Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Seria brutalnych morderstw wstrząsa Leningradem u progu wielkiego terroru!
Zabita: Faina Baranowa, lat trzydzieści cztery, bezpartyjna. Księgowa w spółdzielni przemysłowej. Panna.
Rewolucja trwa i mieszkańcy Leningradu mają większe problemy na głowie niż seria morderstw. Jedynie śledczy Zajcew, nie zwracając uwagi na atmosferę strachu i podejrzliwości panującą w mieście, jest zdeterminowany, by odnaleźć sprawcę.
Na pierwszy rzut oka morderstwa nie mają ze sobą nic wspólnego. Ofiary to samotna księgowa, młody złodziejaszek, dwie prostytutki i czarnoskóry komunista. Każde zginęło w innej części miasta. Zajcew przeczuwa, że te pozornie przypadkowe zbrodnie wskazują na jednego mordercę, który inscenizuje swoje zbrodnie w dziwaczny sposób. Przebiera ofiary, ustawia ciała w nienaturalnych, sztywnych pozach, a miejsca zbrodni porządkuje i modeluje, przestawiając meble.
Jednocześnie Zajcew musi mieć się na baczności – ostatnio trudno odróżnić ofiary zbrodni od zdrajców systemu. Śledczy nie ma innego wyjścia jak dopaść zabójcę, lawirując między pułapkami politycznej rzeczywistości. Tylko co będzie, kiedy władza sama weźmie go na cel?
Julija Jakowlewa jako pierwsza rosyjska pisarka tworzy powieść gatunkową osadzoną w pełnej makabrycznego absurdu stalinowskiej Rosji. Towarzyszu mój to mroczna powieść detektywistyczna, w której autorka nie romantyzuje radzieckiej rzeczywistości lat trzydziestych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 376
Zajcew przeniósł spojrzenie na początek strony. Poczuł, jakby ktoś potarł mu oczy papierem ściernym. Opuścił wzrok. Nie wychwycił z protokołu żadnego słowa.
Zabita: Faina Baranowa, lat trzydzieści cztery, bezpartyjna. Księgowa w spółdzielni przemysłowej. Panna.
Wielka szkoda, zazwyczaj małżonek to pierwszy podejrzany. A tak podejrzanych brak. Nie ma się czego chwycić.
Zajcew zapalił lampę pod zielonym kloszem. Nie zrobiło się od tego jaśniej. Jasnobłękitne niebo zaglądało w okna. Zwykłe czerwcowe złudzenie: leningradzka biała noc już dawno zamknęła drzwi sklepów, zmiotła z ulic wozy, tramwaje i samochody; zasunęła grube zasłony w mieszkaniach leningradczyków, próbujących zmieścić odrobinę płytkiego snu pomiędzy dwoma klocami światła, w które na miesiąc zamieniły się dzień i noc. Na śpiących ulicach było jasno i świetliście.
Zajcew rozłożył fotografie pod lampą. Fainę Baranową zabito w jej własnym pokoju. Na czarno-białych zdjęciach różowawa tapeta przybrała jasnoszary kolor. Ofiara siedziała w fotelu przy oknie. Ciężka solidna zasłona była odsunięta. Przez okno widać było budynek biblioteki publicznej. Zajcew przerzucił stronę. Sprawdził adres: prospekt 25 Października. Albo po prostu: róg prospektu Newskiego i ulicy Sadowej.
Litery znowu zamieniły się w bezsensowne znaczki. Zajcew stłumił ziewnięcie. Nie był w stanie wyostrzyć wewnętrznego słuchu, dobiegał go nieprzerwany szum. Przeszkadzał mu. Na wszystkich piętrach wydziału śledczego leningradzkiej milicji tętniło zwyczajne nocne życie. Kogoś przesłuchiwano, kogoś innego prowadzono, ktoś ryczał, ktoś jeszcze inny klął siarczyście. Na wszystkich korytarzach i we wszystkich gabinetach niepotrzebnie paliły się żółte lampy. Pachniało dymem papierosowym.
A więc Faina Baranowa. Zajcew wziął do rąk fotografię. W jego mózgu biało-czarny obrazek nabrał kolorów. Obrzeża fotografii przekształciły się we framugę drzwi – to przez nią Zajcew zobaczył tę kobietę po raz pierwszy. A właściwie – jej ciało.
– To co, Wasiu, otwieramy?
Martynow zsunął kaszkiet ze spoconego czoła na potylicę. Miał zaczerwienione oczy. Spędził noc na obserwacji jednej z wielkich kamienic czynszowych na Ligowce. Później cały ranek pisał raport. Nie zdążył wrócić do domu – zaczął się nowy dzień. Wkrótce brygadę wezwano na prospekt 25 Października. „Odpoczniesz po chwili, poczekaj troszeczkę” – zaśpiewał Kraczkin fałszywym dyszkantem. Taszczył na górę walizeczkę zawierającą w sobie wszystko, co niezbędne do oględzin miejsca przestępstwa. W drugiej ręce trzymał złożony trójnóg do aparatu fotograficznego.
– A pójdziesz ty – odezwał się Martynow ponuro, mrużąc oczy. Korytarz komunałki spowijały kuchenne opary pochodzące z dobrego tuzina lokatorskich kuchenek. Nie było jak się ruszyć. Wszędzie leżało pełno gratów, sąsiedzi wystawili je byle jak ze swoich pokojów. Dawniej było tu przestronne jaśniepańskie mieszkanie. Teraz mieszkało się nawet po siedem osób w jednym pokoju. Zwyczajna leningradzka komunałka. Przybycie oficerów wykonujących czynności sprawiło, że w korytarzu zrobiło się jeszcze ciaśniej. Sąsiedzi wysunęli głowy zza drzwi. Na plecy Zajcewa napierał jakiś leśny dziadek.
– Towarzyszu, czy ja wam nie przeszkadzam? – Zajcew obrócił się rozzłoszczony.
– Towarzysze, tu nie ma nic do oglądania! – zwrócił się do wszystkich Kraczkin.
Teraz przez drzwi wyjrzeli także ci, którzy początkowo zamierzali przeczekać przyjazd milicji w swoich pokojach.
Zajcew spojrzał na lichy zamek. Za nim wśród oparów majaczyli świadkowie – miejscowy dozorca i zarządca wspólnoty mieszkaniowej. „Od wczoraj nie otwiera” – mruknął po raz kolejny leśny dziadek. To on wezwał milicję. Z dymu wyłonił się Samojłow.
– Dzwoniłem do jej spółdzielni. Baranowa nie pojawiała się ostatnio w pracy.
Zajcew skinął głową. Martynow oparł się o ścianę i przymknął oczy. „Trzeba było go puścić do domu” – pomyślał Zajcew. Z Martynowa nie było dziś żadnego pożytku.
– Może gdzieś wyszła? – podsunął Sierafimow.
– Nic nam nie wiadomo – wypalił któryś z facetów w tłumie – żeby wychodziła.
– Zaszła wam za skórę, co? – Zajcew bez wahania spojrzał mu prosto w oczy.
– Fuj, ale wybałuszył te gały – powiedziała cicho jedna ze starych bab.
Zajcew udał, że nie słyszy.
– Jak to „zaszła”? – obruszył się facet. – Nic na ten temat nie wiemy. Jesteśmy sąsiadami. Żyjemy tu zgodnie, a bo co… Każdy to potwierdzi. I z Fainą Borisowną to samo. Wszyscy odnosili się do niej z szacunkiem, nie zważając na jej żydowskie pochodzenie. Była uczciwą kobietą, poważną.
– Pies, ej, popatrz, pies – rozległo się na korytarzu.
Sąsiedzi pomruczeli, poszeptali, powzdychali i przepuścili owczarka o czarnym grzbiecie. Był to potomek Tuza Trefla, który przed dziesięcioma laty zyskał niezwykłą sławę wśród leningradzkich śledczych. Nosił zresztą to samo imię.
Przewodnik psa wydał cichą komendę.
Tuz Trefl na sekundę zamarł – jakby jego węch był słuchem, któremu niezbędna jest absolutna cisza – a następnie zadrapał pazurami.
– Wyłamuj, Martynow – rozkazał Zajcew krótko.
Przewodnik chwycił psa za obrożę.
Martynow wsunął krótki łom, nacisnął. Pręt na początku wyskoczył, wyrwawszy z drzwi tylko jedną długą szczapę. Martynow chyba się obudził, spojrzał na Zajcewa półprzytomnie. Przyłożył łom zręczniej.
Drzwi do pokoju Fainy Baranowny chrupnęły na pożegnanie i otwarły się na oścież. Gapie z tyłu zamruczeli i zagwizdali.
– Sąsiedzi, proszę się cofnąć! – ryknął Zajcew. – Towarzysze świadkowie, czy to obywatelka Baranowa?
– To ona. – Dozorca niestrudzenie wyglądał zza pleców Zajcewa.
– Dziękuję, towarzyszu. Obywatele sąsiedzi, tu się nie ma na co gapić! – rzucił Zajcew głośno w kierunku drzwi. – Wszyscy będą proszeni po kolei.
– Cofnąć się, towarzysze. – Sierafimow skutecznie i stanowczo odepchnął ciekawskich w głąb korytarza.
– Idź, Sierafimow, przesłuchaj sąsiadów – szepnął mu Zajcew.
Sierafimow skinął głową i wyszedł, przymykając za sobą drzwi.
Zajcew poczuł, że jest w pokoju sam na sam z Fainą Baranową. I zanim Kraczkin zabierze się do posypywania przedmiotów czarnym proszkiem, aby zdjąć odciski, a Martynow z Samojłowem zaczną tarmosić walizki i skrzypieć drzwiami podczas przeszukania, on spróbuje ogarnąć miejsce przestępstwa jednym spojrzeniem. Pierwsze wrażenie mówi wiele.
Pokój był bardzo zagracony, ale duży, z dwoma wysokimi oknami.
Faina Baranowa siedziała w fotelu pod oknem.
Jedna z jej rąk leżała na oparciu. Druga była swobodnie oparta na brzuchu. W prawej trzymała białą różę. W lewej – miotełkę z piór. Taką, jakiej używa się do ścierania kurzu.
– Czarna róża, symbol rozpaczy – zaczął Martynow.
Róża w rękach Baranowej była biała. Ale Martynow miał rację: postać zmarłej emanowała tragizmem i trwogą. Jedwabna zasłona za nią płonęła szkarłatem. Na jej tle sukienka wydawała się jeszcze czarniejsza, a biała róża – oślepiająco biała. Kontrast pomiędzy szkarłatną czerwienią, czernią i bielą był prawie teatralny. Łagodziły go połyskliwość jedwabiu, głęboka miękkość aksamitu i kruchość płatków róży. Poza siedzącej była tak naturalna, że Zajcewowi wydawało się przez chwilę, że Baranowa żyje. Trup miał otwarte oczy.
– Pewnie serce – stwierdził Kraczkin, najstarszy w brygadzie. – Nie nadążyła z oddechem i proszę.
– Kraczkin, ty już lepiej nie przykładaj do wszystkich swojej miary. To nie była stara kobieta.
Kraczkin wzruszył kościstymi ramionami.
– Nie stara, ale i nie pierwszej młodości. To możliwa wersja.
– Zamów transport, Martynow.
Martynow wyszedł na korytarz zadzwonić, żeby przyjechali po ciało.
Zajcew zauważył cienką karmazynową linię na szyi martwej kobiety.
– A jeszcze dziś rano marzyłeś o odejściu ze służby.
Odsunął palcem biały kołnierzyk ofiary i skinął na Kraczkina: na skórze czerwienił się ostry, jakby nacięty ślad.
– Mąż, bez dwóch zdań – powiedział natychmiast Samojłow.
– No, na to starczy siły i mężczyźnie, i kobiecie. Nie da się też wykluczyć ani dzieciaka, ani starca – zauważył doświadczony Kraczkin, rozstawiając trójnóg. – Ale mąż albo konkubent to najpewniej, tak mówi statystyka. A statystyka to jest straszna siła. Wasiu – tu zmienił temat – ty wytłumacz dowództwu, że zdrowie mi nie pozwala na dźwiganie ciężarów. Potrzebny nam w brygadzie fotograf.
Kraczkin nieustannie dopominał się o fotografa i mogło się wydawać, że ma rację: w wydziale śledczym brakowało pracowników. Ale tak naprawdę wcale nie miał racji. Kiedy Zajcew dołączał do brygady, Kraczkin przedstawił mu się następująco: „Kraczkin, staruszek, hipochondryk, mizantrop”. I ścisnął dłoń Zajcewa tak, że aż palce mu chrupnęły.
Kraczkin uniósł wysoko lampę błyskową.
– Samojłow, szukaj struny albo czegoś podobnego – powiedział Zajcew. I zauważywszy powrót Martynowa, rzucił krótkie spojrzenie na zegarek naręczny z podrapaną szybką i zaczął dyktować: – Ciało odnaleziono o godzinie szóstej minut czterdzieści osiem…
Samojłow ze stukotem wysuwał szuflady z komody, toaletki i szafy.
– Uduszono obywatelkę Baranową – powiedział mimowolnie Zajcew.
Trzasnęła lampa i na moment wypełniła pokój światłem.
Żadnej struny jednak nie znaleźli.
„Nie pierwszej młodości”. Zajcew przyjrzał się aktom sprawy.
Faina Baranowa miała trzydzieści cztery lata. Następnie spojrzał na maleńką fotografię. Zastygły wzrok, zaciśnięte wargi, typowe zdjęcie do przepustki. Mieszkała sama. Kuzynka w Kijowie, innych krewnych sąsiedzi nie znali. Znowu ci sąsiedzi!
Zajcew odsunął zdjęcie jak najdalej, jakby starał się zobaczyć Fainę Baranową własnymi, a nie sąsiedzkimi oczami.
Właściwie zgadzał się z Kraczkinem: jak na swój wiek Faina Baranowa wyglądała jeśli nie staro, to chorowicie. Miała opuchniętą twarz i cienie pod oczami. Ale kto dzisiaj wygląda zdrowo? Marne jedzenie, wykańczająca służba. Odstoisz swoje w kolejkach, pokręcisz się chwilę po domu, a rano znowu pakujesz się do tramwaju – i dawaj na służbę. „Ale brwi wyskubała” – zauważył.
I miotełka. Takimi miotełkami ścierają kurz pokojówki. Gospodynie wolą zwyczajną ścierkę.
Podszedł do drzwi i krzyknął w korytarz:
– Sierafimow, słuchaj!
Posłuchał. Idzie. Zajcew wrócił do zdjęć. W drzwiach pojawił się Sierafimow.
– Simo, trzeba sprawdzić, czy do Baranowej nie przychodziła pomoc domowa. A bo to mało takich? Tutaj niby że pokojówka, a tak naprawdę wspólniczka złodziei.
– Sąsiedzi zeznali, że niczego nie ukradziono.
– W tej komunałce wszyscy wszystko o wszystkich wiedzą – rzucił niezadowolony Zajcew. – Ależ oni tam zgodnie żyją! To też trzeba by jeszcze sprawdzić.
Sierafimow nie odpowiedział.
Zajcew przycisnął palcami zamknięte oczy: żółte światło elektryczne wwiercało mu się w skroń. „Czerwona róża – symbol miłości”. A kiedy otworzył oczy, na teczce z aktami leżała starannie zapisana kartka. Sylwetka Sierafimowa majaczyła w pobliżu. Na górze strony wyraźnym urzędowym pismem napisano: „Podanie”.
– Dosyć, Simo, ze wszystkimi podaniami to jutro, dzisiaj czas iść spać – powiedział Zajcew, wstając. Krzesło zaskrzypiało. – Wymęczył mnie ten dzień. Nie mogę już myśleć.
– To moje podanie.
– W sprawie? – Zajcew wytężył wzrok: „…na własne żądanie”. Spojrzał znowu na Sierafimowa.
– Żartujesz?
Wygląd Sierafimowa w pełni zgadzał się z jego nazwiskiem – było w nim coś paschalnego. Błękitne oczy i delikatne rumieńce były jednak zwodnicze. Sierafimow przeniósł się do brygady przed pięcioma laty. W ciemnych uliczkach Leningradu słychać było jeszcze wtedy wystrzały, a bandyci panoszyli się wszędzie. Sierafimow odsiedział swoje, szykując obławy, i nie stronił od bandyckich kul.
Zajcew przeczytał podanie. Rzucił kartkę na stół.
– Simo, ty się chyba ciutkę przepracowałeś. To się zdarza. Nie ma co od razu wypisywać podań. No, zabieraj. Idź, wyśpij się. Nie widziałem tego.
Ale Sierafimow złapał go za ramię:
– Ja na serio, Wasiu.
Zajcew nie miał jeszcze trzydziestki. Jak prawie wszyscy w wydziale śledczym leningradzkiej milicji. Ale w tym przypadku właśnie rok czy dwa znaczyły więcej niż gdzie indziej dziesięć lat. Zajcew był „tym sławnym” śledczym Wasilijem Zajcewem. Towarzyszem Zajcewem. I tylko dla swojej drugiej brygady pozostawał Wasią.
– Simo, brakuje nam ludzi. Martyszka całe noce spędza na obserwacji, a rano rusza prosto na wezwania. Kraczkin robi zdjęcia, chociaż powinien w tym czasie przesłuchiwać sąsiadów, a ty chcesz się zwolnić?
Wyraz twarzy Sierafimowa go zdziwił.
– Ja na serio – powtórzył cicho Sierafimow.
Zajcew spojrzał na niego: tak, wygląda na to, że tak.
– No siadaj, Simo. Siadaj.
Zajcew zamknął drzwi gabinetu, odcinając siną mackę dymu tytoniowego kłębiącego się w korytarzu. Sierafimow opadł na kanapę z ciemnej sztucznej skóry – wszyscy nazywali ją „diabelską”, bo była właściwie niezniszczalna. Zajcew usiadł na parapecie. Okno było otwarte na oścież. Słychać było cichy, równomierny plusk fal uderzających o granitowe nabrzeże. Od Fontanki pachniało naraz zgnilizną i świeżością.
– Wasiu, szkoda twojego czasu. Sprawa jest zamknięta – zaczął smutno Sierafimow.
Spod lichej marynarki wystawał przypięty pistolet. Kiedy patrzyło się na Sierafimowa z jego loczkami, oczkami i policzkami, pistolet mógł się wydawać dziecięcą zabawką.
– Jak zdecydowałeś, tak zdecydowałeś. Nie będę się kłócił. Jesteś dużym chłopcem. Po prostu mnie to ciekawi. I dokąd pójdziesz? Zostaniesz motorniczym? Urzędnikiem? Czy znalazłeś sobie dziewczynę, co chce wyjść za księgowego? Byle tylko bez nocnych dyżurów i całego tego podejrzanego elementu?
Sierafimow wstał. Podszedł do okna. Wskazał oczami na zamknięte drzwi. Zajcew zeskoczył z parapetu i zamknął okno.
– Wszyscy pomyślą, że to na własne życzenie. Czyścić mnie będą – wyjaśnił cicho Sierafimow.
– Aha? – zdziwił się Zajcew. – I co takiego ta komisja będzie czyścić w twoim życiorysie? Że zostałeś ranny podczas obławy? Że ryzykując własne życie, wyniosłeś spod bandyckich kul jednego ze swoich towarzyszy Goworuszkina? Czy że nie dosypiałeś po nocach? Wszyscy znają twoją biografię, Simo. A tacy ludzie jak ty są w wydziale na wagę złota.
– Łatwo ci mówić! – zawołał ze złością Sierafimow.
– A niby dlaczego? Co nas różni?
– Dla ciebie to wszystko jest prostsze.
– A co dla ciebie jest tu trudne?
W tym momencie zadzwonił telefon. Zajcew podniósł słuchawkę i dał Sierafimowowi znak ręką: czekaj.
– Zajcew przy telefonie. Zapisuję. Aha. Dziękuję.
Przez cały ten czas Sierafimow patrzył zagniewany w okno. Zajcew odwiesił słuchawkę. Ożywił się.
– Ciekawa sprawa. Sąsiadka Baranowej dzwoniła właśnie, żeby powiedzieć, że coś jej się przypomniało. Chciałaby się jutro spotkać i porozmawiać.
Zajrzał do teczki:
– Olga Zabotkina. Hm, nauczycielka muzyki. Dobrze. Inteligentne stare panny obserwują swoje sąsiadki i ich absztyfikantów znacznie uważniej, niż się wszystkim wydaje.
Sierafimow nie podzielał jego entuzjazmu.
– Co tu jest trudne!? – powtórzył sarkastycznie. – Wszystko! Mam specyficzne pochodzenie.
– A co jest z nim nie tak? – Zajcew zdążył już właściwie zapomnieć, o czym rozmawiali. Całkowicie pochłonęło go myślenie o Oldze Zabotkinie.
Postukał plikiem zdjęć o stół, wyrównał. Zawiązał teczkę z aktami sprawy.
– Mam ojca księdza.
– Sierafimow, przecież nie ukrywałeś swojego pochodzenia przed władzą radziecką. Wypełniłeś ankietę zgodnie z prawdą – Zajcew włożył teczkę w głąb sejfu – kiedy wstępowałeś do milicji. Niech boją się ci, którzy mają coś do ukrycia.
– Wtedy! Wtedy to nie miało znaczenia. A teraz ma. Wyczyszczą mnie, Wasiu, wyczyszczą mnie stąd. Dadzą wilczy bilet. Wtedy to mnie nikt nawet na motorniczego nie weźmie. Wtedy mogą i z miasta odesłać. Za sto pierwszy kilometr. Jako element antyradziecki. Klasę wrogą ustrojowi sowieckiemu. A jeśli odejdę teraz sam, to potem nikt mi nie będzie zadawał pytań. Zostanę choćby i ekspedientem, choćby i mechanikiem.
Sierafimow przestraszył się, że oczy zachodzą mu łzami. Było mu szkoda samego siebie. Niesprawiedliwość bolała.
Zajcew nieprzerwanie patrzył przed siebie wesołymi chłodnymi oczyma. Tyle że w tej chwili były bardziej chłodne niż wesołe.
– Nie ma co się tak przejmować, Simo.
Czyli: nie powstrzymał łez. Sierafimow się odwrócił.
– Kiedy to boli, Wasiu – wydusił z siebie. – Co ma do tego mój tato?
– No co ty, chłopaku, co jest? Niech inni się przejmują. Ci, którzy dopuszczają się niegodziwości. Powiem ci tak – odpowiedział Zajcew. – Pochodzenie masz jedno, milicyjne, najbardziej radzieckie z radzieckich. I kropka. – Zajcew dostrzegł, że na Sierafimowie nie zrobiło to wrażenia. – Posłuchaj, Simo. Przyszedł mi do głowy taki pomysł. Szarpać się z towarzyszami z komisji nie ma po co. Oni nie rozumieją specyfiki naszej pracy. A tłumaczyć im tego nie ma kiedy.
Sierafimow spojrzał na niego z nadzieją.
Zajcew po raz kolejny przycisnął palcami powieki. Tym razem ból w skroni nie zniknął.
– Zobacz, ja ci w tej chwili wypiszę na maszynie rozkaz. Towarzyszu Sierafimow, udajecie się w delegację.
Zajcew dorzucił coś jeszcze:
– Dzielić się doświadczeniem z miejscowymi towarzyszami. Czy zadanie jest jasne?
Na policzki Sierafimowa powoli powracały paschalne rumieńce.
– Tak jest.
– A kiedy wrócisz, nie wiadomo. Poczyszczą sobie, coś tam wyczyszczą, i do widzenia. Pociąg odjechał. Zrozumiano, towarzyszu Sierafimow?
– Zrozumiano. A dokąd?
– Co „dokąd”?
– Dokąd jadę?
Zajcew się zamyślił.
– Do Kijowa może? Mówią, że to dziwne miasto.
– Może być do Kijowa.
Zajcew z trzaskiem włożył kartkę do swojego remingtona, zaczął uderzać palcem w klawisze. Litery odskakiwały ze stukotem. Wiadomość do towarzyszy z Kijowa była krótka. Zajcew pokręcił wałkiem, wyciągnął kartkę i nakreślił na niej zamaszysty podpis.
– Ogarnij tylko jutro wszystkie druczki, to wypiszą ci bilety. Tę czystkę będziemy mieć…
Zajcew przewrócił kartkę w kalendarzu na stole.
– O proszę. O jedenastej. A więc równo o ósmej rano załatw wszystkie formalności i w drogę.
– A…?
– A ja pójdę na tę czystkę zamiast ciebie. Niech mnie czyszczą, jeśli mają ochotę. Mam wzorową proletariacką biografię. Nie ma w co zaglądać. No chyba że w spodnie.
Sierafimow otworzył usta, ale zanim wydobyło się z nich „dziękuję”, Zajcew się skrzywił.
– Dziękują to dziewczęta za kwiaty.
Sierafimowa zatkało.
– Z przyjemnością posiedzę z nimi zamiast ciebie. Dam nogom odpocząć. No dosyć, pora spać!
Zajcew zdziwił się nieco, że przyniesiono tu z kostnicy metalowe stoły na kółkach. Bulgotanie wielu głosów odbijało się od malowanych ścian z portretami wodzów i od wysokich sufitów. Zajcew zrozumiał, że właśnie to jest ta cała czystka. Komisja siedziała za stołem. Zajcew dostrzegł towarzyszy z pozostałych brygad. Tusza Koptielcewa zwracała uwagę. Zajcew poszukał wzrokiem swoich. Zobaczył Samojłowa i Martynowa, i starego Kraczkina, a nawet opiekuna milicyjnego psa – nie mógł sobie tylko przypomnieć jego nazwiska. I Sierafimowa. „A ty czemu nie wyjechałeś?” – zapytał. Ani Samojłowa, ani Martynowa, ani Sierafimowa nie dziwiły metalowe stoły. Nie dziwiła ich też ta nieznośna lampa pod sufitem, która świeciła ostrym, wściekłym światłem prosto w oczy. Kraczkin – ten się w ogóle nigdy niczemu nie dziwił. Nagle Zajcew zdjął kamizelkę. Opuścił szelki. Ze zgrozą dotarło do niego, że zaczął się rozbierać. Ze zdumiewającą, niepojętą szybkością i łatwością. Hop, i już opadły na podłogę satynowe majtki. Wyszedł z nich, otrzepując nogę. I się obudził.
W pokoju panował rześki poranny półmrok. „Do diabła, pospałem tylko godzinę, może dwie” – zauważył Zajcew. Szkoda. I nagle to zobaczył: ogromna cienka pajęczyna na suficie mieniła się metalicznym blaskiem. A potem zaczęła się cicho osuwać. I zanim go dotknęła, Zajcew zrozumiał, że nie jest lekka i lepka, ale twarda i ostra. I wtedy obudził się na dobre, z sercem walącym w piersi i zmiętą poduszką w dłoniach. Niskie jeszcze słońce zaglądało przez okno. Oczywiście to przez nie ta lampa pojawiła się w jego śnie. Światło rozlewało się po białym, zdobionym sztukaterią suficie: gipsowe szczeliny wypełniał kurz, jego nieprzemijający cień przydawał resztkom dawnego luksusu jeszcze większego wyrazu. Innych luksusów w pokoju Zajcewa nie było.
Zajcew wyciągnął rękę, wziął z taboretu zmiętą paczkę, wyjął papierosa, postukał nim o pudełko, dmuchnął, włożył do ust. I zaraz wyjął. Przypomniał sobie, że wczoraj rzucił. Latem zawsze tak lekko się wstaje. Zajcew odkrył kołdrę.
Darły się wróble. Letni leningradzki poranek odpalił już silnik. I turkotał po ulicach, trąbiąc na różne sposoby. Czarne wąsy budzika ułożyły się w odwrócone „v”. Z korytarza dobiegał głos radia.
Zajcew wysunął szufladę komody. Ubrał się. Mimochodem wepchnął napoczętą paczkę papierosów pod komodę: żal wyrzucić, a tak przynajmniej w oczy nie kłuje. Wysunął drugą szufladę. Pasza starannie ułożyła resztę w metalową piramidkę i położyła ją na bloczku kartek, które zostały z zakupów. Obok leżały brązowe papierowe kule z wczorajszymi zdobyczami. Zajcew szeleścił podczas sprawdzania: herbata, kawa, cukier. W szarawą płócienną chusteczkę owinięto kawał ciemnego chleba.
Dla wszystkich w ich komunałce, dla wszystkich na piętrze, dla całej klatki, dla całego ich podwórka i dla całego drugiego podwórka studni, połączonego z pierwszym łukiem bramy, dla całej kamienicy, gdzie – jeśli wierzyć pogłoskom – przed rewolucją mieszkała jej właścicielka, wspaniała śpiewaczka romansów Wialcewa, a gdzie teraz mieszka zwyczajna klasa pracująca, dla całej kamienicy była, oczywiście, ciocią Paszą. A nawet – Paszką. Pasza – niemłoda, potężna herod-baba z wielką blaszaną odznaką na fartuchu – w letnie i jesienne poranki wymachiwała kolczastą miotłą, a zimą i wiosną skrobała podwórze łopatą i posypywała je piaskiem. W czasie wolnym od zajęć służbowych Pasza szyła na maszynie, naduszając rytmicznie masywnymi nogami żelazny kwadratowy pedał z napisem „Singer”.
A do tego jeszcze prowadziła Zajcewowi jego mizerne kawalerskie gospodarstwo.
Śledczy Zajcew, pracownik wydziału śledczego leningradzkiej milicji, nie miał bowiem czasu na jakiekolwiek życie codzienne. Oddawał Paszy pieniądze i kartki, a ona wkładała zakupy do szuflady w jego komodzie. W drugiej z szuflad mieściła się cała letnia garderoba Zajcewa. W trzeciej, dolnej – cała zimowa. Dla wygody Zajcew dał Paszy klucz do swojego pokoju. Nie było tu czego ukraść, oprócz żelaznego ciężarka do ćwiczeń w jednym kącie pomieszczenia i wytartego fotela w drugim. Z fotela wystawało sztywne końskie włosie. W ich kamienicy mieszkali ludzie nic nieznaczący i bardzo, bardzo biedni. Ale nawet ich nie mógł raczej skusić ani ciężarek, ani fotel. Zajcew był zadowolony z takiego układu.
W kuchni z dziesięcioma kuchenkami i dziesięcioma różnymi stołami Zajcew zaparzył sobie kawy. Odkroił grubą pajdę chleba, posypał cukrem.
– I co, towarzyszu Zajcew, wciąż jeszcze nie sprawiłeś sobie żony? Nigdy nie zjesz nic ciepłego. – Sąsiadka Katka stuknęła patelnią o płytę kuchenki i rzuciła na naczynie kawał masła. Wplecione we włosy wałki miała przykryte szyfonową apaszką. Katka nie lubiła chodzić przy sąsiadach „nieubrana”: była inteligentną kobietą, damą, pracowała jako księgowa w fabryce imienia Nadieżdy Krupskiej.
– Dzień dobry, Katarzyno Jegorowno.
Na maśle zaskwierczały jajka. W pokoju czekali na nie mąż Katki i jej córeczka studentka. Córeczka zamierzała odciąć się od swoich korzeni i zostać prawie że arystokratką – technikiem dentystycznym.
– I czego te dziewczyny teraz chcą? Kawaler z was ani brzydki, ani krzywy, z mieszkaniem, z pensją, kartki ma oficerskie. Tylko brać.
– Miłego dnia, Katarzyno Jegorowno.
Był to ich zwykły poranny rytuał. Każdy trzymał się w nim raz wybranej roli. Katka grała swoją zupełnie bezinteresownie: córeczka studentka miała już narzeczonego.
Kiedy Zajcew patrzył na Katkę, zawsze się dziwił: jak ci ludzie znajdują sobie małżonków? Jak ktoś mógł dopatrzyć się w niej swojego najukochańszego ciężaru? No a przecież ktoś wziął tę Katarzynę Jegorownę za żonę, ma jakiegoś męża. „Rozumu się w tym nie doszukasz – myślał Zajcew, żując chleb. – Podejmują decyzje. Biorą śluby. Targają do mieszkań prymusy i materace, a później łóżeczka dla dzieci i wanienki. Wiją sobie gniazda. Ta strona ludzkiego życia była dla niego niewyobrażalna. I jeszcze te wszystkie rytuały. Wyjścia na tańce. A później zawsze ta męska marynarka zarzucona na damskie plecy i niekończące się bulwary nad Newą w charakterze dekoracji. I te wierszyki, kwiatuszki…” Zajcew się skrzywił. Strzepnął okruchy i wlał w siebie resztę kawy naraz.
– Co, towarzyszu Zajcew, herbata wystygła? – Sąsiad Pałycz zdradził swoją obecność i wszedł do kuchni. – A ja właśnie niedawno kupiłem. Trawą smakuje. Patrzę, a tam wszystkiego namieszali. Herbaty raptem dwadzieścia procent.
Pałycz nie potrzebował partnerów do rozmowy. Czasami wydawało się, że domownicy celowo wysyłają go do kuchni, aby dać uszom odpocząć od jego bzyczenia.
– Sam łopian, a nie tam herbata.
– Piję kawę – powiedział Zajcew.
W świecie, w którym zabito Fainę Baranową – zabito z zimną krwią, niepotrzebnie i barbarzyńsko – nie było miejsca na bukieciki ani tańce. Nie było po prostu wolnej przestrzeni w mózgu, gdzie dałoby się o takich rzeczach myśleć.
Dziwna sprawa Fainy Baranowej pochłonęła Zajcewa bez reszty.
W korytarzu zaroiło się już od sąsiadów, do łazienki ustawiła się kolejka mieszkańców z ręcznikami i mydłem w rękach. Zajcew zatrzasnął drzwi i wyszedł na nabrzeże rzeki Mojki. Pasza zamiotła już je kolczastą miotłą: na ziemi widać było koliste smugi. W gazonie przed domem już dawno nikt niczego nie zasadził.
Zajcew zauważył tramwaj zawracający na placu Isaakijewskim, przyspieszył, podskoczył w biegu i zawisł na stopniu. Tramwaj wiózł go przez najpiękniejsze z miast, w którym większość ludzi żyła brzydkim, brudnym i biednym życiem. Żarli się ze sobą jak psy po kuchniach komunałek. Wśród wilgoci, zaduchu i bałaganu odpoczywali po nudnej i wykańczającej pracy. Godzinami stali w kolejkach po obrzydliwe jedzenie, które nazywano tu „artykułami spożywczymi”. Z trudem oszczędzali, a to na parę pantofli, a to na wełniany garnitur. Z nędznych pensji musieli wykupywać państwowe obligacje. Psuli oczy na niekończących się zebraniach partyjnych. Pomimo tego wszystkiego z porankiem było jednak Leningradowi do twarzy. Światło mieniło się w oknach i na szpicach dachów.
Mimo wczesnej pory i wciąż jeszcze zamkniętych sklepów najdłuższa z leningradzkich kolejek wiła się niespokojnie przed sklepem monopolowym. Majaczyły w niej zmęczone twarze. Na widok tej kolejki Zajcewowi przypomniało się stare rosyjskie wyrażenie „zielony wąż”. Dawno temu w Rosji na każdy alkohol mówiło się „zielone wino”. A trochę później zarówno wódkę, jak i sam alkoholizm nazwano na cześć ich zgubnych skutków „zielonym wężem”.
Na prospekcie 25 Października Zajcew zeskoczył.
Miedzianej tabliczki „F. Baranowa” nie odkręcono jeszcze od drzwi wejściowych. Obok niej przyczepiona była karteczka z ręcznym dopiskiem „dwa krótkie”. Drzwi były upstrzone tabliczkami z nazwiskami wszystkich mieszkańców i wskazówkami, jak do kogo dzwonić. Każda z tabliczek na swój sposób oddawała charakter właściciela. Wszystkie razem wyglądały pstrokato.
„Zabotkina” – głosił napis olejną farbą na prostokątnym kawałku dykty. Zajcew wciskał dzwonek zgodnie ze wskazówką. Dwa długie i jeden krótki. I wymyślił przy okazji żart – zapytać nauczycielkę muzyki, dlaczego akurat to, a nie coś trudniejszego.
Drzwi otworzyła mu Zabotkina we własnej osobie.
– Czy jesteście z milicji, towarzyszu? – zapytała z nabożnym przestrachem.
Zajcew postanowił nie żartować. Zabotkina miała figurę przypominającą wielką, bladą, niedojrzałą gruszkę. Nieco potargane włosy zebrane były w kok. Za okrągłymi okularami Zajcew dostrzegł rybie oczy i odnotował niezbyt szczęśliwe podobieństwo do towarzyszki Krupskiej.
– Zajcew, śledczy.
– Niech towarzysz wejdzie. – Głos Zabotkiny był cichy i niepewny jak ona sama.
Od razu usłyszał pokój Zabotkiny. Niewprawne dźwięki utworku Dla Elizy niosły się przez ciemny korytarz aż do drzwi wejściowych. Towarzyszka Zabotkina wpuściła Zajcewa do korytarza, po którym snuła się również Eliza. Gospodyni tajemniczym szeptem dodała:
– Od razu wiedziałam, że to wy.
Na drzwiach do pokoju Baranowej wisiała zawieszona wczoraj brązowa pieczęć na sznurku. Zajcew się odwrócił.
Większą część pokoju Zabotkiny zajmowało pianino. Narzędzie tortur. Kolejna ofiara miała jakieś dziesięć lat. Dziewczynka rozprostowywała palce. Na krótko obciętych włosach za pomocą bliżej nieznanej siły fizycznej trzymała się ogromna kokarda.
– Walu, opuść łokcie – wydała krótkie polecenie nauczycielka, spoglądając na Zajcewa z przestrachem.
On dał gestem znak, że „spokojnie, spokojnie”. Rozglądał się, gdzie by tu usiąść. Zabotkina szybko ściągnęła z tapczanu podłużną poduszkę. Zajcew usiadł i wtedy zrozumiał, że to żaden tapczan, ale nakryty dywanikiem kufer.
Drugi dywanik był zawieszony na ścianie nad nim. Dziewczynka pomyliła się, pokręciła głową, na powrót podjęła zgubione oczko melodii. Pod wpływem dźwięków, miarowych jak krople, Zajcew odniósł wrażenie, że letni poranek za oknem ustąpił miejsca jesiennemu wieczorowi. Skronie natychmiast zaczęły mu ciążyć. Nauczycielka cicho dawała uwagi.
Wreszcie ofiara z łoskotem odsunęła stołek i zaczęła składać nuty do czerwonej teczki ze złotym kluczem wiolinowym.
– O, teraz mogę rozmawiać – powiedziała Zabotkina tym samym cichym, niepewnym głosem. Usiadła na stołku obrotowym plecami do instrumentu, na kolanach położyła wielkie białe ręce.
Zajcew pomyślał, że musi mieć zimne i wilgotne dłonie. Jakbyś dotykał jakiegoś morskiego stworzenia.
– Co na to sąsiedzi? Nie skarżą się na muzykę? – spytał z uśmiechem.
– Nie. My tu żyjemy zgodnie – zaprotestowała Zabotkina, spoglądając na niego przez okrągłe okulary.
„Coś za często to powtarzają” – pomyślał Zajcew.
– Pocieszna ta Wala. A jakich uczniów macie więcej, chłopców czy dziewczynek? – zapytał z uprzejmości.
Zabotkina spojrzała na niego zakłopotana.
– Musiałabym sprawdzić w notatkach – odpowiedziała zupełnie serio. Poderwała się.
– Nie trzeba! Ja tylko tak, z ciekawości.
Uśmiechnął się po raz kolejny. Nauczycielka nie odpowiedziała na uśmiech. Na jej twarzy było widać raczej coś przypominającego panikę.
– Dzwoniliście i mówiliście, że przypomniało się wam coś ważnego – zasugerował delikatnie Zajcew.
Jej twarz się ożywiła. Oczy błysnęły rozsądnie i rzeczowo.
– Tak. A raczej nie, nie przypomniało mi się. Pamiętałam o tym od samego początku. Tylko pytanie było źle sformułowane.
– Jakie pytanie?
– Wasz kolega spytał, czy nic nie zginęło. Ten z przekrwionymi oczami.
Martynow, Zajcew skojarzył od razu, nie trzeba go było ciągnąć na oględziny.
– A zginęło?
– Nie – odpowiedziała szybko Zabotkina. – Wydaje mi się, że nie. O ile wiem, nie.
– Macie dobre rozeznanie w wyposażeniu pokoju Baranowej?
– Myślę, że tak. Faina jest bardzo koleżeńska. Była. Lubiła zapraszać do siebie na herbatę. Albo po prostu posiedzieć i porozmawiać. Przy robótce.
– Pasjonowały ją robótki ręczne?
– Nie ją. Mnie. I nawet nie pasjonują. Ja tylko tak, czasami. Dla odpoczynku. – Nauczycielka znowu spojrzała z przestrachem. Jakby nagle odkryła, że stoi w samym środku bagna.
– Dlaczego stwierdziliście, że pytanie było źle sformułowane? – Zajcew ostrożnie próbował sprowadzić ją na właściwy tor.
– Nie chodzi o to, co zginęło. Ale co się pojawiło! – Zabotkina aż się lekko zarumieniła.
– W jakim sensie?
– Faina była bardzo spokojnym, normalnym człowiekiem – zaczęła jakby zupełnie od rzeczy. Zajcew jej nie przerywał. – I nagle ta zasłonka. Tam takiej nie było. I sukienka. Faina takiej nie miała. I miotełka!
– Może kupiła te rzeczy? – zaproponował Zajcew. – A wy nie zauważyłyście.
– Nie! – prawie krzyknęła. – Proszę wybaczyć, ale nie. Za nic w świecie nie kupiłaby czegoś takiego! Faina nie lubiła rzeczy krzykliwych.
– Mogła je przecież otrzymać w prezencie, co sądzicie? Ludzie nie zawsze znają gust tego, kogo chcą obdarować. Mogli jej to podarować, na przykład, współpracownicy. Czy mogło tak być?
Zabotkina odważnie spojrzała mu w oczy i powiedziała prawie wojowniczo:
– Ona nigdy nie wniosłaby czegoś takiego do domu.
– Rozumiem – zgodził się chętnie Zajcew.
„To zupełnie możliwe, że ona ma rację. Ale w takim wypadku to jakiś nonsens” – pomyślał.
Nagle Zabotkina się ożywiła.
– A wiecie, trzeba by spytać wujcia Griszę.
– A kto to taki?
– Nasz sąsiad, Grigorij Michajłowicz Okuniew. Bardzo dobry człowiek.
„I żyją sobie tu zgodnie, aha” – pomyślał Zajcew.
– Pomaga wszystkim sąsiadom! – Zabotkina jakby usłyszała jego myśli. To mieszkanie, w którym wszyscy żyją zupełnie zgodnie, teraz już zupełnie nie podobało się Zajcewowi. – Na pewno pomógłby Fainie powiesić taką zasłonkę.
– Jak to, nie dałaby rady sama? – zdziwił się Zajcew, prowokując kobietę do dalszych zwierzeń.
– No co też wy! Jej się strasznie kręciło w głowie, nawet jak stała na taborecie! Mówię wam tak, jak było. Proszę zobaczyć, jakie mamy wysokie okna. Trzeba brać nie taboret, ale drabinę ze strychu, żeby umyć takie okno. A żeby dosięgnąć karnisza, to już tym bardziej.
– Dziękuję wam za to spostrzeżenie. Zdaje się, że będę musiał was jeszcze raz odwiedzić, żeby porozmawiać z Grigorijem Michajłowiczem, jak już wróci z pracy.
– Ależ to emeryt! – powiedziała ucieszona Zabotkina. – Przynoszą mu do domu najróżniejsze rzeczy do naprawy. To złota rączka. Proszę za mną, od razu was przedstawię. – Zabotkina poderwała się z miejsca z nieoczekiwaną sprawnością. – Proszę za mną! Tylko proszę mówić głośno. Jest troszkę głuchawy.
„Przynajmniej jednemu muzyka na pewno nie przeszkadza – zauważył w duchu Zajcew. – I pewnie dlatego żyją w takich serdecznych stosunkach”.
Okuniew mieszkał na samym końcu korytarza. W wąskim pokoju z jednym oknem. Pomieszczenie było wydzielone z drugiego, znacznie większego. Ornament na suficie ucinała ściana sąsiadów. Z powodu natłoku różnego żelastwa pokój Okuniewa wydawał się jeszcze mniejszy. Zajcew z początku w ogóle nie zauważył gospodarza. Dostrzegłszy go, rozpoznał w nim leśnego dziadka.
– Ha? – dopytywał Okuniew, patrząc śledczemu nie w oczy, ale na usta.
„Niewątpliwie głuchawy” – odnotował Zajcew. Wczoraj nie kręcił się między nogami umyślnie, po prostu nie słyszał, że się go przegania.
Krzyczeli na zmianę. Dowiedzieli się od dziadka, że żadnych zasłonek z Baranową nie wieszał, ale że prymus owszem, lutował, zdarzało się. I że w żelazku zamontował nową rączkę, to też było. Ale zasłonek to nie, nie wieszał.
– A jakie zasłony miała Faina Baranowa? – zapytał Zajcew. I dodał: – Wcześniej.
– Z pluszu – odpowiedziała Zabotkina.
– Brązowe – powiedział Okuniew.
– Brązowe – zgodziła się Zabotkina.
I wtedy Okuniew też potwierdził:
– Pluszowe.
– Jasne – podsumował Zajcew.
Chociaż nic mu się nie wyjaśniło.
Przed czystką zdążył jeszcze tylko przejrzeć raport z oględzin u Baranowej. Brązowych zasłon nie było wśród rzeczy znalezionych w jej pokoju. Ani pluszowych, ani brązowych, żadnych.
Czy zabrał je ten, kto zawiesił szkarłatną zasłonę? Czy zrobił to człowiek, który zabił Baranową?
Zajcew zostawił raport i fotografie na stole, nałożył w pośpiechu marynarkę i pobiegł, aby dać się wyczyścić.
Stół w sali posiedzeń był przykryty czerwoną tkaniną. Zajcew usiadł i od niechcenia wyszukiwał przetarcia w obrusie. Zrobiono go ze starej, najpewniej teatralnej kurtyny, ale miał w sobie coś rewolucyjnego. Bojowego nastawienia jednak nie wywoływał. Długi stół, nakryty aż do ziemi, przypominał raczej nagrobek.
Członkowie komisji zostali wybrani na zasadzie poprawności klasowej, czyli inaczej mówiąc, byli zwyczajnymi leningradzkimi biedakami. Marnie jedli, jeszcze marniej żyli i można było to bez trudu wyczytać z ich szarawozielonych zaniedbanych twarzy. W słabym świetle elektrycznej lampy, zapalonej pod sufitem nie wiadomo po co w środku dnia, członkowie komisji za nagrobnym stołem mogliby przypominać wampiry. Gdyby nie widoczny przestrach całej szóstki.
Zajcewowi było ich nawet szkoda.
Biedne radzieckie myszki, po równo boją się milicjantów, których przyszło im czyścić, i tych, którzy tę czystkę zorganizowali. Oficer z OGPU, radzieckiej służby bezpieczeństwa, siedział na samym skraju stołu i groźnie błyskał ogoloną czaszką. Nos o mało nie wbijał mu się w usta. Na stole przed gepeusznikiem – tak wszyscy o nim myśleli i mówili – leżała błękitna oficerska czapka z daszkiem. Jej czerwona gwiazda spoglądała na salę, na publiczność. Potwór, który widzi wszystko.
Zajcew siedział obok stołu, na krześle wysuniętym nieco do przodu. Na czystkę spędzono wszystkich, którzy się nawinęli. Od śledczych po dziewczęta z biura maszynopisów. W spokoju zostawiono tylko dyżurnych. Ktoś przecież powinien odpowiadać na telefony.
Od dziewcząt czuć było ciekawość i perfumy. Pozostali złościli się po cichu. Za drzwiami czekała masa roboty. Wielkie miasto nie wcisnęło hamulców z okazji czystki. Żyło swoim życiem. A więc: kradło, napadało, wyrzucało niemowlęta (dobrze, jeśli na czyjś korytarz, a nie prosto do Kanału Obwodnego), uciekało z pieniędzmi z zakładowej kasy oszczędności, śmiertelnie potrącało przechodniów albo niszczyło mienie publiczne, upijało się, dźgało nożami, rozbijało butelki na czyichś łbach, tłukło baby, skakało z leningradzkich mostów. A także mordowało.
Czekały na nich dowody, świadkowie, protokoły, fotografie z miejsca przestępstwa, przesłuchania, odciski palców.
Wszyscy nie mogli się doczekać, kiedy będzie im wolno sobie stąd pójść.
– Towarzysze, zaczynajcie! – zarządził oficer z OGPU.
„Popatrz, popatrz, jakie szlify” – pomyślał Zajcew. Symbole naszyte na kołnierzyku świadczyły o nie byle jakiej randze wizytatora.
Twarz śledczego nie wyrażała niczego.
Jeden z członków komisji bezwiednie sięgnął ręką po karafkę, długo nalewał wody do niedoczyszczonej szklanki, długo pił, spoglądając z zakłopotaniem na każdego po kolei.
Pauza nadmiernie się przeciągała.
– Pytajcie! Macie do tego prawo – zasugerował gepeusznik.
Jeden z siedzących za stołem zaczął oczyszczać gardło. Odchrząknął, zakaszlał. Wszyscy spojrzeli na niego z nadzieją. Ale on nie wydał już z siebie żadnego dźwięku. Wyciągnął brudną chustkę, wytarł nią twarz. I z powrotem zapatrzył się na ogromnego więdnącego fikusa, którego specjalnie na tę okazję przyniesiono z księgowości i umieszczono na skraju stołu. Sam fikus patrzył w dawno niemyte, szare od kurzu okno.
„Nasze północne lato to karykatura południowych zim – pomyślał Zajcew. – Fikus na pewno jest tym zdegustowany”.
Zajcew spróbował zmienić pozycję, ale krzesło pod nim od razu zatrzeszczało i zaskrzypiało tak, że cisza stała się jeszcze głębsza.
– A wy, Zajcew, wstańcie. Wstańcie! Okażcie szacunek wobec postępowania.
Właściciel oficerskiej czapki i szlifów wykonał zgrabny ruch białą dłonią, jakby wskazywał „do góry”. Krzesło zaskrzypiało żałośnie. Zajcew wstał z ulgą, poczuł, jakby wbito mu w nogę tysiące igiełek. Ze swojego miejsca dobrze widział wszystkich obecnych w sali. Malujące się na ich twarzach zdenerwowanie stopniowo zmieniało się w senne otępienie. Zebrania trwały zwykle długo, tak samo jak leningradzkie deszcze.
– Towarzyszu, wasze imię – zabrzmiał za jego plecami czyjś głos.
Zajcew się odwrócił.
– Proszę mówić w kierunku sali – napomniał go ten sam cienki pogardliwy głos spod fikusa. Gepeusznik przywykł do tego, że „czyszczeni” jąkali się, pocili i kręcili niespokojnie. Nie spodobał mu się ten wyprostowany chłopak, z oczyma jasnymi jak u jakuckiej łajki. Spoglądał nimi dumnie i bez skrępowania. Patrz, nie mam nic do ukrycia, masz mnie jak na dłoni. A przy tym gepeusznikowi wydawało się, że chłopak zerwał mu się z haczyka i zniknął w głębinach jak ryba. Czuł to instynktownie.
„Wytłukę jeszcze z ciebie ten honor” – pomyślał gepeusznik.
– Zajcew Wasilij.
– Głośniej – zażądał gepeusznik. Zdążył już zdenerwować się na tchórzliwą komisję: parobki. – Ja, na przykład, nie wstydzę się wypowiedzieć swojego imienia na głos wobec narodu: Szarow Nikołaj Dawydowicz – przedstawił się.
– Bardzo mi przyjemnie. Zajcew! Wasilij! – zahuczał barytonem, że aż echo poszło od sufitu.
– Od razu lepiej, obywatelu Zajcew.
Początek był już za nimi. Czyściciele wyraźnie się ożywili.
– Data urodzenia.
Zajcew odpowiedział.
– Mówcie głośniej – zażądał powtórnie towarzysz Szarow. Nie liczył już na swoich podopiecznych z komisji: na parobków. Znowu trzeba wszystko wziąć w swoje ręce.
– Towarzyszu – huknął Zajcew – kto mnie tu nie słyszy? Jeśli trzeba, mogę mu to powtórzyć prosto do ucha.
W jego replice nie było nic zabawnego, ale sala parsknęła śmiechem. Zajcew rozumiał dlaczego. Ile to razy zaczajali się razem na przestępców, chodzili pod bandyckie noże, chowali zabitych towarzyszy. Tutaj nikt swojego nie wyda. Nikomu. I ten ścierwojad gepeusznik to wie. Zajcew brzydził się tymi posiedzeniami organizowanymi na pokaz: posłuchali i zdecydowali, czyścili i wyczyścili. Strata czasu, nic ponadto. Miał przed sobą same młode twarze. Nikt nie miał więcej niż trzydzieści lat.
Nie śmiali się z żartu. Pokazywali zęby nieproszonemu gościowi. A gość zrozumiał.
– Wy, Zajcew, odpowiadajcie na pytania. Jak nie chcecie pracować w radzieckiej milicji, to możecie być klaunem w cyrku na Fontance.
– A jakie było pytanie?
Od tego momentu zgromadzeni zaczęli śledzić ten pojedynek z zainteresowaniem i radością, że to Zajcew, a nie oni. Szarow zakopał się w papierach, wziął do ręki kartkę. „Fragment ankiety” – pomyślał Zajcew. Tę ankietę wypełniał kiedyś własnoręcznie i zakończył zamaszystym podpisem.
– A dlaczego nie stawił się dzisiaj towarzysz Sierafimow?
– Przebywa w delegacji.
– Wczoraj jeszcze nie przebywał, a dzisiaj już przebywa? Jak to? – przyczepił się Szarow.
„Szarow to jego własne? – pomyślał Zajcew. – Brzmi bardziej jak pseudonim partyjny”.
– Taka praca – odpowiedział trzeźwo.
A teraz trzeba będzie opowiedzieć ankietę swoimi słowami. I po czystce. Nic dziwnego, że gliniarze siedzą i się pieklą: nic ich przecież nie interesuje tak jak biografia Zajcewa.
– Pochodzenie?
– Proletariackie – odpowiedział rzeczowo Zajcew.
– Ojciec?
– Ojciec nieznany. Matka – praczka. Zajcewa Anna. Mogę opowiedzieć o matce.
– Nieznany to znaczy? – Ogolona głowa błysnęła. Szarow zanurkował twarzą w teczce.
„Już zmieniłbyś okulary” – pomyślał z gniewem Zajcew. I zauważył, że tamten wyjął kartkę nie z żółtej kartonowej teczki z aktami osobowymi Zajcewa, ale z innej – solidnej i skórzanej. Ta solidność zupełnie się Zajcewowi nie spodobała.
– A my tu mamy inne informacje – zaczął towarzysz Szarow zaintrygowanym głosem. – Zapis w księgach parafialnych nie budzi wątpliwości. Anna Zajcewa zawarła związek małżeński z Piotrem Siergiejewiczem Daniłowem, stanu kupieckiego. Petersburg, rok 1908.
Twarz Zajcewa nie drgnęła. Nie przebiegł po niej nawet cień.
– Mój tatuś moją mamusię zbałamucił i rzucił. Nazwę rzeczy po imieniu, moja matka się mnie doigrała. A kim był mój ojciec, to, proszę wybaczyć, skryły mroki historii.
– Ale tu jest wyraźnie powiedziane: Anna Zajcewa…
– Przepraszam, ale Ann Zajcewych było w Petersburgu jak psów. Co chcecie zasugerować, towarzyszu?
Szarow westchnął, jakby wyrażał skruchę. Za to jego głos nie wyrażał niczego – był metaliczny, moralizatorski.
Zajcewowi nie w porę przypomniała się pajęczyna z porannego snu. A w ślad za nią przyszło do niego wspomnienie powiedzonka z dzieciństwa: tfu, tfu, tfu, przeszła noc, minął sen.
– Nic nie sugeruję, towarzyszu Zajcew. Mówię otwarcie. Wprowadziliście w błąd radziecką milicję i radziecki naród.
Koniec frazy utonął w głośnym, piskliwym chichocie.
Wszyscy odwrócili głowy w kierunku parapetu. Rechotało stare, przysadziste babsko, spod spódnicy wystawały masywne nogi w kaloszach.
– Oj, już nie mogę – zachrypiała.
Zajcew miał nadzieję, że na jego twarzy nie dało się niczego dopatrzeć.
– Obywatelko, co wy… Obywatelko! – Gepeusznik wpadł w popłoch. – Czy to funkcjonariuszka? Funkcjonariuszko, albo zachowujcie się przyzwoicie, albo opuśćcie salę!
Podobny skutek miałoby pewnie klepanie nosorożca po żelaznym zadzie.
Pasza wiedziała, jak traktować płeć męską. Jej pięści bali się pijacy z zaułka Fonarnego. Otarła zarumienioną twarz skrajem płaszcza.
– No świadkiem jestem. Czego? Znałam tę waszą Niutkę.
– Nie moją, tylko wspomnianą tu obywatelkę Annę Zajcewą. Znaliście ją?
Malinowe plamy na jego twarzy zakwitły. Krótka szyja w mig się zaczerwieniła. „Takich jak on zazwyczaj dopada udar i do widzenia” – zauważył mimochodem Zajcew.
– Obywatelko, odpowiadajcie na pytania! Nie jesteście na rynku. Wasze imię, stanowisko.
Gepeusznik uniósł nad kartką pióro marki Rondo. Był gotów zapisywać.
– Ja nie mam nic do ukrycia. Praskowja Łukina. Moje stanowisko: dozorczyni.
Towarzysz Szarow nie zdążył zapisać ani słowa w formularzu. Pasza znowu się ożywiła.
– No tak. Z Niutki Zajcewej była prawdziwa damulka. Wybaczcie mi, towarzyszu milicjancie. Z was jest człowiek radziecki, możecie nie rozumieć. No bo jak było za dawnych czasów…? No ile zarobisz na takim praniu? Kim był tatuś tego tu – to Bozinka jeden wie. No bo z Niutki to była wesoła dziewczyna.
Szarow na moment zignorował fakt, że Paszy w ogóle nie powinno być w tej sali.
– Zajcewa trudniła się prostytucją? – zapytał z nadzieją.
– Nie. – Pasza machnęła czerwoną pomarszczoną łapą jak sierpem. – Ty co, jesteś głuchy? Praczką była, mówię przecież. Prała. Czarne, białe, każde. Tym zarabiała. A chłopaki to już sprawy sercowe. Słabość do nich miała nieboszczka.
Gepeusznik rzucił piórem o stół, prysnął atrament. Krople spadły na błękitny wierzch oficerskiej czapki. To rozwścieczyło Szarowa jeszcze bardziej.
– Dosyć! – ryknął.
„Wylew. Albo zawał” – pomyślał Zajcew.
– Obywatelko, wy… Obywatelko, wy… wyrażajcie się kulturalnie!
Sala zaczęła zupełnie otwarcie chichotać. Nawet członków komisji opuścił strach: na ich twarzach zakwitły bezwstydne porozumiewawcze uśmieszki.
– Kulturalnie znaczy jak? – głośno dopytywała Pasza.
Znowu wybuch śmiechu.
Zajcew uważnie obserwował Paszę. Ta na niego nie patrzyła.
– W tej chwili przestań zgrywać głupią! – ryknął gepeusznik.
– Opowiem kulturalnie – mruknęła Pasza pojednawczo, zerkając na Zajcewa. – Już proszę się nie gniewać, towarzyszu milicjancie. – Nabrała powietrza w szeroką pierś, aż napiął się guzik w najszerszym miejscu ubrania, i powiedziała ze smakiem: – Niutka Zajcewa to była…
Dobrze znane krótkie przekleństwo brzęknęło w powietrzu. Pokój zatrząsł się od wszechobecnego śmiechu. Towarzysz Szarow aż podskoczył z wściekłości, o mało nie wywracając chwiejącego się fikusa. Ktoś z komisji złapał za dzwoneczek i zaczął nim wściekle pobrzękiwać, przywołując wszystkich do porządku. Dźwięk dzwonka też brzmiał jak śmiech.
– Dosyć! Won stąd! – krzyczał bezskutecznie gepeusznik.
Przez przejście, niczym Mojżesz przez rozdzielone wiatrem Morze Czerwone, przebijał się Samojłow. Solidny tułów trzymała w ryzach marynarka. Gdyby nie to, rozlałby się jeszcze szerzej. Samojłow, nieoczekiwanie jak na swoją powierzchowność, poruszał się jak kot. Jego krótkie baczki tylko potęgowały to podobieństwo.
– Postawię cię za to przed sądem! – Gepeusznik nie mógł złapać tchu.
Samojłow w mgnieniu oka ogarnął wzburzone morze i poradził sobie z nim lepiej niż Mojżesz. Włożył dwa palce w usta. Głośny świst przypominał uderzenie batem. Morze się uspokoiło. Wszyscy umilkli.
Samojłow nawet nie spojrzał na komisję.
– Dość już tego chlapania ozorem. Zajcew. Druga brygada, do wyjazdu. Na Mochową. Trup.
Zajcew wstrzymał się na moment. Oczami odnalazł w tłumie Koptielcewa i zapytał. Ten pokręcił głową.
– Jedźcie – rozległ się bezbarwny głos naczelnika wydziału śledczego.
Wówczas ruszyły się krzesła. Zajcew zeskoczył z podium. Zebrali się wszyscy, nie tylko druga brygada. Z widoczną ulgą udali się z powrotem do swoich przerwanych obowiązków.
– Ale my tu mamy ważniejsze sprawy – próbował dopominać się gepeusznik.
Samojłow spojrzał na naczelnika wydziału Koptielcewa. Ale ten znalazł pod paznokciami coś o wiele bardziej interesującego.
– Co wy, towarzyszu? – oburzył się Samojłow z wyraźną przesadą. – Odnaleziono ciało radzieckiego obywatela. Co może być ważniejsze?
– Oto towarzysz Szarow, Nikołaj Dawydowicz – dodał szybko Zajcew.
Koptielcew milczał. Jego przypominające wisienki oczy nawet nie mrugnęły. Ale Zajcew rozumiał: wszelka wiedza, jaką tylko można zdobyć o obywatelu Szarowie, zostanie w najbliższym czasie zdobyta.
– Więc tak, za stawianie przeszkód w wykonaniu zadania służbowego… – Gepeusznik zaczął się rozpędzać.
Ale Samojłow już zerwał się do galopu:
– Jakich przeszkód? Zadanie mamy wszyscy jedno i to samo: chronić spokój i pracę radzieckich obywateli. I powierzyło nam je państwo – wydeklamował donośnie, pomagając sobie dłonią w wydzieleniu każdego kolejnego słowa. Od pustych ścian odbiło się echo. – Tam leży martwy radziecki obywatel i zgodnie z radzieckim prawem trzeba znaleźć i ukarać winnego.
Szarow również obrócił się w kierunku Koptielcewa w poszukiwaniu wsparcia – i też nie mógł złapać jego spojrzenia. Koptielcew podniósł jedynie rękę, jakby chciał cicho dać znak: wystarczy.
„Ciekawe” – pomyślał o ich pantomimie Zajcew.
Nie wiadomo, czy milczący gest Koptielcewa, czy słowo „radziecki” podziałało na gepeusznika jak kołek na wampira. Samojłow wbił go kilkukrotnie. I dopiero potem odwrócił się do Szarowa plecami. Ten został sam za pustym stołem. Poderwał się, pociągnął za sobą obrus. Oficerska czapka potoczyła się po podłodze i jak na złość odtoczyła daleko, żeby wreszcie upaść jak placek. Nikt nie kwapił się jej podnosić.
– Jeszcze z tobą nie skończyłem. Obiecuję ci to – wycedził Szarow, z trudem wyplątując nogi z długiego obrusa.
Samochód trząsł się już i warkotał. Samojłow wbiegł na jezdnię na swoich krótkich nóżkach i podciągając się na rękach, zapakował się do środka. Zaklął, kiedy prawie nadepnął na psi ogon leżący w przejściu. Morda Tuza Trefla leżała na kolanach jego przewodnika. Samojłow uwalił się obok Kraczkina.
– Nieroby – powiedział po chwili. – Markują czynności służbowe, sukinsyny.
Wszyscy w wydziale śledczym nienawidzili OGPU.
– Tylko przeszkadzają ludziom pracować – rozkręcił się Samojłow. – Gdzie wy tu, dupki, macie wrogów klasowych? Tysiąc dziewięćset trzydziesty za oknem. Barany! – I dorzucił ze złością: – Posiedzieliby trochę z naszymi, od razu by im się odechciało urządzać te czystki-przeczystki. Alosza, a ty co, śpisz? – krzyknął nieoczekiwanie na kierowcę. – Jedziemy!
Samochód drgnął i ruszył z miejsca. Wytoczyli się z Grochowej.
– Słuchaj, Wasiu – rozległ się z tyłu głos Martynowa – a właściwie dlaczego ten tchórz się do ciebie przyczepił? Jaki znowu ojciec kupiec?
Zajcew obrócił się nieznacznie:
– Nie rozumiesz? Ty i ja mamy roboty po uszy, a te pasożyty jakoś niespecjalnie, więc sobie wymyślają zajęcia.
Na to wtrącił się Samojłow:
– A potem ta gnida podsunie swoim przełożonym pisemko: proszę, jak pracowałem, aż spłynąłem pracowniczym potem. Uprzejmie proszę o przydział dodatkowego pokoju albo podwyżkę.
– Kto to wie – powiedział Kraczkin.
– A ty, Kraczkin, co? Jacy wrogowie klasowi? Jacy? Trzynaście lat po rewolucji?
Kraczkin odwrócił się i zaczął nad wyraz uważnie patrzeć w okno. Było jasne, że nie chce na ten temat rozmawiać. On był tym, który zaczął służbę jeszcze za cara. Dawny oficer śledczy petersburskiej policji był właściwie idealnym celem czystki.
– A gdzie tak właściwie jest teraz Sierafimow? – przypomniał sobie nagle Samojłow.
– Wiesz co, bądź tak dobry i zamień się ze mną miejscami – poprosił Zajcew. I odtańczywszy z Samojłowem krótki taniec w ciasnym wnętrzu samochodu, przysiadł się do Kraczkina.
W istocie, Kraczkin bał się nie bez powodu. Przyzwyczaił się już do bycia czarną owcą. Albo choćby białym krukiem.
Został gwiazdą petersburskiej służby śledczej na długo przed rewolucją. Skandaliczną gwiazdą. Zdarzyło mu się aresztować i wiceministra, i oficera cesarskiej gwardii, i dziedziczkę trzeciego co do wielkości majątku w imperium. Zdarzyło mu się też oczyszczać nikomu nieznanych i bardzo biednych ludzi z bezpodstawnie rzucanych na nich podejrzeń. Prasa konserwatywna go nienawidziła, na szczytach władzy wrzało, Kraczkina dwa razy przenoszono w stan spoczynku. Przy tym raz bez prawa do zajęcia jakiegokolwiek stanowiska w służbie państwowej. Jak się okazało, sława nowego Robin Hooda, obrońcy uciśnionych, miała gorzki smak. Natomiast po rewolucji, która przecięła miliony żyć na dwoje, ta sława mu się przysłużyła. W odróżnieniu od większości w swoim nowym życiu pozostał tym, kim był i w starym – śledczym. W 1922 roku otrzymał w nagrodę pistolet honorowy z wygrawerowanym imieniem. Kiedy tylko partyjna wierchuszka potrzebowała przykładu dawnego specjalisty, który pracuje dla budowy nowego ustroju i dzieli się swoim doświadczeniem z nowymi radzieckimi kadrami, wskazywała na Kraczkina.
I to właśnie z nim Zajcew chciał teraz omówić sprawę zabójstwa Fainy Baranowej.
Zajcew zwięźle opowiedział o dziwnych znaleziskach w pokoju ofiary: o przygodach z zasłoną i sukienką.
– I co? – zapytał Kraczkin, odrywając wzrok od okna.
– Nic. To dziwne. Jeśli to zabójca, to zadbał o estetykę. Nie spieszył się, bydlak. Inny by uciekł w te pędy.
– Możliwe, że nie pierwszy raz zabił – podsumował Kraczkin.
– Nie o to chodzi. Po co się tak męczyć, właśnie tego nie rozumiem.
– Po pierwsze, tę zasłonkę to mogła powiesić i sama Baranowa.
– Sąsiedzi mówią, że…
– Kobiety w wieku balzakowskim często popełniają różne głupstwa z powodu namiętności – przerwał mu Kraczkin. – Bo sukienkę musiała włożyć sama, to po drugie. Zadbała też o wyszukaną fryzurę, to po trzecie. A co, gdyby zabójcą okazał się jej kochanek?
Zajcew się zamyślił. Tak, to pasuje.
Ale jakby nie do końca.
– Ale ta róża w ręce – powiedział. – I ta głupia miotełka. I ta poza w fotelu. Przecież sama tak nie usiadła. Czy to znaczy, że zabójca ją usadził? Dlaczego? Absurd.
– Niekoniecznie – zaprotestował łagodnie Kraczkin. – Najpierw afekt, później skrucha. Pamiętam, jak chorąży J. okrył szalem kochankę, którą własnoręcznie zabił chwilę wcześniej, poprawił jej sukienkę.
– Ta Baranowa nie daje ci spokoju, co, Wasiu? – włączył się z przedniego siedzenia Samojłow.
Przewodnik psa milicyjnego drzemał z przymkniętymi oczyma.
– Albo matka, która najpierw udusiła swoje pozamałżeńskie dziecko, a potem starannie je ubrała. Nawet czepek nałożyła. I zmieniła pieluszkę – kontynuował Kraczkin. – To jedno i to samo. Udręka i przerażenie po dokonaniu zbrodni mogą przybierać najdziwniejsze formy.
Zajcew pokręcił głową.
– Może za caratu – wtrącił Martynow.
– Wszystko kiedyś już było. Wszystko zawsze przypomina coś innego – zauważył Kraczkin. – Ludzie są zawsze tacy sami. I za caratu, i za władzy radzieckiej.
– Przestępstwo to przeżytek minionych czasów – oznajmił Samojłow. – No a co? Ty, Kraczkin, nie chodzisz na samokształceniowe zebrania komitetu, a tam by ci wszystko wyjaśnili.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki