciółka Lili, Tessa. A co, jeśli sama Imogen nie wie jeszcze wszystkiego o sobie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 301
Piątek
18 marca
Jeszcze nie odpięłam pasa bezpieczeństwa, ale za chwilę to zrobię. Oczywiście. Czekam tylko, aż mózg skończy odgrywanie wywiadu w talk-show przed dość wrogo nastawioną publicznością.
Imogen, czy to prawda, że odwiedzasz Lili na kampusie po raz pierwszy, mimo że to jedna z twoich dwóch (2) najlepszych przyjaciółek, zapraszała cię piętnaście miliardów razy, a uczelnia Blackwell znajduje się tak blisko twojego domu, że dosłownie minęłaś ją w zeszłym tygodniu, jadąc po zakupy spożywcze do Wegmans?
Gretchen spogląda z siedzenia kierowcy i unosi brew.
– Potrzebujesz sekundy?
– Albo więcej niż sekundy – dodaje Edith, a ja obracam się, by na nią spojrzeć. Siedzi w zapiętych pasach, noga założona na drugą, dżinsowa kurtka przykrywa jej uda jak koc. Jasnoniebieskie oczy, loki poczochrane od wiatru. Ja mam oczy ciemniejsze o dwa tony i nieco prostsze włosy, ale poza tym jesteśmy prawie identyczne. Wszyscy tak mówią.
Otávio też jest z nami, siedzi z tyłu i gra na telefonie. Dla niego kampus nie jest już atrakcją – często przyjeżdżał tu z rodzicami, choćby po to, by wziąć Lili na kolację. Ale tym razem zabrał się tylko na przejażdżkę. To ja zostaję na miejscu.
Na trzy noce. Około sześćdziesięciu pięciu godzin. Nie żebym liczyła.
– Jest w porządku. – Zmuszam się do uśmiechu. – Nie chcę, żebyście utknęli w korku.
– Mam w nosie korki – mówi Gretchen.
Wiem, że naprawdę tak myśli. Nie mówiłam Gretchen, że rodzice musieli wziąć w ten weekend oba samochody. Po prostu złapała mnie na sprawdzaniu rozkładu autobusów Yates Transit i pospieszyła na ratunek. Mówcie, co chcecie o Gretchen Patterson, ale zawsze rzuci wszystko, by pomóc przyjaciołom w potrzebie.
– Nie wierzę, że poznasz queerowych przyjaciół Lili. – Edith wygląda przez okno, wydyma policzki i wzdycha. – Też chcę mieć queerowych przyjaciół.
Gretchen mruga.
– Eee. Halo?
– Wiem, ale ty jesteś dla mnie bardziej mentorką – mówi Edith.
Biorę wdech.
– Okej, już piszę do Lili.
– Na pewno nie chcesz…
– Nie!
Edith klaszcze.
– Spójrz tylko na siebie. Samotna wilczyca, której czyny tylko potwierdzają reputację twardzielki.
No tak, teraz próbuję sobie wyobrazić alternatywny wszechświat, w którym choć zbliżam się do reputacji twardzielki. Spróbujmy to sobie wyobrazić zapisane pogrubionym fontem. Imogen Scott: twardzielka. Sama koncepcja wydaje się dość bezsensowna. Jestem jedną z tych osób, które mają ulubione słówka („oczywiście”, oczywiście).
Co innego Edith.
Już same zdjęcia z dzieciństwa mówią wszystko. Na przykład to z wiejskiego festynu w Yates, z zagrody ze zwierzętami. Stoję na nim obok znaku, na którym wielkimi literami zapisano: „PROSIMY NIE GŁASKAĆ OSIOŁKÓW!!!”.
W kącie widać, jak Edith głaszcze osiołka.
Albo to, jak stoję przy sztaludze i z uwagą maluję niebieski pasek, który ma być niebem. Edith kuca za mną w pieluszce, z torsem w zielonych odciskach jej małych rączek. No i, oczywiście, jest też cała seria zdjęć z moich siódmych urodzin, na których Edith jest ubrana identycznie jak Jason z Piątku, trzynastego.
Fakt faktem, że moje urodziny wypadają w Halloween. Ale i tak.
To było dopiero południe. A ona miała pięć lat.
Teraz wyskakuje z auta, gdy tylko otwieram drzwi pasażera – jakby Otávio Cardoso, pluszowy miś w ludzkiej formie, miał zaraz z nią walczyć o strzelbę. Ale zamiast przeskoczyć na przednie siedzenie, towarzyszy mi w drodze do bagażnika samochodu Gretchen.
– Immy, posłuchaj mnie. Jako twoja starsza siostra…
– To się nie zgadza z faktami…
– Z chronologią? Jasne – mówi. – Ale jeśli chodzi o duszę? Estetykę?
W rzeczywistości Edith jest jak współczesna Amy March. A ja wpadam prosto w szufladkę „chce być Jo, ale tak naprawdę jest Meg”.
– Mówię tylko, że istota studiów wyższych…
– Według ciebie, uczennicy trzeciej klasy liceum.
– Istota studiów wyższych – powtarza – to szansa na wyrwanie się ze swojej strefy komfortu. Długo nad tym myślałam i… Immy, serio myślę, że w ten weekend powinnaś odpuścić z nitkowaniem zębów.
– Czyli istotą studiów… jest to, że mam nie nitkować zębów.
– Właśnie.
Wyciągam swoją walizkę z bagażnika Gretchen i zamykam klapę.
– Wezmę to pod rozwagę.
– Poza tym uważam, że przyda ci się trochę spontanicznych imprez na kampusie.
– Hmm.
– Masz wiosenne ferie! Spędzasz je na uczelni! Z fajnymi, queerowymi osobami!
– Wiesz, że w Penn Yan też są osoby queerowe, nie? I nawet mają swój klub? – Unoszę dłonie. – Może kiedyś… sama nie wiem… przyszłabyś na któreś spotkanie?
Potrząsa głową.
– Wtorki odpadają.
We wtorki Edith zawsze spotyka się ze swoją dziewczyną na Zoomie. Tak jak w inne dni. Ale nawet przed Zorą zawsze znajdowała jakiś powód, by unikać Sojuszu Dumy. Tymczasem ja byłam na prawie każdym spotkaniu od pierwszej liceum, jako jedyna Sojuszniczka przez duże S w grupie. Przynajmniej byłam jedyna do tego roku szkolnego, gdy Otávio dołączył do koła po wyjściu Lili z szafy. Wszyscy w grupie zwariowali na punkcie Otávia. „Król woke”, „brat roku” et cetera. To nawet zabawne, chyba. Co do mnie, wciąż się chyba zastanawiają, co tam robię.
Przez jakiś czas bałam się, że nie powinno mnie tam być. Całymi tygodniami czytałam wszystkie wypowiedzi na blogach i Reddicie na temat sojusznictwa i bezpiecznych przestrzeni, jakie znalazłam, próbując się dowiedzieć, czy w ogóle wolno mi przychodzić na spotkania. Czy jestem kolejną heteryczką, która robi najazd na queerową przestrzeń? Czy okażę się nieproszonym gościem, którego obecność wszystkich zgasi? Tyle punktów widzenia, a konsensusu brak. To było okropne – nie mogłam znieść tej niepewności. Mój mózg nigdy nie potrafi się zadomowić w nowej przestrzeni, dopóki nie poznam wszystkich obowiązujących w niej zasad. Co jest mile widziane, co jest dozwolone – a nawet to, czego nie wolno. Restrykcje też bowiem tworzą swoiste poczucie bezpieczeństwa.
