Trylogia leningradzka. Czerwony jeździec - Julija Jakowlewa - ebook + książka

Trylogia leningradzka. Czerwony jeździec ebook

Jakowlewa Julija

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Rosja, rok 1931. Przyszli czerwoni marszałkowie oraz dawni hodowcy koni z carskiej Rosji próbują ulepszyć rasę kłusaków Oryol. Państwo również zajmuje się hodowlą na dużą skalę. Nowy człowiek powstaje dzięki zastosowaniu innowacyjnych metod na niespotykaną dotąd skalę: wszechobecnej przemocy i głodu, pokazowym procesom oraz wyłapywaniu wszelkiej maści sabotażystów.

Śledczy Zajcew zostaje skierowany do wyjaśnienia sprawy śmiertelnego wypadku na Leningradzkim hipodromie. W czasie wyścigu jeden z koni upada i umiera na miejscu. A ponieważ postępowaniem interesują się najwyżsi oficjele w państwie, Zajcew dobrze wie, że na włosku wisi nie tylko jego kariera, lecz także życie. Albo rozwiąże sprawę, albo galopujący dziko czerwony jeździec stratuje go bez wahania.

Julija Jakowlewa ponownie jak nikt oddaje ducha i koloryt epoki, rysując radziecki krajobraz w przededniu Wielkiej Czystki. Czerwony jeździec to nie tylko kontynuacja kryminalnych przygód Zajcewa, ale pełna zapachów i smaków podróż do brutalnej przeszłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 382

Oceny
4,1 (16 ocen)
6
7
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zawodnik

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykle klimatyczna seria kryminalna. Związek Radziecki lat 30, nie ma drugiej takiej serii, przynajmniej w języku polskim.
00
TBekierek

Całkiem niezła

Gorsza niż pierwsza część, ale jak zwykle realia życia w stalinowskim ZSRS interesujące
00

Popularność




POCZĄ­TEK

Poranne let­nie słońce doda­wało temu mia­stu uroku.

Szare, zwię­dłe domy po dru­giej stro­nie pro­spektu sta­wały się lżej­sze, nie­mal papie­rowe.

Budka, w któ­rej napra­wiał obu­wie, szybko się nagrzała. Na szy­bach roz­kwi­tły plamy kurzu i zacieki, roz­ma­zu­jąc ulicz­nych prze­chod­niów. W środku zro­biło się duszno. Pocią­gnął ręką zasuwę, popchnął drzwi. Tabliczka pod­sko­czyła i wyko­nała obrót, ude­rza­jąc o szkło. „Otwarte”. Facet na chod­niku odsko­czył. O mało nie dostał drzwiami.

– Ej, sta­ruszku, nie roz­pę­dzaj się tak, bo się roz­sy­piesz! – roze­śmiał się chło­pak i chwy­cił za skrzy­piące skrzy­dło.

„Sta­ruszku”? To było dla niego za wiele, wyj­rzał na zewnątrz. Zdą­żył już tylko spoj­rzeć w ślad za chło­pa­kiem. Rap­tus miał let­nie mary­nar­skie pan­to­fle. Kro­czył w nich sprę­ży­ście. Wesołe, młode buciki.

Głowę owie­wał mu wie­trzyk od Newy.

Szewc popa­trzył w słońce, zmarsz­czył się i z iry­ta­cją ruszył z powro­tem do wnę­trza budki. Na kopy­cie pode­szwą do góry wisiał stary wymięty but z urwa­nym obca­sem. Wokół ponie­wie­rali się kolejni pacjenci, we wszyst­kich roz­mia­rach i bar­wach. Czuć było słaby, ale upo­rczywy zapach brud­nych nóg. Miesz­kańcy mia­sta przy­nie­śli mu do naprawy zimowe obu­wie. Let­nie porządki. Mach­nął szy­dłem. Obcas jest zupeł­nie do niczego. But zresztą też. Dotknij – to się roz­wali. Daw­niej się takie wyrzu­cało.

Ech, daw­niej. Co on wtedy wie­dział o takich butach i ich wła­ści­cie­lach? Wtedy – daw­niej.

„Sta­ruszku”! Żaden z niego sta­ru­szek. Nie ma co się obra­żać, bo to nie­prawda. Wciąż jesz­cze może o sobie powie­dzieć: po pięć­dzie­siątce.

I jesz­cze ten cały pro­spekt. Jak ten czort się teraz…? Pro­spekt Woło­dar­skiego. To prze­cież Litiejny! Litiejny! Ach, jak migo­tały tamte latar­nie przed ele­ganc­kimi czyn­szo­wymi kamie­ni­cami. Daw­niej. Jak pędziły rącze kłu­saki, przy­stro­jone w nie­bie­skie siatki.

Daw­niej.

Tu nie­da­leko, po sąsiedzku miał kawa­ler­skie miesz­kanko. Małe, bo ni­gdy nie był bogaty. Wie­czo­rami przy­cho­dzili swoi, puł­kowi. A te damy… Miłe, efe­me­ryczne motyle pół­światka. Ona miała kasz­ta­nowe włosy. Wil­gotne, arab­skie, jak to się mówi, oczy. Jak innym udaje się opi­sy­wać piękne kobiety? On nie potrafi. Boi się ich. Przez tę okropną histo­rię… Dała mu w kość. Opi­sać kobyłę to zupeł­nie inna sprawa. Szyja smu­kła. Zwarty kłąb. Grzbiet i lędź­wie mocne. Pra­wi­dłowy roz­staw nóg. Zad spa­dzi­sty. Jak miała na imię? Tro­ska? A może Gdzie­ra­dość? Była córką Silver Winda i Żwa­wej. Wszystko, wszystko wraca, jak tylko zaczniesz sobie przy­po­mi­nać. A Żwawa? Czyją była córką?

Pod­niósł głowę znad roboty. Ale okna kamie­nic naprze­ciwko nie chciały mu nic pod­po­wie­dzieć. Spo­glą­dały tylko na niego jak śle­pawe oczy peters­bur­skiej kur­ty­zany, która paskud­nie się zesta­rzała. Te oczy nie pamię­tały już niczego. Daw­niej­sze apar­ta­menty zmie­niły się w komu­nałki: dzie­sięć pokoi na dzie­sięć rodzin, wspólna łazienka, wspólna toa­leta, wspólna kuch­nia, wspólna gehenna. Zapach tych kamie­nic przy­wo­dził na myśl ubo­gie, zanie­dbane sta­ru­chy. Czuć było od nich moczem i więd­ną­cym cia­łem.

Prze­chod­nie na pro­spek­cie mijali jego budkę, tupiąc, szu­ra­jąc i postu­ku­jąc. Byli nie do odróż­nie­nia. Każdy zajęty swo­imi szaro-czarno-burymi, przy­ku­rzo­nymi, zadep­ta­nymi, kopiej­ko­wymi kło­po­tami. Czubki, zapiętki, pode­szwy. Nic ele­ganc­kiego, smu­kłego, zalot­nego… Z obrzy­dze­niem zru­gał samego sie­bie za to swoje nowe sowiec­kie przy­zwy­cza­je­nie. Przy­zwy­cza­je­nie imie­nia Woło­dar­skiego. Za to, że naj­pierw patrzył ludziom na buty. Pod­niósł wzrok na twa­rze. Ale te pły­nące wokół niego były jed­na­kowe jak szty­blety.

Wró­cił do swo­jej roboty. Pod­wa­żył obcas zębami młotka, trzep­nął w trzo­nek dło­nią i posłał obcas do wszyst­kich dia­błów.

Stu­ka­nie w szybę.

I znowu – prze­klęte przy­zwy­cza­je­nie! – popa­trzył naj­pierw na pan­to­fle. Lakie­ro­wany czu­bek stał na progu budki. Zapach­niało czymś słod­kim i dusz­nym. Pod nos pod­su­nięto mu kwi­tek. Wziął, przez szkła oku­la­rów stu­dio­wał fio­le­to­wawe zawi­jasy. Spraw­dził na półce. Zwró­cił kar­teczkę.

– Nie­go­towe.

– Jak to „nie­go­towe”?

Pan­to­fle były nowe, żad­nych zagięć. Stopy sze­ro­kie, twarz bez wyrazu. Nawet nowiutki kape­lu­sik nie poma­gał. Bab­sko. Pierw­sza lep­sza Mańka. Takiej nie pomoże nawet dom mody Śmierć Męż­czy­znom, nawet zamknięty roz­dziel­nik, nawet talony od męża na wyso­kim sta­no­wi­sku. Nic nie pomoże. Klasa panu­jąca!

– Nie­go­towe.

Pró­bo­wał zamknąć drzwi. Lakie­ro­wany czu­bek na to nie pozwo­lił. O drzwi oparła się potężna ręka. „Budowa krzepka ze skłon­no­ścią do puch­nię­cia, gdzie­nie­gdzie opoje” – zauwa­żył naraz pro­fe­sjo­nal­nie i drwiąco. Takie kobyły się ubyt­ko­wało. A bab­sko skrze­czało:

– Powinny być na wczo­raj! Swo­łocz! Szkod­niku pie­kielny, przy mnie będziesz teraz robił! Z miej­sca się nie ruszysz, póki nie zro­bisz! Już ja ci pokażę! Choć­bym cię miała batem popę­dzać! Ty gadzie!

Prze­kleń­stwa wyle­wały się z uma­lo­wa­nych ust. Z czer­wo­nego „o”, tłu­stym dru­kiem.

Widział już takie jak ona miliony razy. Nie bał się ich. Ze spo­ko­jem obró­cił tabliczkę: „Zamknięte”. Zdjął far­tuch. Ode­pchnął bab­sko ramie­niem i wyszedł. Demon­stra­cyj­nie spoj­rzał na zega­rek. Na jej oczach zało­żył kłódkę. Zatrza­snął. I ruszył pro­spek­tem imie­nia tego czorta Woło­dar­skiego. Litiej­nym. Prze­kleń­stwa leciały w ślad za nim, ale nie mogły go dosię­gnąć. Jak dobrze jest być szew­cem i nikogo się nie bać. Praca zawsze się znaj­dzie. A upaść niżej nie można, bo nie ma już gdzie.

Klatka scho­dowa była pod­upa­dła jak cały Peters­burg za wła­dzy radziec­kiej. Ale nawet taka – pod­śmier­du­jąca, z farbą olejną, którą admi­ni­stra­cja oszpe­ciła ściany, i z uświ­nio­nymi scho­dami, dawno odar­tymi z dywanu – wciąż pozo­sta­wała peters­bur­ską klatką scho­dową. Zwol­nił kroku. Przy­mknął oczy. Pora­ża­jące.

Za każ­dym razem, kiedy wspi­nał się po tych scho­dach, czuł się nie tak, jakby wcho­dził na pierw­sze pię­tro, ale jakby wynu­rzał się z wody. A ona zmy­wała z niego wszystko: pro­spekt Woło­dar­skiego, budkę, nowe radziec­kie słówka, radziec­kie nawyki, gehennę, obłęd i tęsk­notę. Kiedy sta­wał w kory­ta­rzu na pierw­szym pię­trze, był znowu tym, kim był naprawdę: pod­sta­rza­łym, ale krzep­kim, żyla­stym porucz­ni­kiem pułku N, w sta­nie spo­czynku. Miło­śni­kiem kłu­sa­ków.

