Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rosja, rok 1931. Przyszli czerwoni marszałkowie oraz dawni hodowcy koni z carskiej Rosji próbują ulepszyć rasę kłusaków Oryol. Państwo również zajmuje się hodowlą na dużą skalę. Nowy człowiek powstaje dzięki zastosowaniu innowacyjnych metod na niespotykaną dotąd skalę: wszechobecnej przemocy i głodu, pokazowym procesom oraz wyłapywaniu wszelkiej maści sabotażystów.
Śledczy Zajcew zostaje skierowany do wyjaśnienia sprawy śmiertelnego wypadku na Leningradzkim hipodromie. W czasie wyścigu jeden z koni upada i umiera na miejscu. A ponieważ postępowaniem interesują się najwyżsi oficjele w państwie, Zajcew dobrze wie, że na włosku wisi nie tylko jego kariera, lecz także życie. Albo rozwiąże sprawę, albo galopujący dziko czerwony jeździec stratuje go bez wahania.
Julija Jakowlewa ponownie jak nikt oddaje ducha i koloryt epoki, rysując radziecki krajobraz w przededniu Wielkiej Czystki. Czerwony jeździec to nie tylko kontynuacja kryminalnych przygód Zajcewa, ale pełna zapachów i smaków podróż do brutalnej przeszłości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 382
Poranne letnie słońce dodawało temu miastu uroku.
Szare, zwiędłe domy po drugiej stronie prospektu stawały się lżejsze, niemal papierowe.
Budka, w której naprawiał obuwie, szybko się nagrzała. Na szybach rozkwitły plamy kurzu i zacieki, rozmazując ulicznych przechodniów. W środku zrobiło się duszno. Pociągnął ręką zasuwę, popchnął drzwi. Tabliczka podskoczyła i wykonała obrót, uderzając o szkło. „Otwarte”. Facet na chodniku odskoczył. O mało nie dostał drzwiami.
– Ej, staruszku, nie rozpędzaj się tak, bo się rozsypiesz! – roześmiał się chłopak i chwycił za skrzypiące skrzydło.
„Staruszku”? To było dla niego za wiele, wyjrzał na zewnątrz. Zdążył już tylko spojrzeć w ślad za chłopakiem. Raptus miał letnie marynarskie pantofle. Kroczył w nich sprężyście. Wesołe, młode buciki.
Głowę owiewał mu wietrzyk od Newy.
Szewc popatrzył w słońce, zmarszczył się i z irytacją ruszył z powrotem do wnętrza budki. Na kopycie podeszwą do góry wisiał stary wymięty but z urwanym obcasem. Wokół poniewierali się kolejni pacjenci, we wszystkich rozmiarach i barwach. Czuć było słaby, ale uporczywy zapach brudnych nóg. Mieszkańcy miasta przynieśli mu do naprawy zimowe obuwie. Letnie porządki. Machnął szydłem. Obcas jest zupełnie do niczego. But zresztą też. Dotknij – to się rozwali. Dawniej się takie wyrzucało.
Ech, dawniej. Co on wtedy wiedział o takich butach i ich właścicielach? Wtedy – dawniej.
„Staruszku”! Żaden z niego staruszek. Nie ma co się obrażać, bo to nieprawda. Wciąż jeszcze może o sobie powiedzieć: po pięćdziesiątce.
I jeszcze ten cały prospekt. Jak ten czort się teraz…? Prospekt Wołodarskiego. To przecież Litiejny! Litiejny! Ach, jak migotały tamte latarnie przed eleganckimi czynszowymi kamienicami. Dawniej. Jak pędziły rącze kłusaki, przystrojone w niebieskie siatki.
Dawniej.
Tu niedaleko, po sąsiedzku miał kawalerskie mieszkanko. Małe, bo nigdy nie był bogaty. Wieczorami przychodzili swoi, pułkowi. A te damy… Miłe, efemeryczne motyle półświatka. Ona miała kasztanowe włosy. Wilgotne, arabskie, jak to się mówi, oczy. Jak innym udaje się opisywać piękne kobiety? On nie potrafi. Boi się ich. Przez tę okropną historię… Dała mu w kość. Opisać kobyłę to zupełnie inna sprawa. Szyja smukła. Zwarty kłąb. Grzbiet i lędźwie mocne. Prawidłowy rozstaw nóg. Zad spadzisty. Jak miała na imię? Troska? A może Gdzieradość? Była córką Silver Winda i Żwawej. Wszystko, wszystko wraca, jak tylko zaczniesz sobie przypominać. A Żwawa? Czyją była córką?
Podniósł głowę znad roboty. Ale okna kamienic naprzeciwko nie chciały mu nic podpowiedzieć. Spoglądały tylko na niego jak ślepawe oczy petersburskiej kurtyzany, która paskudnie się zestarzała. Te oczy nie pamiętały już niczego. Dawniejsze apartamenty zmieniły się w komunałki: dziesięć pokoi na dziesięć rodzin, wspólna łazienka, wspólna toaleta, wspólna kuchnia, wspólna gehenna. Zapach tych kamienic przywodził na myśl ubogie, zaniedbane staruchy. Czuć było od nich moczem i więdnącym ciałem.
Przechodnie na prospekcie mijali jego budkę, tupiąc, szurając i postukując. Byli nie do odróżnienia. Każdy zajęty swoimi szaro-czarno-burymi, przykurzonymi, zadeptanymi, kopiejkowymi kłopotami. Czubki, zapiętki, podeszwy. Nic eleganckiego, smukłego, zalotnego… Z obrzydzeniem zrugał samego siebie za to swoje nowe sowieckie przyzwyczajenie. Przyzwyczajenie imienia Wołodarskiego. Za to, że najpierw patrzył ludziom na buty. Podniósł wzrok na twarze. Ale te płynące wokół niego były jednakowe jak sztyblety.
Wrócił do swojej roboty. Podważył obcas zębami młotka, trzepnął w trzonek dłonią i posłał obcas do wszystkich diabłów.
Stukanie w szybę.
I znowu – przeklęte przyzwyczajenie! – popatrzył najpierw na pantofle. Lakierowany czubek stał na progu budki. Zapachniało czymś słodkim i dusznym. Pod nos podsunięto mu kwitek. Wziął, przez szkła okularów studiował fioletowawe zawijasy. Sprawdził na półce. Zwrócił karteczkę.
– Niegotowe.
– Jak to „niegotowe”?
Pantofle były nowe, żadnych zagięć. Stopy szerokie, twarz bez wyrazu. Nawet nowiutki kapelusik nie pomagał. Babsko. Pierwsza lepsza Mańka. Takiej nie pomoże nawet dom mody Śmierć Mężczyznom, nawet zamknięty rozdzielnik, nawet talony od męża na wysokim stanowisku. Nic nie pomoże. Klasa panująca!
– Niegotowe.
Próbował zamknąć drzwi. Lakierowany czubek na to nie pozwolił. O drzwi oparła się potężna ręka. „Budowa krzepka ze skłonnością do puchnięcia, gdzieniegdzie opoje” – zauważył naraz profesjonalnie i drwiąco. Takie kobyły się ubytkowało. A babsko skrzeczało:
– Powinny być na wczoraj! Swołocz! Szkodniku piekielny, przy mnie będziesz teraz robił! Z miejsca się nie ruszysz, póki nie zrobisz! Już ja ci pokażę! Choćbym cię miała batem popędzać! Ty gadzie!
Przekleństwa wylewały się z umalowanych ust. Z czerwonego „o”, tłustym drukiem.
Widział już takie jak ona miliony razy. Nie bał się ich. Ze spokojem obrócił tabliczkę: „Zamknięte”. Zdjął fartuch. Odepchnął babsko ramieniem i wyszedł. Demonstracyjnie spojrzał na zegarek. Na jej oczach założył kłódkę. Zatrzasnął. I ruszył prospektem imienia tego czorta Wołodarskiego. Litiejnym. Przekleństwa leciały w ślad za nim, ale nie mogły go dosięgnąć. Jak dobrze jest być szewcem i nikogo się nie bać. Praca zawsze się znajdzie. A upaść niżej nie można, bo nie ma już gdzie.
Klatka schodowa była podupadła jak cały Petersburg za władzy radzieckiej. Ale nawet taka – podśmierdująca, z farbą olejną, którą administracja oszpeciła ściany, i z uświnionymi schodami, dawno odartymi z dywanu – wciąż pozostawała petersburską klatką schodową. Zwolnił kroku. Przymknął oczy. Porażające.
Za każdym razem, kiedy wspinał się po tych schodach, czuł się nie tak, jakby wchodził na pierwsze piętro, ale jakby wynurzał się z wody. A ona zmywała z niego wszystko: prospekt Wołodarskiego, budkę, nowe radzieckie słówka, radzieckie nawyki, gehennę, obłęd i tęsknotę. Kiedy stawał w korytarzu na pierwszym piętrze, był znowu tym, kim był naprawdę: podstarzałym, ale krzepkim, żylastym porucznikiem pułku N, w stanie spoczynku. Miłośnikiem kłusaków.
Wolał myśleć o sobie, że jest żylasty, a nie wychudzony.
Drzwi do mieszkania otworzyły się właściwie natychmiast. Jakby Aleksandr Afanasjewicz pod nimi czatował. Wymienili uśmiechy. W milczeniu przeszli przez zawalony gratami, walizami i miskami korytarz. Mijali drzwi, za którymi mieszkali sąsiedzi. Aleksandr Afanasjewicz wpuścił go do swojego pokoju. Przez ułamek sekundy korytarz wypełniły rozgwar głosów i ta nieokreślona mieszanina śmiechów, szczęków, stuków, brzęków i szelestu, które zawsze towarzyszą uroczystym przyjęciom. A potem drzwi znowu stanęły na straży tych wszystkich przyjemnych dźwięków. Miękko mlasnęła kauczukowa taśma uszczelniająca przytwierdzona ze wszystkich czterech stron.
Przyjęcie zdążyło już się rozkręcić.
Wszyscy się z nim witali. Przez stół wyciągali ręce w jego stronę. Pułkowi towarzysze. Tylko oni nie budzili w nim strachu i wstrętu, w przeciwieństwie do pozostałych po tej całej historii. Ściskał wyciągnięte ku niemu dłonie. Odpowiadał z ożywieniem i uśmiechem. Parskały śmieszki. Dobiegały go urywki rozmów. Już odsuwał krzesło. Już mu nalewali. Stukały kieliszki. Za długim stołem zmieścił się ponad tuzin mężczyzn. Hałas mieszał się z sinym dymem z papierosów.
– Ach, mój drogi, powtórz, proszę, raz jeszcze i głośniej.
– Panie rotmistrzu! Może jeszcze nalewki?
Na talerzach leżało coś szarawego. Posiłek nędzarzy. Każdy z nich był teraz nędzarzem. Tworzyli całą hałastrę biedaków: wartowników, inkasentów, stróżów nocnych. No bo gdzie indziej zechcieliby „takie relikty”, byłych carskich oficerów? Za to talerze, kieliszki, obrus, widelce i noże były z dobrego domu. A wspomnienia – prawdziwsze i żywsze niż codzienność. Słychać było tylko:
– A pamiętacie?…
– Niech panu Bóg błogosławi, Szuro, za to, że interesował się pan muzyką.
– Nie mnie! Nie mnie! – krzyknął szpakowaty tłuścioszek Aleksandr Afanasjewicz, zwany Szurą, dawny książę Odojewski. Pułkowy towarzysz. – Ale mojej świętej pamięci małżonce. Nie mogła ścierpieć muzyki, biedaczka. Nerwy! Trzeba było ściągać drzwi aż z Włoch. Razem ze skrzypcami – powiedział, chichocząc.
Wszyscy obecni znali ten sekret: pokój był dawniej miejscem muzycznych ćwiczeń gospodarza, Szury, księcia Odojewskiego. Po rewolucji wciśnięto tu i jego samego – do najskromniejszego z pokoi. Pomieszczenia tak małego, że właściwie biednego. Proletariackim bałwanom nie przyszło nawet do głowy, że wyposażenie tej mnisiej celi kosztowało Odojewskiego drożej niż cały buduar jego cierpiącej na nerwy małżonki razem ze wszystkimi jej bibelotami. Ściany, podłoga, sufit, framuga drzwi – wszystko było zręcznie odizolowane od reszty mieszkania. Pracował nad tym pewien włoski mistrz, specjalnie do tego zamówiony. To nie był pokój, ale muzyczna szkatułka. Żaden dźwięk nie miał prawa prześliznąć się na zewnątrz. Tam, do zetesererii.
– To może byśmy coś zaśpiewali?
– „Boże, zachowaj cara! W sile i potędze!”
Trącili go w bok, baryton się rozkaszlał. To wywołało kolejny wybuch radości. Niewymyślne koleżeńskie żarty.
– Zaprzepaścił pan wielką operową karierę!
– Co?
Nowo przybyłemu mimo wszystko zrobiło się trochę nieswojo. Podobnie czułby się człowiek idący po moście ze szkła: niby masz grunt pod nogami, ale…
– A czy to bezpieczne? – Wskazał wzrokiem na ścianę, na sąsiadów.
Szura zachichotał. I sam podchwycił głośno:
– „Panuj na naszą sławę! Panuj na wrogów obawę!”
Dzwonienie kieliszków nie dało mu dokończyć. Radosne głosy zderzały się ze sobą ponad stołem:
– Za ciebie, kochany!… Pańskie zdrowie!… Niech będzie pochwalony ten dom!… Za muzykę! Za twoje skrzypce! Co my byśmy bez niego zrobili!… Te nasze spotkania są dla mnie jak świeże powietrze… Za wiele kolejnych razów!…
Wszyscy unosili kieliszki. Wszyscy się nimi trącali. On też unosił. On też się trącał. Ale nagle odsunął swój kieliszek. W odpowiedzi natychmiast naprężyły się ramiona grubawego mężczyzny z okrągłą siwą bródką. Jego ręka pozostawała wyciągnięta, błysnęły zawieszone na sznurku binokle. Jego twarz pobladła z lekka, ale sprawiał wrażenie, jakby nie został znieważony. Uniósł kieliszek jeszcze wyżej w geście pozdrowienia i powiedział życzliwie:
– No co też pan, Juriju Gieorgijewiczu? Długo to się będzie ciągnąć?
– Nie – wycedził chłodno. Jego głos brzmiał teraz inaczej: prawdziwie. To nie był ten głos, który każdego dnia przyjmował od radzieckich obywateli sztyblety i odpowiadał im: „Się zobaczy”. To był jego własny głos. Każdą sylabę wymawiał po petersbursku, wyraźnie:
– Z panem, panie Butowicz, nie mam ochoty się trącać.
Wśród szczęku, stuku i rozmów nikt nie zauważył tej odmowy. Ale gospodarz, Szura Odojewski, wyłapał usterkę w wesoło i rutynowo działającym mechanizmie. Ruszył do obu mężczyzn z butelką.
– Czy wszyscy mają pełne puchary? Czy nikomu nic nie brakuje, panowie? – Z gościnnym uśmiechem spoglądał to na jednego, to na drugiego. Ale pod gościnnością ukrywała się trwoga.
– Nie wiedziałem, Szuro, że zaprosiłeś tu dzisiaj jednego z tych panów, co nie podają ręki. – Twarz Butowicza przybrała kamienny wyraz.
– Dość, Juriju Gieorgijewiczu – powiedział Szura do nowo przybyłego. – Teraz wszyscy jesteśmy jedno i to samo. Warto się tak czubić?
Jurij Gieorgijewicz poderwał się tak gwałtownie, że rozmowy za stołem ucichły. Zamarły noże i widelce, zastygły kieliszki. Jedynie cieniutka smużka dymu unosiła się nad nieruchomym papierosem w czyichś palcach.
– Ja i pan Butowicz to nie jedno i to samo. Ja nie służę bolszewikom. Nie szlajam się z komisarzami. W odróżnieniu od niego.
– Ja nie służę bolszewikom! – wybuchł nagle Butowicz. – Ja służę koniom! Gdybym nie został wtedy w hodowli, to…
– We własnym majątku. W swojej hodowli koni – poprawił go z drwiną Jurij Gieorgijewicz.
– Ja nie walczę o swój majątek.
– Ale o swoją skórę – pośpieszyła chłodna riposta.
– O konie! Tak, walczę o nie! O kłusaka orłowskiego.
Butowicz powiódł wzrokiem po siedzących za stołem w poszukiwaniu wsparcia.
– To… to nieuczciwe. Innym wybaczacie. Karierę w radach. A mnie nikt nie wybacza? Czy tu chodzi o co innego? Co? Chodzi o tę historię? Naprawdę znowu ta historia?!
Ale kiedy tylko spotykał czyjeś spojrzenie, ono lodowaciało. Początkowo pozostali starali się sprawiać wrażenie, że nie zauważają słonia w salonie. W imię tych drogocennych rzadkich spotkań, w imię gościnności Szury, w imię przeszłości. Ale teraz nie ukrywali już swoich uczuć. Mieli dla niego tylko pogardę.
– Dobrze. Niech będzie. Przyznaję. W tamtej sprawie trochę przeszarżowałem. No ale ile można o tym? Czy nie widzicie tego, co najważniejsze? Uratowałem je! Konie nie zginęły! Wspaniała rosyjska rasa nie zginęła! Linia wspaniałego Kriepysza nie zginęła w Rosji! Bo ja się o to postarałem. Walczyłem! A pan, Juriju Gieorgijewiczu, gdzie pan był przez cały ten czas? Wspominał pan swoje nic niewarte amerykańskie metysy? Pił pan gorzką i opłakiwał dawną służbę?
Ale milczenie zdążyło już zmrozić pokój. Nawet najbardziej dobroduszny z ludzi Szura patrzył na Butowicza nieustępliwie i osądzał, jednocześnie jakby przepraszając za swoją nienawiść, tak jak wypada gospodarzowi przed gościem.
Butowicz wstał, rzucił serwetką, złapał w dłoń wyślizgujące się szkiełka binokli. I wyszedł z pokoju, który dawno temu, w innym życiu, został obity przez włoskiego rzemieślnika dźwiękoszczelnym materiałem.
Wyszedł do Leningradu roku 1931.
Olga Dmitrijewna po raz kolejny przełożyła wielką wacianą rękawicę. Tym razem z prawego krańca stołu na lewy.
– …a najbardziej oburzające jest to, że ci tak zwani specjaliści nie rozumieją zupełnie ni-cze-go. Gdybyście widzieli, co oni mi za materiał przywieźli! To przechodzi ludzkie pojęcie! I to jeszcze za walutę!
Z jej słów Zajcew już sam się domyślił, że w tym przypadku państwo radzieckie walutę przepuściło. Rękawica przypominała kuchenną, była jedynie większa, grubsza i dłuższa. Trudno było sobie wyobrazić, że Olga Dmitrijewna zakłada ją na chudą rękę i idzie się szarpać z kolejnym psem, który zaciśnie na rękawicy szczęki.
A ponadto Olga Dmitrijewna miała na nazwisko Kotkina.
– Skąd oni wzięli te parszywe kundle! – oburzała się. – Ofermy! Rwą się do rządzenia, a nie mają żadnej wiedzy ani doświadczenia.
– Najwidoczniej niemieccy towarzysze to niezbyt dobre towarzystwo – odezwał się pojednawczo Zajcew. – Skoro podsunęli wam kundle.
Chciał jak najszybciej sobie stąd pójść. Dowiedział się już od Olgi Dmitrijewny wszystkiego, czego potrzebował. Lista członków i instruktorów Klubu Hodowli Psów Służbowych przy Towarzystwie Współdziałania na rzecz Obrony i Budownictwa Lotniczo-Chemicznego Osoawiachim leżała pod jego dłonią na stole. Paliła go w tę dłoń.
Ktoś z tej listy był znajomym Aleksieja Aleksandrowicza, obłąkanego miłośnika sztuki, który obrazy kochał bardziej niż ludzi. Obrazy, które Ermitaż sprzedawał za tę samą przeklętą walutę. W imię tych płócien Aleksiej Aleksandrowicz mordował ludzi. Z ich ciał układał sceny przedstawione na muzealnych arcydziełach. I gdyby nie trafił ze swoją sztuką na wyspę Jełagina, gdzie towarzysz Kirow postanowił zbudować sobie park kultury i wypoczynku, w Leningradzie wciąż znikaliby ludzie nikomu niepotrzebni, a ich dziwaczne zabójstwa w końcu lądowałyby w archiwum umorzonych spraw.
Zresztą skąd tutaj to „-by”, skąd ten czas przeszły! Chodzi o czas całkowicie teraźniejszy: Aleksiej Aleksandrowicz nie został złapany, rozpłynął się w przestrzeni Kraju Rad. Nawet trupy psów, którymi poszczuł Zajcewa i Niefiedowa, zniknęły, spływając Newą do Zalewu Fińskiego.
Zabójca, którego znalazł, ale którego nie złapał.
Zabójca, którego złapie.
Został mu jeden ślad: psy. Doskonale wyćwiczone psy służbowe. Nie ma ich w Leningradzie zbyt wiele. Od psa można poprowadzić smycz aż do człowieka.
Takich ludzi, specjalistów od psów, jest jeszcze mniej. To ktoś z tej listy. Ktoś, kto trenował czworonogi obłąkanego mordercy z Ermitażu. Albo przekazał mu wytresowane zwierzęta. Albo je z nim oswoił. Albo nauczył go, jak z nimi postępować. Albo po prostu go znał: jak znają się wielbiciele znaczków pocztowych, rzadkich kaktusów i gołębi. Lub rasowych psów.
Możliwe, że Aleksiej Aleksandrowicz był już niegroźny. Pracował jako księgowy w, dajmy na to, Rybińsku. Park na wyspie Jełagina został szczęśliwie otwarty i odwiedzają go ludzie pracy, cieszą się tam kulturą i wypoczynkiem. Za przestępstwo Aleksieja Aleksandrowicza wymierzono już karę. Innym, niewinnym.
To wystarcza takiemu, na przykład, naczelnikowi Leningradzkiego Wydziału Śledczego Milicji Koptielcewowi, dawnemu gepeusznikowi. Ale Zajcew nie przyjmował zapłaty w fałszywych banknotach. Nie zamierzał porzucać śledztwa.
Bez specjalnego skrępowania spojrzał na zegar nad głową Olgi Dmitrijewny. Wyobraził sobie długą, ciemną, męczącą drogę powrotną. Przez błoto aż na peron, potem kolejką ze stacji Farforowska. Dobrze byłoby zdążyć na pociąg, zanim z portierni fabryki porcelany wysypie się kolejna zmiana. Skrzypnął krzesłem. Olga Dmitrijewna wyglądała na inteligentną, ale nie zrozumiała aluzji. Jej miłość do owczarków niemieckich była ponad wszelkie konwenanse. Zapaliła się:
– aturalnie! Ale od czego ma się oczy? Jasne, że jak się nie ma wiedzy ani doświadczenia, to o czym tu gadać. Ich jedyna zaleta to proletariackie pochodzenie! – wypaliła. I zreflektowała się. Ręka, drobna i biała, zastygła na powierzchni grubej, szarej rękawicy.
Zajcew pośpieszył jej z pomocą: udał, że niczego nie usłyszał. Zmienił temat. Podsunął jej listę.
– Olgo Dmitrijewno, a czy ci towarzysze od dawna u was pracują?
Ta nieco zbyt szybko schwyciła kartki wypełnione niebieskimi grządkami liter. Z przesadnym skupieniem wzięła się do czytania. Opuściła oczy. Tylko zaczerwienione ucho ją zdradzało. I jeszcze rękawica. Znowu pojechała na drugi koniec stołu.
– Graczew, pracuje u nas… Popowa przyszła później… Korobow zaczynał, kiedy… Sztiglic – mamrotała – daj mi, Boże, pamięć…
Zajcew już pogodził się z tym, że będzie musiał cisnąć się razem z wracającymi do miasta robotnikami. Imiona szumiały i ulatywały. Usypiały niczym kapanie deszczu. Niemniej jedno z nich zadudniło nadzwyczaj potężnie. Zajcew przebudził się; początkowo myślał, że się przesłyszał.
– Edgar von Dürenburg? – powtórzył.
Kotkina z niedowierzaniem uniosła twarz: a co? Zajcew pomyślał ze zdziwieniem, że w czternastym roku po rewolucji, już po czerwonym terrorze, po czystkach i zsyłkach, w radzieckiej instytucji, jaką niewątpliwie był Klub Hodowli Psów Służbowych przy Towarzystwie Osoawiachim, ktoś pominął taki odprysk przeszłości, kogoś o tak rzucającym się w oczy nazwisku.
– To jej dog. Wołają na niego von Dürenburg – wyjaśniła cierpliwie, lecz wyniośle. – Pierwsza nagroda na wystawie w 1914 roku. A jego opiekunka to Palicyna. Natalja Dmitrijewna Palicyna. Nasza instruktorka.
Po pełnym szacunku głosie Zajcew poznał, że Palicyna mogła pochwalić się wiedzą i doświadczeniem. Ale czy też proletariackim pochodzeniem? Z pewnością nie. Zajcew uśmiechnął się w myślach. Nie darował sobie:
– Proszę wybaczyć, a Sztiglic to też dog?
Kotkina posłała mu mordercze spojrzenie.
– To nasz instruktor. Towarzysz Sztiglic. Entuzjasta, oddany sprawie – powiedziała to wyraźnie głosem, na którego dźwięk kładły się na brzuchach zarówno owczarki niemieckie, jak i rozszczekane mieszańce, przez głupotę kupione za państwową walutę.
Zajcew postanowił nie dociskać jej pytaniami o to, czy to krewny tych Sztigliców, Sztigliców milionerów i baronów. A raczej dawnych milionerów i baronów, dawnych właścicieli dawnego pałacu w zaułku Solanym, obecnie siedziby uczelni artystycznej.
Towarzyszka Kotkina zamknęła usta na kłódkę. Wszystko jasne: właśnie tych.
Zajcew sięgnął po leżącą przed nią listę. Schował za pazuchę marynarki. Czuł się jak w dziecięcej zabawie w ciepło, zimno: ciepło, ciepło. Koniuszek smyczy prowadzącej do Aleksieja Aleksandrowicza sterczał gdzieś w pobliżu. Jedno z tych niebieskich nazwisk. Cóż, znajdzie ten koniuszek i pociągnie.
Podziękował towarzyszce Kotkinie z największą możliwą serdecznością.
Brodził w błocie, czując jak słońce piecze go w plecy.
– Wr-r-r-chaps! Chaps!
O mało nie podskoczył. Kudłaty piesek szczerzył zęby i szarpał się, próbując ugryźć go w łydkę. Ale nic nie mógł zrobić. Łańcuch.
– Wr-r-r-chaps! Chaps!
Zajcew uśmiechnął się pod nosem. Niby trenują tu wilczury, a na łańcuchu czort wie co, podnóżek fotela. Po chwili zdał sobie sprawę, że jednak najadł się strachu, kiedy kundelek zaczął szczekać. Strach minął, ale obrzydzenie pozostało.
Nie zdążył tego przeanalizować, bo za jego plecami stuknęła okienna framuga i Kotkina zawołała go potężnym głosem:
– Towarzyszu Zajcew!
Wr-r-r! – Warczenie gdzieś na wysokości nóg nie ustawało. Podzwaniał łańcuch.
Zajcew się odwrócił.
– Proszą was do telefonu – oznajmiła nienaturalnie piskliwym tonem Kotkina.
A to co znowu? Czyżby coś sobie przypomniała, rozważyła i zdecydowała się jeszcze z nim porozmawiać w cztery oczy? O czym?
Zawrócił i człapał przez błoto. Pantofle zrobiły się już ciężkie od gliny.
Ku jego zaskoczeniu czarna słuchawka faktycznie czekała na biurku. Kotkina wskazała w jej stronę brwiami. Odsunęła się demonstracyjnie, dając znak, że nie podsłuchuje. Zdjęła z wieszaka grubą wacianą kurtkę i zaczęła ją zakładać. Była w kilku miejscach przedarta, sterczała z nich brudnawa watolina. Nie chciał sobie wyobrażać zębów, które tego dokonały. Zamarł ze słuchawką w dłoni. Przypomniał sobie głośne oddechy zwierząt, ich zwinny bieg w kierunku rzeki – pościg za nim. Uczucie, kiedy zwierzę szamocze ci się w rękach. Lodowe objęcia rzeki, z której jeszcze nie spłynął lód. Srebrzyste bąbelki z pyska.
Na jego nazbyt długie spojrzenie Kotkina odpowiedziała pytającym wzrokiem.
Zajcew obrócił się i podniósł słuchawkę do ucha.
– Zajcew. Słucham.
Zrozumiał nagle, że czekał na głos Aleksieja Aleksandrowicza.
W uchu zagrzechotał mu tenorek Kraczkina.
– Wasiu? Dobrze, że cię złapaliśmy.
– Już jadę.
– Pierniczek miał wypadek – powiedział Kraczkin grobowym tonem. I umilkł.
– Jaki Pierniczek? – Milczenie. – Jesteś pijany czy co? – Zajcew spróbował zażartować. Ale milczenie w słuchawce było zupełnie poważne.
– Jedź prosto na Hipodrom Siemionowski – rzucił pośpiesznie Kraczkin.
Rozłączył się.
– Wszystko w porządku? – spytała troskliwie towarzyszka Kotkina, zapinając guziki dziwacznej kurtki.
Kraczkin był nie tylko zupełnie trzeźwy, ale też całkowicie poważny. Twarz i całą sylwetkę miał jakby zwinięte i skurczone. Czuł się nieswojo. Zajcew dostrzegł to z daleka. Wyskoczył z tramwaju na dawnym placu Siemionowskim.
Jeszcze przed rewolucją urządzono tu hipodrom: zbudowano pawilon, zbito trybuny, usypano tory wyścigowe.
A jeszcze wcześniej – wieszano tu ludzi. Przestępców politycznych.
Kraczkin czekał przed wejściem. Machnął ręką. Zajcew podszedł. W kilka chwil przeszukał swoją pamięć, tak jak jednym ruchem przekartkowuje się książkę: fr-r-r-r. Ale nie przypomniał sobie nikogo o ksywce Pierniczek. Ani złodzieja, ani meliniarza, ani bandyty, ani młodocianego, ani morfinisty, ani pasera, ani drobnego żulika. Ani nawet szachraja bukmachera. Na hipodromie się grało – i o duże stawki, i o małe, a nawet o mikroskopijne, gdy dwóch dzieliło między siebie jednorublowy zakład. Obstawiano oficjalnie – w kasach. I nieoficjalnie – u kręcących się wokoło szachrajów. Tej ferajny Zajcew nie znał. Owszem, kantowało się tutaj, ale nikt nie mordował i dlatego druga brygada nie miała do czynienia z tutejszą publicznością.
– A nas po co wezwali?
– Chociaż „dzień dobry” byś powiedział.
– Dzień dobry, Kraczkin.
– Domyśl się – wymamrotał Kraczkin, puszczając go przodem. I z goryczą pokręcił głową.
Wśród pustych trybun wiatr rozpętał papierową zamieć. Zmięte, porwane pokwitowania zakładów walały się dookoła. Zajcew trącił nogą papierowy szron.
– Grają – stwierdził Kraczkin.
Miejskie kasyna zamknięto całkiem niedawno, razem z restauracjami należącymi do nepmanów i wszystkimi intratnymi prywatnymi przedsięwzięciami. Ale nie da się po kilku latach ot tak wykorzenić hazardu z obywateli. Hipodrom, a raczej jego totalizator, stał się ostatnim miejscem w Leningradzie, gdzie każdy mógł się przekonać, że – tak jak śpiewa w Damie pikowej German – „nasze życie to jest gra, dzisiaj ty, jutro ja”.
W oddali majaczyła postać stójkowego w mundurze, postawionego tu na wszelki wypadek.
Zajcew już dostrzegł obrócony szkielet powozu. Dwa uszkodzone koła sterczały bezradnie. Woźnica w pasiastej kurtce leżał twarzą do ziemi.
Można go było wziąć za zrzucony z dużej wysokości manekin. Ręce rozpostarte, stopy zwrócone ku górze. Twarz umazana była kurzem, który natychmiast wymieszał się z krwią. Buchnęła magnezowa lampa błyskowa, zarejestrowano ułożenie ciała. Ale Zajcew sam już utrwalił sobie wszystkie szczegóły. Zwolnił kroku. Chciał przykucnąć przy ciele. Ale Kraczkin nagle go pociągnął, dając znak: idziemy dalej, przechodzimy. Wszyscy już tam byli. Zdziwiony Zajcew podporządkował się ogólnej sugestii. Podszedł.
Zgromadzeni rozstąpili się i przepuścili go bliżej. Kraczkin przykucnął przy płaskowyżu nakrytym prześcieradłem. Ostrożnie i ze smutkiem odsunął skraj materiału.
– Co za strata – powiedział, kiwając głową. – Jaki to był niezwykły koń.
Zajcew zobaczył spiczaste uszy, potarganą i zlepioną zaschłym potem grzywę na mocnej szyi, ogromne nozdrza na modelowej głowie. Miedzianobrązowy pobłysk sierści wydobył wreszcie z jego pamięci brakującą informację. Leżał przed nim legendarny kłusak o imieniu Pierniczek, nadanym mu, jak można się domyślić, z powodu umaszczenia.
Ostry kąt, pod którym ułożony był łeb zwierzęcia, wskazywał, że koń ma złamany kark.
Zajcew się zasępił.
– Co za strata – powtórzył Kraczkin.
Zajcew zostawił kręcącego głową Kraczkina i pozostałych, którzy po raz ostatni spoglądali na wspaniałego ogiera rekordzistę. Wrócił do ciała woźnicy. Milicjant, postawiony tu do odpędzania gapiów, przejechał pięścią po płocie. Pomogło tylko na kilka sekund i do szpar znowu poprzylepiały się oczy. Nieszczęście zawsze przyciąga tłumy.
Brama hipodromu przepuściła karetkę, ta zakreśliła łuk na pustym torze wyścigowym. Sanitariusze wypakowali nosze. Cierpliwie czekali, aż pozwolą im zabrać ciało do kostnicy.
Samojłow spojrzał na Zajcewa nieprzyjaźnie i wrócił do studiowania połamanej kukły w pasiastej kurtce. Wskazał palcem na wygięte w ósemki koła w oddali.
– Wypadł z powozu. Uderzył o burtę. Trzasnął i do widzenia.
– Nieszczęśliwy wypadek na zakładzie? – wymamrotał Zajcew.
– Dla niego tak. Koń albo się potknął, albo powinęła mu się noga. Krótko mówiąc, poleciał na łeb w pełnym rozpędzie. Powozem zakręciło. A on z niego wypadł. Nie miał człowiek szczęścia.
– Świadkowie?
– Cały hipodrom.
– No tak. Biedak.
– Konia szkoda.
Zajcew się rozzłościł: co oni wszyscy z tym koniem?
– Samojłow, koń to jest zwierzę. Owszem, sympatyczne. Cztery nogi, ogon piąty. Tylko po jakiego diabła nas tu ściągać?
Nieszczęśliwy wypadek. I jak zawsze w panice od razu dzwonią do wydziału śledczego. A wystarczyłoby na pogotowie.
– On nie mógł się potknąć! Po prostu nie mógł!
Zajcew i Samojłow obrócili się jednocześnie.
W ich stronę szedł szybko grubawy, niski starszy człowiek z okrągłą siwą bródką. Przez pośpiech z kieszeni wypadły mu binokle i bujały się na sznurku, uderzając o szarą, źle skrojoną marynareczkę. Najwidoczniej pracownik hipodromu.
– Pierniczek nie mógł się potknąć – wstrzelił się grubasek, dysząc ciężko. – To nie był taki koń!
– Mógł czy nie mógł, ale się potknął – burknął Samojłow. – A wy, towarzyszu, to kto?
– Jesteście z wydziału śledczego, prawda? Prawda, że prawda? Bo to ja was wezwałem!
Samojłow się rozzłościł.
– I niepotrzebnie, obywatelu. Za bezpodstawne wezwanie możemy wam, tak przy okazji, postawić zarzuty. Mamy tu nieszczęśliwy wypadek, a wy nas odrywacie od innych spraw.
– Jakie bezpodstawne! Jaki nieszczęśliwy! On się nie potknął. Przy takim długim prawidłowym biegu jak u Pierniczka to jest zupełnie wykluczone.
– Każdemu się mogło zdarzyć – burknął Samojłow.
– To zabójstwo! W biały dzień zabójstwo!
– Spokojnie. Kim jesteście, towarzyszu? – przerwał mu Zajcew.
– Moje nazwisko Butowicz.
Mówił to z taką miną, jakby wszyscy powinni go znać.
– Bardzo dobrze. – Samojłow dał znak milicjantowi odpędzającemu gapiów. Jakby chciał powiedzieć: raz-dwa tutaj, to twoja robota.
– Czy macie imię i otczestwo, towarzyszu Butowicz?
– Butowicz. Jakow Iwanowicz.
– Towarzyszu, zapiszemy sobie wasze imię i nazwisko – powiedział Zajcew pojednawczo. I nawet pokazał notes.
– Obywatelu, proszę za mną. – Milicjant złapał Butowicza za łokieć.
– Musicie mnie wysłuchać! – Obywatel Butowicz najwyraźniej poczuł, że ma w Zajcewie wsparcie, i nie spuszczał już z niego czarnych, płonących oczu. – Ciało Pierniczka powinien niezwłocznie obejrzeć weterynarz! Ekspert sądowy! Zapewniam panów! Trzeba zrobić analizy! Pomierzyć! Trzeba go sfotografować, dopóki nie jest za późno!
– Po co? – Zajcew szczerze się zdziwił.
– Jak to? – Butowicz uniósł brwi. – To przecież skarb!
Samojłowowi skończyła się cierpliwość.
– Jesteście dozorcą? Technikiem? Kasjerem? Pracownikiem hipodromu? Nie? To proszę wyprowadzić obywatela poza teren. Zeznania świadków zbierzemy, jak przyjdzie pora. Jeśli będzie taka potrzeba.
Ostatnie zdanie jasno wskazywało, że zeznania Jakowa Iwanowicza Butowicza najpewniej nigdy nie zainteresują wydziału śledczego.
Nie zważając na protesty, milicjant pociągnął za sobą tłuścioszka. Dobiegało ich: „On jest niepowtarzalny! Jego szkielet trzeba starannie wymierzyć i zabezpieczyć na potrzeby dalszej selekcji!…”.
Samojłow prychnął:
– Szkielet, aha. Już biegnę. Zamęczą nas ci miejscy wariaci. I każdy oczywiście ma swój…
– Czy wiadomo już, kto to? – przerwał mu Zajcew. Wskazał podbródkiem ciało.
– No a kto – zdziwił się Samojłow. – Leonid Perłowy.
Zajcew parsknął.
– Naprawdę Perłowy? Przestań! To brzmi jak nazwisko gwiazdy miejskich kabaretów. A przed osiemnastym rokiem to pewnie był jakiś Dupkin. Albo Kozuchow.
– Wieśniak z ciebie, Wasiu. Perłowy był gwiazdą, kiedy ty jeszcze biegałeś po domu w pieluchach. To jeździec najwyższej klasy. Trener, instruktor wojskowych Wyższych Kursów Kawaleryjskich, między innymi. A nie jakiś byle kto.
– Tylko że z tego, co widzę, śmierć konia smuci wszystkich dużo bardziej. – Zajcew wskazał w kierunku tłumu, który wciąż jeszcze otaczał martwego kłusaka.
– No wieśniak z ciebie, Wasiu. Mówię, że wieśniak. Nie masz w sobie pasji. Takie ciepłe kluchy. Ani z ciebie gracz, ani romantyk – trajkotał Samojłow zgodnie ze swoim zwyczajem. Ale Zajcew poczuł różnicę. Od pewnego czasu towarzysz żartował z nim tak, jakby tylko odgrywał Samojłowa, który trajkocze. Szklana ściana między nimi nie miała ani jednego pęknięcia. I nagle dziś przemówił w cieplejszym tonie. Stał się naturalny, ściana zniknęła. Utkwił marzycielskie spojrzenie w jednym punkcie.
– Pierniczek – kontynuował. – Kto go raz zobaczył, nie mógł zapomnieć. Jak on pędził. Jak wzlatywał. Napięty jak struna. Kopyta cięły powietrze jak nożyce. Wyprzedzał o głowę, potem o pół długości, potem o całą. I głowę tylko pochylał tak, że…
– Zobaczcie go, jaki poeta. Denis Dawydow, piewca husarii.
– Co?
– Śmo.
Samojłow się nadąsał. Spojrzał na ciało.
– A ten tutaj? W jego przypadku wszystko wiadomo. Kiedy Pierniczek fiknął, ten siup i wypadł z powozu. Uderzył o burtę. Chrup i po towarzyszu Perłowym. I tyle. Czemu znowu patrzysz tymi rybimi oczkami? Biegły mówi, że złamanie u podstawy czaszki, uraz głowy, liczne uszkodzenia… Można zabierać?
Zajcew przykucnął przy ciele woźnicy.
– Sprawa jest jasna – dodał niecierpliwie Samojłow. – O przestępstwie nie ma tu mowy. Nieszczęśliwy wypadek. Śmierć przy pracy.
Woźnica zdawał się słyszeć, ucho miał przyłożone do ziemi, nasłuchiwał swojego konia. Jedno oko miał zamknięte, drugie na wpół otwarte. Krew pokryła się już kurzem. Dłonie leżały bezradnie zwrócone ku górze. Od ciała biła samotność – głębsza nawet niż samotność śmierci. Zajcewowi zrobiło się go żal. Wszyscy tłoczą się przy koniu. Niechby i po trzykroć piękny, lotny i wyjątkowy, ale to tylko koń. A tu leży człowiek. Wyprostował się, postał chwilę, jakby oddawał zmarłemu ostatni hołd. I skinął na sanitariuszy.
– Można zabierać.
Słońce wpadało przez okno, obiecując łatwą letnią pobudkę. W powietrzu zawisł skośny słup kurzu, a na parkiecie rozpościerał się nagrzany prostokąt. Zajcew postał przez kilka chwil w świetle słońca. Czuł pod stopami ciepło drewna i wpatrywał się w złote i czarne kule, płynące pod zamkniętymi powiekami. Dziwne uczucie go nie opuszczało. Wczoraj coś było nie tak. W klubie hodowli psów? Czy zobaczył coś, co nie przebiło się do jego świadomości? Co? A może ten mętny osad to pozostałość po śnie, którego nie zapamiętał?
Ten głupi kudłaty pieseczek?
Wczoraj zdarzyło się coś dziwnego, coś było nie tak. Ale nie to. Zajcew się schylił, wyciągnął z kąta za ucho żeliwny ciężarek. Radio wytrzeszczało czarne milczące oko. „Czy pamiętasz, jak…?” – dopytywał czule tenor, zwracając się do całego mieszkania. Grało u sąsiadów. Trochę niemrawo, ale ujdzie. Ciężarek podrywał się, odmierzając takty.
Cisnął sprzęt z powrotem w kąt, zawiesił ręcznik na szyi. Wygrzebał chleb i herbatę z komody.
W drzwiach o mało nie wpadł na dozorczynię Paszę. Stała z uniesioną pięścią.
– Właśnie miałam pukać.
Za jej szerokimi plecami majaczyła kobieca postać. Pasza odsunęła się nieco i zwróciła się w jej kierunku:
– Co tak stoisz jak słup? No co? Bierz! Przecież stoi z pełnymi rękami.
Kobieta, nie podnosząc wzroku na Zajcewa, wzięła od niego zawiniątka. Coś tam wyszeptała. I od razu ruszyła do kuchni. Zajcew zdążył dostrzec kretonowy materiał na plecach, węzeł na karku.
– Kucharkę ci najęłam – burknęła cicho Pasza.
– Że co?
Zajcew praktycznie nie gotował w domu. I tak nie miał czasu, żeby biegać po sklepach i wystawać w kolejkach. Już dawno dogadał się z Paszą, że daje jej pieniądze i kartki. To ona zdobywała dla niego w sklepach te codzienne głupoty – chleb, herbatę i co się uda: cukier, masło, szproty, marmoladę, czasem ziemniaki. Zajcew nigdy nie pytał o resztę. Obiady zaś jadał w stołówce wydziału śledczego.
– Po diabła mi kucharka? Do krojenia chleba?
– Nic się nie bój. Spać będzie u mnie. W kącie, za zasłonką.
– Paszo, czyś ty zwariowała? – rzucił już tylko w ślad za nią.
Powiadomiwszy go o ostatnich zmianach w gospodarstwie, Pasza ruszyła zdecydowanie przez długi korytarz niczym rzeczna barka, mijając kolejne drzwi sąsiadów z komunałki.
Kobieta wróciła po chwili z gorącą herbatą. Na pierwszy rzut oka: pochodzenie wiejskie. Twarz chuda, smagła, poorana głębokimi zmarszczkami. W Leningradzie nie zaznasz tyle słońca przez całe życie. Ręka trzymająca talerz była solidna, szorstka. Leżały na nim kromki chleba. Zajcew zdążył się do końca ubrać. Włożył nawet marynarkę. Kobieta w milczeniu postawiła wszystko na stole. Specjalnie starała się nie patrzeć na chleb i herbatę.
– Nie jedliście śniadania? – domyślił się Zajcew.
Kobieta wciąż uciekała spojrzeniem. Wymamrotała: „Nie jesteśmy głodni”. I się wymknęła.
– Jak się nazywacie? – zapytał jeszcze Zajcew. Ale słowa odbiły się od zamkniętych w pośpiechu drzwi.
Odsunął krzesło. Marynarka go cisnęła. Chyba na razie koniec z nieśpiesznymi samotnymi śniadaniami w majtkach i koszulce.
Odłożył na bok kilka kromek chleba. To oczywiste, że wiejska kobieta była głodna, i równie oczywiste, że się wstydziła. Niech sobie poje, tak żeby nikt o tym nie wiedział.
– Co to za wariactwo? – zapytał w przestrzeń.
Z pewnym rozdrażnieniem zamieszał łyżeczką w filiżance. Raczej z przyzwyczajenia: cukru dziś nie było. Ale postanowił nie zaprzątać sobie głowy tą historią – przynajmniej do wieczora, kiedy wyjaśni wszystko z Paszą na osobności, z dala od sąsiedzkich i jakichkolwiek innych uszu.
Skąd nagle kucharka?
Każdy może być przestępcą – Zajcew nie miał uprzedzeń klasowych. Ani właściwie żadnych innych. Widział już wszystko: dziewięcioletnich morderców, profesorów złodziei, kobiety włamywaczki i rabusiów amantów, którzy dosypywali kobietom na spotkaniach środki nasenne lub narkotyki, a potem okradali ofiary. Jak uczyła praktyka, możliwości czynienia zła były nieograniczone.
Z tego powodu uważnie przestudiował listę zdobytą w klubie hodowli psów. Nikogo z góry nie wykluczał. Od początku do końca spisu. Nie dało się pominąć żadnego nazwiska tylko dlatego, że miało proletariackie brzmienie. Przestępcy też nie mają uprzedzeń. Być może przy kuflu piwa Aleksiej Aleksandrowicz wolałby inteligentne towarzystwo kogoś podobnego do siebie. Ale planując przestępstwo, nie wzgardziłby nikim. Jedno z nazwisk na tej liście należało do człowieka, który pomagał dokonywać morderstw. Robił to, być może sam o tym nie wiedząc. Lista zawierała adresy. Zajcew rozmyślał: „Przejść się po wszystkich? Czy wszystkich wezwać?”. Ktoś zastukał w futrynę drzwi. Zajcew podniósł głowę. W drzwiach pojawiła się ręka, zamachała kartkami.
– Ekspertyza. Tak mnie poganialiście, to proszę brać!
Ton był pełen wyrzutu. Bokiem wsunął się do środka nieznajomy krzepki człowiek. Mignęła łysina. Nieznajomy położył kartki na biurku Zajcewa. Na tłustym, włochatym małym palcu błysnął sygnet.
– Nie rozumiem – powiedział Zajcew. Na nic nie czekał. Tym bardziej nikogo nie poganiał.
– No to ja wam wyjaśnię – nieznajomy wyrzucał z siebie słowa jak potok. – Z powodu tego waszego pośpiechu musiałem zostać na nocną zmianę. Nie zdążyłem nawet do rodziny zadzwonić i uprzedzić. Żonę mam zazdrosną, a i tak się zgodziłem. Ja, towarzyszu, jestem gotów pracować po godzinach tylko na zasadzie wyjątku. W trybie ciągłym nie zamierzam! Zrozumiano? I co z tego, że jestem tu czwarty dzień. Zwolnię się!
Teraz Zajcew rozumiał już więcej. Wszystko wskazywało, że to nowy biegły. Na stole leżał raport z sekcji. Tylko że on żadnej sekcji nie zamawiał.
– Przecież to wy jesteście towarzysz Zajcew? – nie odpuszczał tłuścioch. – Nie mogę jeszcze znać z twarzy wszystkich towarzyszy… No więc tu wam to kładę.
Zajcew się zasępił.
Okazuje się, że zanim jeszcze przyszedł na służbę, jakaś sprawa została otwarta i, co więcej, przydzielona jemu. „Trafiliście do mnie przez pomyłkę” – chciał powiedzieć pojednawczo. Ale nazwisko „Perłowy” już mignęło mu na kartce podpisanej zamaszyście przez nowego biegłego. Woźnica z wczoraj. Ktoś w nadzwyczajnym pośpiechu kazał wypatroszyć nieszczęśnika, który wczoraj na oczach tłumu świadków skręcił sobie kark. I nakazał otworzyć sprawę. I nawet przydzielił tę sprawę jemu, Zajcewowi. Ktoś. Teraz, po połączeniu milicji z OGPU, kierowników zrobiło się mnóstwo.
Ale po co ten ambaras? To przecież prosta sprawa, Samojłow ma rację: wypadek przy pracy. Pełen hipodrom świadków.
Spojrzał nowemu biegłemu prosto w oczy i powiedział wesołym głosem zupełnie co innego:
– Tak. Do takiej solidnej i szybkiej pracy mało kto w tych murach jest zdolny. Całościowe badanie!…
Jego ton był tak pełen zachwytu i serdeczności, że maruda prychnął głośno. Najwyraźniej chciał jeszcze powiedzieć wiele rzeczy, ale zrezygnował.
– Znaleźliście coś ciekawego? – zapytał Zajcew.
A przez myśl przebiegało mu: „Dziwne, dziwne, dziwne”.
Tłuścioch znowu prychnął. Ale jednocześnie wskazał podbródkiem na kartki i powiedział pod adresem nieboszczyka:
– Wątroba jak u alkoholika. A przecież to sportsmen.
– A przyczyna śmierci? – Zajcew z zainteresowaniem przeglądał kolejne strony.
– Pęknięcie kręgów szyjnych. Na skutek uderzenia podczas upadku.
Żadnych niespodzianek. To skąd to zamieszanie?
Niewesołe uczucie niepokoju zrobiło się wyraźne jak migotanie latarni morskiej. Dziwne, dziwne, dziwne. Zamówić tak dokładną analizę i nakazać pracować przez całą noc mógł tylko ktoś ze ścisłego kierownictwa.
Na głos Zajcew jedynie podziękował ekspertowi, zaprawiwszy głos zachwytem. Ten coś burknął, ale po jego twarzy było widać, że komplementy go udobruchały. Jego burczenie można było zrozumieć jako „wszystkiego dobrego”. Przy odrobinie wysiłku.
– Do widzenia! I dziękuję! – krzyknął za wychodzącym Zajcew. Na jego twarzy znowu odmalował się niepokój.
Przypomniał sobie swoją niedawną – krótką, ale niezwykle poważną – rozmowę z Koptielcewem. „Uda ci się – zuch chłopak. Nie uda ci się – twoje miejsce od dawna jest już w celi”. Przynajmniej nikt ze swoich nie ucierpi…
No więc wepchnęli mu kolejną śliską sprawę. Stop. Jaką znowu sprawę, skoro tu nie ma żadnego zabójstwa? Jest tylko oczywisty nieszczęśliwy wypadek. Czego od niego chcą? Czego się domagają?
Wniosków w raporcie? „Nie stwierdzono cech przestępstwa, śledztwo uważam za bezcelowe, sprawę zamykam”? I jego, Zajcewa, podpisy?
Ktoś się trochę za bardzo śpieszy z tym zamykaniem sprawy, a do tego wysługuje się nim, Zajcewem. A śpieszy się, ponieważ ktoś inny śpieszy się z kolei z tym, żeby sprawę otworzyć i nadać jej bieg.
I to on, Zajcew, znajduje się pośrodku dwóch przeciwstawnych zamiarów.
Pewien był teraz tylko jednego. To wszystko brzydko pachnie.
Przez kilka minut patrzył tępo na swoje ręce leżące na biurku. Uspokoił się. Zamknął świadomość w pokoju bez okien i drzwi. W pustce. Gdzie nie ma ani więzień, ani podłości, ani strachu, ani głupich sklepowych trosk, ani krzywych spojrzeń kolegów, ani ich nieskrywanego milczenia. Przede wszystkim jednak nie ma strachu.
To co tam jest?
Co powiedział biegły o śmierci jeźdźca Perłowego? Złamanie karku na skutek upadku?
Jest instynkt.
Zajcew nie zamknął oczu. I tak patrzył, niczego nie widząc: ani biurka, ani własnych rąk, ani pieca w kącie, ani kanapy ze sztucznej skóry.
Otaczała go pustka.
Pustka unosiła się i opadała w rytm jego oddechu. Na początku z aksamitnej, przyjaznej pustki wyłonił się przewrócony powóz wyścigowy. Koła zadarte, pogięte. Następnie płaski, ale olbrzymi trup konia. Piękna i wykręcona pod straszliwym, śmiertelnym kątem głowa.
To już dwa możliwe narzędzia zbrodni.
Zajcew chwycił za telefon. Poprosił o połączenie z hipodromem. Poczekał na odpowiedź, przedstawił się. Zaczekał, aż sekretarz dyrektora trafi przestraszonymi palcami w widełki.
– Macie powóz w szopie? – rzucił Zajcew w słuchawkę szybko i zimno. – Nikt go nie ruszał? Jesteście pewni? Szopa zamknięta? Wspaniale. Niczego nie dotykać.
Dopytał jeszcze o jakiś szczegół. Przerwał połączenie, naciskając na widełki. Następnie zadzwonił na wewnętrzny i kazał wysłać do hipodromu technika.
„Nie dopatrzono się cech przestępstwa”, „biegły ustalił”, „dalsze śledztwo uważam za bezcelowe”… Tego teraz od niego wymagają?
Nie wymogą.
Kiedy inni wokół ciebie grają zbyt natarczywie, chytrze i pokrętnie, najlepiej jest działać otwarcie i najprościej jak można.
No więc będziecie mieć to śledztwo. Znów uderzył palcami o widełki telefonu. Tym razem jednak poprosił o połączenie z Instytutem Weterynaryjnym. To tam, jak poinformował go dyrektor hipodromu, odwieziono wczoraj – celem badań naukowych i pomiarów – ciało niepowtarzalnego egzemplarza rasy kłusaka orłowskiego, klejnot selekcji hodowlanej: ogiera o imieniu Pierniczek.
Trzeba było biec w trzech kierunkach naraz. Rozbity powóz znajdował się na hipodromie. Martwy koń leżał w chłodni Instytutu Weterynaryjnego. Trzeci z celów był najbliżej – wystarczyło przejść korytarzem do gabinetu, w którym urzędował Jurka Smiekałow. A ściśle mówiąc, brygada zajmująca się hazardzistami, melinami i temu podobną hałastrą. Zajcew zastanawiał się przez chwilę, od czego zacząć. I z trzech rzeczy wybrał czwartą.
– Byliście umówieni? – Spod fikusa dobiegło piśnięcie sekretarki, która z powodu zbyt wąskiej spódnicy nie zdążyła wyskoczyć zza biurka i powstrzymać interesanta.
– A jakże – odpowiedział Zajcew sumiennie, nie zwalniając. Zapukał dla zachowania pozorów i od razu otworzył drzwi do gabinetu Koptielcewa.
Szef był sam. Podniósł głowę znad biurka. Zajcew dostrzegł w nim momentalną zmianę: coś w rodzaju lekkiego paraliżu, który ściął mu twarz w przyjaznym grymasie. Koptielcew niewątpliwie nie ucieszył się z jego wizyty. Zajcew nieproszony usiadł naprzeciwko. Rozpromienił się na widok szefa. Patrząc z boku, można było uznać, że rozmawiają ze sobą dwaj dobrzy towarzysze.
Koptielcew wysłuchał go, po czym rzucił ołówek na biurko.
– Wasiu, czyś ty oszalał? Przecież i tak mamy wszędzie niedobory kadrowe.
Ton ich rozmowy mógł zmylić postronnego obserwatora, ale siebie nawzajem oszukać nie mogli. Oczka Koptielcewa ponad jego tłustymi policzkami miotały się z przestrachu i złości. „Patrzy na mnie jak na wściekłego psa – pomyślał Zajcew, śledząc te ruchy. – Prawie się dusi się ze strachu. Ale kogoś innego boi się jeszcze bardziej”. Z ust naczelnika płynęła jednocześnie służbowa paplanina:
– Z uwagi na to, że… zlecenie… zgodnie z rozplanowaniem osobogodzin…
Słowa wyskakiwały z niego lekko jak spod klawiszy energicznej maszynistki. I były podobnie oficjalne, uładzone, sprawozdawcze.
Koptielcew nie stanowił już „zagadki”, jak wtedy w 1929 roku, kiedy „nagle” mianowano go naczelnikiem Leningradzkiego Wydziału Śledczego. A raczej – przeniesiono do wydziału. Z równie leningradzkiego OGPU. Wydział wtedy wrzał. Jego poprzedni naczelnik, Leonid Pietrżak, popełnił samobójstwo. Ale wrzało nie z tego powodu. Leonid Stanisławowicz targnął się na swoje życie, ponieważ okazał się złodziejem. Że niby poza bibułą nie ma tu czego kraść? Błąd. A magazyn dowodowy? A magazyn skonfiskowanych dóbr materialnych? Do rączek Pietrżaka przylepiło się całkiem sporo, aż wreszcie i do niego samego dotarło, że się nie wykręci. Zajcew przypuszczał, że nie mógł kraść sam, musiał się dzielić. I to tak, jak powinien. Z ważnymi ludźmi. W końcu zrozumiał, że nie wyjdzie z tego żywy.
Na mieście mówiło się o tym bez przerwy.
Wówczas Koptielcew zrobił na wszystkich całkiem znośne wrażenie. Naiwniaki. Trzeba było już wtedy zajrzeć w jego akta. Spędził dziesięć lat w służbie bezpieczeństwa – w OGPU. Zapuścił korzenie. Powód, dla którego nagle przeniesiono go do wydziału, wyjaśnił się już po roku: wcielono wydział śledczy do OGPU. To, co za caratu nazywano „tajną policją”, „grochowymi płaszczami”, wchłonęło teraz w siebie zwykłą kryminalną służbę śledczą. Odtąd nie było już w Leningradzie spraw karnych – teraz wszystko mogło stać się polityką. Ukradłeś – kontrrewolucjonista, zabiłeś – terrorysta, oszukałeś – szkodnik. Nie było już odtąd przestępcy, którego nie można było uznać za wroga ludu.
„Zadusiłbym cię, zadusił” – mówiła twarz Koptielcewa. Ale on sam ani drgnął.
Zajcew odpowiadał mu jedynym możliwym w tej sytuacji spojrzeniem: jasnymi i szczerymi oczami naiwnego komsomolca.
Ale Koptielcew i tak stanowczo odmówił przydzielenia dodatkowych kadr.
– Nie to nie – zgodził się Zajcew i spokojnie wstał. Odsunął krzesło.
– Wasiu, nie myśl sobie, że jesteś tutaj jakimś królem śledczych. To tak w ogóle. Pracowników mu przydziel… Wszyscy są zajęci – warczał Koptielcew.
„Jeszcze się dowiem, kto go trzyma na sznurku. To wyjdzie na jaw” – pomyślał Zajcew, wychodząc.
Ten ktoś musiał również ukryć pod szklanym kloszem Zajcewa. Ale skoro go przykrył, mógł też i zdjąć. Pozwolić go zmiażdżyć.
Akurat to Zajcewa nie niepokoiło. Różne rzeczy mogą się człowiekowi przydarzyć, kiedy pracuje w wydziale śledczym. Na przykład cios nożem fińskim. Ot, któregoś dnia. Zajcew już dawno nauczył się o tym nie myśleć.
Zamknąwszy za sobą drzwi do gabinetu (sekretarka znów zerwała się z miejsca i znów opadła na krzesło w wąskiej spódnicy), Zajcew skierował kroki do biura Komsomołu.
Towarzyszka Rozanowa, aktywistka zakładowej komórki Komsomołu, oderwała się od gazety. Patrząc wzrokiem tak samo jasnym i szczerym i czując we wnętrzu zimne zadowolenie, Zajcew odegrał przed nią podobne przedstawienie. Tylko słowa były inne: „komsomolec”, „zdolny śledczy oddany pracy operacyjnej”, „dowiódł swojej wartości”, „marnieje w pracy biurowej”, „co na to nasz aktyw”.
Aktyw przerwał mu pytaniem:
– Komsomolec? Nazwisko jakie? Niefiedow?
Zupełnie nie pamiętała Niefiedowa z ich wspólnej wyprawy dokształcającej do Muzeum Rosyjskiego – usilnie poszukiwali wtedy pewnych obrazów, ale Rozanowa myślała, że prowadzi prace nad podwyższeniem poziomu kultury wśród pracowników. Postawiła kilka znaczków w zeszycie.
– Wyjaśnimy, co z towarzyszem – obiecała.
Zajcew liczył na to, że Rozanowa nie miała na dziś innych zadań i że rzuci się do ratowania komsomolca z łap rutyny. Była ideowcem. Koptielcew wolał uperfumowane sekretarki w wąskich spódnicach i z trwałą na głowie. A takich bab na schwał, wygadanych niczym pierwsze strony gazet, nienawidził i bał się ich. I z tego powodu im ustępował. Na razie trzeba było jednak latać na własnych nogach. Zajcew puścił się biegiem po schodach w dół.
Na szczęście zastał Jurkę Smiekałowa u siebie. Uderzał jednym palcem w maszynę do pisania: tworzył raport.
– O, Wasiu, witaj. – Wyciągnął rękę nad wałkiem maszyny. Na palcu wskazującym czerwienił mu się rosnący odcisk. Kasyna poznikały z leningradzkich ulic, ale gracze, szulerzy i oszuści zostali. Grywali teraz przede wszystkim po mieszkaniach, w podziemnych melinach. Jurka musiał stukać w klawisze nie rzadziej niż w czasach Nowej Polityki Ekonomicznej. Ucieszył się, że mógł na chwilę przerwać.
– A, to! – W odpowiedzi uniósł pszeniczne brwi. – Jak miałem nie słyszeć. – I pokręcił głową. – Ech, szkoda, taka szkoda. Taka głupia śmierć. Bez sensu. A jaki to był koń!… Ptak po prostu! No nie?
Zajcew poczuł, że po raz kolejny go zatkało. Wychodzi na to, że i Jurkę niewiele interesowało to, że przy okazji zginął człowiek. On też z tym: co za koń!
– A nie wiem. Nie jestem znawcą.
– Taki żal! Taki koń!… Wybitny. Ani jednej porażki. Dopiero teraz.
Jurka stłumił ziewnięcie. Jego normalny wygląd – rumieńce i loczki – pozwoliłby mu bez trudu reklamować tradycyjne kakao marki Ejniem. Tyle tylko, że musiał pracować po nocach i bez snu. Loczki zaczęły przypominać słomę, oczy zrobiły się podkrążone, a rumieńce można było wziąć za przekrwione poliki alkoholika. To już nie reklama kakao, tylko ofiara pijackiego rozbestwienia jak Jesienin.
– Spałeś dzisiaj w ogóle? – spytał ze współczuciem Zajcew.
Jurka pokręcił głową i znów ziewnął, nie otwierając szczęk.
– Dobra, przecież nie przyszedłeś plotkować o konikach. Czego chcesz?
– A o konikach, wyobraź sobie.
– Ale co?
– A pstro. Powiedz mi jako koński specjalista…
– Jaki tam ze mnie specjalista! Po prostu nie znać Pierniczka to jak nie znać… Jak nie znać Ułanowej! Jak nie wiedzieć, co to Ermitaż!
– Dobra, dobra, bardzo się wstydzę. Ten wasz wybitny Pierniczek. Ani jednej porażki. A gdyby tak raz jednak przegrał?
– Zdziwiłbym się.
– I ktoś wówczas na niego postawił. I to niemało.
– Wszyscy na niego stawiali, nikt nie jest głupi. Tyle że wygrana jest wtedy mizerna. Skoro wszyscy stawiają.
– Aha. – Zajcew skinął głową. – Czyli tak to działa?
Jurka się ożywił.
– Jeśli jest zdecydowany faworyt, wygląda to trochę tak jak z pójściem do sklepu: tu są pieniądze, tu jest towar. Miło, ale prawdziwej radości niewiele – zaczął rozważać. – To tak jak z żoną. Wszystko już wiesz na wstępie.
– Proszę cię, ty się nie zagłębiaj w tematy intymne.
– A idź ty! Objaśniam ci po ludzku. Na powszechnie dostępnym materiale. Bo na koniach to się nie znasz.
– No to dobrze. Dawaj. Niech będzie, że na powszechnie dostępnym. Jestem za samokształceniem.
– To tak… Gdyby się nagle okazało, że obstawiłeś niespodziewanego zwycięzcę, to i wygrana byłaby ho, ho!
– Ale ile?
– O to pytaj na hipodromie. Mają pełny spis. Po wyścigu dzielą pulę i wszystko zapisują w księgach rachunkowych: komu, ile, za kogo.
„Mhm” – mruknął w duchu Zajcew. Sądząc po głosie dyrektora hipodromu, nie wszystko tam jednak zapisywali.
– Dobra, Jurko. To rozumiem. A jeśli, dajmy na to, jeden taki postawił na kogoś innego? Nie na waszego słynnego Pierniczka. I jeśli to bynajmniej nie był dureń, ale człowiek inteligentny. Powiedziałbym nawet: sprytny. I, dajmy na to, wiedział, że właśnie tego dnia Pierniczek nie wygra.
– Pierniczek nie wygra?
– Dobiegnie drugi. Potknie się. Zatrzyma. I przegra o taki kawałeczek – Zajcew pokazał go palcami. – O sekundkę tylko.
Jurka nie wyglądał na przekonanego.
– A nasz człowiek wiedział to wcześniej, z pewnego źródła. I nawet sam dogadał się z owym źródłem, że podzielą się wygraną.
– Aaa, o to ci chodzi. Myślisz, że Perłowy sprzedał wyścig? – Jurka z zadowoleniem wyprostował plecy, chrupnął stawami, założył ręce za głowę, unosząc spiczaste łokcie, na jednym z nich było przetarcie. Spojrzał na Zajcewa wesołym, maślanym wzrokiem oszusta. – Nieee. To niemożliwe.
– No dobrze. Macie tam jakieś aniołki na hipodromie?
– A nieee, żadnych aniołków. Nie ma po co ich posyłać. Jest dostatecznie gorąco, bo przychodzi Wąsy.
Zajcew udawał, że rozumie. Każda brygada miała własne słówka, swój żargon. Nie chciał wyjść na obcego.
– Gorąco, no tak, ale ktoś chce chyba jeszcze podgrzać atmosferę. Kopiejka zawsze się przyda. A co dopiero rubelek.
– Rubelek! Raczej stówka. Jeśli nie tysiączek. To byłoby pokonanie faworyta.
– Właśnie o tym mówię.
– Nie – powiedział nagle twardo Jurka, prostując ręce. Cały się jakby wyprostował i zebrał w sobie. – Wąsy nie pozwoli. Od razu by zwąchał. Pamiętasz, jak z początku sami wzięliśmy pod lupę ten totalizator na hipodromie? Po tym, jak zamknęli kasyna. Ho, ho. I agentów wprowadziliśmy. I śledziliśmy. I robiliśmy naloty. Nic. Wąsy trzyma tam taki mores, że zapomnij. Walczą przecież wszyscy. Nawet głupi to wie. Bywalcy tym bardziej wiedzą. Jeśliby któryś z powożących próbował wstrzymywać konia, Wąsy by to od razu zwąchał: do koni to ma sokole oko. I szlus, Sołowki miałyby nowego pracownika! I ten twój człowiek nie zdążyłby nawet przeliczyć rubelków.
– Ale przecież gra się…
– Gra się – przerwał mu Jurka. Potarł oczy, pod którymi malowały się cienie. – Państwo nie zabrania.
– Mówisz, że wszystko jest uczciwie?
– Nie mówię, że wszystko. Ale kopiejkowej drobnicy ganiać nie będziemy, bo i tak zaraz nalezie nowa. Nie, dopóki Wąsy siedzi na trybunie, jest czysto. A nam jest lżej. O. – Wskazał na maszynę. – I bez hipodromu jest dosyć pisaniny.
Zajcew patrzył na niego z uwagą. Był tak zdumiony tym, co usłyszał, że nie wiedział, o co zapytać.
– A Wąsy… często jest na trybunie?
Jurka chyba nie zauważył jego zdumienia.
– Wąsy, pytasz? No jak przyjeżdża z jakiejś okazji do tutejszych Wyższych Kursów Kawaleryjskich, to i na hipodrom zagląda. I to za każdym razem. A bywa często, o tak – zachichotał.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki