36,00 zł
Trzymająca w ogromnym napięciu opowieść o naszej współczesności naznaczonej narcyzmem i brakiem ograniczeń, a także historia miłości zdolnej przezwyciężyć ciemność. Osiemnastoletni Samuel mimo woli utrudnia transakcję w branży narkotykowej, musi więc się ukryć przed bossem mafii, Igorem. Po jakimś czasie znajduje schronienie w niewielkiej miejscowości w Archipelagu Sztokholmskim, gdzie podejmuje pracę – pewna rodzina szuka asystenta dla syna cierpiącego na uraz mózgu. Gdy Samuel wprowadza się do położonego na uboczu nad morzem domu pięknej Rakeli i jej syna, nic nie układa się zgodnie z jego wyobrażeniami. Zaskakuje go także własna matka – kochająca, ale nadopiekuńcza Pernilla próbuje w bezkompromisowy sposób pomóc mu w zaprowadzeniu ładu w życiu. Tymczasem droga inspektora policji Manfreda Olssona prowadzącego śledztwo w sprawie dwóch zabójstw nieoczekiwanie krzyżuje się z drogami Samuela i Pernilli. Kiedy śledztwo się komplikuje, Manfred postanawia poszukać pomocy u wykwalifikowanej profilerki Hanne mieszkającej w Ormbergu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 491
Dvalan
Copyright © Camilla Grebe 2018
Published by agreement with Ahlander Agency
Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2020 for the Polish translation by Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie autorki na okładce: © Viktor Fremling
Redakcja: Grzegorz Krzymianowski
Korekta: Aneta Iwan, Marta Chmarzyńska, Magdalena Bargłowska
ISBN: 978-83-66512-23-8
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga
E - wydanie 2020
Dla Marie
To komiczne, jak barwy rzeczywistego świata dopiero widzą się
prawdziwe, kiedy je zobaczysz na filmie1.
Anthony Burgess, Mechaniczna pomarańcza
Byliśmy zupełnie zwyczajną rodziną. A ten poranek nie różnił się od innych.
To był jeden z tych nic nieznaczących dni, kiedy nikt nie spodziewa się niczego szczególnego, dzień, któremu nie przypisuje się specjalnej wagi w przekonaniu, że niczego nie zmieni. Po prostu jeszcze jeden dzień do przetrwania, do przeżycia. Wystarczyło zrobić wszystko po kolei, jakby to był blankiet, który trzeba wypełnić i nadać na poczcie przed piątą.
Afsaneh wstała jako pierwsza, żeby przygotować Nadji kaszkę.
Słyszałem jej kroki. Lekkie, niemal nieśmiałe, kiedy szła na palcach z przedpokoju do kuchni. Jakby przesuwała się po cienkim lodzie. Potem rozległ się szum odkręconej wody w kranie i lekki brzęk garnka stawianego na kuchence. W końcu rytmiczne uderzanie trzepaczki o metal, kiedy mieszała kaszkę z wodą.
Leżąc w łóżku – ciągle jeszcze ciepłym od ciała Afsaneh – słyszałem popłakiwanie i pokasływanie Nadji dobiegające z pokoju dziecinnego obok.
Odgłosy całkiem zwyczajnej rodziny: kobiety, mojej młodej żony, może zbyt młodej – przynajmniej niektórzy tak uważali – i naszej córeczki. Była też cisza po trójce starszych dzieci, które wyfrunęły już z domu, a także po mojej byłej żonie, która w pewien wiosenny poranek, niewiele różniący się od dzisiejszego, opuściła mieszkanie z walizką tak ciężką, że gdyby nie wściekłość, na pewno by jej nie udźwignęła.
Leżąc tak, rozleniwiony ciepłem łóżka i marzeniami sennymi minionej nocy, nie myślałem o tym wszystkim. Stało się tak dopiero później, gdy te drobne rzeczy nabrały wagi i znaczenia.
Dopiero po czasie wszelkie trywialności życia urastają do wielkich rozmiarów i prześladują człowieka po nocach.
To był poranek jak każdy inny. Poza tym, że Nadja przeziębiła się trzeci raz w ciągu trzech tygodni i zarówno ja, jak i Afsaneh byliśmy śmiertelnie zmęczeni nocnym czuwaniem i doglądaniem naszej ukochanej, ale absorbującej dwulatki.
Ale umieliśmy też żartować z tego, że kiedy Nadja ma katar, zamienia się w niemowlę. A Afsaneh powtarzała wtedy, że sam jestem sobie winny, ponieważ zdecydowałem się znowu na dziecko i całą resztę, mimo że przekroczyłem pięćdziesiątkę.
Afsaneh uchyliła drzwi do sypialni.
Trzymała Nadję na biodrze, a gdy lekko ugięła kolana i podniosła ją nieco wyżej, aby było jej wygodniej, poły szlafroka trochę się rozchyliły, odsłaniając jedną pierś, piękną pierś, która na przekór wszystkiemu należała do mnie.
Afsaneh spytała, czy nie mógłbym wziąć zwolnienia na opiekę nad dzieckiem, na co odrzekłem, że właśnie zamierzałem niedługo pojechać na komendę.
Chodziło o stołeczną komendę policji na Kungsholmen w Sztokholmie. Moje miejsce pracy od ponad dwudziestu lat, synonim kieratu. Miejsce, gdzie prowadziłem dochodzenia w sprawie zabójstw i innych ciężkich przestępstw. Gdzie zajmowałem się najmroczniejszymi stronami rodzaju ludzkiego, odrażającymi wynaturzeniami człowieczych zachowań, którymi reszta społeczeństwa nie musiała zawracać sobie głowy.
Jak mogłem sądzić, że to takie ważne?
A niech się nawzajem pozabijają. Niech się tłuką i gwałcą. Niech handlują narkotykami, a przedmieścia niech płoną jak zimne ognie. Tylko nie wciągajcie mnie w to gówno.
Pamiętam, że Afsaneh zmarszczyła czoło, gdy jej odpowiedziałem. Przypomniała mi, że to dzień Wniebowstąpienia Pańskiego, i spytała, co tak strasznie ważnego mam do roboty. Potem cierpliwie wyjaśniła, że obiecała spotkać się z jedną ze swoich doktorantek i że mówiła mi o tym dwa razy podczas wczorajszej kolacji.
Wymiana zdań między nami trwała przez dobrą chwilę.
Sprzeczaliśmy się, jakby rzeczywiście miało to jakiekolwiek znaczenie. Sprzeczaliśmy się w bezrefleksyjny, męczący sposób, jak prawdopodobnie dzieje się to w większości rodzin w całkiem zwykły poranek w bezpiecznej i dostatniej Szwecji.
Kiedy Afsaneh wyszła, żeby spotkać się z doktorantką, a Nadja leżała obok mnie w naszym szerokim łóżku, przyciskając zasmarkany nosek do mojego policzka, poczułem się jednak zadowolony. No bo co miałbym dziś robić na komendzie? Trupy mogą poczekać do jutra, a większość moich kolegów przecież i tak ma wolne.
Nie pamiętam dokładnie, ale wydaje mi się, że przedpołudnie spędziłem, kręcąc się po domu i trochę sprzątając. Potwornie bolały mnie kolana, więc łyknąłem dwa voltareny. Możliwe, że ukradkiem wypaliłem też ze dwa papierosy pod wentylatorem. Nadja oglądała telewizję. Musiałem podkręcić głośność, żeby zagłuszyć hałas robót drogowych na Karlavägen.
Moja najstarsza córka Alba zadzwoniła z Paryża z prośbą o pożyczenie pieniędzy. Oznajmiłem jej spokojnie, ale stanowczo, żeby zwróciła się do swojej mamy, bo ja w tym miesiącu dałem jej już trzy tysiące ekstra. Poza tym jej rodzeństwo, Alexander i Stella, nie dostało w ogóle nic. A chyba należy być sprawiedliwym. Tak czy nie?
Sprawiedliwość – co za dziwaczny pomysł, gdy spojrzeć z perspektywy.
W końcu Nadji sprzykrzyła się telewizja. Płakała bez ustanku, nosiłem ją więc po mieszkaniu, na próżno próbując uspokoić. Jej małe ciałko było rozpalone, dlatego dałem jej alvedon, chociaż Afsaneh tego nie pochwalała – to także jedna z rzeczy, o które czasami się kłóciliśmy. Uważała, że małe dzieci nie powinny dostawać lekarstw, z wyjątkiem sytuacji zagrażających życiu.
Być może to zasługa alvedonu, że Nadja się uspokoiła, a może kanapki, którą jej przygotowałem. Albo roboty drogowe za oknem w końcu odwróciły jej uwagę.
Podniosłem ją na parapet okna w salonie, gdzie całkiem długo stała jak zahipnotyzowana i przyglądała się koparce powoli wgryzającej się w ziemię trzy piętra niżej, a jednocześnie swoim spiczastym języczkiem zlizywała masło z kromki chleba i smarki z górnej wargi. Porozmawialiśmy też trochę o koparkach, autach, ciężarówkach i motocyklach. O wszelkiego rodzaju pojazdach mechanicznych.
Nadja lubiła wszystko, co ma silnik i robi hałas – zauważyliśmy to z Afsaneh dosyć wcześnie.
To musiało stać się wtedy, kiedy Afsaneh zadzwoniła z kawiarni.
Mimo głośnych protestów zdjąłem Nadję z parapetu na podłogę i wyszedłem do przedpokoju, żeby móc spokojnie zamienić kilka słów przez telefon – hałas maszyn budowlanych wprawiał całe mieszkanie w wibrację.
Afsaneh spytała o samopoczucie Nadji, na co odpowiedziałem, że nasza córka jest w całkiem dobrej formie, że zjadła kanapkę i że najwyraźniej chyba nic poważnego jej nie grozi, skoro je i pije.
Oczywiście nie wspomniałem o alvedonie.
Kiedy się rozłączyliśmy, od razu poczułem, że coś jest nie tak. Jakby powietrze uległo zagęszczeniu i na mnie napierało – to było namacalne przeczucie zbliżającego się niebezpieczeństwa. Sekundę później zdałem sobie sprawę, że to raczej brakczegoś wzbudził mój niepokój.
Zalegała cisza.
Robotnicy widocznie mieli przerwę, słyszałem jedynie własny oddech.
Wszedłem do salonu, żeby zajrzeć do Nadji, ale pokój był pusty, została po niej tylko butelka leżąca na podłodze w kałuży rozlanego soku i stos zabawek, które przywlokła tam w ciągu poranka.
Możliwe, że dopiero w tym momencie obudził się we mnie lęk, ten pierwotny instynkt obecny w każdym z nas, odruch obrony naszych dzieci przed wszelkim złem.
Potem oślepił mnie promień słońca, ostry snop światła, którego nie powinno tam być z tego prostego powodu, że okna salonu znajdowały się w cieniu.
Obróciłem się w kierunku światła, przymrużyłem oczy i zajrzałem do kuchni.
Okno było otwarte, a słońce odbijało się w szybie.
Nagle wszystko stało się jasne: poprzedniego dnia Afsaneh myła okno w kuchni. Musiała zapomnieć je zabezpieczyć. Ale przecież Nadja raczej nie mogłaby wdrapać się tak wysoko. I go otworzyć. Poza tym, dlaczego miałaby zrobić coś takiego?
W tej samej sekundzie, gdy zadałem sobie to pytanie, znalazłem na nie odpowiedź: koparka, przeklęta koparka.
Rzuciłem się do otwartego okna.
To jedyna rzecz, jaką mogłem zrobić. Podbiegłem do niego, bo tak trzeba, to przymus. Bo nie wolno dopuścić do tego, żeby własne dziecko spadło, zginęło. To jedyna rzecz, do której nie wolno dopuścić w życiu.
Wszystko inne może ujść nam na sucho.
Na zewnątrz promienie słońca igrały w eterycznej zieleni, a na dole robotnicy drogowi stali nieruchomo i patrzyli w górę. Dwóch z nich nagle rzuciło się w kierunku naszego domu z wyciągniętymi przed siebie rękami.
Nadja wisiała na blaszanym parapecie i – co dziwne – była zupełnie cicho, podobnie jak dzieci, które mają się utopić. Tak przynajmniej słyszałem.
Zaciskała mocno małe paluszki, a ja rzuciłem się ku niej, bo w tej sytuacji nie mogłem zachować się inaczej. Człowiek rzuca się ratować swoje dziecko, wchodzi w ogień i wodę.
Robi wszystko i jeszcze trochę.
Chwyciłem ją, dosięgłem jej rączek, ale czułem, jak usmarowane masłem małe paluszki powoli wysuwają się z mojej dłoni. Wyślizgnęły się jak śliskie mydło.
Spadła.
Moje dziecko spadło na ulicę, a ja nie mogłem temu zapobiec.
Wystarczyłoby, żebym przyszedł sekundę wcześniej, żebym pokonał jeszcze jeden metr w tym momencie, gdy wydawało się, że czas się zatrzymał, a krzyk ciszy odbijał mi się echem w uszach.
W innym życiu, w równoległej rzeczywistości, być może umiałbym ją uratować.
Ale moje dziecko spadło.
Spadło z trzeciego piętra na ulicę, a ja nie mogłem nic zrobić, aby temu zapobiec.
Byliśmy całkiem zwyczajną rodziną.
To był poranek podobny do innych, ale potem nic już nie było takie samo.
„Wstań, idź do Niniwy, wielkiego miasta, i upomnij ją,
albowiem nieprawość jej dotarła przed moje oblicze”.
A Jonasz wstał, aby uciec do Tarszisz przed PANEM.
Księga Jonasza 1, 2–3
Spieprzenie własnego życia zajęło mi dokładnie dziesięć dni.
Wyglądam przez okno.
Ze swojego pokoju mam widok na parking, a dalej majaczą kontury szpitala Långbro – starego szpitala psychiatrycznego, który został zamieniony w okazałe apartamentowce.
Akurat dzisiaj nad budynkiem zbierają się ciemne chmury. Jasnozielone liście kontrastują z fioletowym niebem. Trawa rośnie bujnie wokół parkingu, nadal jednak jest piekielnie zimno, chociaż to już jedenasty czerwca.
Słyszę, jak matka krząta się po kuchni.
Jest chorobliwie upierdliwa. Mówiąc „upierdliwa”, mam na myśli nie tylko to, że ciągle zrzędzi mi nad uchem, żebym coś zrobił – poszukał pracy, poszedł do pośredniaka, wyjął naczynia ze zmywarki i tak dalej, po prostu bez końca – ale że tak potwornie się o wszystko martwi. A ten jej lęk wżera się we mnie i rozpełza po całym ciele, jakby pod skórą łaziły mi w kółko małe mrówki.
Chyba w żaden sposób nie może do niej dotrzeć, że jestem dorosły.
Skończyłem osiemnaście lat miesiąc temu, a ona mimo to pilnuje mnie jak uprzykrzona kwoka i domaga się informacji o każdym moim kroku.
Jakbym był jakimś jej cholernym zadaniem życiowym.
To doprowadza mnie do obłędu.
Uważam, że dużo lepiej by jej zrobiło, gdyby się tak nie zachowywała. Gdyby choć trochę odpuściła. Bez przerwy gada, ile to dla mnie musiała poświęcić – dlaczego więc teraz, kiedy ma możliwość, nie zajmie się własnym życiem?
Alexandra, moja dziewczyna, albo raczej laska-z-którą-się-bzykam, mówi, że jej stara jest podobna, ale to nieprawda. Sirpa przynajmniej nigdy nie depcze jej po piętach w mieście, nie wydzwania do kumpli ani nie grzebie jej w kieszeniach w poszukiwaniu trawki czy kondomów.
No właśnie, kondomy: matka chyba powinna być szczęśliwa, gdyby je znalazła? Bo czy nie tego chcą wszyscy rodzice: żeby ich dzieci się zabezpieczały? Podejrzewam, że to jeden z jej największych lęków: że poderwę kogoś i spotka mnie taki sam los jak ją.
Los samotnego rodzica.
Albowyjątkowego rodzica, jak mawiają w kościelnym zborze matki, kiedy próbują być przypochlebczo przyjaźni i otwarci, żeby każdy, niezależnie od warstwy społecznej, z jakiej pochodzi, czuł się tam mile widziany.
Matka i ja mieszkamy w dwupiętrowym budynku przy ulicy Ellen Key we Fruängen, w całkiem znośnej dzielnicy południowego Sztokholmu. Jazda do Centralen zajmuje dokładnie dziewiętnaście minut, a dziewiętnaście minut z życia można przecież poświęcić bez większej straty.
Czy nie?
Dziewiętnaście minut do centrum i dziewiętnaście z powrotem to w sumie trzydzieści osiem minut w ciągu dnia. Jeśli odbywa się taką podróż codziennie, rocznie daje to trzynaście tysięcy osiemset siedemdziesiąt minut, czyli dwieście trzydzieści jeden godzin albo prawie dziesięć dni.
Dziesięć dni z życia: to w końcu wcale nie tak mało.
Jak wiadomo, w ciągu dziesięciu dni wiele może się zdarzyć.
Najważniejsze, żeby wszystko przeliczyć przed wyciągnięciem pochopnych wniosków, na przykład, że dziewiętnaście minut dziennie nie ma żadnego znaczenia.
Matma to jedyny przedmiot, z którego byłem naprawdę dobry w szkole. Może też szwedzki w młodszych klasach. Bo lubiłem czytać książki. Ale teraz dałem sobie z tym spokój. W końcu człowiek nie chce, żeby ktoś zobaczył go w metrze z książką w ręce.
Z matmą to była zupełnie wyjątkowa sprawa. Nigdy nie musiałem się wysilać, widziałem liczby w głowie i znałem odpowiedź dużo wcześniej, nim inni zdążyli wyciągnąć kalkulatory. I chociaż prawie w ogóle nie bywałem na lekcjach, nauczyciel matematyki postawił mi w drugiej klasie gimnazjum piątkę.
Podejrzewam, że chciał mnie w ten sposób zachęcić. Mimo to darowałem sobie zakuwanie. Nie widziałem sensu w chodzeniu do szkoły.
Kącikiem oka dostrzegam jakiś ruch. W klatce na podłodze młodziutki kos – który już niedługo przestanie być pisklęciem – robi skok. Grzebie dziobem między resztkami ziaren na podłodze, zastyga w połowie ruchu, przekrzywia łebek i spogląda na mnie swoimi oczkami jak guziki o żółtych obwódkach.
Kos, Turdus merula.
W gruncie rzeczy jest jeszcze coś, w czym jestem dobry poza matmą. To ptaki. Kiedy byłem mały, miałem kompletnego świra na ich punkcie, ale teraz też z tym skończyłem.
To zbyt obciachowe.
Chociaż gdy znalazłem kosa zamkniętego w kontenerze, nie mogłem się powstrzymać i go uratowałem.
Spoglądam znowu na ptaka. Widzę jego błyszczący czarny garnitur z piór i jasnożołty dziób, którym dłubie w podłodze.
Karmię go ziarnami i kawałeczkami słoniny. Nauczyłem go nawet jeść z ręki, jest jak tresowane zwierzę domowe.
Biorę komórkę między kciuk a palec wskazujący. Sprawdzam Snapchata.
Liam wrzucił filmik z wybuchającą puszką piwa. Wygląda to tak, jakby ktoś do niej strzelił, może z wiatrówki Liama. Alexandra przysłała mi swoją fotkę w łóżku. Chociaż ma kołdrę podciągniętą pod sam nos, widzę, że się uśmiecha. Dookoła niej pulsują małe ogniście czerwone serduszka, które wkomponowała w zdjęcie.
Otwieram Whatsappa: na razie nic od Igora.
Prawdę mówiąc, wolałbym, żeby już nigdy więcej się do mnie nie odezwał. Ale niestety spieprzyłem sprawę i teraz muszę za to płacić.
Dziesięć dni.
Dokładnie tyle czasu minęło, odkąd uwiązłem w lepkiej sieci Igora. Tyle samo, ile zajmuje jazda tam i z powrotem do miasta każdego dnia przez rok.
Ale jeśli mam być całkiem szczery, to zaczęło się dużo wcześniej. Matka mówi, że zupełnie brak mi rozsądku i że nie potrafię skoncentrować się na dłużej, niż zajmuje wypicie szklanki mleka. Nigdy nie powiedziała tego wprost, wyraźnie jednak widać, że według niej mam to po ojcu. A ponieważ nigdy go nie poznałem, trudno mi temu zaprzeczyć.
Ona natomiast oczywiście nie ma takich problemów.
Przynajmniej jeśli chodzi o znęcanie się nade mną. Nigdy nie traci koncentracji, nigdy się nie poddaje.
Jest jak pieprzony pies tropiący.
Psycholog szkolny wysłał mnie do poradni psychiatrycznej dla dzieci i młodzieży, a stamtąd zostałem skierowany do specjalisty. Była nim psycholożka o spoconych dłoniach, z wielkimi ozdobami ze srebra i tak brązowymi zębami, jakby żarła gówno.
Nigdy jej nie lubiłem.
Zwłaszcza kiedy zaczęła ględzić o ograniczonych funkcjach neuropsychologicznych. Powiedziała, że jeśli nawet nie kwalifikuję się do diagnozy, mimo wszystko mam problem z koncentracją i kontrolą bodźców. Dokładnie w tym momencie przestałem jej słuchać. Matka też, ponieważ nie chciała przyjąć do wiadomości, że mam jeszcze jakiś inny feler poza brakiem rozsądku.
Kilka miesięcy później przeczytałem w jakiejś plotkarskiej gazecie o pewnym celebrycie, który powiedział, że cholernie się cieszy, że wreszcie go zdiagnozowano, bo to wiele wyjaśnia. Zupełnie jakby zależało mu na tym, żeby być porąbanym, jakby orzeczenie psychiatryczne to była skórzana kurtka albo jakiś ładny tatuaż, którym można się pochwalić.
Jak to się właściwie stało, że wylądowałem w takim szajsie?
Ja i Liam często bawiliśmy się w śródmieściu w złodziei. Początkowo było całkiem nieźle. Podprowadzaliśmy drobiazgi, takie jak perfumy czy ciuchy. Ale niedługo później doszliśmy do wniosku, że gdybyśmy przestawili się na elektronikę – nieduże twarde dyski, słuchawki i przenośne głośniki – moglibyśmy te rzeczy sprzedawać dalej. Liam kupił od Jannego z siłowni plecak wyłożony w środku kilkoma warstwami folii aluminiowej – i potem wystarczyło tylko uważać na kamery monitoringu, zgarnąć jakieś gówno z półki, wrzucić do plecaka, wyjść ze sklepu, wskoczyć do metra i dziewiętnaście minut później ewakuować się na Fruängen.
To było aż za proste.
Okazaliśmy się w tym cholernie dobrzy, ani razu nie wpadliśmy i schowek w piwnicy matki Liama całkiem szybko się zapełnił. Tyle że opchnięcie tych wszystkich rzeczy w internecie na Blocket wymagało strasznie dużo roboty. Poza tym moja matka ciągle się dziwiła, skąd mam tyle komórek i dlaczego zawsze kiedy odbieram telefon, znikam w swoim pokoju.
Zaczęliśmy więc sprzedawać nasze łupy Czeczenowi o imieniu Aslan, dosyć przerażającemu typowi z tatuażami na facjacie, który nigdy się nie uśmiechał.
Aslan nie płacił za dobrze, dostawaliśmy zaledwie jedną czwartą tego, co zarobilibyśmy na Blocket, ale kupował wszystko na pniu i nigdy nie zadawał pytań.
Za pieniądze od niego sprawialiśmy sobie picie, sneakersy, trawkę i czasami parę gramów koki. Raz wybraliśmy się na Stureplan i w restauracji obżarliśmy się owocami morza jak jacyś najwięksi burżuje, ale najczęściej jaraliśmy sobie w spokoju i ciszy, oglądając jakiś fajny film.
W dzień przesiadywaliśmy u mnie, a w nocy u Liama, ponieważ jego matka pracowała na nocnej zmianie w szpitalu w Huddinge.
Naprawdę nikomu nie robiliśmy krzywdy.
Sklepy były przecież ubezpieczone, więc i tak wychodziły na swoje. A my nigdy nie okradaliśmy osób prywatnych, tylko podprowadzaliśmy towary z wielkich, bogatych firm, takich jak Media Markt czy Elgiganten, które i tak bez przerwy oszukują zwykłych ludzi i wyciągają od nich kasę.
Trawkę i koks kupowaliśmy od gościa o imieniu Malte, facet zwykle przesiadywał w hali bilardowej. Był wysoki, chorobliwie chudy, trzęsły mu się ręce i jak na dilera wyglądał wyjątkowo sympatycznie.
To chyba Liam spytał go któregoś razu, czy nie moglibyśmy zapłacić mu elektroniką. Malte tylko zacisnął kościste dłonie, wyszczerzył się tak, że aż błysnęły mu złote zęby, i oznajmił, że on nie zajmuje się takim biznesem. Ale, dodał, jeśli chcemy pojarać sobie gratis, to ewentualnie możemy mu pomóc w paru sprawach.
I tak się stało. Zaczęliśmy trochę dla niego pracować.
Dosyć szybko się zorientowaliśmy, że Malte jest całkiem ważnym ogniwem w maszynerii zaopatrującej sztokholmczyków w trawkę i koks. Poza tym był dość blisko bossa, Igora. Tak blisko, że Liam nazywał go czasami ciotą Igora.
Mieliśmy z tego niezłą bekę.
Nasze robótki dla Maltego to nie były żadne duże zlecenia, nic strasznie niezgodnego z prawem ani nic w tym rodzaju.
Odbieraliśmy i dostarczaliśmy zamówienia w różne miejsca albo pilnowaliśmy telefonu, jeśli klienci dzwonili na Whatsappa. Komunikacja przez aplikację była szyfrowana, ale Malte i jego banda wymyślili porąbane kody na poszczególne towary. Jeśli ktoś zadzwonił i zamówił „pizzę”, wtedy musiałem spytać, jaką wybiera. Na przykład „capricciosa” oznaczała trawkę, a „hawajska” – kokę. Więc jeśli ktoś życzył sobie pięć „hawajskich”, to znaczy, że chciał pięć gramów koksu.
Cena za jeden gram pierwszorzędnego towaru wynosiła osiem stów, czyli nie były to szczególnie tanie pizze. Za to klient w ciągu pół godziny miał zamówienie dostarczone do domu, świadczyliśmy więc usługi na wysokim poziomie.
Nasza specjalność to strictly old school: koks, speed, trawka i tak dalej. Żadnych farmaceutyków i temu podobnego gówna. Heroiną, rzecz jasna, nie handlowaliśmy – to był rynek opanowany przez Gambijczyków w okolicy Kungsträdgården.
Malte opowiadał czasem, jak ten biznes wyglądał wcześniej – jak kolesie stali i dilowali po prostu na ulicy, jakby sprzedawali lody. A psy zwijały ich bez żadnych oporów.
Parskałem wtedy głośno śmiechem.
Trudno dziś pojąć, jak dawało się funkcjonować w czasach bez internetu i wszystkich aplikacji.
Ja czułem się w tym jak ryba w wodzie, ale Liam się denerwował i chciał się wycofać. W końcu wymógł na mnie obietnicę, że przestaniemy pracować dla Maltego, na co się zgodziłem głównie po to, żeby go uszczęśliwić.
Po kilku miesiącach mieliśmy w bród nie tylko trawki, ale także pieniędzy. Szybko sobie obliczyłem, że nigdy nie uda mi się zarobić tyle hajsu w normalnej pracy.
Liam kupił używane bmw od gościa z Bredäng i pierwszy raz od długiego czasu wydawał się naprawdę zadowolony. Ja nie odważyłem się sprawić sobie nic wyjątkowo drogiego, bo matka i tak wciąż zasypywała mnie pytaniami, skąd mam nowe ciuchy, nowe buty i tak dalej.
Zupełnie jakby czuła pismo nosem.
Któregoś dnia wezwał mnie do siebie boss Maltego, Igor – zwalisty Rusek z napakowanymi mięśniami i ogoloną czaszką.
Igor był legendą z trzech powodów.
Po pierwsze, rządził dużą częścią rynku narkotykowego w Sztokholmie. Po drugie, Liam twierdził, że trzech kolesi, którzy oszukali go w biznesie, załatwił w ten sposób, że związał im razem ręce i nogi, a potem utopił jak kociaki.
Po trzecie, rzekomo pisał wiersze i wydał już kilka tomików.
Jeśli mam być szczery, trochę mnie połechtało, kiedy Igor mi powiedział, że świetnie się spisałem, i spytał, czy nie chciałbym pomagać przy innych, trochę większych biznesach. Miałbym dostać za to porządne pieniądze, a jeżeli nadal będę się wykazywał, w firmie jest dużo więcej możliwości rozwoju.
Tak, tak, on naprawdę powiedział „w firmie”. Jakby był właścicielem prawdziwej spółki akcyjnej.
Rozwodził się dużo o tym, że klient jest najważniejszy, mówił, jakie to istotne, żeby nigdy go nie oszukiwać i by zawsze świadczyć jak najlepsze usługi.
Brzmiał niemal tak, jakby chodził na jeden z kursów organizowanych przez pośrednictwo pracy na temat prowadzenia biznesu, podatków, wyrównania za nadgodziny i podobnych głupot.
Od razu się zgodziłem. Dopiero kiedy od niego wyszedłem, zacząłem mieć wątpliwości.
Za późno.
Tego samego dnia wieczorem Igor zaprosił mnie na piątkowe firmowe piwo. Nie wiem, czy to był tylko żart, ale on faktycznie powiedział: after work.
Piliśmy piwo i graliśmy w bilard. To znaczy wszyscy oprócz Igora, który najwyraźniej nigdy nie pił choćby kropli alkoholu. Siedział w kącie sali i jakby wszystkich nas obserwował.
Liama ze mną nie było.
Potem się przyznał, że dostał od Igora taką samą ofertę, ale odmówił. Powiedział, że kompletnie zwariowałem i że w końcu narobię sobie kłopotów, jeśli się nie nauczę najpierw myśleć, a dopiero potem działać.
Poza tym przecież mu obiecałem, że nie będę już pracować dla Igora ani dla jego chłoptasia. I jak zwykle go wykiwałem, i tak dalej, i tak dalej. Bla, bla, bla.
To było dokładnie dziesięć dni temu.
Tydzień później musiałem jeździć razem z Maltem po mieście i ściągać długi od klientów, którzy kupowali na kreskę. I właśnie wtedy się przekonałem, że firma nie jest zbyt przyjaźnie nastawiona do klientów korzystających z kredytu, a Malte wcale nie jest tak sympatycznym dilerem, jak mnie i Liamowi się wydawało.
Przebiegało to mniej więcej w ten sposób: pukaliśmy do drzwi klienta, a gdy on czy ona je otworzyli, Malte wyjaśniał, że przyszliśmy po pieniądze, które tamci są dłużni. Niekiedy rzeczywiście je dostawaliśmy i wtedy grzecznie dziękowaliśmy, życząc miłego wieczoru i odchodząc jak najpotulniejsi mormoni.
Często klienci mówili, że nie mają pieniędzy, ale że wkrótce zapłacą. Jeśli była to nasza pierwsza wizyta, odpowiadaliśmy, że wrócimy za tydzień, dodając, że „dla obu stron będzie najlepiej”, aby wtedy dług został uregulowany, po czym Malte swoimi drżącymi palcami robił notkę w komórkowej aplikacji, gdzie zapisywał wszystkie należności.
Jeśli jednak były to nasze drugie albo trzecie odwiedziny, klient dostawał łomot.
Co się działo przy czwartej wizycie, tego nie wiem. Przypuszczam, że za tę działkę odpowiadał już nie Malte, tylko jakiś bandzior. Prawdopodobnie ten sam, który pomógł Igorowi utopić tamtych trzech. O ile ta historia jest w ogóle prawdziwa, bo Liam zawsze lubił fantazjować.
Ja miałem dopilnować, żeby klient zachowywał się cicho i stał prosto, podczas gdy Malte bił go i kopał jak jakiś nawiedzony psychol. Chociaż kobietom najczęściej tylko groził nożem: przyciskał srebrzyste ząbkowane ostrze do cienkiej skóry pod okiem, kaleczył ją trochę, na tyle, żeby pociekła krew, i mówił, że blizny mogą być brzydkie, a jednocześnie macał im cycki.
Tylko raz Malte odstąpił od wyżywania się na dłużniku, i to mimo naszej drugiej wizyty. To była młoda laska o długich rudych włosach, miała na imię Sabina. Kiedy nam otworzyła, od razu się zorientowałem, że zna się z Maltem i że on ma na nią ochotę. Gadali ze sobą tak długo, że miałem w końcu dość i spytałem, czy mogę skorzystać z toalety.
Mogłem.
Kiedy z niej wyszedłem, zobaczyłem, jak Malte wręcza Sabinie cienki plik tysiąckoronowych banknotów, a nie odwrotnie.
Tak po prostu.
Dziewczyna wyglądała na uszczęśliwioną i obiecała, że niedługo spłaci wszystko.
Akurat gdy to powiedziała, Malte mnie zauważył. Chwycił mnie za kołnierz, przycisnął do ściany i syknął mi prosto do ucha:
– Ani słowa, kapujesz? Bo wtedy nie żyję. I ty też.
Tylko skinąłem głową.
Co on sobie myślał? Że zakabluję Igorowi? Że jestem jednym z jego chłoptasiów?
Ale ta ruda laska była, jak wspomniałem, jedynym wyjątkiem. Wszystkim innym się nie upiekło.
Wielu krzyczało. Niektórzy płakali.
Wielcy faceci z bicepsami goryla i wytatuowanymi czaszkami wyli jak dzieci i żebrali o litość. Jakiś gość wyrzygał mi się na nowe sneakersy od Gucciego, po tym jak Malte przyłożył mu prawym sierpowym prosto w żołądek.
To było obrzydliwe.
Jedna rzecz to podprowadzanie elektroniki z Media Marktu czy przyjmowanie zamówień na pizzę, czyli tak naprawdę na koks, a inna to robienie ludziom krzywdy. Nie dawałem rady. Wiem, że mam na swoim koncie sporo niefajnych rzeczy, ale – halo – nie jestem jakimś monstrum.
Już po kilku pierwszych wieczorach zrozumiałem, że firma Igora to nie dla mnie.
Ale jak wykręcić się od takiej roboty?
W końcu zebrałem się na odwagę i powiedziałem Igorowi, jak jest: że nie daję rady obijać ludziom pysków.
Skinął głową z poważną miną i uśmiechnął się krzywo. Odchylił się na krześle, aż zatrzeszczała jego kurtka z grubej skóry. Potem oznajmił, że to nie jest praca dla każdego i że znajdzie się coś, w czym mogę się przydać, skoro jestem takim dupkiem, zbyt delikatnym, żeby pracować w czarnych rękawiczkach.
Mówiąc ostatnie słowa, wyszczerzył się szeroko, a ja poczułem, że mimo woli zaczerwieniłem się ze wstydu.
Po chwili Igor znowu spoważniał i powiedział, że wierzy w różnorodność i że każdy jest w czymś dobry. Oraz że dla zbudowania silnej organizacji trzeba korzystać z różnorakich kompetencji.
Potem sięgnął po jakiś pakiecik wielkości kostki masła zawinięty w brązowy papier i mi go rzucił.
– Bądź w strefie przemysłowej w poniedziałek wieczorem. Spotkamy się o dziewiątej przed dawnym warsztatem samochodowym. Ani minuty później. Przedtem wyłącz komórkę i weź ze sobą tę paczuszkę. To ważne, rozumiesz? Twoja robota będzie polegać na staniu na straży, kiedy ja spotkam się z klientem. Cholernie dużym klientem. Dystrybutorem.
Przerwał i przyjrzał mi się przez chwilę, a potem kontynuował:
– W tej paczuszce są próbki towaru, więc chyba nie muszę ci wyjaśniać, że nie wolno ci jej zgubić?
Skinąłem głową i opuściłem biuro Igora za halą bilardową pełen mieszanych uczuć: wstydu i ulgi. Ale chyba najsilniejsza była jednak ulga: nie będę musiał już nikogo tłuc, a wszystko jest lepsze od tego.
Ale dzisiaj jest niedziela i ulgę, którą odczuwałem w zadymionej kanciapie Igora, stopniowo wyparł narastający dyskomfort.
Trzymam paczkę w dłoni i patrzę przez okno. Chmury nad starym wariatkowem się zagęściły i na parking zaczął padać deszcz. Asfalt zrobił się czarny i błyszczący jak lód na świeżo zamarzniętym i bardzo głębokim jeziorze.
Pakiet nie jest ciężki, przypuszczam, że waży około stu gramów. W ciągu swojej krótkiej, ale intensywnej kariery w firmie osiągnąłem mistrzostwo w szacowaniu wagi małych torebek i paczuszek.
Jestem w tym niemal równie dobry jak w liczeniu w pamięci.
Sto gramów. Prawdopodobnie koki. Osiem stów za gram. Czyli cena za towar sprzedany na ulicy to osiemdziesiąt tysięcy koron.
Ktoś puka. Odruchowo odkładam paczuszkę na stół i obracam się w stronę drzwi.
Do środka wchodzi matka.
Wygląda na zmęczoną.
Długie kasztanowe włosy są przeplecione siwymi pasemkami i opadają niedbale na ramiona. Dżinsowa koszula niemal pęka na biuście, a pod szyją błyszczy złoty krzyżyk. Starannie wyprasowane spodnie piaskowego koloru są tak znoszone, że zaczynają się już na dole strzępić. W jednej ręce matka trzyma worek na śmieci.
– Co robisz? – pyta, błądząc wzrokiem po pokoju i zakładając za ucho kosmyk włosów. – Coś specjalnego? Czy tylko siedzisz i… To znaczy, to nic złego. Jeśli nic nie robisz. W gruncie rzeczy.
Zawsze mówi za dużo. Zupełnie jakby słowa wylatywały jej prosto z ust z pominięciem mózgu. Jak ptaki, które właśnie uciekały z klatki.
– Nic – odpowiadam, mając nadzieję, że zaraz sobie pójdzie, bo nie dam rady użerać się z nią akurat teraz.
– Dzwoniłeś dziś do Ingemara? Wydaje mi się, że byłoby dobrze, gdybyś to zrobił. To znaczy, zadzwonił do niego.
Ingemar to jeden z najstarszych braci z jej kościelnego zboru. Facet po sześćdziesiątce, z kręconymi siwymi włosami i o grubych, czerwonych wargach. Bez przerwy się uśmiecha, nawet kiedy pastor mówi o piekle i sądzie ostatecznym. Ingemar jest właścicielem niedużej sieci ulicznych fast foodów, gdzie zawsze potrzeba ludzi do pracy. Tak przynajmniej mówi matka.
Tylko po co miałbym grillować kiełbaski za – powiedzmy – dziewięćdziesiąt koron na godzinę, jeśli u Igora zarabiam co najmniej dziesięć razy tyle?
– Nie. Nie zdążyłem.
Mama upuszcza worek na śmieci, który upada na podłogę z głuchym pacnięciem.
– Daj spokój, przecież obiecałeś. Co takiego ważnego miałeś do roboty?
Nie odpowiadam, no bo co mam jej powiedzieć? Że przez cały dzień grałem na komputerze?
Robi kilka kroków w moją stronę i krzyżuje ręce na piersiach. Wokół worka rośnie na podłodze coraz większa wilgotna plama.
– Tak nie może być, Samuelu. Kiedyś wreszcie musisz zacząć odpowiadać za własne życie. Nie możesz jedynie siedzieć w domu i… i…
Nagle głos jej się załamuje i słowa, o dziwo, przestają płynąć. Widzę, że wiedzie spojrzeniem po klatce kosa, a potem niemal niezauważalnie kręci głową.
I zamiera.
– Co to takiego?
Bierze ze stołu paczuszkę Igora.
– Oddaj mi to – mówię i wstaję. W tej samej sekundzie dociera do mnie, że zdradziłem się swoją zbyt szybką i gwałtowną reakcją.
Matka potrząsa zawiniątkiem, jakby chciała usłyszeć, co w nim jest.
– Kurwa. Oddawaj!
Wyciągam rękę po brązowe opakowanie.
– Nie przeklinaj w moim domu – cedzi przez zęby. A po chwili pyta: – Co to jest?
Odsuwa się ode mnie kilka kroków, ale jej spojrzenie mówi wszystko. Nie ma w nim niepokoju czy złości, tylko rozczarowanie.
Jak zawsze.
– Nic – mówię.
– Czyli nic się nie stanie, jeśli to zabiorę. Skoro to nic ważnego. W takim razie mogę sobie spokojnie wziąć, jeśli to nie ma żadnego znaczenia. Tak czy nie?
Matka obmacuje pakiecik, ogląda go ze wszystkich stron, jakby to była jakaś bomba. Drżącymi palcami odkleja taśmę i rozrywa papier. Na podłogę wysuwa się ze dwadzieścia maleńkich przejrzystych foliowych torebek z białą zawartością i ląduje pod jej nogami jak jesienne liście wokół dużego drzewa.
– Co u…?
– To nie jest to, co myślisz. To jest…
Nie wpadam jednak na żaden pomysł, co mogłoby być w małych torebkach strunowych, jeśli nie działki towaru.
Matka kołysze się tam i z powrotem z otwartymi ustami. Oczy błyszczą jej od łez.
– Miarka się przebrała, Samuelu. Nie chcę cię tu widzieć. Mówię serio.
Jest spokojna, chociaż wygląda tak, jakby zobaczyła ducha w biały dzień.
– Ja…
– Won! – wrzeszczy nagle i przykuca. Zbiera z podłogi torebki, potem podchodzi do worka na śmieci i wciska je między puste kartony po mleku, muszle krewetek i ogryzki jabłek. Później podnosi worek i znika z nim w przedpokoju.
Patrzę na wilgotną plamę na podłodze i słyszę, jak otwierają się drzwi na klatkę schodową. Po chwili do moich uszu dociera znajomy głuchy odgłos zatrzaskiwanego zsypu na śmieci.
Kroki zbliżają się znowu i drzwi wejściowe się zamykają.
– Won! – krzyczy jeszcze raz z przedpokoju.
Zbieram swoje rzeczy, wciskam je do plecaka, wkładam bluzę z kapturem i wychodzę z pokoju.
– Wynoś się z mojego domu – warczy mama. – I weź to sobie.
Zdejmuje z ręki bransoletkę z kolorowych szklanych paciorków, którą zrobiłem specjalnie dla niej w pierwszej klasie, i ciska ją na podłogę. A potem, pociągając nosem, wychodzi.
Podnoszę bransoletkę – matka nosiła ją, odkąd pamiętam. Obracam koraliki między palcami.
Są jeszcze ciepłe.
Klucz od wejścia pasuje także do komory zsypowej w piwnicy. Po chwili zmagania z zamkiem ciężkie drzwi ustępują ze skrzypnięciem. Uderza mnie dławiący smród na wpół zgniłych resztek jedzenia, starych pieluch i kwaśnego wina.
Z zewnątrz dochodzi odgłos odjeżdżającej ciężarówki.
Po omacku szukam na betonowej ścianie włącznika, znajduję go, przekręcam i w ułamku sekundy pomieszczenie oblewa zimne światło.
Śmieci zniknęły.
Nowe, puste worki wiszą porządnie na swoich miejscach. Kołyszą się i szeleszczą w przeciągu.
Serce podchodzi mi do gardła. Rzucam się do drzwi i wybiegam na deszcz, aby jeszcze zdążyć zobaczyć, jak wielka śmieciarka oddala się z towarem za osiemdziesiąt kafli.
To nie była moja wina.
Zawsze miałem problem z kontrolą bodźców. Nawet ta psycholog z brązowymi zębami tak mówiła, a ona się na tym raczej zna.
Nigdy nie chciałem nikomu zaszkodzić, nawet jeśli moja matka zdaje się wierzyć, że świadomie próbuję spieprzyć jej życie.
Kiedy kradliśmy różne rzeczy, to tylko z bogatych firm ubezpieczonych po zęby, a trawkę i koks sprzedawaliśmy jedynie dorosłym, ludziom, którzy sami decydowali się płacić za to, żeby się ujarać.
Tam, gdzie jest popyt, jest też i zbyt.
Nie robiliśmy nic innego, tylko po prostu zaspokajaliśmy popyt w sposób szybki, efektywny i piekielnie service minded.
A ściąganie należności z Maltem?
Przyznaję, akurat z tego nie jestem dumny i gdybym mógł cofnąć zegar, odmówiłbym, kiedy Igor mi to zaproponował. Ale czasu się już nie cofnie. On zmierza w jednym kierunku. Ten cholerny zegar wciąż tyka i tyka.
Dziewiętnaście i trzydzieści sześć.
Dokładnie za dobę, godzinę i dwadzieścia cztery minuty muszę stawić się w strefie przemysłowej.
Pamiętam słowa Igora: „W tej paczuszce są próbki towaru, więc chyba nie muszę ci wyjaśniać, że nie wolno ci jej zgubić?”.
Jeśli pojawię się tam bez niej, Igor oszaleje. Ale jeżeli nie pojadę, wolę nawet sobie nie wyobrażać, co się wtedy wydarzy. Domyślam się, że naślą na mnie bandziora, tego samego, który odpowiada za czwartą wizytę.
Przykucam. I siedzę tak na błyszczącym asfalcie, odwrócony plecami do frontu domu.
Bransoletka ze szklanych paciorków lśni w świetle ulicznych latarni. Na czterech koralikach są wygrawerowane litery.
Mrugam nerwowo i odczytuję doskonale znane mi słowo.
MAMA.
Deszcz bębni o szyby. Słyszę rumor hydraulicznego podnośnika śmieciarki zabierającej śmieci z wielorodzinnej posesji. Sekundę później moje myśli zagłusza ryk silnika odjeżdżającej ciężarówki.
Czy popełniłam błąd, wyrzucając Samuela?
To nie pierwszy raz – w ciągu ostatnich trzech miesięcy dwukrotnie kazałam mu się wynieść z domu. Ale za każdym razem szybko się pogodziliśmy.
Może za szybko. Moi przyjaciele ze zboru mówią, że jestem zbyt miękka. Że powinnam była zdobyć się na to, by wytyczyć granicę i jej nie przekraczać. Według nich nie należało przyjmować Samuela z powrotem, skoro już go wyrzuciłam.
Próbowałam im wytłumaczyć, że problem tkwi w tym, że nie wiem, jak najlepiej mu pomóc. Czy mam być wyrozumiała? Stawiać warunki? Podkreślać i wykorzystywać wprawdzie rzadkie, ale jednak regularnie zdarzające się sytuacje, kiedy rzeczywiście wykazuje inicjatywę, zachowuje się dojrzale i odpowiedzialnie, i wtedy go motywować?
Ale gdzieś głęboko rośnie nieuchronny dług, niczym guz staje się coraz większy po każdym wyskoku Samuela. Po każdym roku, który mija dla niego bez Jezusa w sercu.
To wszystko moja wina.
Składam dłonie i zamykam oczy. Odmawiam krótką modlitwę.
„Dobry Boże. Spraw, aby Samuel zrozumiał, że nad nim czuwasz. Weź go pod swoje opiekuńcze skrzydła i wskaż mu właściwą drogę. Poprowadź też mnie, abym umiała mu pomóc. I wybacz mi. Wybacz mi wszystko. W imię Jezusa. Amen”.
Przyklękam na podłodze i kładę dłonie na chłodnym linoleum. Wiodę wzrokiem po pokoju.
Plan lekcji Samuela wciąż wisi na lodówce, chociaż minęły już miesiące, odkąd rzucił szkołę. Wydrukowałam go w powiększeniu i przykleiłam w tym miejscu, żeby nie zapomniał o żadnych zajęciach. Wtorki i czwartki podkreśliłam na różowo. „Pamiętaj o stroju sportowym!” – napisałam powyżej. Poniedziałki zaznaczone są na zielono. „Uwaga! Pierwsza lekcja o 8.05!” Na kuchennej szafce stoją buteleczki z tranem w kapsułkach. Jedna z kobiet z mojej grupy biblijnej twierdzi, że dzięki niemu można się pozbyć nawet najpoważniejszych problemów z koncentracją.
Dzięki niemu i modlitwie, oczywiście.
Ale Samuel nie chciał ich łykać. Mówił, że cuchną zgniłą rybą, i miał w tym trochę racji.
To wszystko moja wina, przemyka mi znowu przez głowę. Dopadła mnie własna przeszłość, mój grzech wyszedł na światło dzienne. Jeszcze raz.
Do dziewiątego roku życia miałam fantastyczne dzieciństwo.
Dorastałam w głęboko wierzącej rodzinie. Ojciec, Bernt, był pastorem, a matka, Ingrid, zajmowała się domem. Oboje chcieli mieć liczne potomstwo, ale urodziłam się tylko ja i dlatego przez długi czas próbowałam im to zrekompensować, będąc wzorową córką.
Co najmniej dwa razy lepszą niż wszystkie inne córki.
Mieszkaliśmy w Huddinge, na południe od Sztokholmu, w małym drewnianym domku o żółtych ścianach nad jeziorem Trehörningen.
Byliśmy zwyczajną rodziną, mieliśmy volvo, dwa golden retrievery – prawdopodobnie w zastępstwie rodzeństwa, którego nigdy się nie doczekałam, duży ogród pełen drzew i krzewów owocowych. Od najmłodszych lat aktywnie udzielałam się w zborze i zawsze miałam najlepsze stopnie w szkole.
Ale jeśli nawet moi rodzice byli ze mnie dumni, nigdy mi tego nie powiedzieli.
Prawdopodobnie uważali, że po prostu robię to, czego ode mnie oczekiwano.
Ojciec dużo pracował – jego stanowisko przewidywało między innymi to, że będzie ciągle dostępny dla członków zboru, i czasami można było odnieść wrażenie, że pełnił dla nich funkcję zarówno duszpasterza, jak i banku oraz policjanta.
W naszym domu zawsze panował duży ruch – odwiedzali nas przyjaciele i wierni potrzebujący pomocy czy wskazania im właściwej drogi, w naszej spartańsko urządzonej kuchni dzieliliśmy się z nimi chlebem, a psy siedziały obok i żebrały.
W tamtym czasie wszystko uważałam za oczywiste – bezpieczeństwo materialne, swoją kochającą się rodzinę, a także wiarę, której dzisiaj tak wielu brakuje. Możliwość bycia częścią tego szczęścia była błogosławieństwem, ale i grzechem, nie pojmowałam bowiem, jakiej dostąpiłam łaski, i nie potrafiłam uświadomić sobie dobroci Pana.
Kiedy miałam dziewięć lat, pewnego dnia wróciłam wcześniej ze szkoły i zastałam matkę nagą na kanapie z jednym z sąsiadów, ojcem mojego kolegi ze szkoły.
Pamiętam do dziś, że promienie słońca padały na ich spocone ciała, ciasno splecione na musztardowej sofie Manchester. Pamiętam, że długie i ciemne włosy mamy spływały na tors Jönsa, a jego dłoń spoczywała ciężko na jej zaróżowionym pośladku.
To był ostatni raz, kiedy widziałam matkę.
Następnego ranka zniknęła.
Była ładna, może zbyt ładna, na własne nieszczęście. Poza tym nie chciała być posłuszna ojcu.
Twarz anioła, serce węża. Krnąbrna uwodzicielka – tak mawiał o niej potem ojciec i na jednym oddechu przypominał z upodobaniem List do Efezjan, siódmy list Pawła napisany w niewoli w Rzymie: „Żony niechaj będą poddane swym mężom jak Panu, bo mąż jest głową żony, jak i Chrystus – Głową Kościoła”.
Ale ojciec nie był tyranem, chociaż mogłoby się tak wydawać. Kochał matkę – nawet wtedy, gdy zostawiła nas w mrocznej pustce.
Mimo że porzuciła Jezusa i żyła w grzechu aż do śmierci.
Choć samo zniknięcie matki było traumą, wydawało się niczym w porównaniu z ciszą, jaka trwała przez najbliższe trzy lata po jej odejściu. Ani jednego telefonu, ani jednego listu. W każde urodziny miałam nadzieję, że się odezwie. Modliłam się żarliwie, aby się pojawiła.
Nigdy jednak tak się nie stało, a w moje trzynaste urodziny zginęła w wypadku samochodowym zaledwie kilka kilometrów od naszego domu.
Podnoszę się, biorę komórkę i idę do łazienki. Długo opłukuję twarz zimną wodą, a potem przyglądam się swojemu odbiciu w lustrze. Zniszczone kasztanowe włosy, głębokie bruzdy zgorzknienia w kącikach ust, brzuch i tyłek wylewają się z ciasnych spodni. Zaczerwienione oczy, pod nimi rozmazany tusz.
Mimo to widzę – po oczach i kościach policzkowych – że jestem córką swojej matki.
Ale odziedziczyłam po niej więcej niż tylko rysy twarzy. Odziedziczyłam też skłonność do niemoralnego prowadzenia się, która zagnieździła się w piersi matki. Może przeniosła ją na mnie z mlekiem, jako niewidzialną, ale zabójczą truciznę, zamaskowaną w pożywieniu i miłości.
W każdym razie coś w tym stylu powiedział mi ojciec, kiedy jako osiemnastolatka poznałam Isaaca Zimmermanna.
Isaac stanowił całkowite zaprzeczenie dobrego chrześcijanina. Po pierwsze, nie był w ogóle chrześcijaninem, tylko żydem. Już samo to oznaczało katastrofę i wielki wstyd. Po drugie, był Amerykaninem i „odjechanym muzykiem”, pięć lat starszym ode mnie.
Ojciec nie zgodził się wpuścić go do naszego małego żółtego domu.
Ale byłam młoda i głupia i na przekór ojcu nadal spotykałam się z Isaakiem. Uważałam go za nieodparcie pociągającego – z jego chudym ciałem, obszarpanymi ciuchami i długimi kręconymi włosami.
Wyglądał prawie jak Jezus.
Wpadłam. Wpadłam w miłe objęcia zepsucia. I całkiem mi się spodobało, bo nie znałam nic lepszego.
Sądziłam, że miłość do Isaaca i trawiąca mnie żądza wypełnią pustkę po matce. Że zagoją otwarte rany, które wciąż zżerały mi duszę.
A zmieniło się jedynie to, że zaszłam w ciążę.
Isaac chciał, żebym ją usunęła, ale dla mnie coś takiego nie wchodziło w rachubę. Oczywiście znaczącą rolę odegrało tu moje wychowanie, cała ta gadanina o nienaruszalności życia, najważniejsze jednak ze wszystkiego było moje dogłębne przekonanie, że kocham tego małego człowieczka, który we mnie rośnie. Że straciwszy już matkę, nie zamierzam stracić jeszcze dziecka. I że nie mogę zdecydować się na coś, co spotkało mnie ze strony własnej matki.
Ostatnia rzecz, jakiej bym chciała, to być jak ona.
Twarz anioła, serce węża.
Isaac się wściekł, wyjechał na tournée do Värmlandu i przez wiele tygodni nie dawał znaku życia.
Potem nadszedł list, w którym wyjaśniał, że nie jest jeszcze gotów założyć rodzinę i że jeśli mimo wszystko zamierzam urodzić, to będę musiała wychowywać dziecko sama.
I tak się stało.
Po niemal pół roku, podczas którego nie miałam żadnego kontaktu z ojcem, wróciłam do małego żółtego domku.
Osiemnastolatka w zaawansowanej ciąży.
Jeśli tata wstydził się za mnie, to przynajmniej tego nie okazywał. A zbór przyjął mnie z otwartymi ramionami. Owszem, zgrzeszyłam, ale byłam gotowa przyjąć pokutę, ocalić swą nieśmiertelną duszę, zanim mogłoby być za późno.
Tylko jeden raz ojciec powiedział to wprost: niedaleko pada jabłko od jabłoni.
Był wietrzny jesienny wieczór, kiedy się pokłóciliśmy, nie pamiętam już o co, pamiętam tylko, że podniósł głos i oznajmił, że jestem dokładnie taka sama jak matka.
Że mam w sobie diabła.
A teraz przeniosłam zło na Samuela.
Robiłam wszystko, co w mojej mocy, aby nie skończył źle. Mocowałam się z życiem, aby nas utrzymać. Przez wszystkie te lata, odkąd przyszedł na świat, ani razu nie pozwoliłam sobie na wyjazd na urlop i nie weszłam w żaden nowy związek – nie dlatego, żebym nie chciała, tylko po prostu Samuel był od pierwszego dnia bardzo wymagającym dzieckiem. Dzieckiem, które wysysało ze mnie energię jak jakaś zachłanna czarna dziura w kosmosie.
Robiłam wszystko.
I się modliłam.
Ale Bóg widocznie postanowił, że moja próba jeszcze się nie skończyła, więc muszę się z tym pogodzić.
Nie wiem tylko, czy dam radę.
Mówi się, że Pan nie zsyła na nas więcej, niż jesteśmy w stanie znieść, czasami jednak mam wątpliwości.
Wycieram twarz ręcznikiem. Robi się czarny od tuszu, więc rzucam go na podłogę. Biorę do ręki komórkę i piszę krótkiego esemesa. Proszę Samuela, aby wrócił do domu. Mówię mu, że go kocham i że przykro mi z powodu mojego wybuchu.
Potem siadam na sedesie.
Z pokoju Samuela dobiega jakieś skrobanie. To pewnie kos rozbija się po klatce.
Potrafi być odpowiedzialny, kiedy chce, myślę sobie. Gdy chodzi o kogoś albo o coś, co lubi, umie się przejąć.
Na przykład kosem.
Kasuję esemesa i ciskam komórkę na podłogę.
Odbija się kilka razy po łazienkowym dywaniku i zatrzymuje przy kabinie prysznicowej.
Nie, myślę.
Tym razem będzie inaczej.
Tym razem musi dostać lekcję.
Afsaneh i ja siedzimy po przeciwnych stronach łóżka. Między nami leży Nadja, otoczona aparaturą podtrzymującą ją przy życiu. Elektroniczne urządzenia szumią i popiskują. Ramię naszej córki jest ukryte w wielkim gipsowym opatrunku, a z małego otworu w szyi biegną przewody podłączone do maszyny, która za nią oddycha.
Dookoła stoją monitory mierzące puls, temperaturę, poziom tlenu i ciśnienie w mózgu. Tyle tu elektroniki, że można odnieść wrażenie, że jest się na pokładzie statku kosmicznego.
Na korytarzu słychać czyjeś szybkie kroki – ktoś pewnie spieszy do innego chorego dziecka.
Przy niedużym białym stoliku za wezgłowiem łóżka siedzi wpatrzona w komputer Angelica, lekarka dyżurna na oddziale intensywnej opieki medycznej.
Jest nieoceniona. Tutaj, na oddziale intensywnej terapii dziecięcej, dokąd nas przeniesiono po tygodniu na neurochirurgii, wszyscy są nieocenieni. Zajmują się nie tylko dzieckiem, ale także nami, bliskimi. Przynoszą nam jedzenie, kawę. Wyjaśniają to, co wydaje się niewyjaśnialne. Trzymają za rękę i ocierają łzy.
Nie pojmuję, jak oni to wytrzymują.
Nadja została wprowadzona w stan farmakologicznej śpiączki.
Po upadku z okna doznała ciężkiego urazu głowy i lekarze ją uśpili, aby jej mózg miał czas się zregenerować. Nikt jednak nie wie, czy w ogóle się obudzi, a jeśli tak, w jakim będzie stanie.
Minęły już trzy tygodnie.
Myślałem, że w miarę upływu czasu będzie lżej, że łatwiej będzie radzić sobie z niepewnością, ale jest odwrotnie. Z każdym mijającym dniem coraz trudniej jest trwać w tej otchłani.
Puszczam wilgotną i ciepłą rączkę Nadji i opieram się na krześle. Spoglądam na Afsaneh, która siedzi naprzeciwko skulona, z głową opartą na dłoniach.
Jest coś symbolicznego, niemal kasandrycznego w sposobie, w jaki jesteśmy rozlokowani – każde po innej stronie Nadji. Ja nie mogę dosięgnąć Afsaneh, a ona nie może dosięgnąć mnie, gdyby rzeczywiście chciała, ponieważ dzieli nas Nadja.
Dzieli nas jej wypadek.
Tak samo jest w domu.
Afsaneh i ja prawie ze sobą nie rozmawiamy, a ona w ogóle mnie już nie dotyka.
Czy ja ją dotykam?
Nie wiem. Nie pamiętam.
Tylu rzeczy nie pamiętam.
Dni przepływają jak odległe statki po morzu, nie jestem zdolny nawet się nad nimi zastanowić. Bywa, że wstaję rano, potem siedzę godzinami na kanapie w salonie, żeby nagle odkryć, że już zaczyna zmierzchać.
Czas przestał istnieć. Wszystko jest tylko rozwlekłym, bolesnym oczekiwaniem na dzień, w którym Nadja albo się obudzi, albo opuści nas na dobre.
Afsaneh prostuje się i jedną ręką rozmasowuje sobie kark.
– Idę po kawę – mówi, nie pytając, czy coś chcę.
Nie odpowiadam, tylko patrzę za okno, gdzie słońce świeci z błękitnego nieba, a wiatr igra w zielonych koronach drzew.
Angelica spogląda na mnie ze swojego miejsca zza komputera.
– Pójdę na chwilę do kuchni. Ma pan na coś ochotę?
– Dziękuję. Niczego nie potrzebuję.
Przestałem odczuwać głód. Ja, który zawsze kochałem jeść i jestem gruby od dwunastego roku życia, w ciągu ostatnich tygodni schudłem dziesięć kilogramów.
Najskuteczniejsza dieta odchudzająca: mieć ciężko chore dziecko.
Wystarczy tylko nie uważać przez chwilę, dostatecznie długo, by twoje dziecko zdążyło wypaść z okna, wybiec na ulicę prosto pod samochód albo runąć do wody z mostu.
Życie jest powolne. Życie to zmęczony stary osioł.
Za to śmierć jest szybka jak błyskawica. Śmierć potrzebuje zaledwie jednej sekundy, jednego metra, jednego oddechu. Śmierć jest jak kobra, atakuje bez ostrzeżenia. Wyprzedza własny cień, dokładnie jak Lucky Luke.
Dzwoni komórka. Patrzę na nią zdezorientowany i dopiero po chwili odbieram.
– Manfred? Tu Malin.
Mija sekunda, zanim dociera do mnie, że to moja koleżanka Malin Brundin.
Malin, pracująca na co dzień w Katrineholmie, należała do zespołu śledczych badających zabójstwo w Ormbergu – jedno z najgłośniejszych od niepamiętnych czasów morderstw w Szwecji.
Gdy w dochodzeniu nastąpił nagły zwrot, życie Malin zmieniło się na zawsze. Okazało się, że jeden z jej krewnych przez długie lata więził w piwnicy pewną kobietę, a na dodatek ona sama jest dzieckiem tej kobiety. Innymi słowy, osoba, która ją wychowywała i którą Malin przez całe życie nazywała mamą, nie jest jej biologiczną matką.
Jak można przeżyć coś takiego?
Dziwię się, że nie rzuciła roboty i nie przeniosła się do Sztokholmu czy do innego dużego miasta, gdzie łatwiej by jej było ukryć się przed mediami i ludźmi spragnionymi sensacji.
Latem Malin podjęła za moją radą zastępstwo za kogoś w Sztokholmie. Kierowałem się mglistym wyobrażeniem, że wyrwanie się z Ormbergu jej posłuży. Że jakimś sposobem zagoi straszliwą ranę, którą z pewnością wciąż w sobie nosi.
– Cześć – mówię.
– Co u ciebie? – pyta.
Jak odpowiada się na takie pytanie?
Ludzie bez przerwy pytają, jak się czuję, ale przestałem im odpowiadać, bo nie mam już siły wyjaśniać. Nie tylko dlatego, że to bolesne, ale również dlatego, że zajmuje za dużo czasu. Poza tym sam do końca nie wiem, jak ze mną teraz jest, ponieważ przestałem cokolwiek czuć.
– Bez zmian – mówię po chwili wahania.
– Dzwonię, żeby się dowiedzieć, czy się do nas wybierasz, bo chcielibyśmy już zacząć.
Niech to szlag.
Nagle sobie przypominam.
Dzisiaj miałem wrócić do pracy. Zwolnienie lekarskie dobiegło końca i życie – przynajmniej życie zawodowe – zaczyna się od nowa.
– Cholera, przepraszam – rzucam. – Musiały mi się pomylić dni. Jestem w szpitalu u Nadji i kompletnie zapomniałem…
– Nie przejmuj się – Malin uspokaja mnie szybko. Chyba spodziewała się takiej odpowiedzi. – Możesz przyjść jutro, jeśli bardziej ci pasuje.
– Nie, nie, wpadnę dzisiaj.
Następuje pauza.
– Posłuchaj – odzywa się Malin – mamy nowy przypadek. W południowej części szkierów woda wyrzuciła na jedną z wysepek ciało mężczyzny. Za godzinę wybieramy się do zakładu medycyny sądowej w Solnie. Spotkajmy się więc może tam.
Milknie na moment, a potem dodaje:
– Skoro i tak już jesteś blisko, w szpitalu Karolinska.
Słońce praży gorący asfalt, po wczorajszej ulewie nie ma już nawet śladu.
Malin stoi przed wejściem do budynku z czerwonej cegły i manipuluje przy komórce. Upuszczam niedopałek najdyskretniej, jak to możliwe, i podchodzę do niej.
Długie brązowe włosy, szczupła, ale wysportowana sylwetka. Ciemne oczy pod mocno zaznaczonymi brwiami i nieco surowy grymas wokół ust – cała Malin, taka jak zawsze. Chociaż policzki wydają się trochę pełniejsze, biodra wyraźnie się zaokrągliły, a T-shirt mocno opina wydatny brzuch.
Malin i Andreas będą mieli dziecko.
Oboje uczestniczyli w śledztwie w Ormbergu i nieustannie skakali sobie do gardeł. Kłócili się o wszystko, począwszy od imigrantów po zasiłki socjalne, nie potrafili nawet dojść do porozumienia, z którego zajazdu przywieźć lunch dla ekipy.
A teraz wspólnie sprowadzą na świat nowego małego człowieczka.
Delikatnie mówiąc, nikt się tego nie spodziewał.
– Wciąż palisz po kryjomu? – pyta Malin, unosząc jedną brew i wskazując głową na niedopałek na ziemi.
Nie odpowiadam, tylko klepię ją po ramieniu.
Kilka metrów na prawo od niej stoi Gunnar Wijk, nazywany Dodziełem.
Zerkam na niego.
Ma siwą szczeciniastą brodę i tak nabrzmiałe powieki, że chyba muszą przesłaniać mu widok za cienkimi okularami w metalowych oprawkach. Brzuch wydyma się podejrzanie pod koszulą o krótkich rękawach, spodnie z jakiegoś syntetycznego materiału są trochę za krótkie i odsłaniają gołe, lekko spuchnięte kostki wystające ponad zniszczonymi brązowymi sandałami.
Dodzieł to żywa legenda. Pochodzi z prawdziwej policyjnej rodziny, która zapłaciła wysoką cenę za obecność w policyjnej wspólnocie. Najbardziej jednak znany jest z tego, że przez długie lata był największym casanową sztokholmskiej policji. Ogierem, który według jednogłośnych informacji potrafił uwieść wszystko, co się rusza. A gdy stawał wobec decyzji, kiedy ma zdławić ostatni opór, rzucał swój osławiony komentarz: „No to do dzieła”.
Oczywiście nie upłynęło dużo czasu i modus operandi Gunnara stał się znany, a wkrótce potem policyjni dowcipnisie przechrzcili go na No-to-do-dzieła. Z upływem lat przydomek skurczył się do krótszej i bardziej chwytliwej postaci Do-dzieła, a z czasem zamienił się w Dodzieł.
Witam się z nim. Nie pracowaliśmy ze sobą do tej pory, ale oczywiście się znamy, choć głównie z widzenia.
Wydaje się rzeczywiście niezłym policjantem, chociaż ostatnio zrobił się podobno trochę kłótliwy. Ci, którzy mają z nim bliższy kontakt, twierdzą, że zwykle staje się nie do wytrzymania, jeśli akurat z nikim nie romansuje.
– Co mamy? – pytam.
– Mężczyzna, dwadzieścia kilka lat – mówi Dodzieł i przesuwa dłonią po brodzie. – Znaleziony wczoraj przez wędkarza amatora.
– A dlaczego akurat my tutaj jesteśmy?
Pytanie jest istotne. Podejrzane wypadki śmierci zwykle nie są przedmiotem dochodzenia NOA – Narodowych Jednostek Operacyjnych.
– Przypuszczamy, że ten przypadek może mieć związek z jednym z bieżących śledztw – odpowiada Malin. – Poza tym policja sztokholmska ma braki kadrowe. Poprosili nas o wsparcie.
– Czy wiadomo, kim była ofiara?
– Nie do końca – mówi Malin, osłaniając sobie oczy przed słońcem.
Potem przenosi na mnie spojrzenie.
Muszę wyglądać okropnie. Nieogolony, nieumyty i nieprzygotowany. To całkiem niepodobne do dawnego Manfreda.
Dawny Manfred nigdy nie pojawiał się w pracy w takim stanie.
Zawsze nosił koszulę i marynarkę z kamizelką. W kieszonce miał jedwabną poszetkę i pachniał z daleka jak cały dział perfumiarski.
Dawny Manfred chodził w wyczyszczonych do połysku włoskich butach z cielęcej skóry, a na ręce miał niezbyt rzucającego się w oczy rolexa z początku lat pięćdziesiątych.
Ale dawnego Manfreda już nie ma.
– Idziemy? – odzywa się Malin i kieruje się w stronę wejścia.
Patolog sądowa Samira Khan obejmuje mnie ze współczuciem, gdy spotykamy się w recepcji. Ma tak drobne i szczupłe ciało, że mogłoby należeć do dziecka. Długi, lśniący warkocz spoczywa ciężko między jej łopatkami.
– Ale schudłeś – mówi, chwytając mnie za przedramię. Po chwili dodaje niższym głosem: – Jak ona się czuje?
– Lekarze utrzymują ją w śpiączce.
Samira kiwa głową i wygładza zielony fartuch.
– Żeby mózg mógł się w spokoju regenerować – stwierdza rzeczowo. – Posłuchaj, dzieci w tym wieku mają cudowną zdolność powrotu do zdrowia. A ich mózg może kompensować utracone funkcje w nieprawdopodobny sposób.
Potakuję niemo. Już to wcześniej słyszałem.
Idziemy przez korytarze w stronę sal obdukcyjnych.
– Wiecie już, kim jest ofiara? – pyta Samira, podnosząc wzrok na Malin.
– Przypuszczamy, że to może być niejaki Johannes Ahonen – mówi Dodzieł i wkłada sobie pod wargę prymkę snusu. – Ale to wniosek oparty jedynie na tym, że wymieniona osoba ma taki sam tatuaż jak denat.
– Musimy poczekać na ekspertyzę odontologa i wyniki analizy DNA. Dopiero one umożliwią jednoznaczną identyfikację – wtrąca Samira, następnie otwiera nam drzwi.
Uderza mnie charakterystyczny, dławiący zapach śmierci, widzę, że Malin tuż przed wejściem lekko wykrzywia twarz. Z kolei Dodzieł zachowuje obojętną minę i wchodzi do pomieszczenia z rękami wciśniętymi w kieszenie spodni.
– Może rzucimy okiem – sugeruje Samira, po czym zakłada okulary oraz plastikowy fartuch i wskazuje ręką na jeden ze stołów do sekcji zwłok.
Na błyszczącym aluminiowym blacie leży ciało mężczyzny. Jest nabrzmiałe i sine. W wielu miejscach oderwana skóra przypomina cienką zielonoszarą folię luźno udrapowaną na rozpostartej białawej materii.
Widok martwych ciał zazwyczaj nie robi na mnie większego wrażenia, ale gdy zbliżałem się do stołu, poczułem – być może wskutek zakłóconej równowagi emocjonalnej – że coś się ze mną dzieje. Zupełnie jakby jakaś lodowata dłoń grzebała mi w klatce piersiowej, próbując chwycić serce. Przemyka mi przez głowę, że być może pewnego dnia na taki sam stół trafi Nadja. A sekundę później – że ten martwy mężczyzna też jest przecież czyimś dzieckiem.
Mrugam nerwowo.
– Sekcję zwłok przeprowadzimy po południu – informuje Samira, wciągając rękawiczki. – Ale pomyślałam sobie, że może powinniście go przedtem obejrzeć.
Następnie kontynuuje:
– Jak może wiecie, ciało znaleziono starannie zawinięte w koc, który z kolei był opasany żelaznym łańcuchem. W wyniku rozkładu tkanek w brzuchu i klatce piersiowej powstają gazy, między innymi metan i dwutlenek węgla. To powoduje, że topielcy często wypływają na powierzchnię. W tym przypadku ciało najwyraźniej zostało wrzucone do wody z premedytacją, a ktoś próbował uniemożliwić wynurzenie się zwłok. Co oczywiście nie oznacza automatycznie, że człowiek ten został pozbawiony życia. Przed przeprowadzeniem obdukcji nie jestem w stanie nic powiedzieć o przyczynie śmierci, mogę jednak stwierdzić, że ciało zostało poddane brutalnej przemocy, o czym świadczą złamania i urazy nóg, miednicy i kręgosłupa.
– I ktoś odrąbał mu jedną dłoń – zauważa Malin, wskazując głową na denata, któremu rzeczywiście brakuje lewej dłoni.
– Niekoniecznie – odpowiada Samira. – Dłonie i stopy mają tendencję do odpadania od zwłok długo leżących w wodzie. Może to nastąpić samoczynnie, być spowodowane przez jakieś zwierzę albo być skutkiem mechanicznego uszkodzenia, na przykład przez śrubę łodzi.
Dodzieł kiwa głową, pomrukuje i ściąga bujne brwi.
– A co to jest to białe świństwo? – pyta Malin.
Samira bierze między dwa palce grudkę woskowatej substancji pokrywającej niektóre części ciała. Potem mocno ściska palce.
– Adipocere, tłuszczowosk. Tworzy się w wyniku hydrolizy tłuszczu, gdy ciało znajduje się długo w zimnej wodzie.
– Niech to szlag – mamrocze Malin i odsuwa się nieco, ale milknie pod spojrzeniem Dodzieła.
– Kiedy on umarł? – pyta, notując coś w swoim notesie.
– Będziemy to jeszcze dokładnie ustalać – odpowiada Samira. – Na tempo rozkładu ciała w wodzie ma wpływ wiele czynników: temperatura, zawartość soli i tlenu, by wymienić choćby kilka. Ale wstępnie można przyjąć, że śmierć nastąpiła od jednego do dwóch miesięcy temu. Żeby wykształcił się tłuszczowosk, potrzeba kilku tygodni.
– A ten szczegół, na podstawie którego zakładamy, że to niejaki Johannes…? – pytam.
– Ahonen – uzupełnia Dodzieł.
Samira unosi przedramię denata. Na skórze widać ciemniejsze miejsce.
– Spójrzcie tutaj – mówi.
Dodzieł pochyla się do przodu. Malin robi to samo, widzę jednak, że ucieka wzrokiem w kierunku drzwi, a jej twarz robi się coraz bledsza.
– To tatuaż? – pytam.
– Tak – potwierdza Samira.
– Prawie nie da się rozpoznać, co to jest – zauważa Malin.
– Co wy? Nie macie oczu czy co? – prycha Dodzieł, nadal pochylony nad ciałem. – To ptak.
Samira potakuje.
– To orzeł. Prawdopodobnie bielik, ale może też orzeł królewski. Są dosyć podobne. Johannes Ahonen podobno ma taki właśnie tatuaż.
Podchodzi do biurka, ściąga rękawiczki i wrzuca je do żółtego pojemnika opatrzonego napisem „Odpadki niebezpieczne”. Potem zaczyna szperać w segregatorze pełnym papierów.
– Mam – mówi i wraca z plikiem zdjęć, które mi podaje.
Na pierwszym z nich widoczny jest tatuaż przedstawiający orła z charakterystycznym zagiętym dziobem i rozłożonymi skrzydłami odchylonymi do tyłu, jakby ptak właśnie miał wylądować albo chwycić w szpony jakąś ofiarę. Drugie ukazuje ciało zawinięte w kraciasty koc opasany wzdłuż i wszerz grubym, zardzewiałym łańcuchem. Ze stalowych ogniw zwisają tu i ówdzie wodorosty.
– Ten tatuaż to powiększone zdjęcie z Facebooka Ahonena – wyjaśnia Samira.
– W dzisiejszych czasach tatuaże są jak dupy – mamrocze Dodzieł i wysuwa dolną szczękę do przodu, przez co bardziej uwydatnia się jego broda. – Każdy sukinsyn ma jakiś. Pewnie znalazłoby się jeszcze wielu z takim ptaszkiem na ręce.
– Niewątpliwie – zgadza się Samira. – Dlatego to jest zadanie dla was. Możecie wziąć sobie te zdjęcia, wydrukowałam je specjalnie dla was.
– Co wiadomo o tym Ahonenie? – pytam.
– Pochodzi z Haninge – odpowiada Malin. – Ma dwadzieścia lat. Matka zgłosiła jego zaginięcie w marcu. Karany za nielegalne posiadanie broni, narkotyków i kradzieże. A my jesteśmy tutaj dlatego, że pojawił się w śledztwie dotyczącym Igora Iwanowa, trzydziestodziewięcioletniego obywatela szwedzkiego urodzonego w Kijowie na Ukrainie i zamieszkałego w Älvsjö. Prawdopodobnie to on kontroluje znaczną część handlu narkotykami w południowej części Sztokholmu. Jest jak legenda. Nigdy nie udało się go za nic posadzić, chociaż plotka głosi, że ten człowiek kieruje swoją organizacją żelazną ręką i pozbawił życia paru facetów, którzy nabrali go na duże pieniądze. Ale to może być tylko takie gadanie.
Gwiżdżę cicho.
– Igor Iwanow – mówię. – Trzeba będzie mu się przyjrzeć.
W tej samej chwili Malin zasłania sobie dłonią usta, odwraca się i szybkim krokiem wychodzi.
– Oj – bąka Samira, po czym rzuca spojrzenie w moją stronę i spieszy za nią.
Dodzieł też spogląda na mnie i palcem wskazującym poprawia okulary na nosie.
– Szczerze mówiąc, byłem ciekaw, kiedy to nastąpi – mówi ze źle skrywanym triumfem w głosie. – Kogo oni nam, u diabła, przysyłają teraz na śledczych? Baby w ciąży, które lada moment mają rodzić, nie powinny mieć wstępu do prosektorium.