Cóż, wiedziałam, że formalnie wolno mi tam być. Przynajmniej według oficjalnych wskazówek dla kół i grup pozalekcyjnych z przewodnika ucznia liceum w Penn Yan. Poza tym wiedziałam, oczywiście, jak ważne to było dla Gretchen, biorąc pod uwagę, jak skończyło koło queerowe w jej starej szkole. Nie żeby kiedykolwiek przyznała to wprost, ale chyba obie wiemy, że jestem jej heteryczką od emocjonalnego wsparcia.
Po prostu czasem czuję się trochę nie na miejscu – zbyt normalna, zbyt wyraźnie niequeerowa. Jak wtedy, gdy Gretchen nazywa mnie i Otávia „heteropotamami”, albo gdy ktoś nawet nie może nas zapytać o ulubione jedzenie bez uwagi, że „konspiruje z heterykami”.
Telefon wibruje – to wiadomość od Lili.
Przyjechałaś!!! Już idę!!! Daj mi pięć minut maks!!!
Gretchen i Otávio zdążyli już wyjść z samochodu i do nas dołączyć. Potrząsam głową.
– Serio, już dość zrobiłaś…
– Cicho. – Gretchen bierze moją walizkę i ciągnie ją za sobą na skraj parkingu, podczas gdy my wleczemy się za nią. Gdy dochodzimy do chodnika, przystaje i przygląda się okolicy: małemu, porośniętemu trawą dziedzińcowi schowanemu za gromadką ceglanych budynków. Nigdzie ani śladu Lili, co wcale nie jest zaskakujące. Lili zawsze łapie „pięciominutowe” spóźnienia, które czasem trwają pięć minut, a czasem oznaczają, że dopiero co się obudziła, musi się ubrać i chciałaby, by to zajęło tylko pięć minut.
Z jednego z budynków wylewa się gromadka studentów: niesforni, o radosnych twarzach, w pełni gotowi na weekend. Gretchen się wychyla i tak ich przewierca wzrokiem, jakby zaraz miała zacząć prowadzić terenowe notatki. Może to właśnie powinnam robić: obserwować prawdziwą młodzież z college’u w jej środowisku naturalnym.
W końcu za pół roku sama będę jedną z nich. Nawet uczelnia się zgadza.
Wciąż nie wydaje mi się to realne… Choć trzeba przyznać, że przyjęłam ofertę Blackwell dopiero tydzień temu. Gretchen uważa, że za bardzo się asekuruję, że będę zbyt blisko domu. Ale gdy otrzymałam stypendium, sprawa właściwie sama się rozwiązała. Lokalizacja to tylko bonus.
– U-la-la. – Gretchen szturcha mnie w bok, wciąż patrząc przed siebie. – Znalazłam jednego.
– Jednego co?
– Chłopaka-studenta.
– Ten gatunek często osiedla się na uczelniach…
Roześmiała się.
– Chodzi mi o ładnego chłopaka-studenta. Ciacho z ciałkiem.
– A nie sama głowa latająca w powietrzu. Czaję.
Edith wychyla się i podąża wzrokiem za spojrzeniem Gretchen.
– Czego szukamy?
– Szara koszulka, biała czapka. To będzie wiosenny romans Imogen.
– Ee, że co?
Edith robi zachwyconą minę.
– Znamy go?
– W ogóle.
– Jeszcze nie, ale poznamy! Nazwijmy go Bruce. A może Bryce? – Gretchen przechyla głowę. – Bruce. Musi być… z drugiego roku. Na pewno pochodzi z jakiegoś fajnego miejsca.
Otávio zerka znad telefonu.
– Kim jest Bruce?
– MAINE. Musi być z Maine.
Mrugam.
– Maine jest fajne?
– I lubi homary. Bo jest z Maine. – Gretchen wzrusza ramionami. – Wybacz, tylko tyle wiem o Maine.
– Mhm. Skończyłaś już?
– CZEKAJ. Nie. Moment. – Gretchen przyciska obie dłonie do policzków. – Nowy cel. Okej. Okej, właśnie wyszedł drugim wyjściem. Nie ten z zarostem. Zielona bluza z kapturem, idzie obok dziewczyny…
– Jeszcze lepiej. Facet w związku.
– Z dziewczyną, która nosi karabińczyk i pierścionek na kciuku?
Przegryzam wargę.
– Może?
– Hej… Przepraszam! Cześć! Już jestem! – Lili ślizga się na chodniku w trampkach włożonych tylko do połowy. Przytula mnie, przytula Edith, czochra włosy Otávia, by potem też go przytulić. A potem odwraca się sztywno do Gretchen.
– Cześć.
– Cześć – odpowiada Gretchen, skinąwszy głową.
Lili klaszcze w dłonie.
– Okej! Może już…?
– Tak. Okej, to ten. Do zobaczenia, jak wrócę? – mówię. – Gretch, serio, dzięki za podwózkę.
– Żaden problem. Hej. – Gretchen patrzy mi w oczy. – Wszystko gra?
– Aha! Pewnie! Jasne.
Lili przewraca lekko oczami i sięga po moją walizkę.
Gretchen mnie przytula.
– Pozdrów od nas Bruce’a, okej?
– I nie czyść zębów nitką – dodaje Edith z dołeczkiem, który robi jej się nawet przy najlżejszym uśmiechu. Tak jak u mnie.
Czat z Gretchen
GP: Okej to jedziemy!! BAW SIĘ DOBRZE!!!
GP: Cyknij sobie milion zdjęć ze swoim facetem!!!!🦞🦞🦞
GP: Ale poważnie, daj znać jeśli by cię trzeba było ratować
GP: Mogę po ciebie przyjechać, serio
GP: Wyjeżdżam dopiero jutro rano
GP: w każdym razie kocham cię i baw się dobrze NA UNIWERKU
– Ratować? – Lili mruży oczy. – Przede mną?
– Ach, nie… Chyba po prostu chodzi jej o, no wiesz, uczelnię. – Robię nieokreślony gest w kierunku kampusu.
Lili przystaje.
– Hej. Coś cię martwi?
– Nie. Wszystko gra. Jest dobrze! Po prostu Gretchen to Gretchen.
– Tia. Gretchen w całej okazałości. – Lili kieruje nas na krętą, betonową ścieżkę. – Nieważne. Cześć! To jest Blackwell!
– Cześć, Blackwell!
Pierwszy raz naprawdę widzę kampus. Mój przyszły dom.
To znaczy setki razy przejeżdżałam obok. Tata nawet raz mnie przewiózł po bocznych uliczkach. Ale to bardziej przypominało zerkanie do cudzego domu przez okno na parterze. Teraz bardziej to przypomina wejście do przedpokoju.
Lili już zaczęła odgrywać przewodniczkę.
– To jest główny dziedziniec, a ten ceglany budynek to nowe centrum sztuk widowiskowych.
– Rany. To wszystko jest takie… – Milknę, a mój wzrok zatrzymuje się na szarym, kamiennym budynku porośniętym winobluszczem. – Wygląda jak chatka z baśni.
To ją rozbawiło.
– To biuro studenckie.
– Za ładne na biuro studenckie!
– Teraz już wiesz, czemu tak cię cisnęłam o wizytę!
– Wiem. Wiem, że…
– Ale hej, przynajmniej odwiedziłaś mnie dokładnie tyle samo razy, co Gretchen!
Żar zalewa mi policzki.
– Nie, ja wiem, Lili. Przepraszam…
– Żartuję. – Zerka na mnie krzywo. – Nic nie szkodzi, okej?
– Aha. Nie, po prostu – przełykam ślinę – miałam ostatnio urwanie głowy, masa nauki, składanie papierów, ta cała sprawa z samochodem. A potem jeszcze nadgarstek babci…
– Racja. Nie no, Immy, czaję. Na serio.
– Po prostu nie chcę, byś myślała, że ja…
– Nie myślę! Naprawdę. Po prostu cieszę się, że tu jesteś. – Uśmiecha się. – Wszystko będzie idealnie.
I może faktycznie. Może to będzie jedna wielka przeciągająca się zabawa z nocowaniem, zupełnie jak w dzieciństwie. Spędzałyśmy wtedy razem całe weekendy: budowałyśmy baśniowe domki, grałyśmy w Mario Kart, chodziłyśmy na lody do Seneca Farms. W letnie wakacje spałyśmy na zmianę u mnie i u niej w domu, jakby nasze rodziny sprawowały opiekę naprzemienną.
W domu Lili miałam swoje własne rytuały. Jako dziecko byłam istnym rannym ptaszkiem – budziłam się gotowa do działania przed szóstą rano, choć w weekendy i wakacje Lili i Otávio spali przynajmniej do dziewiątej lub dziesiątej. Ale te ranki często były najlepsze. W szortach od piżamy schodziłam z piętra na paluszkach, a za mną wlokła się Mel, należąca do Lili sunia pół-beagle. Rodzice Lili prawie zawsze byli już na nogach, a jej tata zwykle mnie witał słowami „Bom dia, querida!”. Robił mi kawę z mlekiem i dużą ilością cukru, by potem zniknąć gdzieś z książką. Potem siadałam na kanapie z Mel i mamą Lili i zwykle udawało nam się obejrzeć cały film, zanim Lili zeszła na dół. Właśnie tak poznałam większość moich ulubionych filmów: Cheerleaderkę, Słodkie zmartwienia, Orbitowanie bez cukru. Praktycznie wszystkie komedie romantyczne z lat dziewięćdziesiątych, jakie powstały. Mama Lili oglądała je na kasetach wideo po przeprowadzce do Nowego Jorku, gdy uczyła się potocznego angielskiego.
Rzecz w tym, że Lili i ja jesteśmy bardziej jak kuzynki niż przyjaciółki, dlatego wizyta na uczelni powinna być naturalną kontynuacją naszej znajomości. Jak włączenie filmu po pauzie. Tylko że gdy już tu jestem, zastanawiam się, czy w ogóle była jakaś pauza. Może to ja się zatrzymałam, a wszyscy inni już dawno pomknęli do przodu.
– O, to jest całkiem spoko – mówi Lili. – Pod ziemią jest cała sieć tuneli, która łączy budynki po tej stronie kampusu.
– Coś jak schron burzowy?
– Pewnie można by je tak wykorzystać. – Przystaje i opiera stopę o ławkę. – Nie wiem, po co je zbudowano. Tak naprawdę nawet nie wolno nam tam schodzić, trzeba znaleźć kogoś, kto wie, które wejście jest otwarte.
– Czyli to takie tajne stowarzyszenie?
Lili się śmieje, wciągając tył trampka na piętę.
– Nic z tych rzeczy. Pamiętasz moją przyjaciółkę Tessę?
Umysł podsuwa obraz dziewczyny z kucykiem w chłopięcej koszuli w kratę. Po tym, jak często przewija się na zdjęciach Lili, jasno widać, że są najlepszymi przyjaciółkami. Domyślam się, że to nowa, ulepszona wersja mnie.
– Jej brat jest na trzecim roku i zaprowadził nas na dół w zeszłym semestrze. Miejsce super. Straszne. Ale w taki niesamowity sposób. Ściany są całe w graffiti, ale wyłącznie z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Zupełnie jak kapsuła czasu.
Lili tak swobodnie odwzajemnia mój uśmiech, że aż coś mnie szarpie w piersi. Nie sądzę, bym kiedykolwiek widziała ją tak otwartą. To znaczy, może w domu, gdy jesteśmy tylko we czwórkę: ona, ja, Edith i Otávio. Ale nigdy w szkole. Choć miała w swojej klasie całą paczkę przyjaciół, nigdy nie odniosłam wrażenia, by przy nich czuła się w pełni swobodnie.
Za to tutaj… Uśmiecha się i macha do koleżanek, gdy je mijamy, mówiąc coś w stylu:
– To Clara z moich zajęć z filozofii.
Albo:
– O, Mika zrobiło wspólnego TikToka z tym ziomkiem. Zapomniałam, jak on się nazywa. Ale to był ten filmik z domkiem z piernika. Widziałaś?
Widziałam. Trzy razy. I wysłałam go też Gretchen.
Mika, przyjacioło Lili, jest całkiem sławne na TikToku – przede wszystkim z tego, że tworzy niezwykle szczegółowe dioramy i wkleja do nich nagrania siebie, jak tańczy, zrobione za pomocą apki wideo z green screenem. Ledwo mi się mieści w głowie, że Lili przyjaźni się z prawdziwą sławą. Choć właściwie wszyscy jej przyjaciele wydają mi się sławami, z samych jej zdjęć i relacji.
Lili skręca z dziedzińca w stronę jednej z uliczek z budynkami mieszkalnymi – głównie domami różnych bractw1 z wielkimi greckimi literami na frontach i trawnikami, na których rozebrani od pasa w górę faceci wylegują się na leżakach. Chyba żaden z nich nie dostał powiadomienia, że mamy marzec na północy stanu Nowy Jork.
Teraz przystaje przed domem z drewnianych desek, z kolorowymi flagami zwieszającymi się z większości okien.
– No więc… Oto Tęczowy Dwór. Coś w rodzaju domu bractwa queer. Ludzie tu mieszkają, ale też urządzają różne wydarzenia i wolontariaty. Takie tam. – Posyła mi szybki półuśmiech. – No i robią najlepsze imprezy.
Chyba trafiłam do alternatywnego wszechświata… Przepraszam, ale znam Lili Cardoso, odkąd skończyła trzy latka, i wiem, że imprezy to jej osobiste piekło. Mowa o dziewczynie, która na każdych letnich koloniach wszędzie nosiła ze sobą grube wydania Tamory Pierce z pozaginanymi rogami, na wypadek gdyby miała nieoczekiwany czas wolny i ktoś by próbował do niej zagadać.
Z jej przyjaciółmi ze studiów musi być inaczej. Jej tak zwana queerowa paczka. Poznali się na imprezie podczas tygodnia zapoznawczego i zostali nierozłączną drużyną na śmierć i życie. To dla Lili pierwsze prawdziwe tęczowe przyjaźnie.
Cieszy mnie jej szczęście. Oczywiście.
Nawet jeśli czasem czuję, jakbyśmy się trochę od siebie oddaliły.
Ciężko to wyjaśnić, bo ona wcale nie próbuje mnie od siebie odsunąć. Straciłam wręcz rachubę, ile razy zapraszała mnie do siebie do akademika na weekend. A gdy jej współlokatorka wyprowadziła się z kampusu po feriach zimowych, właściwie mogłam przyjechać kiedykolwiek.
Naprawdę chciałam z tego zaproszenia skorzystać.
Ale czasem w takich sytuacjach zaplątuję się we własnych myślach. Chyba chodzi o to, jak Lili mówi o tym miejscu, bez żadnego śladu złośliwości czy cynizmu. Sama słodycz. Wiem, że to dobrze, ale trochę mnie to niepokoi. Jakby tuż po wyjeździe wszystko w jej życiu zaskoczyło jak należy.
A to czyni mnie wspomnieniem. Reliktem z dzieciństwa Lili w heteronormatywnym miasteczku. Wszystko pasuje do tej roli, włącznie z wyglądem – kardigan niemal sięgający dołu spódnicy, ciemnoblond włosy związane z tyłu w kucyk i podpięte po bokach. Nawet moja torebka jest zbyt małomiasteczkowa i grzeczna – miniaturowy tornister z brązowej sztucznej skóry, zawieszony na pasku przez ramię.
Może byłoby mi łatwiej, gdybym wyglądała jak Gretchen: włosy różowe jak wata cukrowa i ciuchy prosto z serialu Euforia.
– Na serio, wszystko w porządku? – pyta Lili. – Jesteś jakoś dziwnie cicha.
Mrugam.
– Oj! Przepr…
– Nie przepraszaj… tak po prostu mówię. W każdym razie, to tutaj! – Lili wskazuje na trzy ceglane budynki wokół dużego, przytulnego trawnika. – Ten środkowy to nasz, Palisander. Ale we wszystkich trzech mieszkają głównie pierwszoroczniaki.
Przystaję, by się wszystkiemu dobrze przyjrzeć. Trzy budowle połączone przecinającymi się ścieżkami jakoś do siebie pasują, choć są w różnych stylach. Gdzie nie spojrzę, widać studentów i studentki siedzących na ławkach lub kocach, spacerujących dwójkami i trójkami, ze swoimi listonoszkami i plecakami. Ani jedna z tych osób nie wygląda na studenta pierwszego roku. Wydają się ode mnie starsi o całe lata.
– Zostawmy tu twoją torbę – mówi Lili. – Jesteś głodna? Kiedy chciałabyś coś zjeść?
– Kiedy tylko będziesz…
– Immy, nie. Nie wchodź w tryb zadowalania ludzi.
– Nie wchodzę!
– Wchodzisz!
– No, ale to nieumyślnie!
– Wiem – śmieje się krótko i robi głęboki wdech. – Przepraszam.
– Nie, to ja przepraszam…
– Albo nie! Nie róbmy tego. Za nic nie przepraszamy. Nie mamy skrupułów. Jasne? – Obejmuje mnie z boku.
Uśmiecham się szeroko.
– Jasne.
Ledwo zrobiłyśmy dwa kroki w stronę akademika, gdy jakiś chłopak podkrada się do Lili i zakrywa jej oczy dłońmi.
– Zgadnij kto!
Lili nawet się nie zatrzymuje.
– Declan, poznaj…
– Imogen! – Całuje mnie w policzek. – W końcu.
Na jego twarzy ukazuje się uśmiech odsłaniający cieniutką przerwę między jedynkami, a mi na chwilę zapiera dech w piersi. Oczywiście znam go ze zdjęć Lili, tego urodzonego modela. Jest biały, ma platynowe włosy i wyraźnie zarysowaną twarz. Poznanie go osobiście naprawdę przypomina spotkanie z jakąś gwiazdą.
Z wyjątkiem tego, że on mnie rozpoznał. Nie wiem, czemu wcześniej nie przyszło mi do głowy, że mogę istnieć dla nowych przyjaciół Lili w ten sam sposób, w jaki oni istnieją dla mnie.
Declan bierze moją walizkę, zbywając zdziwione podziękowania.
– Złotko, my tu cię wyczekiwaliśmy. Wiele o tobie słyszeliśmy.
Zerkam z boku na Lili.
– Ach tak?
– Nagadałam im samych złych rzeczy – mówi. – Teraz cię nie znoszą.
– Wcale nie. – Odwraca się do mnie i przechodzi na teatralny szept. – Wyłączam się za każdym razem, gdy zaczyna gadać.
Lili go popycha.
– Hej, jakie mamy plany w związku z kolacją?
– Zabawne, że pytasz! Właśnie szliśmy do Zimówki. Mieliśmy nadzieję, że „ominiemy korki”, jak to teraz mówi młodzież.
– Ach, ta młodzież. Zawsze omija korki. Cóż za modny, nowy slang.
Declan się śmieje i otwiera usta, by odpowiedzieć, ale przerywa mu para nowych przybyszy: Mika i Kayla. Znów przeżywam to samo niepokojące déjà vu.
Poznaję Mikę z TikToka, oczywiście. Niebinarna osoba pochodzenia japońsko-amerykańskiego, łącząca męską i żeńską estetykę na swój własny, unikalny styl: makijaż soft glam i spinki we włosach, dżinsy z wysokim stanem, do tego koszula button down z tkaniny w ptaki. Lili chyba mi mówiła, że jest spod Minneapolis. To dla mnie takie dziwne, że ktoś z Minnesoty w ogóle rozważał naukę w stanie Nowy Jork. Kayla jest z Albany, jej obecność tu ma nieco więcej sensu. Wysoka i chuda, ma skórę w odcieniu ciemnego brązu, wystające kości policzkowe i dredy sisterlocks ściągnięte w kok. Wiem, że jest wielką fanką anime – Lili mówiła, że kiedyś zajmowała się cosplayem. Na mój widok robi teatralny wdech zaskoczenia.
– Czy to jest ta Imogen?
– Tak. Cześć! Kayla, prawda? – Ręka drga mi u boku. Nie wiem, czy mam ją podać, czy co. Czy to moment na przytulanie? Powinnam dać buziaka w policzek, jak Declan?
Mika zakłada kosmyk włosów za ucho i się uśmiecha.
– Mam wrażenie, że już się znamy.
– Przyjeżdżasz tu na jesień, prawda? – pyta Kayla. – Znaczy, tak oficjalnie?
– No! Tak, bardzo się cieszę – mówię, bardzo szybko kiwając głową; robię tak głównie po to, by odwrócić uwagę od tego, co Edith nazywa moją „twarzą króliczka”: wybałuszone oczy, łagodna i wiecznie czujna mina. Chyba już nie jest tak źle jak kiedyś – teraz przechodzę w tryb króliczka tylko wtedy, gdy poznaję kogoś nowego. Zawsze wiem, gdy to się zaczyna, bo przez chwilę czuję, jakby moje usta odłączały się od mózgu. Nawet gdy akurat coś mówię. Zabawne uczucie.
Ale nie robię tego celowo, po prostu mam to po tacie. Zawsze był nieśmiały, tak samo jak ja. Mama uwielbia opowiadać historię, jak przez wiele lat myślała, że tata jest wielkim kinomanem, bo tak często zapraszał ją na filmy, gdy zaczynali się spotykać. Tak naprawdę robił to po to, by nie musiał podtrzymywać rozmowy. Ale potem mama kupiła mu staroświecki kubełek na popcorn na Gwiazdkę, więc musiał spędzić kolejne parę lat, udając, że się interesuje kinem, bo nie chciał zranić jej uczuć. Oto energia Imogen w pigułce.
Tata jednak ukrywa to lepiej niż ja – albo przynajmniej lepiej umie znikać w piwnicy w razie potrzeby. Mimo to ja zawsze wiem, kiedy jego mózg przechodzi w tryb uśpienia. To jakoś daje się wyczuć między zdaniami.
– Myślę, że będzie wspaniale – dodają moje usta. – Wiem, jak bardzo Lili jest zachwycona tym miejscem.
Odtwarzam to ponownie w głowie – okej, jest dobrze. Brzmię prawie normalnie. „Wspaniale. Lili jest zachwycona”. Zwyczajne Imogólniki, nic więcej.
– Okej, uwielbiam to – mówi Kayla. – Dojrzałość. Co za wspaniały widok.
Lili pociera czoło.
– Ha. Dobra, nie chcę was zatrzymywać. Wciąż musimy odnieść bagaże, ale możemy dołączyć do was na kolację. Tessa przyjdzie?
– Jeszcze nie odpisała. Pewnie wciąż siedzi z himbosiami – mówi Declan.
– Zajrzę do niej na wszelki wypadek. – Lili odwraca się do mnie. – Jej pokój sąsiaduje z naszym. Właściwie to masz z nią wspólną ścianę.
Lili mówi to tak, jakbym wprowadzała się już na stałe.
Najdziwniejsze jest to, że nie do końca się myli.
Czat z Gretchen
IS: Awwww, dzięki
IS: Ale czuję się dobrze, serio
IS: Wszyscy są bardzo mili!
IS: Gretch tu jest tak pięknie
GP: Super!!! Właśnie wróciłam
GP: Czekaj
GP: Poznałaś Mikę 🤩
IS: Tak 😊
GP: gsfdgjhsjfj;lk;k’;
GP: Powiedz mu, że je pozdrawiam
GP: CZEKAJ
GP: nie rób tego
GP: Rozegraj to na luzie
IS: Postaram się haha
IS: Chyba widzimy się z nim na kolacji
GP: NIE GADAJ
GP: IMOGEN, KUMPLUJESZ SIĘ Z MIKĄ HIYASHI
GP: ok, ok, wszystko gra, pełen luz
GP: To znaczy jakie ono jest na żywo?!!! Opowiedz mi WSZYSTKO
Na wąskie korytarze w akademiku Lili składają się ściany z białych pustaków, szara pętelkowa wykładzina i takie same prostokątne lampy fluorescencyjne, jakie są u nas w szkole. Ale widać też akcenty domowe: słowo „cześć” złożone z drukowanych liter z taśmy washi, przyklejone ulotki na temat różnych wydarzeń i wielki biały arkusz papieru koło łazienki, w połowie pokryty rysunkami i ręcznie wypisanymi cytatami. Zauważam jeden, który ktoś napisał fioletowym markerem i podpisał imieniem Lili: „Być albo nie być, oto włosy na klacie”.
Nie odczuwam tego jako cios w brzuch – bardziej jako krótkie, ostre ukłucie pod żebrami. Prywatne żarty innych ludzi zawsze tak mnie bolą, ale nigdy nie umiem dokładnie powiedzieć czemu. Może to jakaś odmiana poczucia osamotnienia.
– Okej, przygotuj się na najgorsze – mówi Lili, wyciągając klucz. – Mój pokój to praktycznie szafa.
Na drzwiach Lili wisi biała, suchościeralna tablica, na której narysowano dwa chibi kotki z ogonami splatającymi się w serduszko. Nad nią, podobnie jak na większości drzwi, które mijałyśmy, naklejono dwie chmurki z brystolu.
WITAJ, EMILIO.
WITAJ, SYDNEY.
Parskam śmiechem, gdy tylko Lili otwiera drzwi.
– Kiedy mówiłaś, że pokój jest wielkości szafy, chodziło ci o garderobę Kylie Jenner.
– Okej, jak na dwuosobowy pokój jest mały!
– Przypomnisz mi, jak często bywa tu Sydney?
W odpowiedzi robi śmieszną minę i odstawia walizkę koło jednego z łóżek. Stoją tu dwa, zepchnięte pod ścianę, oba przykryte pościelą i narzutami, które poznaję z domu – z domu Lili. Jej ulubiony jednorożec z tęczową grzywą, Pysio, leży pod kołdrą na jednym z nich.
Powiedziałabym, że jest tu raczej przytulnie; niekoniecznie dlatego, że sam pokój jest mały, bardziej chodzi o to, że wszystkie meble są w parach. Dwa łóżka, dwie szafy, dwa niskie drewniane regały na książki. Ale czuję się jak w domu, bo wszędzie panuje znajomy nieład w stylu Lili. Na jednej z szafek leży stos pop-tartów i pudełek batonów zbożowych, które mieszają się z ceramicznymi konikami i kartkami urodzinowymi sprzed miesiąca. Jej półki na książki to czysty chaos: Homer, Wergiliusz, Eurypides i Arystofanes leżą obok Madeline Miller, Roxane Gay i pamiętnika kogoś, kto występował w Kawalerze do wzięcia. Oczywiście na ścianach wisi kolekcja pocztówek Lili przylepionych w dość przypadkowych skupiskach. Wodospad Niagara obok wydrukowanej okładki pierwszej części Check, Please!, „Tracy Mitrano na kongresmenkę!” obok „Bem-vindo a São Paulo”.
Za to nad oboma łóżkami wiszą wyłącznie zdjęcia – rzędy odbitek stopniowo opadające w dół, bo Lili nie umie utrzymać linii prostej nawet za cenę życia. Te nad moim łóżkiem zostały w większości zrobione w tym roku, grupowe selfie i słoneczne migawki jej przyjaciół w najróżniejszych pozycjach. Ale te nad łóżkiem Lili pochodzą z domu.
Podchodzę, by przyjrzeć im się z bliska, i uśmiecham się do tej wystawy: stodoła mojej rodziny o zachodzie słońca, Main Street w Penn Yann, podwójna tęcza nad jeziorem Keuka. A potem portrety rodzinne wymieszane z fotografiami z dzieciństwa. Naturalnie jest tu z dziesięć zdjęć Mel, plus to z moich dziesiątych urodzin, na których Lili przebrała się za Mel. Stoję na nim obok, przebrana za mojego kota Quincy’ego, obie mamy na szyi świecące obroże i trzymamy przepełnione poszewki na halloweenowe słodycze. Jest fotka Lili i Otávia, lat siedem i pięć, promieniejących radością w identycznych białych koszulkach Corinthians, a obok widać, jak prawie dekadę później Lili płacze, gdy Casey McQuiston podpisuje dla niej książkę. Trafiło tu nawet zdjęcie, które po wielu namowach zrobiła jej mama dwa lata temu, tego lata, gdy pracowałyśmy, podając lody w Seneca Farms. Widać na nim, jak Lili gniewnie patrzy na nią zza lady; była wtedy w szczytowej fazie mroku i czarnego eyelinera. Ja posłusznie stoję obok, pozując z metalową łyżką i uśmiechem „czym mogę państwu służyć”.
Ale moją ulubioną fotką jest ta z zeszłorocznego Marszu Równości, tydzień po coming oucie Lili. Stoi na nim owinięta różowo-żółto-turkusową flagą, a ja opieram się o nią, trzymając łokieć na jej ramieniu. Edith zrobiła to zdjęcie i musiała powiedzieć coś śmiesznego tuż przed tym, jak je zrobiła, bo obie wyraźnie zanosimy się na nim śmiechem.
– Wszystko tu jest cudowne – mówię, rozsiadając się na łóżku Lili.
– Hm, dzięki – Lili opada koło mnie. Potem przez chwilę patrzy w milczeniu przed siebie, aż w końcu mówi: – Okej, musimy pogadać.
Serce mi robi fikołka.
– Och…
– Nie chodzi o nic złego! W każdym razie… to żadna katastrofa? Sama nie wiem. – Kiwam wolno głową, a ona spogląda na mnie. – No więc, moi przyjaciele…
– Wydają się super! Mówię serio. Są bardzo mili.
– Nie no, tak, zdecydowanie, tylko że… – Milknie, zbierając ciemne włosy z karku, zwija je, a potem daje im opaść. – Wiem, że to wyszło trochę dziwnie… Nie przez ciebie – dodaje. – Imogen, jeśli teraz przeprosisz, to dosłownie cię zabiję.
Przyciskam rękę do ust, a ona wybucha śmiechem. Ale potem wzdycha.
– Sprawa wygląda tak. Cała tutejsza paczka jest tak bardzo queerowa.
– Tak jak ty. – Marszczę brwi i na chwilę przerywam. – O Boże, czy oni myślą… Nie chcę, by ktokolwiek czuł się zagrożony…
– Immy, daj spokój, nikt nie uważa cię za homofobkę. – Potrząsa głową i się uśmiecha. – I tak, wiem, że też jestem queerowa. Moja orientacja istnieje naprawdę. I tak dalej. Chyba chodzi o to, że widzę, jak… Sama nie wiem. Jak oni mają to wszystko ogarnięte, wiesz?
– Okej…
– Taka Kayla – dodaje. – Wyszła z szafy w gimnazjum. Zaprosiła dziewczynę na bal w trzeciej klasie i pocałowała ją na parkiecie. W szkolnej sali gimnastycznej.
– Kurde, super! – mówię i krzywię się wewnętrznie, zanim jeszcze te słowa wyszły mi z ust. Mój głos zawsze skacze w górę, gdy ludzie mówią o całujących się dziewczynach, co zupełnie nie ma sensu, bo przecież przedstawicielki różnych orientacji otaczają mnie dwadzieścia cztery godziny na dobę. Wiem, że czasem irytuję tym Gretchen. Choć kiedy indziej przybiera ton mamy na pierwszym spotkaniu PFLAG2 i twierdzi, że to rozkoszne i że takie ze mnie niewiniątko. Ale to tylko onieśmiela mnie bardziej.
Może skrępowanie należy do tych małomiasteczkowych rzeczy, których trzeba się oduczyć i pozbyć. Mimo istnienia Sojuszu Dumy to nie jest tak, że Penn Yan jest jakąś tęczową przystanią. Nie umiem sobie nawet wyobrazić dwóch dziewczyn, które by się całowały na parkiecie w sali gimnastycznej mojego gimnazjum. Ten obraz po prostu nie działa. Wiem, że wtedy w moim roczniku były jedna lub dwie pary jednopłciowe, ale jakoś odbywało się to ciszej. Nie spotykały się w tajemnicy, ale też zdecydowanie nie były bardzo widoczne.
A w Sojuszu Dumy wszyscy mówią o tym, jak ciężko jest randkować z kimś z własnej szkoły. Według Gretchen wynika to z tego, że w Penn Yan każdy zna każdego. No i nie można za bardzo się trzymać za ręce ze swoją dziewczyną w szkolnej stołówce, gdy twoi nauczyciele przyjaźnią się z twoimi homofobicznymi rodzicami. Mówiąc hipotetycznie, bo mama Patterson nie jest homofobką, rodzice Lili też nie. Ale zgaduję, że queerfobia w jakiś sposób przeniknęła do atmosfery szkoły. Nawet Edith, która praktycznie nigdy nie była w szafie, nie spotykała się z nikim przed Zorą.
Naprawdę chciałabym swobodniej podchodzić do takich rzeczy.
– No, tak było z Kaylą – mówi Lili. – Tessa i Mika mieli dziewczyny w liceum. Właściwie Mika miało też w gimnazjum, było ze swoją eks jakieś pięć lat. A Dec jest z Manhattanu, więc kto to w sumie wie? On jest zupełnie na innym poziomie wtajemniczenia. Ciężko jest nie poczuć się nieadekwatnie, wiesz?
– Bo nigdy z nikim się nie spotykałaś?
Lili i ja często z tego żartowałyśmy. Tworzyłyśmy Klub Samotnych Na Wieki. Żadnych chłopaków. Żadnych przypadkowych schadzek. Zwykła para najlepszych przyjaciółek-singielek, które dużo więcej czasu spędzają wśród zwierząt niż wśród chłopców.
Nie żebym nie chciała mieć chłopaka. Chciałam. Chcę. Ciągle się w kimś zakochuję i odkochuję. Po prostu to nie jest coś, o czym rozmawiam zbyt często – szczegółów nie obgaduję nawet z Gretchen i Lili. Moje zawirowania sercowe zawsze wydawały mi się czymś bardzo prywatnym. Wiem, że to dziwne. Na pewno jest mi z tym nieco samotnie. Ale nie sądzę, żeby status singielki kiedykolwiek wywołał u mnie poczucie niedopasowania.
– Nie o to chodzi. – Lili marszczy brwi. – W każdym razie nie do końca. Po prostu czuję się takim tęczowym dzieckiem. Kiedy tu przyjechałam, byłam dopiero trzy miesiące po coming oucie.
– Nie powinni cię za to źle oceniać.
– Nie oceniali – przerywa. – W sumie to im powiedziałam, że wyszłam z szafy w liceum.
Zupełnie nie wiedziałam, jak zareagować.
– Ludzi naprawdę obchodzi, kiedy to zrobiłaś?
– Znaczy, nie moich przyjaciół. – Lili zakrywa twarz obiema rękami. – Nie wiem. Miałam napad głupoty i… Dobra. – Wydaje z siebie krótki, zduszony jęk, po czym zabiera ręce. – Muszę ci o czymś powiedzieć.
Nagle mam wrażenie, że znowu jest lato, tamto niedzielne, czerwcowe popołudnie. Lili jakoś się wplątała w zaproszenie na imprezę, którą zorganizowała taka jedna Brianna na zakończenie szkoły i która była dokładnie tak nudna i niezręczna, jak się tego spodziewałyśmy. Dlatego wyszłyśmy wcześniej. Odwiozła mnie do domu. Pamiętam, że lekko padało – tylko trochę – i zapatrzyłam się w spływające po szybie od strony pasażera krople. A potem Lili zatrzymała się na czerwonym świetle na Main Street i znienacka powiedziała moje imię.
– Wiesz, myślę… że chyba jestem pan. To znaczy panseksualna.
Patrzyła przed siebie, gdy to mówiła, nawet wtedy, gdy ruszyła idealnie ze zmianą świateł. Ale przygryzała wtedy wargę, zupełnie tak jak teraz, i niemal myślę, że…
– Umm… – Lili śmieje się nerwowo, a ja gwałtownie wracam do teraźniejszości.
– Obiecaj, że mnie nie znienawidzisz – prosi.
Śmieję się.
– Obiecuję, że cię nie znienawidzę.
– Uch… Ale mogłabyś. – Mruga, zaciska wargi, a potem zaczyna bardzo szybko mówić. – Okej, to był tydzień zapoznawczy. Wszyscy siedzieliśmy u mnie w pokoju i nie wiem, temat jakoś zszedł na randki. Siedziałam tam i nic nie mówiłam, czułam się straszną oszustką…
– Nie jesteś…
– Wiem! Wiem, że to absurdalne. Nie jestem nawet pewna, co wtedy chodziło mi po głowie, ale chciałam być bardziej… autentyczna, tak mi się zdaje. No i mówię coś w stylu: „Aha, jasne, pewnie, że miałam dziewczynę”. Tylko że Immy, w ogóle nie umiałam tego sprzedać. Wcale.
– Nie musisz nic sprzedawać! I bez tego jesteś autentyczna.
– Miałam napad głupoty, pamiętasz? W każdym razie mówię to i panikuję, bo to jasne, że zaraz mnie przejrzą i będą mieli takie „spoko, luz”. Wszyscy pomyślą, że jestem hetero i wszystko udaję, nie?
– Że ty… Pomyśleli tak?
– Wcale nie! Nawet nie próbowali tego podważyć! Pytali tylko: „O, fajnie, jak się poznałyście?”. Ja już oczywiście zaczynam się sypać, wiesz. „Brawo, Emilia, miłej zabawy z wymyślaniem na bieżąco swojej byłej dziewczyny”. – Na chwilę zamyka oczy. – Ale potem Tessa… Siedziała tam, gdzie ty teraz, i nagle mówi: „Och, czy to ona?” i pokazuje twoje zdjęcie.
Lili przesuwa się na bok i stuka w krawędź jednego zdjęcia.
Tego z Marszu Równości, na którym się śmiejemy.
– Oj. – Rumienię się. – Pomyślała…
– Tak.
– To całkiem zabawne – mówię.
– Powiedziałam jej, że tak – odpowiada miękko.
Śmieję się krótko pod nosem.
– Że jestem… twoją dziewczyną?
To słowo brzmi w moich ustach dziwnie, niemal obco.
– Byłą dziewczyną. Rozstałyśmy się w zgodzie latem. Tak bardzo cię przepraszam. Uch. Wiem, to paskudne i obleśne.
Mrugam.
– Nie, nie! To…
– Po prostu wtedy to… wydawało się taką prostą odpowiedzią. Co nie jest wymówką. Po prostu tego nie przemyślałam. Wcale. – Wydaje z siebie spanikowany śmieszek. – Na przykład nie pomyślałam o tym, że moja „była dziewczyna Imogen” to prawdziwa osoba, którą kiedyś poznają.
Próbuję to wszystko ogarnąć.
– Czyli wiedzą, że ja to ja. Tylko myślą, że się spotykałyśmy?
Lili przyciska obie dłonie do policzków.
– Zostałyśmy parą w styczniu, rozstałyśmy się w lipcu, ale to tyle. Jesteś sobą, jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami, dorastałyśmy razem i tak dalej. Cała reszta się zgadza z rzeczywistością. Ach… tylko że jesteś LGBTQ. Myślą, że jesteś bi. – Krzywi się lekko. – Przepraszam.
– Nie no, to ma sens. Jasne, że jestem. Byłabym. Gdybyśmy były parą. Oczywiście. – Szybko kiwam głową.
– Okej, Immy, za mało się tym przejmujesz. Okłamałam ich! Wymazałam twoją tożsamość.
– Moją tożsamość hetero? Chyba nie ma czegoś takiego.
– Przestań mówić to, co myślisz, że chcę usłyszeć! Masz prawo mieć własne odczucia w tej sprawie.
– Ale serio, to nic takiego.
– To nic takiego, że wszyscy moi przyjaciele mają cię za bi? I myślą, że byłyśmy parą? Nie przeszkadza ci to?
– A czemu miałoby przeszkadzać?
Lili potrząsa głową.
– Jakim cudem nie świrujesz? Przecież na pewno się teraz zastanawiasz, czy się w tobie w tajemnicy nie podkochuję, nie?
– Co? Nie, Lili, ja…
– Przysięgam, że nie. Po prostu mówię, masz prawo czuć się z tym trochę nieswojo. Nawet nie przejmę się, jeśli mnie wydasz. To znaczy przejmę się. Ale jeśli chcesz wszystko wyjaśnić, to możemy. Rozumiem.
Otwieram usta i zaraz je zamykam, wciąż kręci mi się w głowie. Trochę się zacięłam na tym fragmencie rozmowy, w którym Lili myśli, że ja myślę, że się we mnie zakochała.
Wiem, że nie. Ja też nie.
Ale uważa, że ja mogę to podejrzewać? Jakbym była tym wyjątkowym okazem hetero, który zakłada, że wszystkim osobom LGBTQ spadają majtki na jego widok?
To znaczy przyznaję, że czasem się zastanawiam, co queerowe dziewczyny o mnie myślą. Ale to tylko czasami, takie przelotne myśli. Zdecydowanie nie w taki sposób: „o, ty mnie kochasz”.
Choć nie przeszkadzałoby mi, gdybym się spodobała jakiejś dziewczynie w ten sposób. Szczerze mówiąc, uznałabym to za superkomplement.
Przytulam jednorożca Pysia do piersi.
– Czyli to tylko… Jestem biseksualna? I chodziłyśmy ze sobą, ale teraz się przyjaźnimy. Poza tym…
– Tylko tyle. Więcej nie wymyślałam, przysięgam. Żadnych fałszywych randek ani wspomnień, nic. Mówiłam tylko o tym, co naprawdę robiłyśmy. Jak ocenianie lodziarni, wszystko, co robiłyśmy w stodole, wycieczka z Mel i Eloise do Watkins Glen. Nic nie zmieniałam. Pewnie myślą, że po powrocie do domu się całowałyśmy. Ale nie musimy o tym rozmawiać – dodaje szybko. – Naprawdę nie chcę, byś czuła się niekomfortowo…
Słychać pukanie do drzwi. Lili spogląda na mnie.
– Nie czuję się niekomfortowo. Serio.
– Okej, no cóż. Jestem ci winna przysługę jak cholera – mruczy, po czym woła: – Proszę!
Drzwi się otwierają i wchodzi dziewczyna w szlafroku: biała, z krótkimi ciemnymi włosami, jeszcze mokrymi po prysznicu. W ręku trzyma plastikowy pojemnik na kosmetyki. To Tessa, oczywiście, choć na większości zdjęć Lili miała dłuższe włosy. Ma w swojej twarzy jakąś otwartość nie do zapomnienia – to coś w jej wielkich, brązowych oczach Winony Ryder lub piegach Clei DuVall.
– Hej, spotykamy się z paczką w Zimówce? Za pięć minut mogę wychodzić. Tylko… – przerywa. – O Boże… Cześć, Imogen! Jestem Tessa. Wybacz, ja… zwykle noszę ubrania.
– Cześć! Tak, jestem Imogen. Też noszę ubrania.
Parska zdławionym śmiechem – właściwie to bardziej niski chichot – a jej uśmiech przywodzi mi na myśl zdejmowanie aparatu na zęby. Nie żebym widziała kiedyś Tessę w aparacie na zęby. Nie wiem, czy kiedykolwiek taki miała. Po prostu w jej uśmiechu widać lekkie zaskoczenie. Malutki przebłysk takiego „och, moment”.
Potem przeczesuje ręką włosy i jest w tym geście coś tak chłopięcego, że trochę wytrąca mnie to z równowagi.
– Przy tobie czuję się strasznie nieelegancka – mówi Lili, schodząc po schodach.
Zerkam w dół na swoją spódniczkę.
– Myślisz, że powinnam…?
– Nie, ty wyglądasz perfekcyjnie. To ja przypominam zombie-opiekunkę na koloniach. – Przystaje w połowie schodów, by naciągnąć trampki na pięty. – Hej. Na pewno czujesz się z tym wszystkim okej?
– Znaczy z tą sprawą byłej dziewczyny?
– Po prostu nie chcę, żebyś czuła, że musisz coś udawać, wiesz? – Zerka przez ramię. – Już prawie jesteśmy… Jeszcze tylko jedno piętro.
Po zejściu ze schodów Lili prowadzi mnie korytarzem, takim samym jak ten przy jej pokoju: ściany z białych pustaków i drewniane drzwi. Niektóre są otwarte, słychać zza nich śmiech, muzykę lub dźwięki gier wideo. Wszystko pachnie kinem.
– Popcorn na kolację. Co za życie – mówi Lili.
Tessa wychodzi z windy akurat w tej chwili, gdy ją mijamy.
– Cóż za nieoczekiwane spotkanie.
Lili unosi brew.
– Gardzisz schodami?
– Himbo mnie wymęczyli. – Spojrzenie Tessy skupia się na mnie, a jej policzki gwałtownie czerwienieją. – Nie… wiesz, nieseksualnie. Ja nie… ja jestem lesbijką. Która nie umie przestać gadać. Najwyraźniej.
Przeciąga ręką po grzywce, odgarniając ją na bok. Teraz, gdy włosy jej trochę wyschły, układają się w idealnie rozczochranego boba chłopczycy, który u mnie nie wyszedłby nawet za milion lat. Taki odrobinę przed podbródek. Od zawsze jednak uwielbiam takie fryzury, zwłaszcza jeśli włosy wywijają się lekko na końcach jak u Tessy. Gdybym naprawdę była bi, zakochałabym się w niej za same włosy.
– Okej, Declan mówi, dosłowny cytat, że jest „jedną wielką raną z głodu”. – Lili spogląda znad telefonu. – Stary, przecież siedzisz w stołówce, wszędzie wokół jest jedzenie. On myśli, że nie wolno mu zacząć jeść, dopóki się nie zjawimy?
– Lepiej chodźmy go wybawić. – Tessa stuka jedną pięścią o drugą. – Imogen, jesteś gotowa na kulinarny ideał?
– Och – mówi Lili. – Ideał to to nie jest.
Ruszamy jedną ze ścieżek, która zakręca za akademikiem, a Tessa opowiada nam o grze w zdobywanie flagi. Z tak zwanymi himbosiami, którzy ją wymęczyli, ale nie seksualnie.
– Flaga powinna być widoczna – peroruje – ale jako że Callum nie umie przeżyć nawet pięciu sekund bez oszukiwania…
– Callum to kumpel jej brata – wyjaśnia Lili.
– Tak. Cal jest królem himbosiów. Albo przynajmniej tak myśli. Ale to dupek. Serio, cała jego osobowość to… jeden wielki odbyt.
– Nie wiedziałam nawet, że himbosie to monarchia – mówię.
Lili i Tessa wybuchają śmiechem, a ja muszę pochylić głowę, żeby za bardzo nie razić otoczenia samozadowoleniem.
W brzuchu buzują mi motylki i panika, jakby to był pierwszy dzień szkoły. Tessa przerzuciła się na rozmowę o tym, że ktoś o imieniu Dan być może ma sekretną dziewczynę, ale ciągle tracę wątek. Bo sekrety i dziewczyny to teraz mój cały problem – problem, który coraz wyraźniej majaczy na horyzoncie, w miarę jak zbliżamy się do stołówki.
Po prostu nagle się czuję jak na polu minowym. Jedna mała pomyłka i cała historia się rozsypie. Lili chyba nie widzi, jak bardzo jest to nietrwałe. Jasne, mogę przywołać parę najlepszych momentów z naszej przyjaźni, ale co, jeśli ktoś spyta o pierwszą randkę? Pierwszy pocałunek? Nie będę mogła wtedy polegać na prawdzie. A jak moja wersja rozminie się z tym, co już im powiedziała?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Bractwo studenckie (ang. fraternity) to organizacja zrzeszająca grupę studentów i absolwentów danej uczelni w Ameryce Północnej. Cechy, które odróżniają bractwa od innych organizacji studenckich, to: objęcie tajemnicą części aktywności, przyjmowanie wyłącznie mężczyzn, dwuetapowy proces inicjacyjny, posiadanie nieruchomości, w której mieszkają członkowie stowarzyszenia, oraz symbolika wizualno-behawioralna służąca identyfikacji i budowie tożsamości. Bractwa organizują przyjęcia i akcje charytatywne, a także pomagają w nawiązywaniu kontaktów pomiędzy członkami. Dla kobiet istnieją analogiczne organizacje znane jako siostrzeństwa studenckie (ang. sorority). (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). [wróć]
PFLAG albo Parents, Families and Friends of Lesbians and Gays to największa organizacja w Stanach Zjednoczonych, która zrzesza rodziny, osoby przyjacielskie i sojusznicze społeczności LGBTQ+. Została założona w 1972 roku. [wróć]