Wolał myśleć o sobie, że jest żyla­sty, a nie wychu­dzony.

Drzwi do miesz­ka­nia otwo­rzyły się wła­ści­wie natych­miast. Jakby Alek­sandr Afa­na­sje­wicz pod nimi cza­to­wał. Wymie­nili uśmie­chy. W mil­cze­niu prze­szli przez zawa­lony gra­tami, wali­zami i miskami kory­tarz. Mijali drzwi, za któ­rymi miesz­kali sąsie­dzi. Alek­sandr Afa­na­sje­wicz wpu­ścił go do swo­jego pokoju. Przez uła­mek sekundy kory­tarz wypeł­niły roz­gwar gło­sów i ta nie­okre­ślona mie­sza­nina śmie­chów, szczę­ków, stu­ków, brzę­ków i sze­le­stu, które zawsze towa­rzy­szą uro­czy­stym przy­ję­ciom. A potem drzwi znowu sta­nęły na straży tych wszyst­kich przy­jem­nych dźwię­ków. Miękko mla­snęła kau­czu­kowa taśma uszczel­nia­jąca przy­twier­dzona ze wszyst­kich czte­rech stron.

Przy­ję­cie zdą­żyło już się roz­krę­cić.

Wszy­scy się z nim witali. Przez stół wycią­gali ręce w jego stronę. Puł­kowi towa­rzy­sze. Tylko oni nie budzili w nim stra­chu i wstrętu, w prze­ci­wień­stwie do pozo­sta­łych po tej całej histo­rii. Ści­skał wycią­gnięte ku niemu dło­nie. Odpo­wia­dał z oży­wie­niem i uśmie­chem. Par­skały śmieszki. Dobie­gały go urywki roz­mów. Już odsu­wał krze­sło. Już mu nale­wali. Stu­kały kie­liszki. Za dłu­gim sto­łem zmie­ścił się ponad tuzin męż­czyzn. Hałas mie­szał się z sinym dymem z papie­ro­sów.

– Ach, mój drogi, powtórz, pro­szę, raz jesz­cze i gło­śniej.

– Panie rot­mi­strzu! Może jesz­cze nalewki?

Na taler­zach leżało coś sza­ra­wego. Posi­łek nędza­rzy. Każdy z nich był teraz nędza­rzem. Two­rzyli całą hała­strę bie­da­ków: war­tow­ni­ków, inka­sen­tów, stró­żów noc­nych. No bo gdzie indziej zechcie­liby „takie relikty”, byłych car­skich ofi­ce­rów? Za to tale­rze, kie­liszki, obrus, widelce i noże były z dobrego domu. A wspo­mnie­nia – praw­dziw­sze i żyw­sze niż codzien­ność. Sły­chać było tylko:

– A pamię­ta­cie?…

– Niech panu Bóg bło­go­sławi, Szuro, za to, że inte­re­so­wał się pan muzyką.

– Nie mnie! Nie mnie! – krzyk­nął szpa­ko­waty tłu­ścio­szek Alek­sandr Afa­na­sje­wicz, zwany Szurą, dawny książę Odo­jew­ski. Puł­kowy towa­rzysz. – Ale mojej świę­tej pamięci mał­żonce. Nie mogła ścier­pieć muzyki, bie­daczka. Nerwy! Trzeba było ścią­gać drzwi aż z Włoch. Razem ze skrzyp­cami – powie­dział, chi­cho­cząc.

Wszy­scy obecni znali ten sekret: pokój był daw­niej miej­scem muzycz­nych ćwi­czeń gospo­da­rza, Szury, księ­cia Odo­jew­skiego. Po rewo­lu­cji wci­śnięto tu i jego samego – do naj­skrom­niej­szego z pokoi. Pomiesz­cze­nia tak małego, że wła­ści­wie bied­nego. Pro­le­ta­riac­kim bał­wa­nom nie przy­szło nawet do głowy, że wypo­sa­że­nie tej mni­siej celi kosz­to­wało Odo­jew­skiego dro­żej niż cały buduar jego cier­pią­cej na nerwy mał­żonki razem ze wszyst­kimi jej bibe­lo­tami. Ściany, pod­łoga, sufit, fra­muga drzwi – wszystko było zręcz­nie odizo­lo­wane od reszty miesz­ka­nia. Pra­co­wał nad tym pewien wło­ski mistrz, spe­cjal­nie do tego zamó­wiony. To nie był pokój, ale muzyczna szka­tułka. Żaden dźwięk nie miał prawa prze­śli­znąć się na zewnątrz. Tam, do zete­se­re­rii.

– To może byśmy coś zaśpie­wali?

– „Boże, zacho­waj cara! W sile i potę­dze!”

Trą­cili go w bok, bary­ton się roz­kasz­lał. To wywo­łało kolejny wybuch rado­ści. Nie­wy­myślne kole­żeń­skie żarty.

– Zaprze­pa­ścił pan wielką ope­rową karierę!

– Co?

Nowo przy­by­łemu mimo wszystko zro­biło się tro­chę nie­swojo. Podob­nie czułby się czło­wiek idący po moście ze szkła: niby masz grunt pod nogami, ale…

– A czy to bez­pieczne? – Wska­zał wzro­kiem na ścianę, na sąsia­dów.

Szura zachi­cho­tał. I sam pod­chwy­cił gło­śno:

– „Panuj na naszą sławę! Panuj na wro­gów obawę!”

Dzwo­nie­nie kie­lisz­ków nie dało mu dokoń­czyć. Rado­sne głosy zde­rzały się ze sobą ponad sto­łem:

– Za cie­bie, kochany!… Pań­skie zdro­wie!… Niech będzie pochwa­lony ten dom!… Za muzykę! Za twoje skrzypce! Co my byśmy bez niego zro­bili!… Te nasze spo­tka­nia są dla mnie jak świeże powie­trze… Za wiele kolej­nych razów!…

Wszy­scy uno­sili kie­liszki. Wszy­scy się nimi trą­cali. On też uno­sił. On też się trą­cał. Ale nagle odsu­nął swój kie­li­szek. W odpo­wie­dzi natych­miast naprę­żyły się ramiona gru­ba­wego męż­czy­zny z okrą­głą siwą bródką. Jego ręka pozo­sta­wała wycią­gnięta, bły­snęły zawie­szone na sznurku bino­kle. Jego twarz pobla­dła z lekka, ale spra­wiał wra­że­nie, jakby nie został znie­wa­żony. Uniósł kie­li­szek jesz­cze wyżej w geście pozdro­wie­nia i powie­dział życz­li­wie:

– No co też pan, Juriju Gie­or­gi­je­wi­czu? Długo to się będzie cią­gnąć?

– Nie – wyce­dził chłodno. Jego głos brzmiał teraz ina­czej: praw­dzi­wie. To nie był ten głos, który każ­dego dnia przyj­mo­wał od radziec­kich oby­wa­teli szty­blety i odpo­wia­dał im: „Się zoba­czy”. To był jego wła­sny głos. Każdą sylabę wyma­wiał po peters­bur­sku, wyraź­nie:

– Z panem, panie Buto­wicz, nie mam ochoty się trą­cać.

Wśród szczęku, stuku i roz­mów nikt nie zauwa­żył tej odmowy. Ale gospo­darz, Szura Odo­jew­ski, wyła­pał usterkę w wesoło i ruty­nowo dzia­ła­ją­cym mecha­ni­zmie. Ruszył do obu męż­czyzn z butelką.

– Czy wszy­scy mają pełne puchary? Czy nikomu nic nie bra­kuje, pano­wie? – Z gościn­nym uśmie­chem spo­glą­dał to na jed­nego, to na dru­giego. Ale pod gościn­no­ścią ukry­wała się trwoga.

– Nie wie­dzia­łem, Szuro, że zapro­si­łeś tu dzi­siaj jed­nego z tych panów, co nie podają ręki. – Twarz Buto­wi­cza przy­brała kamienny wyraz.

– Dość, Juriju Gie­or­gi­je­wi­czu – powie­dział Szura do nowo przy­by­łego. – Teraz wszy­scy jeste­śmy jedno i to samo. Warto się tak czu­bić?

Jurij Gie­or­gi­je­wicz pode­rwał się tak gwał­tow­nie, że roz­mowy za sto­łem uci­chły. Zamarły noże i widelce, zasty­gły kie­liszki. Jedy­nie cie­niutka smużka dymu uno­siła się nad nie­ru­cho­mym papie­ro­sem w czy­ichś pal­cach.

– Ja i pan Buto­wicz to nie jedno i to samo. Ja nie służę bol­sze­wi­kom. Nie szla­jam się z komi­sa­rzami. W odróż­nie­niu od niego.

– Ja nie służę bol­sze­wi­kom! – wybuchł nagle Buto­wicz. – Ja służę koniom! Gdy­bym nie został wtedy w hodowli, to…

– We wła­snym majątku. W swo­jej hodowli koni – popra­wił go z drwiną Jurij Gie­or­gi­je­wicz.

– Ja nie wal­czę o swój mają­tek.

– Ale o swoją skórę – pośpie­szyła chłodna ripo­sta.

– O konie! Tak, wal­czę o nie! O kłu­saka orłow­skiego.

Buto­wicz powiódł wzro­kiem po sie­dzą­cych za sto­łem w poszu­ki­wa­niu wspar­cia.

– To… to nie­uczciwe. Innym wyba­cza­cie. Karierę w radach. A mnie nikt nie wyba­cza? Czy tu cho­dzi o co innego? Co? Cho­dzi o tę histo­rię? Naprawdę znowu ta histo­ria?!

Ale kiedy tylko spo­ty­kał czy­jeś spoj­rze­nie, ono lodo­wa­ciało. Począt­kowo pozo­stali sta­rali się spra­wiać wra­że­nie, że nie zauwa­żają sło­nia w salo­nie. W imię tych dro­go­cen­nych rzad­kich spo­tkań, w imię gościn­no­ści Szury, w imię prze­szło­ści. Ale teraz nie ukry­wali już swo­ich uczuć. Mieli dla niego tylko pogardę.

– Dobrze. Niech będzie. Przy­znaję. W tam­tej spra­wie tro­chę prze­szar­żo­wa­łem. No ale ile można o tym? Czy nie widzi­cie tego, co naj­waż­niej­sze? Ura­to­wa­łem je! Konie nie zgi­nęły! Wspa­niała rosyj­ska rasa nie zgi­nęła! Linia wspa­nia­łego Krie­py­sza nie zgi­nęła w Rosji! Bo ja się o to posta­ra­łem. Wal­czy­łem! A pan, Juriju Gie­or­gi­je­wi­czu, gdzie pan był przez cały ten czas? Wspo­mi­nał pan swoje nic nie­warte ame­ry­kań­skie metysy? Pił pan gorzką i opła­ki­wał dawną służbę?

