Dłużnik - Camilla Grebe,Carl-David Pärson - ebook
46,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Thriller z nadprzyrodzonymi elementami w duchu książek Stephena Kinga, który przeraża i zaskakuje. Młoda policjantka Alba jest przekonana, że Sundby, do którego musiała się przeprowadzić po napaści na kolegę, to małe miasteczko, w którym kompletnie nic się nie dzieje. Myli się. Leo, ojciec żwawej czterolatki, wierzy, że przeprowadzka na idylliczną farmę pomoże całej rodzinie uleczyć rany po stracie starszej córki. Myli się. Żona Leo, Marika, nie może pozbyć się wrażenia, że z farmą jest coś nie tak, a co więcej – że niebawem wydarzy się coś przerażającego. I ma rację. Smutek po stracie, próby odtworzenia tego, co zostało utracone i rysy, które zostają już na zawsze. Trzymająca w napięciu powieść Camilli Grebe i jej syna, Carla-Davida Pärsona, to thriller, który zwala z nóg. Książka tak świetna, że wręcz nasuwa się określenie – genialna. „Kristiansbladet” Fascynujący thriller, od którego trudno się oderwać. „Posten”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 447

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Lånaren

Copyright © Camilla Grebe & Carl-David Pärson 2023

Published by agreement with Paloma Agency

Copyright © 2024 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2024 for the Polish translation by Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie autorów: © Pontus Höök

Redakcja: Mariusz Kulan

Korekta: Agnieszka Tabor, Edyta Malinowska-Klimiuk, Joanna Habiera

ISBN: 978-83-8230-815-0

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2024

1Alba

Siedzieliśmy w piątkę przy stoliku.

Tu i ówdzie inni stali w grupkach i rozmawiali – fakt, że na świecie szalała pandemia, chyba nikogo nie martwił, jedyną osobą w maseczce był barman. W powietrzu unosił się zapach frytek i tanich perfum.

Wokół tłoczyli się przyjaciele i znajomi, którzy przyszli tutaj, żeby wypić kilka piw, poplotkować o minionym tygodniu i może zamówić jeden z przereklamowanych hamburgerów ze sztucznego mięsa. W rogu stała gromadka chichoczących dziewczyn w jednakowych różowych kombinezonach i błyszczących opaskach z mysimi uszami na głowach.

Nad barem migotał ekran telewizora – trwała transmisja meczu piłki nożnej. Nie wiem, kto grał, nie obchodził mnie futbol, koledzy jednak cenili sport – ich zainteresowanie nim wręcz graniczyło z obsesją.

Naprzeciwko mnie siedzieli Lundin i Pelle, każdy z nich pił już trzecie piwo. Klas, zgarbiony nad telefonem komórkowym, przewijał w nim coś zapamiętale – jego krótko ostrzyżone siwe włosy wyglądały na jeszcze mizerniejsze niż zwykle, a pomiędzy cienkimi kosmykami dostrzegłam na skórze parę plam wątrobowych. Lina sączyła białe wino i od niechcenia gładziła dłonią nowy tatuaż pokrywający jej lewy biceps.

Nachyliłam się ku niej.

– Jak poszło wczoraj? – spytałam.

Przez jej twarz przemknął delikatny uśmiech, błyskawicznie jednak zniknął, ustępując czemuś, co najbardziej przypominało wyraz zmęczenia. Wzruszyła ramionami i lekko pokręciła głową.

– Mieszkanie jest superładne. Ale czternaście tysięcy miesięcznie za kawalerkę? Kogo na to stać?

Rzuciła mi szybkie spojrzenie.

– Nie wytrzymam tego dłużej – powiedziała, zniżając głos. – Dałabyś radę mieszkać ze swoim eks?

Nie odpowiedziałam, bo w moim przypadku należałoby raczej zapytać, czy mój eks dałby radę mieszkać ze mną. I odpowiedź brzmiałaby: nie.

Nikt nie chciał mieszkać ze mną.

– No właśnie – bąknęła, po czym odpięła dwa górne guziki bluzki, oparła się wygodnie na krześle i z udawanym znudzeniem potoczyła wzrokiem po lokalu.

Spojrzenie Lundina zahaczyło o jej dekolt i zatrzymało się na nim, mimo że Pelle nie przestawał nawijać o pijaku, który dziś rano zarzygał mu samochód.

Zdławiłam ziewnięcie, starając się nie myśleć o tym, jak bardzo jestem zmęczona i że dużo bardziej wolałabym być w swoim łóżku, niż siedzieć tutaj.

Klas odłożył komórkę na stół, sięgnął po widelec z koszyczka na sztućce, po czym stuknął nim lekko o swoją szklankę.

Pelle zamilkł, Lundin kciukiem i palcem wskazującym otarł z kącików ust pianę po piwie i niechętnie oderwał wzrok od Liny, niczym drapieżne zwierzę, które w końcu zrozumiało, że antylopa przy wodopoju tym razem jest poza jego zasięgiem.

– Miło, że jesteśmy tu wszyscy razem – zaczął Klas, zwracając się do Lundina, po czym obaj się uśmiechnęli. – Mimo że powód, dla którego się zebraliśmy, jest trochę smutny – kontynuował.

Lundin poprawił się na krześle i utkwił wzrok w blacie stołu.

– Dla ciebie chyba nieszczególnie – rzucił do niego Pelle. – Bo tam raczej płacą dużo lepiej, no nie?

Lundin wzruszył ramionami.

– No. Może. Tak. – Zawahał się, a potem dodał: – Ale tu pewnie też będą podwyżki?

Przy stole rozległ się urywany śmiech.

Klas uniósł rękę.

– Gdybym tylko mógł, pierwszy podniósłbym wam pensje. Ale jest jak jest, chłopcy. – Zerknął na mnie i na Linę. – I dziewczyny – uzupełnił.

Odstawiłam kieliszek i starałam się nie wyglądać na rozdrażnioną. Bo to zawsze odbijało się rykoszetem.

– Tak czy owak – kontynuował Klas – pracowaliśmy razem… Przez ile? Przez pięć lat? Ja i… reszta spędziliśmy z tobą naprawdę fajny czas.

Lina trąciła mnie pod stołem. Żadna z nas nie lubiła Lundina, w gruncie rzeczy ulżyło nam, że odchodzi do sektora prywatnego.

Klas wyjął kopertę i podał mu ją.

– Chcielibyśmy życzyć ci powodzenia i wyrazić naszą wdzięczność tym drobnym upominkiem.

Lundin wyglądał na mile zaskoczonego, rozerwał kopertę i wyjął z niej kartę podarunkową ze sklepu sportowego.

– Dzięki, super! Akurat bardzo mi się przyda nowy strój treningowy.

Klas z uśmiechem poklepał go po plecach.

– I pamiętaj, że w razie czego zawsze jesteś tu mile widziany.

Pelle uniósł nieco jedną brew, a ja od razu wiedziałam, o czym pomyślał. Nasz kolega nigdy tu nie wróci, nikt, kto stąd odchodzi, nie wraca.

Lundin skinął głową i chyba miał trochę zaszklone oczy. Uznałam jednak, że musiało mi się to przywidzieć, bo jedyny raz, gdy widziałam go naprawdę wzruszonego, to było wtedy, kiedy prezentował nam swój nowy motocykl.

– Ktoś chce się jeszcze czegoś napić? – zapytał Klas, wstając.

Wszyscy pokręcili przecząco głowami.

Przyjąwszy to do wiadomości, samotnie poczłapał w stronę baru. Jego duże, pochylone do przodu ciało i powolne ruchy przywodziły mi na myśl niedźwiedzia.

Lina obróciła się do mnie, skręcając kosmyk zniszczonych, sztucznie rozjaśnionych włosów między kciukiem a palcem wskazującym jednej ręki.

– Jak myślisz? – zaczęła. – Ile oni tam płacą?

Zerknęłam na Lundina, który znów zaczął rozmawiać z Pellem.

– Nie mam pojęcia. Przypuszczam, że co najmniej dziesięć tysięcy więcej miesięcznie.

– Kurwa – westchnęła. – Dziesięć tysięcy. Przydałoby mi się…

Przestałam jednak jej słuchać, ponieważ dotarło do mnie, o czym mówią Pelle i Lundin.

– Serio? – spytał Pelle. – Poszła do ciebie do domu?

– Jasne. – Lundin się wyszczerzył i wsunął pod górną wargę prymkę snusu. – Była ładna jak cholera. Tyle że…

– Że co? – wyszeptał Pelle, nachylając się do niego.

– Tyle że między nogami miała prawdziwy busz, ledwo dawało się znaleźć dziurkę.

Pelle roześmiał się gromko, z jego ust wystrzeliły kropelki piwa i wylądowały na gładkim blacie stołu.

Ale Lundin się nie śmiał, tylko mocno zmarszczył czoło, jakby próbował rozwiązać jakiś trudny problem matematyczny.

Lina odstawiła kieliszek wina i też obróciła się w jego stronę, a on mówił dalej:

– Cholerna enerdowska cipa, rumuński busz miotaczki kulą. Nie kumam, jak można chcieć tak wyglądać? Jak stary babsztyl. Czy ktoś ma ochotę posuwać starego babsztyla?

I wtedy to się stało.

W głowie zaległa cisza, całkowita. W pokoju jakby pociemniało.

Serce podskoczyło w piersi i powoli wezbrała we mnie furia. Nie chciałam reagować, nie chciałam przejmować się obleśnymi bredniami wygadywanymi przez niego.

Najpierw spojrzał na mnie Pelle, po chwili także Lundin, a Lina chwyciła mnie za ramię.

– Odpuść – powiedziała. – Nie warto.

Nie potrafiłam jednak odpuścić. Dzikie zwierzę, które się we mnie budziło, już przejęło nade mną kontrolę.

Zrobiłam krok ku Lundinowi. I jeszcze jeden.

Moje pole widzenia się zwęziło, otoczyła mnie ciemność. Policzki mi pałały, pulsowało mi w skroniach. W ustach czułam suchość i szorstkość.

– No co? – Lundin wzruszył ramionami.

– Lepiej by było, żebyś się zamknął – powiedziałam.

Zerknął przez ramię w kierunku baru, gdzie Klas właśnie płacił za swoje piwo.

– Musisz być taką upierdliwą suką? – rzucił. – Przecież tylko żartowałem.

– Ty żałosna świnio – odpowiedziałam głosem, którego nieznałam.

Dalej coś mówił, widziałam, jak poruszają się jego usta, ale nie słyszałam słów.

A potem, sama nie wiem, jak to się stało, nagle moja ręka wystrzeliła do przodu. Pięść trafiła go prosto w twarz i usłyszałam, czy raczej poczułam, że coś trzasnęło, jak przy łamaniu suchej gałęzi albo jednej z cienkich kostek grillowanego kurczaka.

– Jasna cholera, Alba! – krzyknął Pelle, zrywając się z miejsca.

Lundin też wstał i chwycił się za nos. Miał szeroko otwarte oczy, a spomiędzy jego palców sączyła się krew i kapała na obcisły biały T-shirt.

W następnej sekundzie wrócił Klas. Mocnym chwytem przytrzymał mi ręce za plecami. Od bólu niemal pociemniało mi w oczach.

– Uspokój się, Albo – syknął. – Po prostu, do cholery, wyluzuj.

Odetchnęłam głęboko.

– Jestem spokojna.

– Nie – odparł. – Nie jesteś spokojna.

– Puść mnie. Przecież mówię, że jestem spokojna.

Jego uchwyt nieco zelżał.

– Puść mnie – powtórzyłam.

Spełnił moją prośbę, a ja w tej samej sekundzie rzuciłam się do stołu, chwyciłam szklankę Lundina, podniosłam ją i całą jej zawartość wylałam na niego.

Piwo spłynęło mu po twarzy na koszulkę. Plamy krwi na niej zmieniły kolor z czerwonego na różowy.

– Pieprzony dupek – rzuciłam.

Moje słowa odbiły się echem między ścianami i dopiero w tej chwili zauważyłam, że w lokalu zaległa cisza – przerwano rozmowy i spojrzenia wszystkich spoczęły na mnie. Dziewczyny w różowych kombinezonach cofnęły się o krok i stłoczyły w kącie. Jedna z nich wyjęła telefon komórkowy i skierowała go w moją stronę, jakby mnie filmowała.

Barman podbiegł do nas z maseczką w dłoni. Jego wzrok przeskakiwał między mną, Klasem i Lundinem.

– Mam wezwać policję? – wykrztusił wreszcie.

Klas westchnął, spojrzał na mnie i sięgnął do kieszeni.

– My jesteśmy z policji – powiedział, wyjmując legitymację.

2Marika

Drewniany domek w kolorze faluńskiej czerwieni miał okna o białych ramach i białych szprosach. Mały ganek, także pomalowany na biało, okalał drzwi frontowe. Pałający jesiennymi barwami ogród był zarośnięty i zacieniony. Z jednej strony ze szczytem domku sąsiadował ogromny dąb, którego korona sięgała powyżej dachu. Nieco dalej stało więcej dębów, jakby szukały nawzajem swojego towarzystwa.

Od frontu, na trawniku, rosło kilka jabłonek. Wyglądały na bardzo stare – sękate gałęzie pokrywały porosty i mech, tu i ówdzie ktoś umieścił pod nimi podpórki, żeby się nie złamały.

Między drzewami dostrzegłam studnię z kamienia z zardzewiałą ręczną pompą z kutego żelaza zamontowaną na jej pokrywie, a tuż obok zmurszałą kadź z poszarzałego drewna. Niedaleko stały dwa leżaki ze składanymi oparciami.

Bisse poprawiła dżinsy i pomknęła w stronę narożnika domku.

– Zostań tutaj! – zawołałam.

Ale jej już nie było, zniknęła za krzewem o ognistoczerwonych liściach.

Leo rzucił mi szybkie spojrzenie i lekko się uśmiechnął.

Jemu się to chyba podobało, mnie natomiast nie. Denerwowało mnie, że jest gotów tracić ją z pola widzenia – nie dlatego, że uważałam to za coś złego, ale z tego powodu, że ja jeszcze nie potrafiłam zdobyć się na coś takiego.

Kobieta, która właśnie przedstawiła się jako Greta, uśmiechnęła się ostrożnie i poprawiwszy długi ciemny warkocz, zwróciła się do nas.

– Ile ona ma lat?

– Skończy pięć w lutym – odpowiedział Leo i ruszył za naszą córką, żeby ją jednak złapać.

Bisse była dzika. W przeciwieństwie do Sagi, zawsze niezwykle spokojnej. Ona godzinami siedziała nad zadaniami matematycznymi albo nad blokiem rysunkowym. Śmialiśmy się z tego, mówiąc, że zachowuje się jak niesamowicie ambitna mała dorosła. I zastanawialiśmy się, czy kiedykolwiek będzie taka niesforna i przekorna jak reszta dzieci w przedszkolu. Leo uważał, że być może to nastąpi, gdy wkroczy w wiek nastoletni – przecież wtedy wszyscy się buntują, prawda?

Ale Saga nigdy nie będzie nastolatką. Nigdy nie dojrzeje, nie pójdzie na wagary, nie zacznie palić, nie będzie miała chłopaka ani nie dorośnie i nie dostanie Nagrody Nobla, jak niekiedy żartowali moi rodzice.

Czasami, gdy jestem mocno czymś zajęta, bywa, że niemal zapominam, co się stało. Lecz gdy pamięć powraca, czuję się tak, jakbym dostała pięścią w brzuch.

Moja córka nie żyje.

Saga miała zaledwie sześć lat. Za półtora roku Bisse będzie w tym samym wieku i była to myśl równie absurdalna, co nie do zniesienia.

*

Chociaż nie wiem dokładnie, jak to się stało, wyobrażam sobie przebieg zdarzeń.

Kiedy Leo jechał po ciemku do domu z wypadu na narty z dziewczynkami, nie wiedział, że wkrótce zrobi coś, czego będzie żałował do końca życia.

Coś, czego się po sobie w ogóle nie spodziewał.

Siedząc w samochodzie, prawdopodobnie nadal uważał się za dobrego człowieka, za kogoś, kto słusznie odczuwa dumę i radość, gdy budzi się każdego ranka.

Gdyby ktoś go spytał, z pewnością by powiedział – i to bez ironii – że jest odważny i zdolny do ofiar. Wynikało to nie z braku samoświadomości, lecz z tego, że nigdy nie znalazł się w sytuacji, która zmusiłaby go do udowodnienia, kim jest naprawdę.

Do tej pory beztrosko płynął przez życie, i to było wszystko, co robił. Uzyskał tytuł magistra filmoznawstwa i literaturoznawstwa. Ożenił się ze mną – z kobietą, którą kochał. Napisał scenariusz filmowy mający szansę na kupno i realizację przez firmę produkcyjną. Sycił się zainteresowaniem, jakie budził swoim pisaniem wśród znajomych w ogóle, a wśród kobiet w szczególności.

Jakaś część jego istoty prawdopodobnie byłaby gotowa poświęcić wszystko dla tego odurzającego uczucia, którego źródłem jest bycie zauważanym i wybranym.

Ważniejsze było tylko jedno.

Dzieci.

Wyobrażam sobie, jak spojrzał na Sagę przypiętą pasami na tylnym siedzeniu obok młodszej siostry.

Saga była piegowata i chuda. Pewnie siedziała pochłonięta jakimś zadaniem matematycznym przeznaczonym dla znacznie starszych dzieci. Tak bywało – nasza najstarsza córka wykazywała zdolności, które nas zdumiewały. Jakim cudem my, z trudem radzący sobie z dodawaniem i odejmowaniem, mogliśmy mieć takie dziecko? I chociaż wszyscy rodzice uważają własne pociechy za wyjątkowe i utalentowane, doskonale wiedzą, kiedy coś wykracza ponad przeciętną. Kiedy maluch wykazuje umiejętności nieadekwatne do jego wieku.

Wiedział to także personel przedszkola. A rodzice pozostałych dzieci zadawali pytania.

Czy to prawda, że Saga pójdzie już do pierwszej klasy? Serio? Czy ona rzeczywiście umie…? W tym wieku? To nie jest przecież normalne.

Zachowywali się dyskretnie i starali się nie wyglądać na zazdrosnych, chociaż najwyraźniej byli zszokowani. Bo przecież to niecodzienne, by pięciolatka umiała doskonale czytać i pisać. Czy mnożyć w myślach dwucyfrowe liczby.

Bisse z kolei była zwyczajnym dzieckiem. Nie miała niezwykłych talentów, mimo to była absolutnie doskonała i nie mniej kochana. Psotna i energiczna. Pełna miłości i serdeczna – kiedy Sadze brakowało śmiałości, żeby w parku podejść do innych dzieci, Bisse brała ją za rękę i wciągała do zabawy.

Tak, dzieci to bez wątpienia najlepsze, co przytrafiło się Leo. Chociaż kochał i mnie, i swoje pisanie, miłość do nich przerastała wszystko. A świadomość, że jest ojcem dziecka o wyjątkowych zdolnościach, dziecka, które mogło mieć realne zadanie do wykonania w świecie, z pewnością jeszcze potęgowała to uczucie.

Leo nie mógł się nacieszyć i nasycić Sagą. Od chwili jej narodzin jego wzrok towarzyszył jej nieustannie. Obserwował ją jak zaczarowany, kiedy pełzała tam i z powrotem po podłodze, kiedy uczyła się chodzić, kiedy pisała pierwsze wyrazy.

Gdy była malutka, co wieczór kołysał ją do snu, a później czytał jej bajki.

A kiedy na świat przyszła jej młodsza siostra, okazała się drugą najlepszą rzeczą, jaka go spotkała.

Leo, który właśnie obrzucił je obie przelotnym spojrzeniem, musiał poczuć szczęście. Prawdziwe szczęście.

Może wpadł na nowy pomysł na film? Film o nadziei i miłości. Zwykle pisał mroczne historie. Scenariusz, który – oby! – miał zostać sfilmowany, opowiadał o winie i wstydzie.

Wyobrażam sobie, że poczuł się zainspirowany, poczuł, jak kreatywność rozkwita w jego piersi niczym kwiat. I może właśnie w tym momencie opony straciły przyczepność na zimnym, zaśnieżonym asfalcie.

W każdym razie auto wpadło w poślizg, uderzyło w głaz i zaczęło koziołkować. Toczyło się i toczyło całą wieczność, aż w końcu runęło w dół – bezgłośnie – z jakiegoś występu.

Leo nie potrafił dokładnie odtworzyć sekwencji zdarzeń, ale powiedział, że usłyszał swój oddech – wdech i wydech. Powiedział też, że zanim spadli do rzeki, odwrócił się i spojrzał na Sagę i Bissę.

Podczas gdy auto wypełniało się wodą, odpiął dziewczynki. Przynajmniej tak to opisywał. I potem pomógł im się z niego wydostać.

Mówił, że wciąż nie rozumie, jak to się stało. Że nie pamięta, jak długo płynął w ciemnej wodzie, zanim dotarł do brzegu. Mówił, że wspomnienia i obrazy są niewyraźne, jakby obserwował to wszystko przez brudną szybę.

W końcu jakoś udało mu się wydostać z rzeki – wyczołgał się na kamienisty, przysypany śniegiem brzeg z dzieckiem w ramionach.

Z jednym dzieckiem.

Wyobrażam sobie, jak tam stoi, w pełni świadomy, że liczy się każda sekunda. Że Sagę musiał już porwać prąd.

Patrzył na wodę kłębiącą się między kamieniami.

Mówił, że jedyne, co pamięta, to wybór, przed jakim się znalazł. Mógł zrobić to, co właściwe, ale prawdopodobnie bezcelowe: zostawić Bisse na brzegu i z powrotem zanurkować, żeby spróbować odszukać Sagę.

Albo mógł zostać.

I to właśnie w tamtej chwili, kiedy stanął przed najważniejszym wyborem w swoim życiu, po raz pierwszy zdał sobie sprawę, kim jest.

Całkiem przeciętnym i dość lękliwym człowiekiem.

*

Leo wrócił, prowadząc Bisse za rękę. W jej zmierzwionych jasnych włosach utkwiło kilka liści.

– Może wejdziemy do środka? – zaproponował mężczyzna, który przedstawił się jako Max.

Skinęłam głową i popatrzyłam najpierw na niego, a potem na Gretę.

Wydawało się, że są w naszym wieku, gdzieś między trzydziestką a czterdziestką. On był chudy, wyglądał niemal niezdrowo, miał krótko ostrzyżone rudawe włosy, podbródek lekko cofnięty, a usta małe i śliczne jak u dziecka. Jego skórę pokrywały nieregularne piegi, a dziwny brązowoszary kolor zaczerwienionych oczu skojarzył mi się z wodą po zmywaniu.

Greta przypominała jedną z przedszkolanek Bisse – była długowłosą brunetką, mocno zbudowaną, o obfitym biuście i szerokich biodrach ukrytych pod dzianinową sukienką w paski.

Wygląda jak moje przeciwieństwo, pomyślałam, spojrzawszy na swoje chude, blade nadgarstki wystające z rękawów dżinsowej kurtki.

Ruszyliśmy w kierunku domku – Max i Greta z przodu, Leo, ja i Bisse za nimi.

Mężczyzna wyjął z kieszeni pęk kluczy i otworzył drzwi. Następnie wręczył klucze Leo.

– Mamy tylko jeden komplet – poinformował. – Ale możecie dorobić sobie drugi. – Po krótkiej pauzie dodał: – O ile zdecydujecie się wynająć, rzecz jasna.

Wszedł do środka, a my pospieszyliśmy za nim.

Przedpokój był mały i przytulny: na ścianach pomalowane na niebiesko drewniane panele, na podłodze bajecznie kolorowy szmaciany dywanik. Obok drzwi znajdowało się kilka haczyków z kutego żelaza na kurtki i płaszcze. Na jednej ze ścian wisiało lustro, a pod nim stała biała komódka.

– Tam jest toaleta – powiedział Max, wskazując na drzwi obok schodów.

Leo otworzył je i zajrzał do ciasnej ubikacji.

– A tu jest kuchnia – oznajmił mężczyzna, przekraczając próg pomieszczenia obok.

Kuchnia była urocza, ale przypuszczalnie bardzo niepraktyczna – kwiecista tapeta, staroświeckie, pomalowane na zielono szafki wiszące na jednej ze ścian. Pod nimi znajdował się kamienny blat, być może marmurowy. Możliwe, że kiedyś był biały, ale teraz poszarzał i pokrywały go duże żółtawe plamy.

– Kuchenka elektryczna ma tylko dwa palniki – odezwała się Greta. – Ale jest też piecyk opalany drewnem.

Leo od razu się rozpromienił, gdy jego wzrok padł na stary żeliwny piec.

– Czy on działa? – spytał, odgarniając pukiel włosów z czoła.

– Oczywiście – potwierdziła Greta, wskazując na stos polan w koszu obok. – W drewutni jest jeszcze więcej drewna. Mamy go mnóstwo, wystarczy na lata.

Bisse, która przykucnęła przed piecykiem, otworzyła drzwiczki.

– Nie – zaprotestowałam, chociaż wiedziałam, że to bezcelowe.

Już włożyła rękę do środka i w następnej sekundzie ją cofnęła – była cała umazana sadzą.

– Chodź do mnie – rzuciłam, po czym podniosłam ją i podeszłam do zlewu. Wiła się w moich ramionach jak piskorz.

Odkręciłam kran i wsunęłam małą rączkę pod strumień wody.

Sadza nie od razu dała się zmyć.

Greta zerknęła na Bisse, a potem na Maxa. Jego twarz była pozbawiona wyrazu, a obojętne spojrzenie powędrowało gdzieś za okno.

– Przepraszam – bąknęłam.

– Nic się nie stało – odpowiedziała Greta.

– Macie dzieci? – zainteresował się Leo.

– Nie – odparł Max, wciąż nie odrywając wzroku od okna.

Wszyscy zamilkli, a cisza, która zaległa, wydała się dość niezręczna. Kryły się w niej niewypowiedziane pytania, ale przecież nie znaliśmy tych ludzi i nie mieliśmy prawa wnikać w ich prywatne życie.

– Może zajrzymy do salonu? – zaproponowała Greta, wchodząc do kolejnego pomieszczenia.

Deski podłogowe zaskrzypiały pod naszymi stopami. Leo musiał lekko się pochylić, żeby nie uderzyć głową o niską framugę drzwi.

Salon nie był duży, ale piękny. Ściany pokrywały tapety o kwiatowych wzorach, a pod tą graniczącą z kuchnią znajdował się duży otwarty kominek. Na podłodze leżał puszysty żółty dywan, który wraz z kanapą i fotelami, stolikiem kawowym, starym telewizorem i regałem z wysłużonymi kieszonkowymi wydaniami książek tworzył niepowtarzalną całość.

Leo wskazał na kominek.

– Działa. – Greta uprzedziła jego pytanie.

Próbowałam ukryć zadowolenie.

Było o wiele lepiej, niż mogliśmy się spodziewać. Oczywiście na zdjęciach domek wyglądał bardzo ładnie, zresztą jak wszystkie inne w katalogu firmy zajmującej się wynajmem nieruchomości w Sörmlandii. Obejrzeliśmy już trzy – żaden nam nie odpowiadał, ponieważ albo były beznadziejnie przedpotopowe, albo przerobione na stuprocentowo nowoczesne. W jednym brakowało na przykład bieżącej wody i toalety, a w innym właściciel pokrył wszystkie drewniane podłogi wykładziną z tworzywa sztucznego i zburzył jedyny kaflowy piec, żeby zyskać miejsce na domową siłownię.

– Na parterze jest też jedna sypialnia – wtrąciła Greta, poprawiając sukienkę, po czym przeszła do kolejnego pomieszczenia.

Był to pokój dziecięcy, wyposażony w dwa łóżka i dwie nieduże komody z pomalowanego na biało drewna. W oknie wisiały białe koronkowe firanki, a sznurek rolety kołysał się lekko w przeciągu.

Podeszłam do okna i pociągnęłam za sznurek.

Roleta się nie rozwinęła.

– Jest zepsuta – poinformowała Greta. – Ale na pewno można ją łatwo wymienić.

Bisse wskoczyła na jedno z łóżek.

– Zdejmij buty – poleciłam.

Posłuchała mnie, następnie położyła się na plecach i zamknęła oczy. Wyciągnęła ramiona w bok.

– Jedna, dwie, trzy – zaczęła.

– Liczy owce – wyjaśniłam, uśmiechając się do Grety. – Zawsze to robi przed zaśnięciem.

– Aha – bąknęła kobieta, zerkając na swojego męża.

– Może pójdziemy na górę? – zapytał, bębniąc palcami we framugę drzwi.

Wyszliśmy więc do przedpokoju i ruszyliśmy po schodach na pięterko.

– Tutaj jest tylko jedna sypialnia i łazienka – powiedział Max, otwierając drzwi do obu pomieszczeń.

Zajrzeliśmy do sypialni: biały skośny sufit, podwójne łóżko nakryte białą, szydełkową narzutą. Dwie szafki nocne z drewna pomalowanego na niebiesko. W rogu stał wygodny fotel uszak obity gładką skórą.

Leo uszczypnął mnie dyskretnie w ramię. Gdy spojrzałam na niego, z trudem powstrzymałam się od uśmiechu.

Kiedy weszliśmy do łazienki, Bisse natychmiast wdrapała się do starej wanny. Wychyliła głowę znad jej krawędzi i popatrzyła na posadzkę.

– Dlaczego wanna ma nóżki? – zapytała.

– To łapy lwa – odpowiedziałam.

– A gdzie jest lew?

– W każdym razie nie tutaj – odpowiedział Leo i posadził ją sobie na biodrze.

Zeszliśmy na dół i stanęliśmy na ganku. Nad wierzchołkami świerków zaczął zapadać zmierzch, na zachodzie niebo jaśniało złotymi i różowymi odcieniami.

– A my mieszkamy tam – powiedział Max, wskazując na budynek po drugiej stronie trawnika i jabłoni, oddalony o jakieś pięćdziesiąt metrów.

Zatrzymałam spojrzenie na domu Grety i Maxa – był zdecydowanie mniejszy od tego do wynajęcia i obłożony brudnobiałymi eternitowymi panelami. Tuż za nim rozciągał się gęsty las.

– W katalogu była mowa o jeziorze w pobliżu – wtrąciłam. – Gdzie ono jest?

Greta wskazała w kierunku lasu.

– Widzicie te wysokie dęby? Jeśli wejdziecie pomiędzy nie, natraficie na wąską ścieżkę, która prowadzi w dół do wody. To jakieś kilkaset metrów. Można też dojechać do skrzyżowania i przejść przez las, po kilku minutach będzie się na miejscu.

Wzięłam głęboki oddech – pachniało wilgotną ziemią i butwiejącymi liśćmi. Kilka małych ptaków przysiadło na jednej z jabłoni.

– Jak tu spokojnie – zauważyłam.

– My zwykle jesteśmy zajęci swoimi sprawami – powiedziała Greta, opierając ręce na rozłożystych biodrach. – Jeśli więc szukacie ciszy i spokoju, to trafiliście idealnie. – Po czym, patrząc na Leo, dodała: – Mówił pan, że czym się pan zajmuje?

– Chyba na razie nie wspominałem o tym – odparł Leo. – Jestem scenarzystą, a Marika ilustratorką. Zamierzamy pracować z domu.

Nasi gospodarze kiwnęli głowami, nie wyglądali jednak na przesadnie zainteresowanych. Co było dosyć nietypowe, ponieważ większość nowo poznanych osób zwykle zadawała nam wiele pytań na temat naszych profesji.

– W Sundby jest przedszkole – zaczęła Greta. – To tylko dwadzieścia minut jazdy…

– Bisse nie będzie chodzić do przedszkola – przerwałam jej. – Zostanie z nami w domu.

Greta rzuciła Maxowi szybkie spojrzenie.

– Rozumiem – rzekła.

Zaległa cisza.

– No więc jak wam się podoba? – zapytał Max, pocierając swymi dużymi, piegowatymi dłońmi nogawki dżinsów.

Zerknęłam na Leo, ale on utkwił wzrok w Bisse.

– Czy moglibyśmy przez chwilę rozejrzeć się sami? – zapytałam. – Przejść się trochę i tak dalej?

– Jasne – odparł Max. – Pójdziemy do siebie. Jeśli mielibyście jeszcze jakieś pytania, zapukajcie.

Zeszli z ganku i trzymając się za ręce, ruszyli w kierunku białego domu.

Wróciliśmy do środka i zamknęliśmy drzwi.

Leo ujął moją dłoń. Jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech.

– Tu jest po prostu idealnie – powiedział.

– Wiem – szepnęłam.

3Alba

Klas odchylił się na krześle i utkwił we mnie wzrok.

– To nie podlega negocjacjom. To, co wydarzyło się w ostatni piątek, jest całkowicie nieakceptowalne.

– Lundin to świnia – powiedziałam. – Masz pojęcie, ile razy próbował obmacywać mnie i Linę?

Westchnął i wyjrzał przez okno.

Deszcz bębnił o szybę, zarys pustego parkingu był niewyraźny i rozmyty. Trwał zwykły poniedziałkowy poranek na komisariacie, a ja zostałam wezwana do szefa, który chciał udzielić mi nagany.

Co mnie nie zdziwiło, przez cały weekend myślałam o incydencie w barze, przeklinając samą siebie, że dałam Lundinowi w pysk.

– To nie podlega negocjacjom – powtórzył. – W naszych szeregach nie może być ludzi, którzy atakują w ten sposób własnych kolegów. Kto, jeśli nie my, mamy ufać sobie nawzajem w stu procentach?

Przełknęłam gulę w gardle i rozejrzałam się po pokoju – kilka regałów pokrytych wyblakłym od słońca dębowym fornirem wypełniały segregatory. Wysłużone biurko, zdecydowanie za duże w tym małym pomieszczeniu, było zawalone papierami i paroma pustymi pudełkami po Big Macach. Obok komputera stało obowiązkowe rodzinne zdjęcie z żoną i trójką dzieci, zrobione na wakacjach gdzieś na wysokości równika.

– Gnesta? – powiedziałam. – Nawet nie wiem, gdzie to jest.

– Nie Gnesta, tam jest komisariat, ale ty będziesz pracować w Sundby. To parę kilometrów dalej.

– I co, u diabła, mam robić w wydziale spraw niewyjaśnionych?

Spojrzał mi w oczy. Znów powoli odchylił się na krześle i splótł duże dłonie na kolanach.

– Będę z tobą szczery, Albo. Nie rozumiem twojego pokolenia. Dostajecie wszystko podane na tacy, a mimo to nigdy nie jesteście zadowoleni. Znacie reguły gry, a jednak je łamiecie. Wciąż nic nie rozumiesz? Powinnaś być cholernie wdzięczna, że dano ci tę szansę.

– Ale dlaczego chcesz mnie wysłać do tego… jak to się nazywa?

– Ja? – Jego oczy wyraźnie się zwęziły. – Gdyby to ode mnie zależało, zostałabyś zawieszona, i to bez prawa do wynagrodzenia – kontynuował. – Ale najwyraźniej masz ważnych przyjaciół.

– Serio?

– Ktoś z góry chce, żebyś została przeniesiona do Sundby. I tyle.

Klas sięgnął po jakiś papier. Obrotowy fotel jęknął pod jego ciężarem.

– Tyle że – dodał – najpierw musisz dostać zielone światło.

Podał mi dokument. Wzięłam go od niego i zaczęłam czytać.

– Chyba żartujesz? – rzuciłam.

Zapadła cisza. Słychać było jedynie szum deszczu i odległy hałas autostrady.

– A wyglądam na kogoś, kto żartuje? – odparł.

*

Słyszałam wcześniej o jej gabinecie. Koledzy nazywali go cmentarzem, ostatnią stacją pielgrzymki, na której kończy się kariera policyjna.

Na zamkniętych drzwiach do jej pokoju tkwiła samotna samoprzylepna karteczka. Wypisany wersalikami tekst informował o konieczności zasłaniania ust i nosa. Na stoliku w poczekalni stało pudełko pełne jasnoniebieskich maseczek ochronnych.

Założyłam więc jedną z nich, usiadłam na krześle i sięgnęłam po pierwsze lepsze czasopismo leżące na stoliku. Przekartkowałam je od niechcenia i w końcu zaczęłam czytać artykuł o kobiecie, która zrezygnowała ze wszystkiego, sprzedała dom i rozwiodła się z mężem, aby spełnić swe życiowe marzenie i przemierzyć wszystkie lasy świata.

Dotarłam do połowy opowieści, gdy otworzyły się drzwi.

– Alba Engström? – zapytała kobieta, która z nich wyjrzała.

Wyglądała na pięćdziesięciokilkulatkę, miała czarne włosy starannie ściągnięte w koński ogon. Była zadbana, ale nie sztuczna. Wydawała się sympatyczna, ale nie przesadnie.

– To ja.

– Proszę wejść.

W różnych miejscach pokoju stało w sumie siedem albo osiem doniczek, a rosnące w nich rośliny kwitły w tak żywych kolorach, że mogłyby zdobić okładkę eleganckiego magazynu wnętrzarskiego. Na ścianie za biurkiem wisiały dwa dyplomy Uniwersytetu Sztokholmskiego, a przy stole stał srebrny metalowy kosz na śmieci.

Zatrzymałam się, trochę onieśmielona schludnością wnętrza i jego wystrojem.

– Imponujące – powiedziałam, wskazując na oprawione dyplomy.

Uśmiechnęła się, jej oczy zwęziły się ponad maseczką. Następnie usiadła i gestem ręki zachęciła, abym uczyniła to samo.

– Jak się dzisiaj miewasz? – spytała, jakbyśmy już się znały. Albo jakbyśmy spotkały się wczoraj lub może wcześniej.

Głos miała miękki, przyjemny.

– Dobrze – odpowiedziałam, nieprzygotowana na to zwyczajne pytanie, po czym zajęłam miejsce w obitym niebieskim aksamitem fotelu naprzeciw niej.

– Napijesz się herbaty? Kawy?

– Nie, dziękuję.

Skinęła głową.

– Słusznie. Trzymaj się jak najdalej od kofeiny.

Przejrzała notatki w swoim notesie. Następnie położyła go na kolanach i sięgnęła po dwie teczki z biurka. Jedna była żółta, druga – szara.

– Mam tutaj twoje CV. Opinie o tobie. Świadectwa.

W jednej ręce trzymała żółtą teczkę.

– To też jest imponujące – kontynuowała. – Jeszcze nie skończyłaś dwudziestu pięciu lat, a już zdążyłaś zrobić to wszystko.

Przerwała na chwilę, wciąż z teczką trzymaną wysoko w dłoni. Zmarszczyła czoło, jakby się nad czymś zastanawiała.

– Dziękuję – bąknęłam cicho.

Nie odpowiedziała, tylko do drugiej ręki wzięła szarą teczkę i uniosła ją w taki sam sposób.

Wyglądało to tak, jakby ważyła moje osiągnięcia na niewidzialnej wadze.

Niewidzialna waga zaczęła się przechylać na jedną stronę – szara teczka przybliżała się do blatu biurka. Żółta teczka w drugiej dłoni przesłaniała smugę bladego porannego słońca wpadającego przez okno.

– Mam też skargę, która cię tu przywiodła – rzekła, gdy w końcu szara teczka dotknęła powierzchni stołu.

Położyła obie teczki, otworzyła tę szarą i zatrzymała spojrzenie na dokumencie opatrzonym pieczątkami. Było to doniesienie na mnie. Widziałam je wcześniej, ponieważ Klas mi je pokazał, oznajmiając, że muszę iść do psychologa.

– W zestawieniu ze sprawami, z którymi zwykle mam do czynienia, twoja się wyróżnia.

Czekałam na ciąg dalszy. Zegar na ścianie tykał miarowo.

– Chciałabym, żebyś mi wyjaśniła kilka rzeczy – kontynuowała.

– Okej. Nigdy wcześniej nie byłam u psychologa. Mam po prostu mówić czy…

– To dobry pomysł. Może zacznij od opowiedzenia mi trochę o sobie.

Położyłam dłonie, które zaczęły mi się trochę pocić, na kolanach.

– No dobrze. Urodziłam się i dorastałam w Nacka pod Sztokholmem. Mam dwadzieścia cztery lata i prawie od dwóch lat jestem policjantką.

Moje słowa wydawały się nienaturalne, brzmiały dziwnie, jakbym mówiła w obcym języku. Ale po chwili się rozluźniłam i zaczęłam swobodnie opowiadać. O pracy. O tym, że naprawdę ją lubię i że od dziecięcych lat zawsze chciałam być policjantką. I że naprawdę wierzyłam, że mogę coś zmienić.

A potem uznałam, że jako dziewczynie jest mi chyba trudniej.

– Chociaż nie czuję się szykanowana ani nic w tym rodzaju – wyjaśniłam.

Pomyślałam o tym, w jaki sposób Lundin i Pelle konwersowali ze sobą. Żartowali, sądząc, że ich nie słyszę. I jak czasami rzucali mi wymowne spojrzenia i szczerzyli się w obrzydliwym samczym porozumieniu.

Nie chciałam o tym mówić, to było po prostu głupie.

Mimo to nie potrafiłam skończyć i po kilku chwilach powiedziałam także i to. Oraz że wpatrywali się w mój tyłek, kiedy tylko się odwróciłam. Zwłaszcza Lundin. On nie umiał nawet spojrzeć mi w oczy, kiedy rozmawialiśmy.

Żaden z innych facetów w zespole nie widział w tym problemu. Najczęściej każdy z nich reagował śmiechem.

Czasami ja też się śmiałam.

Ale w sytuacjach, kiedy się od nich odcinałam, Lundin strasznie się denerwował. Jakbym go uraziła. A przynajmniej jego ego.

– Nazwał mnie upierdliwą suką, co mnie już maksymalnie wkurzyło – powiedziałam, kiedy dotarłam do wydarzeń, które doprowadziły mnie do tego schludnego gabinetu w centrum Sztokholmu.

Kobieta pokiwała głową i poprawiła lśniący kucyk.

– Całkowicie zrozumiałe.

– Prawda? I dlatego tamtego dnia już nie wytrzymałam. I powiedziałam mu, żeby przestał.

Uniosła brwi.

– I to wszystko?

– W zasadzie tak – rzekłam z pewnym wahaniem.

Spojrzałam na szarą teczkę. Na dokument. Na nieczytelny z daleka tekst, który jednak pewnie zawierał prawdę.

– To znaczy – dodałam po chwili. – Przyłożyłam mu.

– Pięścią? Z liścia?

– Niestety pięścią. W twarz.

Położyła teczki na biurku i przytrzymała je dłonią.

– Niezbyt to fortunne – stwierdziła z westchnieniem. – W przypadku molestowania w miejscu pracy istnieją szczegółowe procedury postępowania.

Powiedziała to bez szczególnego przekonania, następnie sięgnęła po swój notes i zaczęła w nim pisać.

– Wszyscy dobrze wiedzą, jaki jest Lundin. Także Klas. Czyli mój przełożony.

Nie miałam pewności, czy słyszała choć słowo z tego, co właśnie powiedziałam, ponieważ nadal z zapamiętaniem coś notowała. Pióro skrzypiało, tańcząc po papierze.

– Jakieś stresujące sytuacje poza pracą? – spytała, nie podnosząc wzroku.

Odruchowo poprawiłam się w fotelu.

– Nie sądzę.

– Nie sądzisz?

– To znaczy nie zastanawiałam się nad tym. Ale. Tak, chyba tak. Zwykłe sprawy rodzinne.

– Na przykład?

– Chodzi o mojego młodszego brata. Kocham go, ale to idiota. I zmarł nasz ojciec.

Znów zapisała coś w zeszycie, pokrywając kartkę linijkami starannych liter, nieproporcjonalnie długimi do moich zdawkowych wynurzeń.

– Kiedy umarł tata?

– Trzy lata temu. Podczas malowania domu spadł z drabiny i uderzył głową o kamień. Chyba był lekko wstawiony. Tak. To stało się w sobotę.

– Opowiesz mi trochę o nim?

Wzruszyłam ramionami.

– Był… był bardzo dobrym ojcem, kiedy nie pił. Pracował na pół etatu jako nauczyciel w publicznym liceum.

Dopóki go nie wyrzucili, pomyślałam.

– Często o nim myślisz?

– Od czasu do czasu. Ostatnio już chyba coraz rzadziej. Teraz to raczej brat…

– Co z nim?

– Ach, sama nie wiem. John zachowuje się jak gówniarz. Po śmierci taty się pogubił, chyba można tak powiedzieć. Teraz jest w Norwegii, pracuje na jakiejś łodzi. Mówi, że to kuter rybacki, ale nie jestem pewna. Czasami po prostu znika nie wiadomo gdzie. Niekiedy dzwoni. O ile nie posieje gdzieś komórki albo nie wyrzuci jej do morza.

Może to o telefonie zabrzmiało trochę poetycko, ale w rzeczywistości nie miało nic wspólnego z poezją. John pozbywał się go prawdopodobnie dlatego, że miał długi u swoich kumpli i nie chciał z nimi rozmawiać. Ale tego już nie powiedziałam psycholożce.

– A twoja mama? – zapytała.

– U niej chyba wszystko w porządku.

– Jak wygląda wasza relacja?

– Całkiem okej. Chociaż czasami strasznie mnie wkurza, że ona nie ma żadnych ambicji. Jest tak utalentowana, że mogłaby zostać kimś. A zamiast tego…

– Co?

– Nigdy nie miała porządnej pracy, w sensie kariery. Przez ostatnie dziesięć lat pracowała na część etatu w kwiaciarni. Ale kiedy ja i John byliśmy mali, tylko zajmowała się nami.

– Może to nie było wcale takie łatwe?

Westchnęłam głęboko i wzruszyłam ramionami. Musiałam przyznać jej rację – opiekowanie się mną i Johnem nie mogło być łatwe.

Zwłaszcza mną.

– Mam na myśli ją samą, jej dobro – sprecyzowałam. – Powinna była coś zrobić ze swoim życiem, starać się być szczęśliwsza. Nie skupiać się wyłącznie na mnie i bracie, na tej swojej potrzebie ciągłego kontrolowania.

– Miała potrzebę kontrolowania?

– Ona wciąż wszystkim się martwi. Odkąd pamiętam, zawsze się tak zachowywała.

– Przeszkadzało ci to jako dziecku?

– Może. A właściwie sama już nie wiem. Ale Johnowi strasznie dawało się to we znaki. Bo nigdy nie mógł robić tego, co jego koledzy. Grać w hokeja, jeździć na obozy. Nocować poza domem. I tego rodzaju rzeczy. Co na pewno przyczyniło się do tego, że zaczął świrować i rzucił szkołę.

W mojej kieszeni zawibrowała komórka.

– Słyszy pani? Mogę się założyć, że to mama.

Wyjęłam telefon z kurtki i zerknąwszy na wyświetlacz, stwierdziłam, że się nie pomyliłam. Odrzuciłam połączenie.

– Dzwoni bez przerwy – westchnęłam. – Chce wiedzieć, gdzie jestem, co robię.

– Irytuje cię to?

– Owszem. I to samo robi z Johnem. On się tym nie przejmuje, ale fakt jest faktem.

– Hm – bąknęła psycholożka. – Czy według ciebie masz w ogóle problem ze złością?

Wciąż wydawała się przyjazna. I niewzruszona tym wszystkim, co dotychczas powiedziałam.

– Ze złością?

Zastanowiłam się. Albo przynajmniej usiłowałam wyglądać tak, jakbym się zastanawiała, żeby odpowiadając na jej pytanie, sprawiać wrażenie wiarygodnej i odpowiedzialnej.

Bo z góry wiedziałam, co powiem.

– Nigdy, kiedy jestem na służbie – oświadczyłam.

Zaległa cisza.

– Nigdy, z wyjątkiem ubiegłego tygodnia – doprecyzowałam. – I tak naprawdę nie było to w czasie pracy.

Nie zareagowała, jakby doskonale się orientowała, co oznacza moja półprawda. Że często wpadam w gniew. W gruncie rzeczy ciągle. I że to być może jest moja główna wada jako człowieka.

– Chociaż czasami się denerwuję – przyznałam.

Skinęła głową. Nie było to dla niej żadne odkrycie.

– Czy sprawia ci to problemy? Inne poza tymi, które sprowadziły cię do mnie?

– Nie bezpośrednio.

– Co na to twoi przyjaciele, twoja rodzina?

– Jak wspomniałam, mama martwi się wszystkim, więc…

Zawahałam się.

– Niekiedy rzeczywiście mi to przeszkadza – potwierdziłam. – Od czasu do czasu.

Zmuszałam się, żeby powstrzymać potok słów, bo nie mogłam powiedzieć wszystkiego. Przyznanie się przed nią, jak wiele moich związków przez to się zawaliło, byłoby w tej sytuacji zawodowym samobójstwem.

– Mój poprzedni partner mawiał, że podoba mu się, kiedy się złoszczę – powiedziałam. – Uważał, że to jest seksi.

Pomyślałam o Wilhelmie. O tym, jak jego początkowy szok wywołany moimi wybuchami osłabł i ustąpił miejsca czemuś innemu. Przypomniałam sobie jego uśmiech okolony gęstą, zadbaną brodą. I że zawsze po awanturze chciał się kochać.

– Ale któregoś dnia musiałam chyba przesadzić, bo odszedł – dodałam.

Na chwilę zapadła cisza.

– Okej. – Psycholożka w końcu przerwała milczenie.

Zatrzymała też pióro i przestała notować – na kartce wyrosła niebieska kropka. Następnie położyła notes grzbietem do góry i utkwiła we mnie wzrok.

– A co myślisz o pracy w… Jak się nazywa ta miejscowość?

– Sundby, to gdzieś w okolicy Gnesty.

Zajrzała do dokumentów.

– Co sądzisz o swojej nowej funkcji?

Wydawała się szczerze zainteresowana, wręcz ożywiona.

Wzruszyłam ramionami.

– Zobaczymy.

Zaczęłam manipulować przy telefonie, który wciąż trzymałam w dłoni.

– Denerwujesz się? – spytała.

– Nową pracą? Nie bardzo. Przecież to nie jest żaden awans.

– Jesteś zawiedziona?

Znowu zawibrowała moja komórka.

– Przepraszam, to mama…

Wstałam, jakbym rzeczywiście musiała odpowiedzieć.

– Odbierz – powiedziała, wskazując na drzwi. – Skończyłyśmy. Możesz iść.

– Już?

– Tak.

Sięgnęła po doniesienie i cisnęła je do srebrnego kosza na papiery.

Z Myśli i refleksji zebranych

Historia Orfeusza i Eurydyki wskazuje na coś bardzo ważnego – na niezdolność człowieka do zaakceptowania tego, czego nie rozumie. Na skłonność do zamykania oczu na tropy prowadzące ku nieznanemu, przerażającemu, nietypowemu.

Mam mnóstwo do opowiedzenia, tak wiele, że nigdy nie będę w stanie tego spisać.

Zacznijmy jednak od rzeczy podstawowej: bez zrozumienia samych siebie nigdy nie zdołamy przybliżyć się do tajemnic istnienia.

Dlatego proponuję zadać na początek zdradliwie, proste pytania:

Co to znaczy być człowiekiem?

Co czyni człowieka człowiekiem?

Filozofowie wskazaliby miłość, sztukę, racjonalność.

Ale jest coś o wiele bardziej podstawowego.

Strach.

Żaden człowiek nie musi się uczyć strachu przed drapieżnikiem w nocy. Ani ja. Ani ty. Bo gdy tylko nad dogasającym ogniskiem zapada ciemność, w wyobraźni zaczynają krążyć lśniące oczy. Nic na to nie poradzisz. To wizja, która istniała jeszcze przed twoimi narodzinami.

Wyryta w samej duszy, aby cię chronić.

4Marika

Chodź – powiedziałam. – Wracamy do domu.

Bisse zerwała jeszcze jedną ogniście żółtą kurkę, dwoma palcami usunęła z niej resztki mchu i włożyła ją do wypełnionego po brzegi koszyczka.

– Lubię zbierać grzyby – oznajmiła, wycierając mały nos grzbietem dłoni. – Ale grzyby są obrzydliwe.

– Wcale nie. Są pyszne. Wystarczy usmażyć je na maśle. Przekonasz się.

Zmarszczyła brwi i popatrzyła na mnie z niedowierzaniem. Potem pobiegła ścieżką przed siebie. Czerwone buciki znikały w mchu, paprocie ocierały się o jej dżinsy, a w którymś momencie jasne włosy zaczepiły się o gałąź.

– Auaaa! – krzyknęła.

Ale już sekundę później bez niczyjej pomocy się oswobodziła i ruszyła dalej, jakby nic się nie stało.

Spojrzałam w górę na wąski pasek niebieskiego nieba widoczny między wierzchołkami potężnych świerków.

Las w tym miejscu był gęsty i stary – ciągnął się po kilka kilometrów we wszystkich kierunkach. Odkąd przeprowadziliśmy się do Norrbergi, jak nazywała się nasza posesja, ani razu nie spotkaliśmy w nim na codziennych spacerach żywej duszy.

Co oczywiście nie znaczy, że las był całkiem opuszczony i martwy – zewsząd dochodził śpiew ptaków, tu i ówdzie natrafiałyśmy na ślady sierści i odchody jeleni albo danieli. Nie brakowało w nim też łosi, jak poinformowali nas Greta i Max. Co jakiś czas pojawiały się także zbłąkane wilki z północy, porywały owce i kozy, rozpalając emocje wśród miejscowych chłopów.

– Zaczekaj! – zawołałam i ruszyłam za Bisse.

Zamiast zwolnić, przyspieszyła kroku.

– Nieznośny dzieciak – mruknęłam.

Zaczęłam iść szybciej. Parę kurek wypadło z koszyka.

Nie podniosłam ich.

– Jeśli mi uciekniesz, nie będzie kąpieli w jeziorze! – krzyknęłam.

Poskutkowało.

Przystanęła w pół kroku i odwróciła się do mnie. Z lekko przekrzywioną głową grzebała czubkiem buta w warstwie igieł.

Zawsze po wyjściu z lasu zaskakiwało mnie, jak nagle się on kończy. To jak przekroczenie bramy oddzielającej dwa odrębne światy. Raptem świeciło słońce, łąka wokół trawnika rozpościerała się przed nami niczym falujące zielone morze, a w oddali stał nasz czerwony domek.

Tak, myślałam o nim jako o naszym domku. Ogromnie szybko, niepokojąco szybko zadomowiliśmy się w tej sielankowej idylli, która tak naprawdę nie była nasza.

Ruszyłyśmy z Bisse przez łąkę.

Brzozy rosnące przy drewutni zaczęły już gubić liście i wilgotne, żółte pryzmy zalegały wokół pni. Z kolei potężny dąb obok narożnika domu wciąż jeszcze był zielony i bujny.

– Tatusiu, idziemy się kąpać! – zawołała Bisse, przyspieszając kroku.

Wbiegła po schodkach na ganek, otworzyła drzwi na oścież i nie zamykając ich za sobą, zniknęła w środku.

Poszłam za nią, ale jeszcze zatrzymałam się na wycieraczce, aby oczyścić buty z mchu i igieł przyklejonych do podeszew.

Kiedy się obróciłam, żeby zamknąć drzwi, mój wzrok padł na dom Grety i Maxa. W oknach było ciemno, panowały cisza i spokój. Ale frontowe drzwi były uchylone, a samochód – stary niebieski ford – stał na zewnątrz.

Po chwili w kuchennym oknie dostrzegłam jakąś postać. Lecz sekundę później ciemna sylwetka przesunęła się na bok i zniknęła – stało się to tak błyskawicznie, że pomyślałam, iż musiało mi się coś przywidzieć.

Stroje kąpielowe i ręczniki nieśliśmy w płóciennej torbie.

Podśpiewując, Bisse skręciła w bok i zniknęła między drzewami, ale po chwili wróciła na ścieżkę.

Leo otoczył mnie ramieniem.

– Podoba jej się tutaj – powiedział. – I stała się spokojniejsza, zauważyłaś?

– Hm.

– Chociaż – dodał po chwili, patrząc, jak nasza córka wykonuje dzikie podskoki przed nami – może trochę przesadzam z tym spokojem.

– Wszystko jest względne.

– W każdym razie na pewno lepiej sypia. Chyba już od tygodnia nie ma koszmarów.

To prawda.

Od śmierci Sagi niecały rok temu Bisse nieustannie nękały koszmary. Czasami w nocy budziła się z krzykiem i nie dawała się uspokoić. Bywało też, że tuż przed świtem pojawiała się przy naszym łóżku, roztrzęsiona i zlana potem.

Ale nie tylko te koszmary mnie martwiły.

Po wypadku zaczęła mieć obsesję na punkcie śmierci.

Pamiętam jej nieruchomą twarz, kiedy spytała nas oboje:

– Jeśli umrę, to też mnie pochowacie?

Wciąż rysowała dzieci, które tonęły, płonęły w pożarze albo wpadały pod koła samochodu czy pociągu. Kolorowe obrazki krwawych katastrof, jakich nigdy nie doświadczyła, a mimo to najwyraźniej miała dość fantazji, by je sobie wyobrazić.

Starałam się nie okazywać, jak bardzo te rysunki mną wstrząsnęły, a psycholożka, z którą się skontaktowaliśmy, oznajmiła nam, że zachowanie Bisse jest całkiem naturalne. Że ona też musi zrozumieć, co się stało, oswoić traumę i przepracować ją na swój sposób. Żałoba u dzieci przebiega inaczej niż u dorosłych, powiedziała. Jest jak sinusoida. W jednej chwili – zabawa, w drugiej – rozpacz. Płacz, radość, gniew – wszystko razem.

Potwierdziła, że postąpiliśmy słusznie, zabierając ją na pogrzeb Sagi, który odbył się dopiero pięć tygodni po wypadku, ponieważ dwa tygodnie trwało szukanie ciała. Na koniec przekonywała nas, że z czasem to wszystko minie i że Bisse znów będzie rysować kwiaty, zwierzęta i samochody jak inne dzieci. Że będzie całkiem normalnym dzieckiem.

Ale nie minęło.

Każdy poranek oznaczał walkę. Kiedy odwoziłam ją do przedszkola, nie chciała wsiąść do auta, chociaż zapewniałam, że nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo. Mimo że przysięgałam jej, że nie wjedziemy do wody, bo w pobliżu nie ma żadnych rzek ani jezior.

Spróbujcie ją zmusić, zasugerowała psycholożka. Ważne jest, aby skonfrontowała się ze swoim lękiem i żebyście nie pozwolili jej wygrywać tych bitew. Nie chcieliśmy jednak, żeby nasza córka nabawiła się fobii na punkcie jazdy samochodem.

Zdarzało się, że robiliśmy tak, jak radziła nam psycholożka, oszukiwaliśmy Bisse lub mimo jej protestów wpychaliśmy ją do samochodu i zapinaliśmy pasami. Nie było to miłe, ale działało.

Do czasu, gdy pewnego dnia wyprzedził nas wóz strażacki z włączoną syreną i Bisse dostała ataku paniki – zaczęła kopać, walić rękami i wrzeszczeć.

Od tamtej pory woziłam ją do przedszkola wózkiem, pokonując długą drogę tam i z powrotem.

– W porządku? – spytał Leo, obejmując mnie mocniej.

Rzucił mi szybkie spojrzenie.

– Jasne – powiedziałam.

– Czyli zgadzasz się ze mną?

– Że nasza córka czuje się lepiej? Chyba tak.

Wyglądało na to, że zadowoliła go moja odpowiedź, ale nadal błądziłam myślami. Przypomniałam sobie rozmowę z nauczycielką z przedszkola, która pewnego dnia nieśmiało mnie poinformowała, że Bisse niemal codziennie chce się bawić w pogrzeb i że w ten sposób zraża do siebie inne dzieci, które się jej boją.

– To w jej przypadku naturalna reakcja – odpowiedziałam. – Psycholożka mówi, że to normalne.

Nauczycielka milczała przez chwilę, po czym rzekła:

– Z pewnością, tyle że wczoraj Bisse powiedziała innym dzieciom, że też umrą, i wtedy one nie na żarty się przestraszyły. Dziś rano miałam dwa telefony od rodziców. Naprawdę nie wiem, jak to pani przekazać, ale jej zachowanie zaczyna być dla nas problemem. Chyba byłoby dobrze, gdyby państwo z nią porozmawiali albo zabrali ją do specjalisty.

Wtedy zaczęliśmy się zastanawiać nad przeprowadzką. Może zmiana otoczenia podziała na nią zbawiennie? Im więcej o tym rozmawialiśmy, tym bardziej przekonywaliśmy się do tego pomysłu.

Dom na wsi, przerwa od przedszkola i odpoczynek od innych dzieci. Tylko czy ona na pewno właśnie tego potrzebowała?

O tym, że my dwoje prawdopodobnie też potrzebowaliśmy zmiany otoczenia, nie rozmawialiśmy.

– Coś jest w tym miejscu – zaczął Leo, patrząc na korony drzew tworzące piękny koronkowy wzór na tle błękitnego nieba. – Chyba działa na nią uspokajająco.

Obrócił się do mnie z uśmiechem. Promienie słońca igrały w jego włosach, na czole lśniły drobne krople potu.

– Właściwie na nas wszystkich – dodał.

– To przyroda – powiedziałam, patrząc na taflę jeziora migoczącą między pniami drzew. – Nie sądzisz, że to ona ma uzdrawiające działanie?

– Może i tak – odparł.

Mała plaża kryła się między kilkoma płaskimi skałami. Nieduża szopa na łodzie, w której znajdowały się jedynie sprzęt rybacki, parę zrujnowanych składanych krzeseł i taczka, niemal przylegała do skał. Od niej biegł ponad zieloną, połyskującą wodą krótki, nieco poczerniały pomost.

Bisse zaczęła się już rozbierać. Wciąż nuciła coś pod nosem.

Leo wszedł na pomost, przykucnął i wyciągnął z wody termometr zawieszony na sznurku.

– Dziewiętnaście stopni – poinformował.

– Niesamowite. A już prawie jest październik.

Wstał i wrócił do nas. Deski skrzypiały i uginały się pod jego ciężarem, a przy każdym jego kroku na gładkiej tafli tworzyły się kręgi.

– Mogę się już kąpać?

Spojrzałam na Bisse.

Włożyła już swój różowy kostium, a na ramiona wciągnęła motylki do pływania. Uśmiechnęłam się na jej widok, ale jednocześnie poczułam ostre ukłucie w żołądku. To było niezależne ode mnie.

Moja córka się utopiła.

– Poczekaj. – Podeszłam do niej, żeby sprawdzić rękawki.

Leo patrzył na nas w milczeniu.

– W porządku. Ale nie wolno ci skakać z pomostu.

Moje dziecko nie żyje.

Bisse wywinęła mi się z rąk i nie odpowiadając na moją uwagę, pobiegła na brzeg, błogo nieświadoma dręczących mnie myśli.

Śledziłam ją wzrokiem, wciąż nie przestając się dziwić, że ona nie boi się wody. Przypuszczalnie nie wiązała tego, co przytrafiło się jej w lodowatej rzece zimą, ze spokojnym, ciepłym jeziorem.

Leo rozebrał się do naga i wszedł do wody z pomostu. Jego jasne ciało stopniowo zniknęło z powierzchni, sekundę później całkiem pochłonęło go jezioro. Woda w miejscu, gdzie się zanurzył, znów była gładka i spokojna.

Bisse szeroko otworzyła oczy.

– Gdzie jest tata? – spytała, starając się zachować powagę.

Ale na jej buzi powoli zakwitał uśmiech, a kiedy niedługo potem nad ciemną taflą pojawiła się mokra głowa Leo, wybuchła śmiechem.

– Tatusiu, wyglądasz jak foka! – krzyknęła i zaczęła płynąć w jego stronę, wykonując nerwowe ruchy i mocno wyciągając szyję, żeby nie zamoczyć sobie twarzy.

Rozebrałam się, starannie poskładałam ubranie i położyłam je na pomoście. Powietrze przyjemnie chłodziło skórę, a świadomość, że stoję naga nad jeziorem, które nazywaliśmy naszym, wprost zapierała dech w piersi.

– Mamo! – zawołała Bisse. – Zrób swój specjalny skok!

Roześmiałam się i stojąc na wyprostowanych nogach, pochyliłam się do przodu. Następnie dotknęłam opuszkami palców krawędzi pomostu, lekko ugięłam kolana, odepchnęłam się i uniosłam ręce nad głowę. Sekundę później cięłam już powierzchnię wody, sunąc po niej jak strzała.

To był mój żywioł.

Trenowałam pływanie od szóstego roku życia, większą część swoich nastoletnich lat spędziłam na cuchnących chlorem krytych pływalniach na różnych przedmieściach Sztokholmu. W każdy weekend rodzice wozili mnie na rozmaite zawody, aż w wieku szesnastu lat poznałam Ronny’ego.

Ronny uważał, że pływające dziewczyny są mało seksowne, ja natomiast nie miałam nic przeciwko jego tchnącym snusem wyznaniom miłosnym. Tym samym moja sportowa kariera dobiegła końca, nad czym ani ja, ani moi rodzice jakoś szczególnie nie ubolewaliśmy.

Usłyszałam z daleka pełen zachwytu śmiech Bisse i zaczęłam płynąć w jej kierunku.

Zamach, zamach, oddech.

Ciało samo wiedziało, co ma robić, złapało rytm. Ramiona wciąż mocne. Iskry słońca w oczach.

Tak, pomyślałam, przyroda goi rany, których człowiek nie jest w stanie wyleczyć.

Po powrocie do domu najpierw zajęłam się pelargoniami czekającymi na mnie w trzech plastikowych osłonkach na werandzie. Przyniosłam gliniane doniczki, keramzyt i ziemię ogrodniczą, którą kupiłam w Gneście, i zabrałam się do roboty.

Bisse skwapliwie mi pomagała, chociaż tak naprawdę poszłoby mi sprawniej bez jej udziału.

– Chodź, przeniesiemy się z tym wszystkim na trawnik – powiedziałam do niej. – Żeby nie narobić bałaganu na ganku.

Kiedy działo się coś ciekawego, zwykle chętnie się angażowała. Tym razem też bez protestu wykonywała moje polecenia.

Wciągnęłam ogrodnicze rękawice, a jej dałam małą łopatkę, którą znaleźliśmy w supermarkecie w Gneście. Najpierw wsypałyśmy na dno doniczek trochę ziemi i keramzytu, potem włożyłyśmy do każdej po jednej roślince i zaczęłyśmy stopniowo dodawać więcej ziemi.

Leo, przechodząc obok z rękami w kieszeniach spodni, popatrzył na nas z rozbawieniem.

– To na nasz ganek – powiedziałam.

– Nie za późno na sadzenie kwiatów na dwór? – spytał. – Przecież mamy wrzesień, nie zmarzną przypadkiem?

– Jak przyjdzie mróz, wstawię je do domu – odpowiedziałam, po czym spojrzałam na Bisse, która zanurzyła łopatkę w torbie z ziemią i wstała. Zanim doniosła ziemię do doniczki, połowę rozsypała w trawie.

Leo uśmiechnął się jeszcze szerzej, usiadł obok mnie na trawniku i zwrócił twarz do słońca.

– Wiesz co, już dawno nie widziałem cię tak pogodnej, a przynajmniej tak zaabsorbowanej. Od czasu… no, wiesz.

Nachylił się ku mnie, objął za szyję i przyciągnął ku sobie, a potem pocałował w usta.

Odwzajemniłam pocałunek.

Ma rację, pomyślałam. Miał rację przez cały czas.

Właśnie dokładnie tego wszyscy potrzebowaliśmy.

Wyciągnął się na trawie na plecach. Położyłam się obok niego.

– Czujesz? – spytał.

– Co?

– Ziemię pod sobą.

Zamilkł.

Zamknęłam oczy. Słońce grzało mi policzki, przez cienką koszulkę czułam wilgoć trawy. Jej źdźbła łaskotały mnie w szyję i…

I…

Ziemia wibrowała – nie znajdowałam na to innego określenia. Zupełnie jakby drobne impulsy elektryczne przenikały z gleby w głąb mojego ciała. Impulsy, które zamieniały krew w dwutlenek węgla, łaskoczący i kłujący pod skórą.

– Czuję – powiedziałam. – Jak myślisz, co to jest?

Milczał przez chwilę.

– Myślę, że to szczęście – rzekł potem.

*

Wrzuciłam oczyszczone grzyby na patelnię. Zaskwierczały, zaczęłam więc mieszać, dodałam wyciśnięty ząbek czosnku, po czym sięgnęłam po piwo.

– Pracowałeś dziś trochę? – spytałam, odwracając się do Leo, który siedział przy kuchennym stole.

Pokręcił głową.

– Nie. To znaczy, zacząłem.

Upiłam łyk piwa i przyjrzałam mu się uważniej. Jego jasnobrązowe kręcone włosy wciąż były wilgotne. Oczy wydawały się mroczne, niespokojne.

– Co się stało? – spytałam.

– Utknąłem w gazecie.

– Może nie powinieneś tyle czytać na ten temat?

Wzruszył ramionami i spojrzał w okno. Zrobiło się już prawie ciemno, ponad wierzchołkami drzew widać było jedynie delikatną turkusową smugę. U Grety i Maxa paliło się światło, ale nikt nie kręcił się w środku.

– To po prostu okropne – powiedział. – Czyste szaleństwo.

Odłożyłam drewnianą szpatułkę i podeszłam do niego. Pogłaskałam go po głowie.

Przyciągnął mnie do siebie i przytulił twarz do brzucha. Przez tkaninę koszulki czułam jego ciepły, wilgotny oddech.

– Boisz się? – spytałam.

– Czy się boję? – roześmiał się, po czym dodał: – Nie, skąd. Co tutaj mogłoby się stać? Przecież mieszkamy na końcu świata.

– Owszem – przyznałam. – Co tutaj mogłoby się stać? Myślisz, że uda ci się pojechać?

Leo miał wkrótce wybrać się do Nowego Jorku, żeby omówić swój scenariusz z amerykańską firmą produkcyjną. Wiem, że był z tego niezwykle dumny i jednocześnie denerwował się przed spotkaniem. Dlatego unikałam przypominania mu, że scenariusz jest jeszcze daleki od ukończenia i że producent to znajomy jego mamy.

Podróż została zaplanowana już dawno. On najchętniej poleciałby tam razem z nami.

Jednakże podróżowanie z Bisse, kóra nie potrafiła usiedzieć na miejscu przez pięć minut, to istne piekło. Do tego dochodziło sześć godzin różnicy czasu. Nie wspominając o kosztach – skąd mielibyśmy wziąć pieniądze na trzy bilety lotnicze?

– Mam nadzieję, że to wkrótce się skończy – powiedział, odchrząknąwszy. – Przecież nie mogą wstrzymywać lotów nie wiadomo jak długo.

Wróciłam do kuchenki. Obniżyłam temperaturę, żeby makaron nie wykipiał, zamieszałam kurki i dolałam do nich trochę śmietany.

– Nakryjesz do stołu? – poprosiłam Leo.

Potaknął, podszedł do szafki, wyjął z niej talerze z różnych parafii z poobijanymi krawędziami i rozstawił je na stole.

Zerknęłam przez okno w stronę domu Grety i Maxa.

– Czy to nie trochę dziwne? – rzuciłam.

Leo postawił też szklanki, a potem spojrzał na mnie i również popatrzył przez okno.

– Dlaczego dziwne?

Sięgnęłam po cedzak, włożyłam go do zlewu i odlałam makaron. Gorąca para buchnęła mi w twarz. Następnie postawiłam patelnię z grzybami na podstawce na stole.

– Nie widziałam ich co najmniej od tygodnia.

– Przecież mówili, że mają zwyczaj trzymać się z daleka.

– Ale co oni robią całymi dniami?

– Czy to ważne? – spytał, wyjmując sztućce z szuflady.

– Może nie – odpowiedziałam, wyłączając kuchenkę. – Mam wrażenie, że oni nas obserwują.

Leo się uśmiechnął.

– Jak to? Uważasz, że nas szpiegują?

– Och, przecież wiesz, co mam na myśli. Stoją w oknie i nas podglądają.

Bisse weszła do kuchni z Brendą pod pachą.

Brenda to jej ukochany pluszak – kiedyś była żyrafą, ale teraz brakowało jej dwóch nóg, poza tym na wytartej sierści nie dawało się już rozpoznać charakterystycznych cętek. Długie nici zwisające z otworów po nogach nadawały jej raczej wygląd sfatygowanego mopa.

– Jestem głodna – oznajmiła Bisse i wsadziła sobie do nosa palec wskazujący.

– Poczekaj – powiedziałam, po czym urwałam kawałek papierowego ręcznika i wyczyściłam jej nos, podczas gdy Leo rozkładał ostatnie sztućce. – Teraz możesz usiąść przy stole.