Ale mil­cze­nie zdą­żyło już zmro­zić pokój. Nawet naj­bar­dziej dobro­duszny z ludzi Szura patrzył na Buto­wi­cza nie­ustę­pli­wie i osą­dzał, jed­no­cze­śnie jakby prze­pra­sza­jąc za swoją nie­na­wiść, tak jak wypada gospo­da­rzowi przed gościem.

Buto­wicz wstał, rzu­cił ser­wetką, zła­pał w dłoń wyśli­zgu­jące się szkiełka bino­kli. I wyszedł z pokoju, który dawno temu, w innym życiu, został obity przez wło­skiego rze­mieśl­nika dźwię­kosz­czel­nym mate­ria­łem.

Wyszedł do Lenin­gradu roku 1931.

Roz­dział 1

Olga Dmi­tri­jewna po raz kolejny prze­ło­żyła wielką wacianą ręka­wicę. Tym razem z pra­wego krańca stołu na lewy.

– …a naj­bar­dziej obu­rza­jące jest to, że ci tak zwani spe­cja­li­ści nie rozu­mieją zupeł­nie ni-cze-go. Gdy­by­ście widzieli, co oni mi za mate­riał przy­wieźli! To prze­cho­dzi ludz­kie poję­cie! I to jesz­cze za walutę!

Z jej słów Zaj­cew już sam się domy­ślił, że w tym przy­padku pań­stwo radziec­kie walutę prze­pu­ściło. Ręka­wica przy­po­mi­nała kuchenną, była jedy­nie więk­sza, grub­sza i dłuż­sza. Trudno było sobie wyobra­zić, że Olga Dmi­tri­jewna zakłada ją na chudą rękę i idzie się szar­pać z kolej­nym psem, który zaci­śnie na ręka­wicy szczęki.

A ponadto Olga Dmi­tri­jewna miała na nazwi­sko Kot­kina.

– Skąd oni wzięli te par­szywe kun­dle! – obu­rzała się. – Ofermy! Rwą się do rzą­dze­nia, a nie mają żad­nej wie­dzy ani doświad­cze­nia.

– Naj­wi­docz­niej nie­mieccy towa­rzy­sze to nie­zbyt dobre towa­rzy­stwo – ode­zwał się pojed­naw­czo Zaj­cew. – Skoro pod­su­nęli wam kun­dle.

Chciał jak naj­szyb­ciej sobie stąd pójść. Dowie­dział się już od Olgi Dmi­tri­jewny wszyst­kiego, czego potrze­bo­wał. Lista człon­ków i instruk­to­rów Klubu Hodowli Psów Służ­bo­wych przy Towa­rzy­stwie Współ­dzia­ła­nia na rzecz Obrony i Budow­nic­twa Lot­ni­czo-Che­micz­nego Oso­awia­chim leżała pod jego dło­nią na stole. Paliła go w tę dłoń.

Ktoś z tej listy był zna­jo­mym Alek­sieja Alek­san­dro­wi­cza, obłą­ka­nego miło­śnika sztuki, który obrazy kochał bar­dziej niż ludzi. Obrazy, które Ermi­taż sprze­da­wał za tę samą prze­klętą walutę. W imię tych płó­cien Alek­siej Alek­san­dro­wicz mor­do­wał ludzi. Z ich ciał ukła­dał sceny przed­sta­wione na muze­al­nych arcy­dzie­łach. I gdyby nie tra­fił ze swoją sztuką na wyspę Jeła­gina, gdzie towa­rzysz Kirow posta­no­wił zbu­do­wać sobie park kul­tury i wypo­czynku, w Lenin­gra­dzie wciąż zni­ka­liby ludzie nikomu nie­po­trzebni, a ich dzi­waczne zabój­stwa w końcu lądo­wa­łyby w archi­wum umo­rzo­nych spraw.

Zresztą skąd tutaj to „-by”, skąd ten czas prze­szły! Cho­dzi o czas cał­ko­wi­cie teraź­niej­szy: Alek­siej Alek­san­dro­wicz nie został zła­pany, roz­pły­nął się w prze­strzeni Kraju Rad. Nawet trupy psów, któ­rymi poszczuł Zaj­cewa i Nie­fie­dowa, znik­nęły, spły­wa­jąc Newą do Zalewu Fiń­skiego.

Zabójca, któ­rego zna­lazł, ale któ­rego nie zła­pał.

Zabójca, któ­rego zła­pie.

Został mu jeden ślad: psy. Dosko­nale wyćwi­czone psy służ­bowe. Nie ma ich w Lenin­gra­dzie zbyt wiele. Od psa można popro­wa­dzić smycz aż do czło­wieka.

Takich ludzi, spe­cja­li­stów od psów, jest jesz­cze mniej. To ktoś z tej listy. Ktoś, kto tre­no­wał czwo­ro­nogi obłą­ka­nego mor­dercy z Ermi­tażu. Albo prze­ka­zał mu wytre­so­wane zwie­rzęta. Albo je z nim oswoił. Albo nauczył go, jak z nimi postę­po­wać. Albo po pro­stu go znał: jak znają się wiel­bi­ciele znacz­ków pocz­to­wych, rzad­kich kak­tu­sów i gołębi. Lub raso­wych psów.

Moż­liwe, że Alek­siej Alek­san­dro­wicz był już nie­groźny. Pra­co­wał jako księ­gowy w, dajmy na to, Rybiń­sku. Park na wyspie Jeła­gina został szczę­śli­wie otwarty i odwie­dzają go ludzie pracy, cie­szą się tam kul­turą i wypo­czyn­kiem. Za prze­stęp­stwo Alek­sieja Alek­san­dro­wicza wymie­rzono już karę. Innym, nie­win­nym.

To wystar­cza takiemu, na przy­kład, naczel­ni­kowi Lenin­gradz­kiego Wydziału Śled­czego Mili­cji Kop­tiel­ce­wowi, daw­nemu gepe­usz­ni­kowi. Ale Zaj­cew nie przyj­mo­wał zapłaty w fał­szy­wych bank­no­tach. Nie zamie­rzał porzu­cać śledz­twa.

Bez spe­cjal­nego skrę­po­wa­nia spoj­rzał na zegar nad głową Olgi Dmi­tri­jewny. Wyobra­ził sobie długą, ciemną, męczącą drogę powrotną. Przez błoto aż na peron, potem kolejką ze sta­cji Far­fo­row­ska. Dobrze byłoby zdą­żyć na pociąg, zanim z por­tierni fabryki por­ce­lany wysy­pie się kolejna zmiana. Skrzyp­nął krze­słem. Olga Dmi­tri­jewna wyglą­dała na inte­li­gentną, ale nie zro­zu­miała alu­zji. Jej miłość do owczar­ków nie­miec­kich była ponad wszel­kie kon­we­nanse. Zapa­liła się:

– atu­ral­nie! Ale od czego ma się oczy? Jasne, że jak się nie ma wie­dzy ani doświad­cze­nia, to o czym tu gadać. Ich jedyna zaleta to pro­le­ta­riac­kie pocho­dze­nie! – wypa­liła. I zre­flek­to­wała się. Ręka, drobna i biała, zasty­gła na powierzchni gru­bej, sza­rej ręka­wicy.

Zaj­cew pośpie­szył jej z pomocą: udał, że niczego nie usły­szał. Zmie­nił temat. Pod­su­nął jej listę.

– Olgo Dmi­tri­jewno, a czy ci towa­rzy­sze od dawna u was pra­cują?

Ta nieco zbyt szybko schwy­ciła kartki wypeł­nione nie­bie­skimi grząd­kami liter. Z prze­sad­nym sku­pie­niem wzięła się do czy­ta­nia. Opu­ściła oczy. Tylko zaczer­wie­nione ucho ją zdra­dzało. I jesz­cze ręka­wica. Znowu poje­chała na drugi koniec stołu.

– Gra­czew, pra­cuje u nas… Popowa przy­szła póź­niej… Koro­bow zaczy­nał, kiedy… Szti­glic – mam­ro­tała – daj mi, Boże, pamięć…

Zaj­cew już pogo­dził się z tym, że będzie musiał cisnąć się razem z wra­ca­ją­cymi do mia­sta robot­ni­kami. Imiona szu­miały i ula­ty­wały. Usy­piały niczym kapa­nie desz­czu. Nie­mniej jedno z nich zadud­niło nad­zwy­czaj potęż­nie. Zaj­cew prze­bu­dził się; począt­kowo myślał, że się prze­sły­szał.

– Edgar von Dürenburg? – powtó­rzył.

Kot­kina z nie­do­wie­rza­niem unio­sła twarz: a co? Zaj­cew pomy­ślał ze zdzi­wie­niem, że w czter­na­stym roku po rewo­lu­cji, już po czer­wo­nym ter­ro­rze, po czyst­kach i zsył­kach, w radziec­kiej insty­tu­cji, jaką nie­wąt­pli­wie był Klub Hodowli Psów Służ­bo­wych przy Towa­rzy­stwie Oso­awia­chim, ktoś pomi­nął taki odprysk prze­szło­ści, kogoś o tak rzu­ca­ją­cym się w oczy nazwi­sku.

– To jej dog. Wołają na niego von Dürenburg – wyja­śniła cier­pli­wie, lecz wynio­śle. – Pierw­sza nagroda na wysta­wie w 1914 roku. A jego opie­kunka to Pali­cyna. Natalja Dmi­tri­jewna Pali­cyna. Nasza instruk­torka.

Po peł­nym sza­cunku gło­sie Zaj­cew poznał, że Pali­cyna mogła pochwa­lić się wie­dzą i doświad­cze­niem. Ale czy też pro­le­ta­riac­kim pocho­dze­niem? Z pew­no­ścią nie. Zaj­cew uśmiech­nął się w myślach. Nie daro­wał sobie:

– Pro­szę wyba­czyć, a Szti­glic to też dog?

Kot­kina posłała mu mor­der­cze spoj­rze­nie.

– To nasz instruk­tor. Towa­rzysz Szti­glic. Entu­zja­sta, oddany spra­wie – powie­działa to wyraź­nie gło­sem, na któ­rego dźwięk kła­dły się na brzu­chach zarówno owczarki nie­miec­kie, jak i roz­sz­cze­kane mie­szańce, przez głu­potę kupione za pań­stwową walutę.

Zaj­cew posta­no­wił nie doci­skać jej pyta­niami o to, czy to krewny tych Szti­gli­ców, Szti­gli­ców milio­ne­rów i baro­nów. A raczej daw­nych milio­ne­rów i baro­nów, daw­nych wła­ści­cieli daw­nego pałacu w zaułku Sola­nym, obec­nie sie­dziby uczelni arty­stycz­nej.

Towa­rzyszka Kot­kina zamknęła usta na kłódkę. Wszystko jasne: wła­śnie tych.

Zaj­cew się­gnął po leżącą przed nią listę. Scho­wał za pazu­chę mary­narki. Czuł się jak w dzie­cię­cej zaba­wie w cie­pło, zimno: cie­pło, cie­pło. Koniu­szek smy­czy pro­wa­dzą­cej do Alek­sieja Alek­san­dro­wi­cza ster­czał gdzieś w pobliżu. Jedno z tych nie­bie­skich nazwisk. Cóż, znaj­dzie ten koniu­szek i pocią­gnie.

Podzię­ko­wał towa­rzyszce Kot­ki­nie z naj­więk­szą moż­liwą ser­decz­no­ścią.

Bro­dził w bło­cie, czu­jąc jak słońce pie­cze go w plecy.

– Wr-r-r-chaps! Chaps!

O mało nie pod­sko­czył. Kudłaty pie­sek szcze­rzył zęby i szar­pał się, pró­bu­jąc ugryźć go w łydkę. Ale nic nie mógł zro­bić. Łań­cuch.

– Wr-r-r-chaps! Chaps!

Zaj­cew uśmiech­nął się pod nosem. Niby tre­nują tu wil­czury, a na łań­cu­chu czort wie co, pod­nó­żek fotela. Po chwili zdał sobie sprawę, że jed­nak najadł się stra­chu, kiedy kun­de­lek zaczął szcze­kać. Strach minął, ale obrzy­dze­nie pozo­stało.

Nie zdą­żył tego prze­ana­li­zo­wać, bo za jego ple­cami stuk­nęła okienna fra­muga i Kot­kina zawo­łała go potęż­nym gło­sem:

– Towa­rzy­szu Zaj­cew!

Wr-r-r! – War­cze­nie gdzieś na wyso­ko­ści nóg nie usta­wało. Podzwa­niał łań­cuch.

Zaj­cew się odwró­cił.

– Pro­szą was do tele­fonu – oznaj­miła nie­na­tu­ral­nie piskli­wym tonem Kot­kina.

A to co znowu? Czyżby coś sobie przy­po­mniała, roz­wa­żyła i zde­cy­do­wała się jesz­cze z nim poroz­ma­wiać w cztery oczy? O czym?

Zawró­cił i czła­pał przez błoto. Pan­to­fle zro­biły się już cięż­kie od gliny.

Ku jego zasko­cze­niu czarna słu­chawka fak­tycz­nie cze­kała na biurku. Kot­kina wska­zała w jej stronę brwiami. Odsu­nęła się demon­stra­cyj­nie, dając znak, że nie pod­słu­chuje. Zdjęła z wie­szaka grubą wacianą kurtkę i zaczęła ją zakła­dać. Była w kilku miej­scach przedarta, ster­czała z nich brud­nawa wato­lina. Nie chciał sobie wyobra­żać zębów, które tego doko­nały. Zamarł ze słu­chawką w dłoni. Przy­po­mniał sobie gło­śne odde­chy zwie­rząt, ich zwinny bieg w kie­runku rzeki – pościg za nim. Uczu­cie, kiedy zwie­rzę sza­mo­cze ci się w rękach. Lodowe obję­cia rzeki, z któ­rej jesz­cze nie spły­nął lód. Sre­brzy­ste bąbelki z pyska.

Na jego nazbyt dłu­gie spoj­rze­nie Kot­kina odpo­wie­działa pyta­ją­cym wzro­kiem.

Zaj­cew obró­cił się i pod­niósł słu­chawkę do ucha.

– Zaj­cew. Słu­cham.

Zro­zu­miał nagle, że cze­kał na głos Alek­sieja Alek­san­dro­wi­cza.

W uchu zagrze­cho­tał mu teno­rek Kracz­kina.

– Wasiu? Dobrze, że cię zła­pa­li­śmy.

– Już jadę.

– Pier­ni­czek miał wypa­dek – powie­dział Kracz­kin gro­bo­wym tonem. I umilkł.

– Jaki Pier­ni­czek? – Mil­cze­nie. – Jesteś pijany czy co? – Zaj­cew spró­bo­wał zażar­to­wać. Ale mil­cze­nie w słu­chawce było zupeł­nie poważne.

– Jedź pro­sto na Hipo­drom Sie­mio­now­ski – rzu­cił pośpiesz­nie Kracz­kin.

Roz­łą­czył się.

– Wszystko w porządku? – spy­tała tro­skli­wie towa­rzyszka Kot­kina, zapi­na­jąc guziki dzi­wacz­nej kurtki.

* * *

Kracz­kin był nie tylko zupeł­nie trzeźwy, ale też cał­ko­wi­cie poważny. Twarz i całą syl­wetkę miał jakby zwi­nięte i skur­czone. Czuł się nie­swojo. Zaj­cew dostrzegł to z daleka. Wysko­czył z tram­waju na daw­nym placu Sie­mio­now­skim.

Jesz­cze przed rewo­lu­cją urzą­dzono tu hipo­drom: zbu­do­wano pawi­lon, zbito try­buny, usy­pano tory wyści­gowe.

A jesz­cze wcze­śniej – wie­szano tu ludzi. Prze­stęp­ców poli­tycz­nych.

Kracz­kin cze­kał przed wej­ściem. Mach­nął ręką. Zaj­cew pod­szedł. W kilka chwil prze­szu­kał swoją pamięć, tak jak jed­nym ruchem prze­kart­ko­wuje się książkę: fr-r-r-r. Ale nie przy­po­mniał sobie nikogo o ksywce Pier­ni­czek. Ani zło­dzieja, ani meli­nia­rza, ani ban­dyty, ani mło­do­cia­nego, ani mor­fi­ni­sty, ani pasera, ani drob­nego żulika. Ani nawet sza­chraja buk­ma­chera. Na hipo­dro­mie się grało – i o duże stawki, i o małe, a nawet o mikro­sko­pijne, gdy dwóch dzie­liło mię­dzy sie­bie jed­no­ru­blowy zakład. Obsta­wiano ofi­cjal­nie – w kasach. I nieofi­cjal­nie – u krę­cą­cych się wokoło sza­chra­jów. Tej ferajny Zaj­cew nie znał. Ow­szem, kan­to­wało się tutaj, ale nikt nie mor­do­wał i dla­tego druga bry­gada nie miała do czy­nie­nia z tutej­szą publicz­no­ścią.

– A nas po co wezwali?

– Cho­ciaż „dzień dobry” byś powie­dział.

– Dzień dobry, Kracz­kin.

– Domyśl się – wymam­ro­tał Kracz­kin, pusz­cza­jąc go przo­dem. I z gory­czą pokrę­cił głową.

Wśród pustych try­bun wiatr roz­pę­tał papie­rową zamieć. Zmięte, porwane pokwi­to­wa­nia zakła­dów walały się dookoła. Zaj­cew trą­cił nogą papie­rowy szron.

– Grają – stwier­dził Kracz­kin.

Miej­skie kasyna zamknięto cał­kiem nie­dawno, razem z restau­ra­cjami nale­żą­cymi do nep­ma­nów i wszyst­kimi intrat­nymi pry­wat­nymi przed­się­wzię­ciami. Ale nie da się po kilku latach ot tak wyko­rze­nić hazardu z oby­wa­teli. Hipo­drom, a raczej jego tota­li­za­tor, stał się ostat­nim miej­scem w Lenin­gra­dzie, gdzie każdy mógł się prze­ko­nać, że – tak jak śpiewa w Damie piko­wej Ger­man – „nasze życie to jest gra, dzi­siaj ty, jutro ja”.

W oddali maja­czyła postać stój­ko­wego w mun­du­rze, posta­wio­nego tu na wszelki wypa­dek.

Zaj­cew już dostrzegł obró­cony szkie­let powozu. Dwa uszko­dzone koła ster­czały bez­rad­nie. Woź­nica w pasia­stej kurtce leżał twa­rzą do ziemi.

Można go było wziąć za zrzu­cony z dużej wyso­ko­ści mane­kin. Ręce roz­po­starte, stopy zwró­cone ku górze. Twarz uma­zana była kurzem, który natych­miast wymie­szał się z krwią. Buch­nęła magne­zowa lampa bły­skowa, zare­je­stro­wano uło­że­nie ciała. Ale Zaj­cew sam już utrwa­lił sobie wszyst­kie szcze­góły. Zwol­nił kroku. Chciał przy­kuc­nąć przy ciele. Ale Kracz­kin nagle go pocią­gnął, dając znak: idziemy dalej, prze­cho­dzimy. Wszy­scy już tam byli. Zdzi­wiony Zaj­cew pod­po­rząd­ko­wał się ogól­nej suge­stii. Pod­szedł.

Zgro­ma­dzeni roz­stą­pili się i prze­pu­ścili go bli­żej. Kracz­kin przy­kuc­nął przy pła­sko­wyżu nakry­tym prze­ście­ra­dłem. Ostroż­nie i ze smut­kiem odsu­nął skraj mate­riału.

– Co za strata – powie­dział, kiwa­jąc głową. – Jaki to był nie­zwy­kły koń.

Zaj­cew zoba­czył spi­cza­ste uszy, potar­ganą i zle­pioną zaschłym potem grzywę na moc­nej szyi, ogromne noz­drza na mode­lo­wej gło­wie. Mie­dzia­no­brą­zowy pobłysk sier­ści wydo­był wresz­cie z jego pamięci bra­ku­jącą infor­ma­cję. Leżał przed nim legen­darny kłu­sak o imie­niu Pier­ni­czek, nada­nym mu, jak można się domy­ślić, z powodu umasz­cze­nia.

Ostry kąt, pod któ­rym uło­żony był łeb zwie­rzę­cia, wska­zy­wał, że koń ma zła­many kark.

Zaj­cew się zasę­pił.

– Co za strata – powtó­rzył Kracz­kin.

Zaj­cew zosta­wił krę­cą­cego głową Kracz­kina i pozo­sta­łych, któ­rzy po raz ostatni spo­glą­dali na wspa­nia­łego ogiera rekor­dzi­stę. Wró­cił do ciała woź­nicy. Mili­cjant, posta­wiony tu do odpę­dza­nia gapiów, prze­je­chał pię­ścią po pło­cie. Pomo­gło tylko na kilka sekund i do szpar znowu poprzy­le­piały się oczy. Nie­szczę­ście zawsze przy­ciąga tłumy.

Brama hipo­dromu prze­pu­ściła karetkę, ta zakre­śliła łuk na pustym torze wyści­go­wym. Sani­ta­riu­sze wypa­ko­wali nosze. Cier­pli­wie cze­kali, aż pozwolą im zabrać ciało do kost­nicy.

Samoj­łow spoj­rzał na Zaj­cewa nie­przy­jaź­nie i wró­cił do stu­dio­wa­nia poła­ma­nej kukły w pasia­stej kurtce. Wska­zał pal­cem na wygięte w ósemki koła w oddali.

– Wypadł z powozu. Ude­rzył o burtę. Trza­snął i do widze­nia.

– Nie­szczę­śliwy wypa­dek na zakła­dzie? – wymam­ro­tał Zaj­cew.

– Dla niego tak. Koń albo się potknął, albo powi­nęła mu się noga. Krótko mówiąc, pole­ciał na łeb w peł­nym roz­pę­dzie. Powo­zem zakrę­ciło. A on z niego wypadł. Nie miał czło­wiek szczę­ścia.

– Świad­ko­wie?

– Cały hipo­drom.

– No tak. Bie­dak.

– Konia szkoda.

Zaj­cew się roz­zło­ścił: co oni wszy­scy z tym koniem?

– Samoj­łow, koń to jest zwie­rzę. Ow­szem, sym­pa­tyczne. Cztery nogi, ogon piąty. Tylko po jakiego dia­bła nas tu ścią­gać?

Nie­szczę­śliwy wypa­dek. I jak zawsze w panice od razu dzwo­nią do wydziału śled­czego. A wystar­czy­łoby na pogo­to­wie.

– On nie mógł się potknąć! Po pro­stu nie mógł!

Zaj­cew i Samoj­łow obró­cili się jed­no­cze­śnie.

W ich stronę szedł szybko gru­bawy, niski star­szy czło­wiek z okrą­głą siwą bródką. Przez pośpiech z kie­szeni wypa­dły mu bino­kle i bujały się na sznurku, ude­rza­jąc o szarą, źle skro­joną mary­na­reczkę. Naj­wi­docz­niej pra­cow­nik hipo­dromu.

– Pier­ni­czek nie mógł się potknąć – wstrze­lił się gru­ba­sek, dysząc ciężko. – To nie był taki koń!

– Mógł czy nie mógł, ale się potknął – burk­nął Samoj­łow. – A wy, towa­rzy­szu, to kto?

– Jeste­ście z wydziału śled­czego, prawda? Prawda, że prawda? Bo to ja was wezwa­łem!

Samoj­łow się roz­zło­ścił.

– I nie­po­trzeb­nie, oby­wa­telu. Za bez­pod­stawne wezwa­nie możemy wam, tak przy oka­zji, posta­wić zarzuty. Mamy tu nie­szczę­śliwy wypa­dek, a wy nas odry­wa­cie od innych spraw.

– Jakie bez­pod­stawne! Jaki nie­szczę­śliwy! On się nie potknął. Przy takim dłu­gim pra­wi­dło­wym biegu jak u Pier­niczka to jest zupeł­nie wyklu­czone.

– Każ­demu się mogło zda­rzyć – burk­nął Samoj­łow.

– To zabój­stwo! W biały dzień zabój­stwo!

– Spo­koj­nie. Kim jeste­ście, towa­rzy­szu? – prze­rwał mu Zaj­cew.

– Moje nazwi­sko Buto­wicz.

Mówił to z taką miną, jakby wszy­scy powinni go znać.

– Bar­dzo dobrze. – Samoj­łow dał znak mili­cjan­towi odpę­dza­ją­cemu gapiów. Jakby chciał powie­dzieć: raz-dwa tutaj, to twoja robota.

– Czy macie imię i otcze­stwo, towa­rzy­szu Buto­wicz?

– Buto­wicz. Jakow Iwa­no­wicz.

– Towa­rzy­szu, zapi­szemy sobie wasze imię i nazwi­sko – powie­dział Zaj­cew pojed­naw­czo. I nawet poka­zał notes.

– Oby­wa­telu, pro­szę za mną. – Mili­cjant zła­pał Buto­wi­cza za łokieć.

– Musi­cie mnie wysłu­chać! – Oby­wa­tel Buto­wicz naj­wy­raź­niej poczuł, że ma w Zaj­ce­wie wspar­cie, i nie spusz­czał już z niego czar­nych, pło­ną­cych oczu. – Ciało Pier­niczka powi­nien nie­zwłocz­nie obej­rzeć wete­ry­narz! Eks­pert sądowy! Zapew­niam panów! Trzeba zro­bić ana­lizy! Pomie­rzyć! Trzeba go sfo­to­gra­fo­wać, dopóki nie jest za późno!

– Po co? – Zaj­cew szcze­rze się zdzi­wił.

– Jak to? – Buto­wicz uniósł brwi. – To prze­cież skarb!

Samoj­ło­wowi skoń­czyła się cier­pli­wość.

– Jeste­ście dozorcą? Tech­ni­kiem? Kasje­rem? Pra­cow­ni­kiem hipo­dromu? Nie? To pro­szę wypro­wa­dzić oby­wa­tela poza teren. Zezna­nia świad­ków zbie­rzemy, jak przyj­dzie pora. Jeśli będzie taka potrzeba.

Ostat­nie zda­nie jasno wska­zy­wało, że zezna­nia Jakowa Iwa­no­wi­cza Buto­wi­cza naj­pew­niej ni­gdy nie zain­te­re­sują wydziału śled­czego.

Nie zwa­ża­jąc na pro­te­sty, mili­cjant pocią­gnął za sobą tłu­ścioszka. Dobie­gało ich: „On jest nie­po­wta­rzalny! Jego szkie­let trzeba sta­ran­nie wymie­rzyć i zabez­pie­czyć na potrzeby dal­szej selek­cji!…”.

Samoj­łow prych­nął:

– Szkie­let, aha. Już bie­gnę. Zamę­czą nas ci miej­scy wariaci. I każdy oczy­wi­ście ma swój…

– Czy wia­domo już, kto to? – prze­rwał mu Zaj­cew. Wska­zał pod­bród­kiem ciało.

– No a kto – zdzi­wił się Samoj­łow. – Leonid Per­łowy.

Zaj­cew par­sk­nął.

– Naprawdę Per­łowy? Prze­stań! To brzmi jak nazwi­sko gwiazdy miej­skich kaba­re­tów. A przed osiem­na­stym rokiem to pew­nie był jakiś Dup­kin. Albo Kozu­chow.

– Wie­śniak z cie­bie, Wasiu. Per­łowy był gwiazdą, kiedy ty jesz­cze bie­ga­łeś po domu w pie­lu­chach. To jeź­dziec naj­wyż­szej klasy. Tre­ner, instruk­tor woj­sko­wych Wyż­szych Kur­sów Kawa­le­ryj­skich, mię­dzy innymi. A nie jakiś byle kto.

– Tylko że z tego, co widzę, śmierć konia smuci wszyst­kich dużo bar­dziej. – Zaj­cew wska­zał w kie­runku tłumu, który wciąż jesz­cze ota­czał mar­twego kłu­saka.

– No wie­śniak z cie­bie, Wasiu. Mówię, że wie­śniak. Nie masz w sobie pasji. Takie cie­płe klu­chy. Ani z cie­bie gracz, ani roman­tyk – traj­ko­tał Samoj­łow zgod­nie ze swoim zwy­cza­jem. Ale Zaj­cew poczuł róż­nicę. Od pew­nego czasu towa­rzysz żar­to­wał z nim tak, jakby tylko odgry­wał Samoj­łowa, który traj­ko­cze. Szklana ściana mię­dzy nimi nie miała ani jed­nego pęk­nię­cia. I nagle dziś prze­mó­wił w cie­plej­szym tonie. Stał się natu­ralny, ściana znik­nęła. Utkwił marzy­ciel­skie spoj­rze­nie w jed­nym punk­cie.

– Pier­ni­czek – kon­ty­nu­ował. – Kto go raz zoba­czył, nie mógł zapo­mnieć. Jak on pędził. Jak wzla­ty­wał. Napięty jak struna. Kopyta cięły powie­trze jak nożyce. Wyprze­dzał o głowę, potem o pół dłu­go­ści, potem o całą. I głowę tylko pochy­lał tak, że…

– Zobacz­cie go, jaki poeta. Denis Dawy­dow, piewca husa­rii.

– Co?

– Śmo.

Samoj­łow się nadą­sał. Spoj­rzał na ciało.

– A ten tutaj? W jego przy­padku wszystko wia­domo. Kiedy Pier­ni­czek fik­nął, ten siup i wypadł z powozu. Ude­rzył o burtę. Chrup i po towa­rzy­szu Per­ło­wym. I tyle. Czemu znowu patrzysz tymi rybimi oczkami? Bie­gły mówi, że zła­ma­nie u pod­stawy czaszki, uraz głowy, liczne uszko­dze­nia… Można zabie­rać?

Zaj­cew przy­kuc­nął przy ciele woź­nicy.

– Sprawa jest jasna – dodał nie­cier­pli­wie Samoj­łow. – O prze­stęp­stwie nie ma tu mowy. Nie­szczę­śliwy wypa­dek. Śmierć przy pracy.

Woź­nica zda­wał się sły­szeć, ucho miał przy­ło­żone do ziemi, nasłu­chi­wał swo­jego konia. Jedno oko miał zamknięte, dru­gie na wpół otwarte. Krew pokryła się już kurzem. Dło­nie leżały bez­rad­nie zwró­cone ku górze. Od ciała biła samot­ność – głęb­sza nawet niż samot­ność śmierci. Zaj­ce­wowi zro­biło się go żal. Wszy­scy tło­czą się przy koniu. Niech­by i po trzy­kroć piękny, lotny i wyjąt­kowy, ale to tylko koń. A tu leży czło­wiek. Wypro­sto­wał się, postał chwilę, jakby odda­wał zmar­łemu ostatni hołd. I ski­nął na sani­ta­riu­szy.

– Można zabie­rać.

* * *

Słońce wpa­dało przez okno, obie­cu­jąc łatwą let­nią pobudkę. W powie­trzu zawisł sko­śny słup kurzu, a na par­kie­cie roz­po­ście­rał się nagrzany pro­sto­kąt. Zaj­cew postał przez kilka chwil w świe­tle słońca. Czuł pod sto­pami cie­pło drewna i wpa­try­wał się w złote i czarne kule, pły­nące pod zamknię­tymi powie­kami. Dziwne uczu­cie go nie opusz­czało. Wczo­raj coś było nie tak. W klu­bie hodowli psów? Czy zoba­czył coś, co nie prze­biło się do jego świa­do­mo­ści? Co? A może ten mętny osad to pozo­sta­łość po śnie, któ­rego nie zapa­mię­tał?

Ten głupi kudłaty pie­se­czek?

Wczo­raj zda­rzyło się coś dziw­nego, coś było nie tak. Ale nie to. Zaj­cew się schy­lił, wycią­gnął z kąta za ucho żeliwny cię­ża­rek. Radio wytrzesz­czało czarne mil­czące oko. „Czy pamię­tasz, jak…?” – dopy­ty­wał czule tenor, zwra­ca­jąc się do całego miesz­ka­nia. Grało u sąsia­dów. Tro­chę nie­mrawo, ale ujdzie. Cię­ża­rek pod­ry­wał się, odmie­rza­jąc takty.

Cisnął sprzęt z powro­tem w kąt, zawie­sił ręcz­nik na szyi. Wygrze­bał chleb i her­batę z komody.

W drzwiach o mało nie wpadł na dozor­czy­nię Paszę. Stała z unie­sioną pię­ścią.

– Wła­śnie mia­łam pukać.

Za jej sze­ro­kimi ple­cami maja­czyła kobieca postać. Pasza odsu­nęła się nieco i zwró­ciła się w jej kie­runku:

– Co tak sto­isz jak słup? No co? Bierz! Prze­cież stoi z peł­nymi rękami.

Kobieta, nie pod­no­sząc wzroku na Zaj­cewa, wzięła od niego zawi­niątka. Coś tam wyszep­tała. I od razu ruszyła do kuchni. Zaj­cew zdą­żył dostrzec kre­to­nowy mate­riał na ple­cach, węzeł na karku.

– Kucharkę ci naję­łam – burk­nęła cicho Pasza.

– Że co?

Zaj­cew prak­tycz­nie nie goto­wał w domu. I tak nie miał czasu, żeby bie­gać po skle­pach i wysta­wać w kolej­kach. Już dawno doga­dał się z Paszą, że daje jej pie­nią­dze i kartki. To ona zdo­by­wała dla niego w skle­pach te codzienne głu­poty – chleb, her­batę i co się uda: cukier, masło, szproty, mar­mo­ladę, cza­sem ziem­niaki. Zaj­cew ni­gdy nie pytał o resztę. Obiady zaś jadał w sto­łówce wydziału śled­czego.

– Po dia­bła mi kucharka? Do kro­je­nia chleba?

– Nic się nie bój. Spać będzie u mnie. W kącie, za zasłonką.

– Paszo, czyś ty zwa­rio­wała? – rzu­cił już tylko w ślad za nią.

Powia­do­miw­szy go o ostat­nich zmia­nach w gospo­dar­stwie, Pasza ruszyła zde­cy­do­wa­nie przez długi kory­tarz niczym rzeczna barka, mija­jąc kolejne drzwi sąsia­dów z komu­nałki.

Kobieta wró­ciła po chwili z gorącą her­batą. Na pierw­szy rzut oka: pocho­dze­nie wiej­skie. Twarz chuda, sma­gła, poorana głę­bo­kimi zmarszcz­kami. W Lenin­gra­dzie nie zaznasz tyle słońca przez całe życie. Ręka trzy­ma­jąca talerz była solidna, szorstka. Leżały na nim kromki chleba. Zaj­cew zdą­żył się do końca ubrać. Wło­żył nawet mary­narkę. Kobieta w mil­cze­niu posta­wiła wszystko na stole. Spe­cjal­nie sta­rała się nie patrzeć na chleb i her­batę.

– Nie jedli­ście śnia­da­nia? – domy­ślił się Zaj­cew.

Kobieta wciąż ucie­kała spoj­rze­niem. Wymam­ro­tała: „Nie jeste­śmy głodni”. I się wymknęła.

– Jak się nazy­wa­cie? – zapy­tał jesz­cze Zaj­cew. Ale słowa odbiły się od zamknię­tych w pośpie­chu drzwi.

Odsu­nął krze­sło. Mary­narka go cisnęła. Chyba na razie koniec z nie­śpiesz­nymi samot­nymi śnia­da­niami w majt­kach i koszulce.

Odło­żył na bok kilka kro­mek chleba. To oczy­wi­ste, że wiej­ska kobieta była głodna, i rów­nie oczy­wi­ste, że się wsty­dziła. Niech sobie poje, tak żeby nikt o tym nie wie­dział.

– Co to za wariac­two? – zapy­tał w prze­strzeń.

Z pew­nym roz­draż­nie­niem zamie­szał łyżeczką w fili­żance. Raczej z przy­zwy­cza­je­nia: cukru dziś nie było. Ale posta­no­wił nie zaprzą­tać sobie głowy tą histo­rią – przy­naj­mniej do wie­czora, kiedy wyja­śni wszystko z Paszą na osob­no­ści, z dala od sąsiedz­kich i jakich­kol­wiek innych uszu.

Skąd nagle kucharka?

* * *

Każdy może być prze­stępcą – Zaj­cew nie miał uprze­dzeń kla­so­wych. Ani wła­ści­wie żad­nych innych. Widział już wszystko: dzie­wię­cio­let­nich mor­der­ców, pro­fe­so­rów zło­dziei, kobiety wła­my­waczki i rabu­siów aman­tów, któ­rzy dosy­py­wali kobie­tom na spo­tka­niach środki nasenne lub nar­ko­tyki, a potem okra­dali ofiary. Jak uczyła prak­tyka, moż­li­wo­ści czy­nie­nia zła były nie­ogra­ni­czone.

Z tego powodu uważ­nie prze­stu­dio­wał listę zdo­bytą w klu­bie hodowli psów. Nikogo z góry nie wyklu­czał. Od początku do końca spisu. Nie dało się pomi­nąć żad­nego nazwi­ska tylko dla­tego, że miało pro­le­ta­riac­kie brzmie­nie. Prze­stępcy też nie mają uprze­dzeń. Być może przy kuflu piwa Alek­siej Alek­san­dro­wicz wolałby inte­li­gentne towa­rzy­stwo kogoś podob­nego do sie­bie. Ale pla­nu­jąc prze­stęp­stwo, nie wzgar­dziłby nikim. Jedno z nazwisk na tej liście nale­żało do czło­wieka, który poma­gał doko­ny­wać mor­derstw. Robił to, być może sam o tym nie wie­dząc. Lista zawie­rała adresy. Zaj­cew roz­my­ślał: „Przejść się po wszyst­kich? Czy wszyst­kich wezwać?”. Ktoś zastu­kał w futrynę drzwi. Zaj­cew pod­niósł głowę. W drzwiach poja­wiła się ręka, zama­chała kart­kami.

– Eks­per­tyza. Tak mnie poga­nia­li­ście, to pro­szę brać!

Ton był pełen wyrzutu. Bokiem wsu­nął się do środka nie­zna­jomy krzepki czło­wiek. Mignęła łysina. Nie­zna­jomy poło­żył kartki na biurku Zaj­cewa. Na tłu­stym, wło­cha­tym małym palcu bły­snął sygnet.

– Nie rozu­miem – powie­dział Zaj­cew. Na nic nie cze­kał. Tym bar­dziej nikogo nie poga­niał.

– No to ja wam wyja­śnię – nie­zna­jomy wyrzu­cał z sie­bie słowa jak potok. – Z powodu tego waszego pośpie­chu musia­łem zostać na nocną zmianę. Nie zdą­ży­łem nawet do rodziny zadzwo­nić i uprze­dzić. Żonę mam zazdro­sną, a i tak się zgo­dzi­łem. Ja, towa­rzy­szu, jestem gotów pra­co­wać po godzi­nach tylko na zasa­dzie wyjątku. W try­bie cią­głym nie zamie­rzam! Zro­zu­miano? I co z tego, że jestem tu czwarty dzień. Zwol­nię się!

Teraz Zaj­cew rozu­miał już wię­cej. Wszystko wska­zy­wało, że to nowy bie­gły. Na stole leżał raport z sek­cji. Tylko że on żad­nej sek­cji nie zama­wiał.

– Prze­cież to wy jeste­ście towa­rzysz Zaj­cew? – nie odpusz­czał tłu­ścioch. – Nie mogę jesz­cze znać z twa­rzy wszyst­kich towa­rzyszy… No więc tu wam to kładę.

Zaj­cew się zasę­pił.

Oka­zuje się, że zanim jesz­cze przy­szedł na służbę, jakaś sprawa została otwarta i, co wię­cej, przy­dzie­lona jemu. „Tra­fi­li­ście do mnie przez pomyłkę” – chciał powie­dzieć pojed­naw­czo. Ale nazwi­sko „Per­łowy” już mignęło mu na kartce pod­pi­sa­nej zama­szy­ście przez nowego bie­głego. Woź­nica z wczo­raj. Ktoś w nad­zwy­czaj­nym pośpie­chu kazał wypa­tro­szyć nie­szczę­śnika, który wczo­raj na oczach tłumu świad­ków skrę­cił sobie kark. I naka­zał otwo­rzyć sprawę. I nawet przy­dzie­lił tę sprawę jemu, Zaj­ce­wowi. Ktoś. Teraz, po połą­cze­niu mili­cji z OGPU, kie­row­ni­ków zro­biło się mnó­stwo.

Ale po co ten amba­ras? To prze­cież pro­sta sprawa, Samoj­łow ma rację: wypa­dek przy pracy. Pełen hipo­drom świad­ków.

Spoj­rzał nowemu bie­głemu pro­sto w oczy i powie­dział weso­łym gło­sem zupeł­nie co innego:

– Tak. Do takiej solid­nej i szyb­kiej pracy mało kto w tych murach jest zdolny. Cało­ściowe bada­nie!…

Jego ton był tak pełen zachwytu i ser­decz­no­ści, że maruda prych­nął gło­śno. Naj­wy­raź­niej chciał jesz­cze powie­dzieć wiele rze­czy, ale zre­zy­gno­wał.

– Zna­leź­li­ście coś cie­ka­wego? – zapy­tał Zaj­cew.

A przez myśl prze­bie­gało mu: „Dziwne, dziwne, dziwne”.

Tłu­ścioch znowu prych­nął. Ale jed­no­cze­śnie wska­zał pod­bród­kiem na kartki i powie­dział pod adre­sem nie­bosz­czyka:

– Wątroba jak u alko­ho­lika. A prze­cież to spor­t­smen.

– A przy­czyna śmierci? – Zaj­cew z zain­te­re­so­wa­niem prze­glą­dał kolejne strony.

– Pęk­nię­cie krę­gów szyj­nych. Na sku­tek ude­rze­nia pod­czas upadku.

Żad­nych nie­spo­dzia­nek. To skąd to zamie­sza­nie?

Nie­we­sołe uczu­cie nie­po­koju zro­biło się wyraźne jak migo­ta­nie latarni mor­skiej. Dziwne, dziwne, dziwne. Zamó­wić tak dokładną ana­lizę i naka­zać pra­co­wać przez całą noc mógł tylko ktoś ze ści­słego kie­row­nic­twa.

Na głos Zaj­cew jedy­nie podzię­ko­wał eks­per­towi, zapra­wiw­szy głos zachwy­tem. Ten coś burk­nął, ale po jego twa­rzy było widać, że kom­ple­menty go udo­bru­chały. Jego bur­cze­nie można było zro­zu­mieć jako „wszyst­kiego dobrego”. Przy odro­bi­nie wysiłku.

– Do widze­nia! I dzię­kuję! – krzyk­nął za wycho­dzą­cym Zaj­cew. Na jego twa­rzy znowu odma­lo­wał się nie­po­kój.

Przy­po­mniał sobie swoją nie­dawną – krótką, ale nie­zwy­kle poważną – roz­mowę z Kop­tiel­ce­wem. „Uda ci się – zuch chło­pak. Nie uda ci się – twoje miej­sce od dawna jest już w celi”. Przy­naj­mniej nikt ze swo­ich nie ucierpi…

No więc wepchnęli mu kolejną śli­ską sprawę. Stop. Jaką znowu sprawę, skoro tu nie ma żad­nego zabój­stwa? Jest tylko oczy­wi­sty nie­szczę­śliwy wypa­dek. Czego od niego chcą? Czego się doma­gają?

Wnio­sków w rapor­cie? „Nie stwier­dzono cech prze­stęp­stwa, śledz­two uwa­żam za bez­ce­lowe, sprawę zamy­kam”? I jego, Zaj­cewa, pod­pisy?

Ktoś się tro­chę za bar­dzo śpie­szy z tym zamy­ka­niem sprawy, a do tego wysłu­guje się nim, Zaj­ce­wem. A śpie­szy się, ponie­waż ktoś inny śpie­szy się z kolei z tym, żeby sprawę otwo­rzyć i nadać jej bieg.

I to on, Zaj­cew, znaj­duje się pośrodku dwóch prze­ciw­staw­nych zamia­rów.

Pewien był teraz tylko jed­nego. To wszystko brzydko pach­nie.

Przez kilka minut patrzył tępo na swoje ręce leżące na biurku. Uspo­koił się. Zamknął świa­do­mość w pokoju bez okien i drzwi. W pustce. Gdzie nie ma ani wię­zień, ani pod­ło­ści, ani stra­chu, ani głu­pich skle­po­wych trosk, ani krzy­wych spoj­rzeń kole­gów, ani ich nie­skry­wa­nego mil­cze­nia. Przede wszyst­kim jed­nak nie ma stra­chu.

To co tam jest?

Co powie­dział bie­gły o śmierci jeźdźca Per­ło­wego? Zła­ma­nie karku na sku­tek upadku?

Jest instynkt.

Zaj­cew nie zamknął oczu. I tak patrzył, niczego nie widząc: ani biurka, ani wła­snych rąk, ani pieca w kącie, ani kanapy ze sztucz­nej skóry.

Ota­czała go pustka.

Pustka uno­siła się i opa­dała w rytm jego odde­chu. Na początku z aksa­mit­nej, przy­ja­znej pustki wyło­nił się prze­wró­cony powóz wyści­gowy. Koła zadarte, pogięte. Następ­nie pła­ski, ale olbrzymi trup konia. Piękna i wykrę­cona pod strasz­li­wym, śmier­tel­nym kątem głowa.

To już dwa moż­liwe narzę­dzia zbrodni.

Zaj­cew chwy­cił za tele­fon. Popro­sił o połą­cze­nie z hipo­dro­mem. Pocze­kał na odpo­wiedź, przed­sta­wił się. Zacze­kał, aż sekre­tarz dyrek­tora trafi prze­stra­szo­nymi pal­cami w widełki.

– Macie powóz w szo­pie? – rzu­cił Zaj­cew w słu­chawkę szybko i zimno. – Nikt go nie ruszał? Jeste­ście pewni? Szopa zamknięta? Wspa­niale. Niczego nie doty­kać.

Dopy­tał jesz­cze o jakiś szcze­gół. Prze­rwał połą­cze­nie, naci­ska­jąc na widełki. Następ­nie zadzwo­nił na wewnętrzny i kazał wysłać do hipo­dromu tech­nika.

„Nie dopa­trzono się cech prze­stęp­stwa”, „bie­gły usta­lił”, „dal­sze śledz­two uwa­żam za bez­ce­lowe”… Tego teraz od niego wyma­gają?

Nie wymogą.

Kiedy inni wokół cie­bie grają zbyt natar­czy­wie, chy­trze i pokręt­nie, naj­le­piej jest dzia­łać otwar­cie i naj­pro­ściej jak można.

No więc będzie­cie mieć to śledz­two. Znów ude­rzył pal­cami o widełki tele­fonu. Tym razem jed­nak popro­sił o połą­cze­nie z Insty­tu­tem Wete­ry­na­ryj­nym. To tam, jak poin­for­mo­wał go dyrek­tor hipo­dromu, odwie­ziono wczo­raj – celem badań nauko­wych i pomia­rów – ciało nie­po­wta­rzal­nego egzem­pla­rza rasy kłu­saka orłow­skiego, klej­not selek­cji hodow­la­nej: ogiera o imie­niu Pier­ni­czek.

Roz­dział 2

Trzeba było biec w trzech kie­run­kach naraz. Roz­bity powóz znaj­do­wał się na hipo­dro­mie. Mar­twy koń leżał w chłodni Insty­tutu Wete­ry­na­ryj­nego. Trzeci z celów był naj­bli­żej – wystar­czyło przejść kory­ta­rzem do gabi­netu, w któ­rym urzę­do­wał Jurka Smie­ka­łow. A ści­śle mówiąc, bry­gada zaj­mu­jąca się hazar­dzi­stami, meli­nami i temu podobną hała­strą. Zaj­cew zasta­na­wiał się przez chwilę, od czego zacząć. I z trzech rze­czy wybrał czwartą.

– Byli­ście umó­wieni? – Spod fikusa dobie­gło piśnię­cie sekre­tarki, która z powodu zbyt wąskiej spód­nicy nie zdą­żyła wysko­czyć zza biurka i powstrzy­mać inte­re­santa.

– A jakże – odpo­wie­dział Zaj­cew sumien­nie, nie zwal­nia­jąc. Zapu­kał dla zacho­wa­nia pozo­rów i od razu otwo­rzył drzwi do gabi­netu Kop­tiel­cewa.

Szef był sam. Pod­niósł głowę znad biurka. Zaj­cew dostrzegł w nim momen­talną zmianę: coś w rodzaju lek­kiego para­liżu, który ściął mu twarz w przy­ja­znym gry­ma­sie. Kop­tiel­cew nie­wąt­pli­wie nie ucie­szył się z jego wizyty. Zaj­cew nie­pro­szony usiadł naprze­ciwko. Roz­pro­mie­nił się na widok szefa. Patrząc z boku, można było uznać, że roz­ma­wiają ze sobą dwaj dobrzy towa­rzy­sze.

Kop­tiel­cew wysłu­chał go, po czym rzu­cił ołó­wek na biurko.

– Wasiu, czyś ty osza­lał? Prze­cież i tak mamy wszę­dzie nie­do­bory kadrowe.

Ton ich roz­mowy mógł zmy­lić postron­nego obser­wa­tora, ale sie­bie nawza­jem oszu­kać nie mogli. Oczka Kop­tiel­cewa ponad jego tłu­stymi policz­kami mio­tały się z prze­stra­chu i zło­ści. „Patrzy na mnie jak na wście­kłego psa – pomy­ślał Zaj­cew, śle­dząc te ruchy. – Pra­wie się dusi się ze stra­chu. Ale kogoś innego boi się jesz­cze bar­dziej”. Z ust naczel­nika pły­nęła jed­no­cze­śnie służ­bowa papla­nina:

– Z uwagi na to, że… zle­ce­nie… zgod­nie z roz­pla­no­wa­niem oso­bo­go­dzin…

Słowa wyska­ki­wały z niego lekko jak spod kla­wi­szy ener­gicz­nej maszy­nistki. I były podob­nie ofi­cjalne, uła­dzone, spra­woz­daw­cze.

Kop­tiel­cew nie sta­no­wił już „zagadki”, jak wtedy w 1929 roku, kiedy „nagle” mia­no­wano go naczel­ni­kiem Lenin­gradz­kiego Wydziału Śled­czego. A raczej – prze­nie­siono do wydziału. Z rów­nie lenin­gradz­kiego OGPU. Wydział wtedy wrzał. Jego poprzedni naczel­nik, Leonid Pie­tr­żak, popeł­nił samo­bój­stwo. Ale wrzało nie z tego powodu. Leonid Sta­ni­sła­wo­wicz tar­gnął się na swoje życie, ponie­waż oka­zał się zło­dzie­jem. Że niby poza bibułą nie ma tu czego kraść? Błąd. A maga­zyn dowo­dowy? A maga­zyn skon­fi­sko­wa­nych dóbr mate­rial­nych? Do rączek Pie­tr­żaka przy­le­piło się cał­kiem sporo, aż wresz­cie i do niego samego dotarło, że się nie wykręci. Zaj­cew przy­pusz­czał, że nie mógł kraść sam, musiał się dzie­lić. I to tak, jak powi­nien. Z waż­nymi ludźmi. W końcu zro­zu­miał, że nie wyj­dzie z tego żywy.

Na mie­ście mówiło się o tym bez prze­rwy.

Wów­czas Kop­tiel­cew zro­bił na wszyst­kich cał­kiem zno­śne wra­że­nie. Naiw­niaki. Trzeba było już wtedy zaj­rzeć w jego akta. Spę­dził dzie­sięć lat w służ­bie bez­pie­czeń­stwa – w OGPU. Zapu­ścił korze­nie. Powód, dla któ­rego nagle prze­nie­siono go do wydziału, wyja­śnił się już po roku: wcie­lono wydział śled­czy do OGPU. To, co za caratu nazy­wano „tajną poli­cją”, „gro­cho­wymi płasz­czami”, wchło­nęło teraz w sie­bie zwy­kłą kry­mi­nalną służbę śled­czą. Odtąd nie było już w Lenin­gra­dzie spraw kar­nych – teraz wszystko mogło stać się poli­tyką. Ukra­dłeś – kontr­re­wo­lu­cjo­ni­sta, zabi­łeś – ter­ro­ry­sta, oszu­ka­łeś – szkod­nik. Nie było już odtąd prze­stępcy, któ­rego nie można było uznać za wroga ludu.

„Zadu­sił­bym cię, zadu­sił” – mówiła twarz Kop­tiel­cewa. Ale on sam ani drgnął.

Zaj­cew odpo­wia­dał mu jedy­nym moż­li­wym w tej sytu­acji spoj­rze­niem: jasnymi i szcze­rymi oczami naiw­nego kom­so­molca.

Ale Kop­tiel­cew i tak sta­now­czo odmó­wił przy­dzie­le­nia dodat­ko­wych kadr.

– Nie to nie – zgo­dził się Zaj­cew i spo­koj­nie wstał. Odsu­nął krze­sło.

– Wasiu, nie myśl sobie, że jesteś tutaj jakimś kró­lem śled­czych. To tak w ogóle. Pra­cow­ni­ków mu przy­dziel… Wszy­scy są zajęci – war­czał Kop­tiel­cew.

„Jesz­cze się dowiem, kto go trzyma na sznurku. To wyj­dzie na jaw” – pomy­ślał Zaj­cew, wycho­dząc.

Ten ktoś musiał rów­nież ukryć pod szkla­nym klo­szem Zaj­cewa. Ale skoro go przy­krył, mógł też i zdjąć. Pozwo­lić go zmiaż­dżyć.

Aku­rat to Zaj­cewa nie nie­po­ko­iło. Różne rze­czy mogą się czło­wie­kowi przy­da­rzyć, kiedy pra­cuje w wydziale śled­czym. Na przy­kład cios nożem fiń­skim. Ot, któ­re­goś dnia. Zaj­cew już dawno nauczył się o tym nie myśleć.

Zamknąw­szy za sobą drzwi do gabi­netu (sekre­tarka znów zerwała się z miej­sca i znów opa­dła na krze­sło w wąskiej spód­nicy), Zaj­cew skie­ro­wał kroki do biura Kom­so­mołu.

Towa­rzyszka Roza­nowa, akty­wistka zakła­do­wej komórki Kom­so­mołu, ode­rwała się od gazety. Patrząc wzro­kiem tak samo jasnym i szcze­rym i czu­jąc we wnę­trzu zimne zado­wo­le­nie, Zaj­cew ode­grał przed nią podobne przed­sta­wie­nie. Tylko słowa były inne: „kom­so­mo­lec”, „zdolny śled­czy oddany pracy ope­ra­cyj­nej”, „dowiódł swo­jej war­to­ści”, „mar­nieje w pracy biu­ro­wej”, „co na to nasz aktyw”.

Aktyw prze­rwał mu pyta­niem:

– Kom­so­mo­lec? Nazwi­sko jakie? Nie­fie­dow?

Zupeł­nie nie pamię­tała Nie­fie­dowa z ich wspól­nej wyprawy dokształ­ca­ją­cej do Muzeum Rosyj­skiego – usil­nie poszu­ki­wali wtedy pew­nych obra­zów, ale Roza­nowa myślała, że pro­wa­dzi prace nad pod­wyż­sze­niem poziomu kul­tury wśród pra­cow­ni­ków. Posta­wiła kilka znacz­ków w zeszy­cie.

– Wyja­śnimy, co z towa­rzy­szem – obie­cała.

* * *

Zaj­cew liczył na to, że Roza­nowa nie miała na dziś innych zadań i że rzuci się do rato­wa­nia kom­so­molca z łap rutyny. Była ide­ow­cem. Kop­tiel­cew wolał uper­fu­mo­wane sekre­tarki w wąskich spód­ni­cach i z trwałą na gło­wie. A takich bab na schwał, wyga­da­nych niczym pierw­sze strony gazet, nie­na­wi­dził i bał się ich. I z tego powodu im ustę­po­wał. Na razie trzeba było jed­nak latać na wła­snych nogach. Zaj­cew puścił się bie­giem po scho­dach w dół.

Na szczę­ście zastał Jurkę Smie­ka­łowa u sie­bie. Ude­rzał jed­nym pal­cem w maszynę do pisa­nia: two­rzył raport.

– O, Wasiu, witaj. – Wycią­gnął rękę nad wał­kiem maszyny. Na palcu wska­zu­ją­cym czer­wie­nił mu się rosnący odcisk. Kasyna pozni­kały z lenin­gradz­kich ulic, ale gra­cze, szu­le­rzy i oszu­ści zostali. Gry­wali teraz przede wszyst­kim po miesz­ka­niach, w pod­ziem­nych meli­nach. Jurka musiał stu­kać w kla­wi­sze nie rza­dziej niż w cza­sach Nowej Poli­tyki Eko­no­micz­nej. Ucie­szył się, że mógł na chwilę prze­rwać.

– A, to! – W odpo­wie­dzi uniósł psze­niczne brwi. – Jak mia­łem nie sły­szeć. – I pokrę­cił głową. – Ech, szkoda, taka szkoda. Taka głu­pia śmierć. Bez sensu. A jaki to był koń!… Ptak po pro­stu! No nie?

Zaj­cew poczuł, że po raz kolejny go zatkało. Wycho­dzi na to, że i Jurkę nie­wiele inte­re­so­wało to, że przy oka­zji zgi­nął czło­wiek. On też z tym: co za koń!

– A nie wiem. Nie jestem znawcą.

– Taki żal! Taki koń!… Wybitny. Ani jed­nej porażki. Dopiero teraz.

Jurka stłu­mił ziew­nię­cie. Jego nor­malny wygląd – rumieńce i loczki – pozwo­liłby mu bez trudu rekla­mo­wać tra­dy­cyjne kakao marki Ejniem. Tyle tylko, że musiał pra­co­wać po nocach i bez snu. Loczki zaczęły przy­po­mi­nać słomę, oczy zro­biły się pod­krą­żone, a rumieńce można było wziąć za prze­krwione poliki alko­ho­lika. To już nie reklama kakao, tylko ofiara pijac­kiego roz­be­stwie­nia jak Jesie­nin.

– Spa­łeś dzi­siaj w ogóle? – spy­tał ze współ­czu­ciem Zaj­cew.

Jurka pokrę­cił głową i znów ziew­nął, nie otwie­ra­jąc szczęk.

– Dobra, prze­cież nie przy­sze­dłeś plot­ko­wać o koni­kach. Czego chcesz?

– A o koni­kach, wyobraź sobie.

– Ale co?

– A pstro. Powiedz mi jako koń­ski spe­cja­li­sta…

– Jaki tam ze mnie spe­cja­li­sta! Po pro­stu nie znać Pier­niczka to jak nie znać… Jak nie znać Uła­no­wej! Jak nie wie­dzieć, co to Ermi­taż!

– Dobra, dobra, bar­dzo się wsty­dzę. Ten wasz wybitny Pier­ni­czek. Ani jed­nej porażki. A gdyby tak raz jed­nak prze­grał?

– Zdzi­wił­bym się.

– I ktoś wów­czas na niego posta­wił. I to nie­mało.

– Wszy­scy na niego sta­wiali, nikt nie jest głupi. Tyle że wygrana jest wtedy mizerna. Skoro wszy­scy sta­wiają.

– Aha. – Zaj­cew ski­nął głową. – Czyli tak to działa?

Jurka się oży­wił.

– Jeśli jest zde­cy­do­wany fawo­ryt, wygląda to tro­chę tak jak z pój­ściem do sklepu: tu są pie­nią­dze, tu jest towar. Miło, ale praw­dzi­wej rado­ści nie­wiele – zaczął roz­wa­żać. – To tak jak z żoną. Wszystko już wiesz na wstę­pie.

– Pro­szę cię, ty się nie zagłę­biaj w tematy intymne.

– A idź ty! Obja­śniam ci po ludzku. Na powszech­nie dostęp­nym mate­riale. Bo na koniach to się nie znasz.

– No to dobrze. Dawaj. Niech będzie, że na powszech­nie dostęp­nym. Jestem za samo­kształ­ce­niem.

– To tak… Gdyby się nagle oka­zało, że obsta­wi­łeś nie­spo­dzie­wa­nego zwy­cięzcę, to i wygrana byłaby ho, ho!

– Ale ile?

– O to pytaj na hipo­dro­mie. Mają pełny spis. Po wyścigu dzielą pulę i wszystko zapi­sują w księ­gach rachun­ko­wych: komu, ile, za kogo.

„Mhm” – mruk­nął w duchu Zaj­cew. Sądząc po gło­sie dyrek­tora hipo­dromu, nie wszystko tam jed­nak zapi­sy­wali.

– Dobra, Jurko. To rozu­miem. A jeśli, dajmy na to, jeden taki posta­wił na kogoś innego? Nie na waszego słyn­nego Pier­niczka. I jeśli to by­naj­mniej nie był dureń, ale czło­wiek inte­li­gentny. Powie­dział­bym nawet: sprytny. I, dajmy na to, wie­dział, że wła­śnie tego dnia Pier­ni­czek nie wygra.

– Pier­ni­czek nie wygra?

– Dobie­gnie drugi. Potknie się. Zatrzyma. I prze­gra o taki kawa­łe­czek – Zaj­cew poka­zał go pal­cami. – O sekundkę tylko.

Jurka nie wyglą­dał na prze­ko­na­nego.

– A nasz czło­wiek wie­dział to wcze­śniej, z pew­nego źró­dła. I nawet sam doga­dał się z owym źró­dłem, że podzielą się wygraną.

– Aaa, o to ci cho­dzi. Myślisz, że Per­łowy sprze­dał wyścig? – Jurka z zado­wo­le­niem wypro­sto­wał plecy, chrup­nął sta­wami, zało­żył ręce za głowę, uno­sząc spi­cza­ste łok­cie, na jed­nym z nich było prze­tar­cie. Spoj­rzał na Zaj­cewa weso­łym, maśla­nym wzro­kiem oszu­sta. – Nieee. To nie­moż­liwe.

– No dobrze. Macie tam jakieś aniołki na hipo­dro­mie?

– A nieee, żad­nych anioł­ków. Nie ma po co ich posy­łać. Jest dosta­tecz­nie gorąco, bo przy­cho­dzi Wąsy.

Zaj­cew uda­wał, że rozu­mie. Każda bry­gada miała wła­sne słówka, swój żar­gon. Nie chciał wyjść na obcego.

– Gorąco, no tak, ale ktoś chce chyba jesz­cze pod­grzać atmos­ferę. Kopiejka zawsze się przyda. A co dopiero rube­lek.

– Rube­lek! Raczej stówka. Jeśli nie tysią­czek. To byłoby poko­na­nie fawo­ryta.

– Wła­śnie o tym mówię.

– Nie – powie­dział nagle twardo Jurka, pro­stu­jąc ręce. Cały się jakby wypro­sto­wał i zebrał w sobie. – Wąsy nie pozwoli. Od razu by zwą­chał. Pamię­tasz, jak z początku sami wzię­li­śmy pod lupę ten tota­li­za­tor na hipo­dro­mie? Po tym, jak zamknęli kasyna. Ho, ho. I agen­tów wpro­wa­dzi­li­śmy. I śle­dzi­li­śmy. I robi­li­śmy naloty. Nic. Wąsy trzyma tam taki mores, że zapo­mnij. Wal­czą prze­cież wszy­scy. Nawet głupi to wie. Bywalcy tym bar­dziej wie­dzą. Jeśliby któ­ryś z powo­żą­cych pró­bo­wał wstrzy­my­wać konia, Wąsy by to od razu zwą­chał: do koni to ma sokole oko. I szlus, Sołowki mia­łyby nowego pra­cow­nika! I ten twój czło­wiek nie zdą­żyłby nawet prze­li­czyć rubel­ków.

– Ale prze­cież gra się…

– Gra się – prze­rwał mu Jurka. Potarł oczy, pod któ­rymi malo­wały się cie­nie. – Pań­stwo nie zabra­nia.

– Mówisz, że wszystko jest uczci­wie?

– Nie mówię, że wszystko. Ale kopiej­ko­wej drob­nicy ganiać nie będziemy, bo i tak zaraz nale­zie nowa. Nie, dopóki Wąsy sie­dzi na try­bu­nie, jest czy­sto. A nam jest lżej. O. – Wska­zał na maszynę. – I bez hipo­dromu jest dosyć pisa­niny.

Zaj­cew patrzył na niego z uwagą. Był tak zdu­miony tym, co usły­szał, że nie wie­dział, o co zapy­tać.

– A Wąsy… czę­sto jest na try­bu­nie?

Jurka chyba nie zauwa­żył jego zdu­mie­nia.

– Wąsy, pytasz? No jak przy­jeż­dża z jakiejś oka­zji do tutej­szych Wyż­szych Kur­sów Kawa­le­ryj­skich, to i na hipo­drom zagląda. I to za każ­dym razem. A bywa czę­sto, o tak – zachi­cho­tał.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki