Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pieniądz napędza świat. Pieniądz nim rządzi. Pieniądz rządzi nami. Pobudza zmysły. Uzależnia. Ale jest niezbędny do życia. Daje wolność, radość, bezpieczeństwo. Choć sprowadza wojny i prowadzi do zbrodni. Stoi za najwspanialszymi dziełami ludzkości. Jednak zdarza się, że odczłowiecza. Tak było wczoraj. Tak jest dzisiaj. A jak będzie jutro?
Najlepsi polscy pisarze i pisarki w antologii futurystycznych opowiadań o pieniądzach.Materialnych, wirtualnych, na kontach ludzi lub ich awatarów, kontrolowanych przez bankierów albo sztuczną inteligencję, inwestującą w nieistniejącą realnie sztukę, naukę, biznes. Wizja przyszłości i jej walut wykreowanaprzez mistrzynie i mistrzów słowa: Daniela Odiję, Zygmunta Miłoszewskiego, Jakuba Żulczyka, Jacka Dukaja, Andrzeja Pilipiuka, Łukasza Orbitowskiego, Wojciecha Chmielarza, Wojciecha Miłoszewskiego, Grzegorza Kasdepke, Grażynę Plebanek, Wojciecha Kuczoka, Radka Raka, Anny Rozenberg, Bartosza Szczygielskiego, Anny Cieplak, Barbary Sadurskiej, Wojciecha Chamier-Gliszczyńskiego, Miłosza Horodyskiego, Mateusza Pakuły, Wita Szostaka, Dominiki Słowik, Pauliny Hendel, Cezarego Zbierzchowskiego, Michała Protasiuka, Magdaleny Salik. Każdy tekst przedstawia autorską wizję artysty na temat finansowej przyszłości. W podróży towarzyszy czytelnikom Wojciech Stefaniec - grafik i plakacista posiadający władzę absolutną nad pędzlem i ołówkiem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 584
Drogocenna/y Czytelniczko/ku1
Piszę do Ciebie z niedalekiej przyszłości, co nie znaczy, że wiem coś więcej i lepiej. Mam jednak inną perspektywę. Znam już dwadzieścia sześć opowiadań, które znalazły się w niniejszej antologii. Ty je dopiero przeczytasz. Szczerze Ci tego zazdroszczę, czekają Cię bowiem bezcenna zabawa i ogromny kapitał przemyśleń. Zapewniam też, że zaskoczenie będzie niejednokrotne, co stanowi skuteczną wycenę wartościowej sztuki.
Pisarki i pisarze tu zgromadzeni należą do grona znanych i nagradzanych artystów słowa drukowanego, wydawanego i rozpowszechnianego. Nie starczyłoby tu miejsca na wymienianie ich osiągnięć. Dość powiedzieć, że są wśród nich laureaci wielu prestiżowych nagród literackich.
Talent jest niepoliczalny, lecz w odniesieniu do tych twórców o jego wartości stanowią dzieła, które dotąd napisali – różnorodne gatunkowo, począwszy od literatury obyczajowej, przez kryminał, po szeroko pojętą literaturę fantastyczną i dziecięcą. Umiejętność snucia opowieści przez tych ludzi w przeliczeniu na zapisane słowa znacząco przekracza średnią krajową brutto, a w niektórych przypadkach nawet netto. Zazwyczaj tematy do zapisywania wynajdowali sobie sami. Tym razem temat znalazł ich. Ci wybrańcy fortuny dostali zadanie, by stworzyć opowiadania futurystyczne, w których podejmą wątek przyszłej waluty. Mieli się zastanowić, jak pieniądz przyszłości będzie wpływał na człowieka, jaki będzie i czy w ogóle będzie. Mieli przemyśleć zjawisko czekających nas płatności.
Skąd pomysł? Z życia, najtaniej powiedzieć. Wystarczy się rozejrzeć i rozważyć, jak płacono kiedyś, a jak płaci się dziś. Dawno temu wymienialiśmy się towarami. Za pieniądze służyły różne kamienie, koraliki, pióra, muszle, sól, futra, tkaniny, cukier, orzechy kokosowe, zwierzęta, miedź, srebro, złoto, a nawet parmezan. Gdy zaczęliśmy bić monety, niczym lokaty o wysokim oprocentowaniu rozrosły się miasta i państwa. Wraz z drukowaniem pieniądza papierowego wzrosła rola banków. I pewnie nadal byśmy wirowali wśród monet i banknotów, gdyby nie rewolucja technologiczna, jaką przyniósł internet. Wraz z rozwojem internetu nastąpiła rewolucja płatnicza. I nie chodzi tu tylko o wirtualne konta bankowe, plastikowe karty płatnicze czy płacenie zbliżeniowe smartfonem, lecz także o powstanie kryptowalut i systemów Blockchain, które – jeśli pominąć wszelkie detale ich działania – sprawiają, że pieniądz przestaje być materialny, dotykalny. Staje się wirtualną kopalnią, z której wykopujesz bogactwo, i płacisz kluczem będącym cyfrowym kodem.
Jakie to ma znaczenie dla naszego życia? Wszak można powiedzieć, jak już wielokrotnie mówiono, że pieniądz rządzi światem – żądza pieniądza przecież się nie zmieniła. I dodać: pieniądz rządzi ludźmi, skoro ludźmi handlowano i nadal się handluje, a wielu jest takich, co za pieniądze sprzedadzą swoją godność. Wreszcie można rzucić w twarz niedowiarkom i tym wierzącym, że pieniądz to młody-stary bóg, do którego modlimy się o bogactwa wcale nie duchowe.
Kto się z tym nie zgadza, niech pierwszy rzuci pieniądzem!
No tak, tylko jakim pieniądzem, skoro coraz mniej monet i banknotów, a coraz więcej cyferek zapisanych w wirtualnej rzeczywistości? Trudno rzucić w kogoś walutą cyfrową. Kto nie wierzy, niech spróbuje. Żarty jednak na bok.
Bo, Drogocenna/y Czytelniczko/ku, w kontekście treści, które za chwilę przeczytasz, wszystko, co dotąd było o pieniądzach, jest już historią. Wszak trzymasz w rękach opowieści futurystyczne! A to znaczy, że wizje w nich przedstawione wykroczą poza Twoje dotychczasowe doświadczenie świata i człowieka oraz otworzą nowe wyobrażenia o działaniu pieniądza. Być może po ich przeczytaniu zaczniesz zadawać sobie pytania w rodzaju:
Czy rzeczywiście będziemy płacić krwią, i to dosłownie? A może naszymi kartami płatniczymi będą zwierzęta? Czy energia odzyskana z duszy to wystarczający kapitał, by otrzymać kredyt na życie? Jaką wartość będą miały dobre uczynki? Co się stanie, gdy znikną wszystkie pieniądze?
Albo:
Jaką walutę należy uzbierać, by napisać powieść, w dodatku surowo ocenzurowaną? Dziecko jako przelicznik statusu społecznego? Warzywa jako pieniądze? A może będziemy płacić fikcyjnymi pieniędzmi stworzonymi wyłącznie po to, by wzbudzały poczucie zamożności?
Jak będą działać rdzenie teleportów, virtukasa, bithajs, digdongi, jednostki, globale, kcale, ksydany? Kim będą odklejeńcy, hipersensoryki, antechy, Kujon, Cybersyn, Sanny? Czym będą ZEW, CUDD, GaX, Bank Dotyku, Prawda Emocjonalna, Stowarzyszone Lokalności, formy, wysysacze czasu, edubudki czy gargamele?
Czy można będzie kupić czas? Czy wytworzona przez nas sztuczna inteligencja będzie miała poczucie czasu i czy obudzi się w niej wola życia? Wreszcie czy w ogóle będzie istniało coś takiego, czego nie będzie można kupić albo sprzedać?
Podobne wątpliwości i przewidywania sprawiły, że księga, którą trzymasz w swoich rękach, została obdarzona tytułem UTOPAY. W swobodnym, niezobowiązującym przekładzie słowo to można rozumieć jako „utopijne płatności”. Wskazuje na to przedrostek „uto-” i rdzeń „-pay”, który, jak pewnie wiesz, w tłumaczeniu z angielskiego znaczy „płacić”. Zresztą wystarczy zerknąć na UTOPAY, zobaczyć kształt liter i przeczytać głośno, by usłyszeć „utopej” lub „jutopej” – anglicyzm wywołujący wizualne i fonetyczne skojarzenia ze słowem „utopia”. Co prawda utopia to marzenie o idealnym ustroju politycznym, państwie czy miejscu, ale można je też odczytać ogólniej – jako gdybanie o świecie, którego jeszcze nie znamy.
Bo czy nie jest tak, że tylko przyszłość nas łączy? W obliczu nieznanego podziały znikają. O tym, co ma się zdarzyć, wszyscy wiemy tyle co nic. Dane czerpiemy z teraźniejszości, która prócz krótkich, radosnych epizodów wspólnoty dzieli nas częściej niż rzadziej – trudno określić aktualną liczbę konfliktów na świecie. Teraźniejszość jest zbyt nieuchwytna, by łączyła. Ledwo się staje, już przemija.
Nasze domniemania o przyszłości możemy też wywodzić z wiedzy historycznej, przeszłości. Ale przeszłość również dzieli. Jak bardzo odmienne są relacje świadków wczorajszego zdarzenia, a co dopiero powiedzieć o interpretacjach wydarzeń sprzed lat czy wieków? Każdy ma inne spojrzenie na historię. Przeszłość jest niesprawdzalna, łatwo nią manipulować. Można wykrajać z niej to, co komu pasuje.
Zdaje się więc, że tylko przyszłość łączy, nawet jeśli każdy ma odmienne jej wyobrażenia. Dlaczego łączy? Bo nieznana. Każdy z nas myli się w jej przewidywaniach. Wykracza bowiem poza ludzką wyobraźnię. Ale wciąż próbujemy ją nazywać. Jako niesprawdzalna w równym stopniu niepokoi i wywołuje nadzieję. Łączy nas ciekawością tego, co będzie, i snuciem domysłów, jak może być.
Niniejszą antologię opowiadań futurystycznych spaja jeszcze jedno. Dwadzieścia sześć ilustracji i okładka autorstwa Wojciecha Stefańca, który jest jednym z najlepszych współczesnych rysowników komiksowych. Wizyjność jego obrazów należy oszacować według własnej wewnętrznej waluty. Zapewniam jednak, że te ilustracje zarówno stanowią subtelny komentarz, jak i są wizualnym poszerzeniem futurystycznych dociekań zawartych w tekstach.
Dwadzieścia sześć wizji przyszłości powiązanej z pieniądzem. Aż dwadzieścia sześć opowieści nigdy wcześniej nieczytanych. Do tego dziesiątki premierowych ilustracji! Drogocenna/y Czytelniczko/ku, czy zdarzyło Ci się kiedykolwiek trzymać w rękach tak obszerne i różnorodne kompendium wyobrażeń tego, co być może nas czeka? Przelicz sobie w myślach. A jeśli nie masz pewności co do swoich rachub, przestań się zadręczać. Po prostu przewróć stronę i rozpocznij przygodę wiodącą ku przebogatym lądom słowa i obrazu.
Wielu wartościowych wrażeń życzy Ci VIRTUKA5JER.D4NIEL.OD1JA
Pierwocina
Jacek Dukaj
Usłyszawszy, że jej ciąża potrwa ćwierć wieku, przeraziła się.
– Trzeba było nie zadawać się z bogami.
Na śnieżącym ekranie enerdowskiego ultrasonografu niewiele jeszcze dało się dojrzeć. Poradzili jej wrócić za osiem lat, gdy wejdzie w drugi trymestr. Rozwiązanie miało nastąpić późną wiosną lub latem dwa tysiące czternastego roku. Będzie się już zbliżała do pięćdziesiątki, czy naprawdę dobrze wszystko przemyślała?
– Jest taki doktor Żyd pod Wieliczką, z niejednej wyskrobał niebiańskie nasienie.
Anna bardzo powoli zapinała pasek dżinsów. Brzuch miała płaski, twardy, brzuch pływaczki albo zapaśniczki. Przez pierwszy trymestr ciąża pozostanie niewidoczna i podczas gdy dziecko nieśmiertelnego będzie wrastało w jej organizm, mieszając krwiobiegi nieba i ziemi, Anna rozkwitnie wśród ludzi niczym kwiat między chwastami.
– Chłopiec czy dziewczynka?
– Och, za wcześnie na płeć, za wcześnie na gatunek.
Lęk ustępował narastającej ekscytacji wyzwaniem, poczuciu nieodwracalnej życiowej przemiany: nic już nie będzie takie samo. Wybór należał do niej. Nie wiedziała, czego się spodziewać, i ogrom tej tajemnicy prawie odbierał jej dech.
Dopiero za trzy lata mieli przegłosować ustawę przeciwko aborcji ludzi i bogów. Wkrótce po zaprzysiężeniu rządu Mazowieckiego Anna obroniła magisterkę z teorii teatru. PKB wynosił 82,2 miliarda USD, przeciętne wynagrodzenie – 206 758 złotych, inflacja – 639 procent, dolar kosztował 6500 złotych, a euro nazywało się ECU, nie istniało w postaci fizycznej i kupowano je za 7622 złote.
W 1936 roku Vere Gordon Childe opublikował książkę, która miała ostatecznie wyjaśnić, skąd wzięli się bogowie. Man Makes Himself nie pozostawiała wątpliwości: zaczęło się od rewolucji neolitycznej. Wtedy to ludzie poczęli się zbierać w większe grupy, organizować się dla uprawy ziemi i hodowli zwierząt. Porzucali swe obyczaje nomadyczne i osiedlali się w miejscach słodkiej wody i żyznej gleby. Tam udomawiali dzikie bestie, lepili garnki, obrabiali drewno. I rodziło się coraz więcej dzieci, które trzeba było wyżywić z coraz intensywniejszego rolnictwa. Rosły piramidy społeczne, a wraz z nimi – język, kultura i jej materialne obrazy. Albowiem zaczęli także budować domy, spichlerze i świątynie, i tam oddawali bogom cześć.
Wychowały się na tym pokolenia naukowców, wykwitły stąd urzekające ideologie i polityki. Childe był marksistą, wszędzie wokół siebie widział rezultaty rewolucji industrialnej: produkcja i technologia determinowały mu warunki życia, a warunki życia determinowały zachowania i przekonania.
Lecz pod koniec dwudziestego wieku owe oczywistości antropologii i archeologii zaczęły się odwracać. W Göbekli Tepe, w Wadi Faynan, w Nevali Çori i na innych terenach wykopalisk odkrywano ośrodki kultu pochodzące jeszcze sprzed epoki neolitycznej: niekiedy bardzo rozwinięte architektury z symboliką zdradzającą bogate systemy wierzeń, a bez wątpienia stanowiące twory kultur łowiecko-zbierackich – miejsca ich spotkań, pielgrzymek, celebracji.
I dziś wiemy, że to wokół nich i ich rytuałów, że to na sile tamtych wierzeń jęły się organizować społeczności, zapuszczać fundamenty osady, i tam zaczęto uprawiać rolę.
To nie rolnictwo, miasta, handel i pieniądze zrobiły bogów – to bogowie zrobili cywilizację i pieniądze.
Przeszedł był przez akademik jak bartnik przez pasiekę. Zza cienkich membran ścian i drzwi dobiegał szum dziewczęcego podniecenia, brzęczenie pszczelich skrzydełek. Anna zapamiętała jego oblicze lśniące miodem, kiedy wyjadł już ją do syta, i wylizał do czysta, i wychłeptał słodkości jej wszystkie – jego oblicze ociosane żądzą huraganową, jak spadał na nią raz za razem z wysokości uniesienia boskiego. Gwałt czy nie gwałt – bóg posiadł kobietę. Do końca życia będzie Anna tęsknić za tym uczuciem.
Żądza boga znieczuliła ją na afekty mężczyzn. Cóż ich igiełki tępe wobec ciosu gromu! Znalazła pracę w podmiejskiej firmie sprowadzającej z Zachodu używaną odzież, tam nie mieli jej za złe dyplomu humanistycznego, mogła sekretarzyć i buchalterzyć. Klienci i dostawcy emablowali ją z wąsatą subtelnością. Zakochała się nam panna Anna, że od rana tak promienieje! Niekiedy miała wrażenie, że wybuchnie, jeśli naprawdę się nie wypromieniuje.
Zapisała się na strzelnicę. Huk i zapach prochu, odkopnięcia twardego metalu – dopiero to odpowiadało temperaturze jej krwi, rytmowi jej tętna podwójnego.
Nie zdawała sobie sprawy, ale musiało być coś w sposobie, w jaki zabijała tarcze i kukły. Tutaj gromowładni rozpoznawali się po technikach pieszczoty cyngla.
Instruktor, otoczywszy Annę muskularnymi ramionami, gdy układał jej ręce i korpus do pozy strzeleckiej, opowiadał półgłosem mitografie współstrzelców.
– Ten tam – dyrektor na sprywatyzowanej fabryce płytek ceramicznych. Ten – dawniej major ube, teraz kantory i lombardy. Tam – sekretarz kawu Partii, rada nadzorcza banku. Tamten – syn ambasadora, pośrednictwo ze Wschodem. A ci, o! – siła miasta, tuzin dziupli i amfa hurtem.
Był to ich sport, ich szpan i ryt, i komunia mocy. Na strzelnicy nic nie mówili; potem, przy wyjściu i na parkingu, wymieniali się numerami telefonów i adresami knajp. Anna – Daniel, Daniel – Anna. Anna – Bruno, Bruno – Anna. Anna – Arnold, Arnold – Anna. Rozpoznali się po melodii gromu.
Arnold Makler zasypiał z głową złożoną na jej brzuchu, nasłuchując poruszeń płodu. Średnie kroczące i oscylacje stochastyczne przepływały jej pod skórą. Językiem ciepłym wiódł od pępka wykresy świecowe, formacja odwróconego trójkąta wskazywała zawsze trójkąt Anny.
– Elektrim – dwadzieścia siedem dwadzieścia. Jutrzenka – sześćdziesiąt sześć. Sokołów – dwa dziewięćdziesiąt trzy.
Z początkiem drugiego trymestru denominacja ścięła bowiem z waluty kraju cztery zera. 1 stycznia 1997 roku wyszły z użytku stare złotówki.
Myślimy falami. Myśli, wrażenia, świat – przepływają przez nas.
Iskra po iskrze, neuron po neuronie, tu rozbłyśnie, tu zagaśnie, tam rozbłyśnie trzykroć – tak rośnie napięcie elektryczne, aż przeleje się przez próg potencjału i równinami, wąwozami, korytami mózgu popłynie lawina sygnałów myślowych. Tysiące, miliony takich lawin przetaczają się w każdej sekundzie w łożysku mojej i twojej świadomości.
Ich przebieg różni się częstotliwością. I rozpoznaliśmy te częstotliwości, i odtąd mówimy o falach alfa, falach beta, gamma, delta, theta, mu.
Każde wrażenie – każda informacja ze świata, każde tchnienie ducha pod kopułą czaszki – płynie na jakiejś fali. Na początku są chaos i przypadkowe wyładowania burzowe w ciemności. Świat, to znaczy obraz świata, wyłania się dopiero w harmonii.
Raz stworzony może się on wszakże w każdej chwili obsunąć z powrotem w pierwotną otchłań bezładu. Prowadzone za pomocą EEG badania pokazują, że aktywność fal mózgowych wprost wpływa na samo postrzeganie rzeczywistości: rozbłyski światła emitowane podczas minimów fal alfa i theta pozostają dla badanych całkowicie niewidoczne. A gdy rozprzęgają się fale gamma w poszczególnych rejonach kory, mózg niby widzi wyraz na papierze, lecz go nie odczyta. Świadomość wymaga zestrojenia wielu fal; świadomość w istocie jest tym zestrojeniem.
Nie powinno więc dziwić, że fale mózgowe chorych na schizofrenię różnią się od fal ludzi zdrowych: albo nie rozchodzą się wystarczająco szeroko i głęboko, albo nie zestroiły się ze sobą wystarczająco ściśle. Wadliwe fale gamma w hipokampie prowadzą do „niemożności jasnego odróżnienia myśli formowanych w głowie (na przykład wspomnień i fantazji) od bodźców pochodzących ze świata zewnętrznego”.
Rozstroić nam pływy skojarzeń i percepcji, a tworzymy z przedmiotów myśli – byty rzeczywiste.
Istnieją techniki celowego wpływania na taniec fal mózgowych. Najstarsze i najefektywniejsze wywodzą się z praktyk szamanistycznych i rytuałów przywoływania bogów. Narzędziami są tu dźwięk i światło; dźwięk jest lepszy. Pierwsze ich naukowe badania przeprowadził w latach trzydziestych XX wieku William Grey Walter. W 1961 roku Brion Gysin wynalazł Dreamachine, „pierwsze dzieło sztuki do oglądania z zamkniętymi oczyma”. W roku 1973 Gerald Oster opublikował w „Scientific American” pionierską pracę o tak zwanych dźwiękach różnicowych – binaural beats. Zaobserwowane w 1839 roku przez Heinricha Wilhelma Dove’a powstają one jako różnica w wysokości dźwięków wlewanych w lewe i w prawe ucho. Rozstrojenie tych częstotliwości – słyszane jako „dźwięk, którego nie ma” – wpływa następnie na fale mózgowe, pozwalając programować sny, wprowadzać człowieka w trans, wytrącać zeń świadomość ciała, kontrolować wrażenia bólu.
Nie znamy wszystkich metod ani konsekwencji desynchronizacji. Wiemy jednak: roztrzaskaj rzeczywistość – bogom znacznie łatwiej wejść do świata materii.
W drugim trymestrze, za panowania Aleksandra Różowego, półbóg nienarodzony stał się dla Anny prawdziwą uciążliwością i brzemieniem.
Nie dało się już ukryć stanu niebiańskiego, nasienie nieśmiertelne na dobre zakorzeniło się w śmiertelnym ciele i płód realniał z nieludzką zajadłością, brzuch rósł i rósł.
– Rozumie pani, ja bardzo chętnie, ja tu pierwszy feminista, niech pani sama rozpyta, ale, na litość, z etatami obciążonymi piętnastoletnim urlopem macierzyńskim pójdziemy na dno z całą firmą, zanim zdąży pani wysylabizować „równouprawnienie”!
Przepłynęły przez Annę wszystkie paradoksy i paranoje Trzeciej Erpe; doświadczyła na sobie wszystkich zmian ustaw i przemian obyczaju. Zwalniali ją z powodu ciąży. Zatrudniali ją z powodu ciąży. Z powodu ciąży przysługiwał jej zasiłek po zwolnieniu; kwalifikowała się do ulg i preferencji. ZOZ-y, Kasy Chorych, ZUS-y i enefzety przekładały ją z kartoteki do kartoteki.
– Taa, teraz wszystkie jesteście samotne matki, teraz wam tak wygodnie. Nagle ojcowie zniknęli z powierzchni ziemi. Gdzie ten pani chłop?
– Zniknął z powierzchni ziemi.
Opuszczali ją ludzcy kochankowie, oddalały się dotyk i czułość ludzkiego ciała, coraz bardziej obce, coraz dla niej dziwniejsze. Czy to skutek tak oczywistej ciąży, czy obraz ducha czasów? Zauważyła to któregoś dnia, gdy współpasażer wzdrygnął się, pomagając jej wysiąść z tramwaju. Dotknięcie obcego człowieka nie jest już odruchem, odwrotnie – wymaga przezwyciężenia głębokiego odruchu osobności.
Tymczasem balast nastoletniego płodu stał się tak wielki, że Anna zaczęła mówić w liczbie mnogiej: my idziemy, my jemy, my oglądamy telewizję. Był to jeszcze czas, gdy oglądało się telewizję.
Nadejście bogów Europy przyjęła bez wielkich emocji, bez gorączkowych nadziei. Jedne godła i flagi zastępowały inne godła i flagi. Po bulwarach i knajpach wałęsało się teraz więcej obcojęzycznej chuliganerii. Pociągi stawały się mniej obrzydliwe; w niektórych kobieta w ciąży mogła nawet skorzystać z toalety. Odnowione starówki wyludniły się pod zimnymi szyldami banków i towarzystw ubezpieczeniowych. Zniknęły budki telefoniczne; zastąpiły je bankomaty. Nosiła w torebce trzy karty płatnicze, każda pokryta sobie właściwymi zaklęciami i runami. Pieniądz wymagał już przechowywania w głowie cyfrowych inkantacji – co człowiek, to PIN. Anna zastanawiała się, czy jej półbóg wyjdzie na świat, zanim także nienarodzonym pozakładają konta i karty. Ustawa z dnia 7 stycznia 1993 roku stanowiła, iż nasciturus ma zdolność prawną, może dziedziczyć i posiadać pieniądze – pod warunkiem, iż urodzi się żywy. Nawet jeśli zmarłby sekundę po narodzinach.
Anna Matka Polka – brzuchata, niezgrabna, ociężała, spowolniona i wyosobniona – czuła się, jakby piła z innego źródła czasu, jakby żyła na jedynej nieruchomej wyspie obmywanej z obu stron przez wzburzony nurt rzeki, która, przełamawszy tamę, musi w tym wylewie wypuścić cały nagromadzony dekadami nadmiar wód i szlamu. Pojawiły się stoiska i sklepy z ubraniami dla kobiet w ciąży; pojawiły się mody ciążowe i szkoły rodzenia, i joga dla ciężarnych, i tabloidowa moda na dzieciobójstwa.
Niespodziewanie naszła ją kontrola z opieki społecznej.
– Sorry, mieliśmy donos, że handluje pani noworodkami: zawsze w ciąży, a bez dzieci.
Założyła sobie konto na Facebooku, status związku: eternity. Była związana przymierzem krwi, przymierzem nieba z ziemią. Co by się stało, gdyby tego dziecka nie urodziła? Facebookowi znajomi przysyłali jej zdjęcia szopek i stajenek z całego świata, ze wszystkich kultur i kontynentów. Bogowie przychodzą na świat co roku, tak obraca się koło dziejów.
Tuż przed hekatombą Wall Street, zanim popłynęła infostradami świata krew giełdowych byków i bóstw Zachodu, Anna opanowała wreszcie podstawową umiejętność człowieka XXI wieku: umiejętność życia na kredyt, życia za pieniądz, którego nie ma. Jak miliony Polaków utrzymywała się z miesiąca na miesiąc, pomimo że wydawała więcej, niż zarabiała, pomimo że nie zarabiała w ogóle. Nigdy bezpieczna w dostatku, i nigdy niedotknięta prawdziwym ubóstwem, zawisła w owym przedziwnym limbo permanentnej tymczasowości. „Jakoś przeżyję”. I jakoś przeżywała.
Była to sztuka wielkomiejskich wiecznych młodzieńców i wyrachowanych bogów Północy. W ich krajach, kolebkach bezosobowej opiekuńczości, piękni blondyni o zimnych sercach żyją wygodnie, wyzbyci ambicji i żądz. Bogowie Południa przynieśli zaś ze sobą nowożytne kulty zniewoleń zmysłowych; ich domeną był internet, wielka Świątynia Porno, które jest jedyną szczerą religią dzieci rozstrojonego świata. Najgłębiej, do kości, w kraj i w ludzi wgryźli się dzięki żertwie smoleńskiej bogowie Wschodu, upuszczając powolne potoki czarnej krwi.
Bo był to już trzeci trymestr, trymestr walki wewnętrznej i bolesnych kopanin, kiedy miała wrażenie, że dziecko rozerwie jej brzuch od środka. Z każdym dniem i nocą nieprzespaną mocniej czuła, jak młody bóg wyrywa się na świat, i że to jest świat młodych bogów, ich bezlitosnego wdzięku, smoczej doskonałości i cyfrowej młodości, która nie bierze jeńców i nie przebacza, trwa wojna, zapach krwi unosi się w powietrzu – bądź gotów na walkę od pierwszego oddechu, nie czekaj ataku wroga, uderz wcześniej.
– Syn.
A więc pieniądz nie jest rzeczą ludzką, pieniądz jest eidosem boga.
Starożytne monety zdobią podobizny bóstw, są to pieczęcie niewidzialnego wyciskane na materii codziennego życia: odbicia Ateny, Kory, Heraklesa, Zeusa, Apolla, Hadesa. Przejście nastąpiło za sprawą Aleksandra Wielkiego. Za którego życia jego monety pieczętowały świat Zeusem i Heraklesem. Lecz uszedłszy z życia, przeniósł się Aleksander w oczach współczesnych do rzędu bogów, toteż rychło pojawiły się srebrne tetradrachmy z podobizną samego Macedończyka. Następni władcy nie czekali już wszakże pośmiertnej deifikacji – ubóstwiali się za życia.
Nikt zdrowy na umyśle nie oddaje czci pieniądzu. Lecz posługiwanie się pieniądzem – jego wymiany, liczenie, gromadzenie, myślenie o nim, pragnienie, opowiadanie świata językiem pieniądza – jest praktyczną metodą czczenia tego, co pieniądz jedynie przedstawia w materii.
Czym różni się przemodlenie setki zdrowasiek na drewnianym różańcu od przeliczenia setki bilansów handlowych na drewnianym liczydle? Powtarzane rytuały mentalne formują mózg i obraz rzeczywistości kształtowany w mózgu.
Bitcoin i jemu podobne, już całkowicie pozamaterialne waluty fiat oparte na kodach cyfrowych i silnej kryptografii obywają się bez mennic i portmonetek. Nie ma już czego ująć w palce, nie modlimy się na różańcach. Życie duchowe Zachodu realizuje się teraz w praktykach przenikających niemal wszystkie aktywności świeckie, od sportu, przez seks i pracę, do gier komputerowych.
Ideałem i praktycznym celem kryptobankierów jest takie rozmycie i zwirtualizowanie pieniądza, że transakcje i płatności odbywać się będą w ułamku sekundy i już bez żadnych fizycznych czynności, bez angażowania materii – myśl równa się pieniądzu, pieniądz równa się myśli, i cała rzeczywistość mieści się w nich bez straty.
W maju 2014 roku jeden bitcoin kosztował 1350 złotych.
Poród ciągnął się przez osiem dni; ósmego dnia rozkroili Annę niczym zgniłą kuropatwę. Dziecko krzyczało od pierwszego wdechu, pękały ekrany monitorów i tłoki strzykawek.
Nie dali jej synka do piersi, bali się, że ją pokąsa. Miał piękne, ostre ząbki i ugryzł pielęgniarkę w dłoń, a potem z zamkniętymi oczkami ssał jej krew.
W szpitalnej łazience Anna długo nie potrafiła się zdobyć na spojrzenie w lustro. Fałdy skóry na pustym brzuchu zwisały gadzio, przykryte opatrunkiem szwy po cesarce upodobniły ją do futerału zasuwanego zamkiem błyskawicznym. To ciało wypełniło swą funkcję i teraz nie ma już żadnego praktycznego celu.
Stanąwszy potem nad szpitalnym łóżeczkiem synka, załamała się niespodzianie pod zalewem uczuć nie do nazwania. Musnęła opuszkiem palca czerwony pyszczek noworodka i zakrztusiła się histerycznym śmiechem-płaczem. Pielęgniarki odprowadziły ją do pokoju i dały środki na uspokojenie.
Pierwszy tydzień przepłynęła w milczącym otępieniu. Potem stopniowo wydobywała się na powierzchnię. Niemowlę jej potrzebowało – to był wystarczający powód, żeby wstawać z łóżka, ubierać się, jeść, pić, żyć. Uczyła się groźnej cielesności jej synka – był ciężki, gorący, metalicznie suchy.
Becikowe wynosiło tysiąc złotych. Miała dla malucha przygotowane łóżeczko i nosidełko, i wózek z komisu. Nie stać jej było na opiekunkę; kupiła baby monitor o zasięgu dwóch przecznic i nosiła w uchu słuchawkę odbiornika.
Gdy tylko ucichł jego oddech, rzuciła zakupy i pobiegła ze sklepu pod blokiem do mieszkania.
Nie dotarła do sypialni, już na schodach szumiało jej w głowie – w progu jadalni stanęła jak wmurowana.
Rozparty przy stole, w garniturze Ermenegildo Zegny, pod krawatem jedwabnym i z zegarkiem Tag Heuera, jej bóg odbeknął głośno. Jeszcze mu twarz lśniła od wysiłku gryzienia i przeżuwania, jeszcze stópka i paluszki różowe wystawały mu spomiędzy zębów. Gładko ogolony i zaczesany brylantynowo od wysokiego czoła, spocił się jednak i poczerwieniał.
Wielką białą chustką otarł wargi.
– Dziękuję.
Narastający szum prawie tam Annę unieruchomił; osunęła się na odrzwia. Gdy bóg ją mijał, zdołała tylko zaczepić go za rękaw, uchwycić między dwa palce kokainowo biały mankiet jego koszuli ze spinką z logo nieśmiertelnej korporacji.
– Ile nas wziąłeś? – szepnęła. – Ilu ci ich trzeba?
Najedzony, był w dobrym humorze. Pogłaskał Annę po twarzy wymanikiurowaną dłonią. Odruchowo wtuliła się w woń tysiącdolarowej wody kolońskiej. Uśmiechnął się do niej wyrozumiale. Pomyślała o wszystkich tych newsach o noworodkach znajdowanych w beczkach, na wysypiskach, w lodówkach, noworodkach nieznajdowanych. Coś za coś – nie da się osiągnąć równowagi, nie odejmując z jednej z szal.
Bóg wychodzi, szum gaśnie, zapada cisza, i po raz pierwszy od ćwierćwiecza Anna pozostaje sama w kraju śmiertelników. Zniknął ów rozdźwięk, klin wbity między nią i świat; strona prawa równa się stronie lewej.
Uprzątnąwszy ostatnie ślady ofiary, może wreszcie wyjść na miasto, nie myśląc o niczym i nikim poza sobą. Powiedzą, że była w szoku; czuje się, jakby szok właśnie dopiero zaczynał z niej schodzić. Jest maj 2014 roku. Na festyn rocznicowy ulice i place udekorowano balonikami biało-czerwonymi i błękitnymi. Pogoda jest słoneczna, ludzie uśmiechnięci, samochody błyszczące, psy dobrze odżywione. Anna ma blisko pięćdziesiąt lat, już prawie nie jest kobietą, już prawie nie cieleśnieje. Ubiera się nie po to, by do ciała wabić, lecz po to, by oddzielać ciało od ciała.
Przypatruje się matkom z małymi dziećmi. Te matki także urodziły się już w nowym świecie. Nie mają do nich przystępu bogowie czasu rozstroju; one nie czują, nie słyszą żadnego zgrzytu.
PKB wynosi prawie 500 miliardów USD, przeciętne wynagrodzenie – 3521 złotych, dolar jest po trzy złote, a euro – po cztery. Przez galerie handlowe i hipermarkety przepływają tłumy, pozostawiając w kasach elektronicznych zapłatę niewidzialnych cyfr, w niewidzialnych rejestrach bytów nieludzkich i nieśmiertelnych. Na kartach kredytowych i ekranach telefonów migoczą godła banków i bóstw, cała rzeczywistość się w nich mieści.
Zew
Paulina Hendel
Wszystko zaczęło się od jednego teoretycznie prostego pytania: „Ile waży dusza?”.
W całej historii ludzkości na pewno nieraz się nad tym zastanawialiśmy, ale dopiero stosunkowo niedawno zyskaliśmy środki i możliwości, by na nie odpowiedzieć. Mówią, że grupka studentów z USA nie miała pomysłu na projekt na zaliczenie roku i po pijaku uznali, że zważenie ludzkiej duszy zagwarantuje im nie tylko najwyższą ocenę, lecz także dobrą pracę po studiach. Na początku wszyscy podchodzili do ich poczynań z przymrużeniem oka. W końcu nie byli pierwszymi śmiałkami, którzy podjęli się takiego wyzwania. Jednak żaden z poprzednich eksperymentów nie miał naukowej wartości, a gdy studenci udowodnili, że mogą to zrobić, a ich metody naukowe będą niepodważalne, w każdym kraju, bez względu na wyznawaną tam religię, zawrzało jak w ulu.
Niektórzy krzyczeli, że to nieetyczne. Inni ze wzruszeniem ramion komentowali, że to się nie uda, bo skoro człowiek nie ma duszy, to nie można jej zważyć. Ale wszyscy tak naprawdę wstrzymywali oddech w oczekiwaniu na wyniki eksperymentu. A te z kolei zatrzęsły posadami całego świata. Studentów odsunięto od dalszych badań i do pracy zabrały się najtęższe głowy z każdego zakamarka naszego globu.
Wynik był taki sam: siedemnaście i pół grama. Zawsze siedemnaście i pół grama. Nieważne, czy ważono duszę staruszki, młodej kobiety, otyłego mężczyzny czy dziecka. Nieważne, jakie metody badawcze stosowano – za każdym razem wychodziło siedemnaście i pół grama.
To, co nastąpiło później, było niczym lawina. Nie, raczej pożar, który ogarnął cały świat. Ludzie masowo powracali do wiary, od której tak chętnie się odwrócili. Przepowiadano koniec świata… I w całym tym zamęcie ktoś inny zadał sobie pytanie: „Skoro można zważyć duszę, to może uda się ją pochwycić?”.
– Do jasnej cholery! Patrz, głupia starucho, co robisz!!!
Drgnąłem, wyrwany z moich rozmyślań o przeszłości, i zacząłem się rozglądać za źródłem wrzasków.
– Już wycieram, proszę patrzeć, nie ma nawet śladu – drobna, zgarbiona staruszka pocierała brudną szmatą tors wkurzonego, czerwonego na twarzy Vincenta.
– Idź mi stąd! – odepchnął ją. – I nie myśl, że zapłacę za tę kawę! Prawie wszystko wylałaś, tępa dzido! – upił łyk z papierowego kubka, a ja założyłbym się, że był on wypełniony co najmniej do połowy.
Staruszka wzruszyła ramionami, chwyciła swój wózek za rączki i pchnęła go dalej. Kilka osób stojących w kolejce pokręciło głowami. Nie mieli czym zapłacić.
– Dzień dobry, pani Maju – skinąłem jej głową.
– Dzień dobry, panie Kaziku – uśmiechnęła się ciepło. – To, co zwykle?
– Poproszę – zerknąłem jeszcze na Vincenta popijającego kawę.
– Firmowa kurtka – marudził dalej. – Ta durna baba powinna mi za nią zapłacić! Przecież to się nie doczyści!
– Niech pani się nim nie przejmuje – pocieszyłem, kiedy staruszka nalewała kawy. – Daję głowę, że dostał tę kurtkę z darów.
– Różnych ludzi spotykam w kolejce – westchnęła, podając mi kubek. – Zresztą pan najlepiej wie. Tacy jak on są najgorsi – pochyliła się w moją stronę. – Zaciągnie kredyt energetyczny, zacznie szastać energią i myśli, że złapał samego Boga za nogi.
– Myśli pani, że znów stoi po kredyt? – zdziwiłem się. Przecież widziałem go w kolejce najdalej trzy miesiące temu.
– Na pewno nie po spłatę – mruknęła. – Słyszałam – rozejrzała się, jakby w obawie, że ktoś nas podsłuchuje – że ma już sto dwadzieścia siedem lat.
– Co?!
– Ciszej! – syknęła. – Ostatnim razem, gdy tu stał, opowiadał o jakimś lukratywnym biznesie, który przyniesie mu miliony. No ale jak tak na niego popatrzeć, to chyba jeszcze ich nie zarobił.
Oboje zerknęliśmy na Vincenta, który wszem wobec chwalił się nowym zegarkiem biometrycznym od ZEW-u. Zupełnie jakby nie wiedział, że to zwykła smycz, tylko o dalekim zasięgu.
– Jakbym miał taki dług, to też bym już się chyba niczym nie przejmował – westchnąłem. – To ile będzie za kawę? – zacząłem klepać się po kieszeni.
– Dwa waty – pani Maja wysunęła w moją stronę licznik. Przyłożyłem do niego energon i poczekałem na sygnał dźwiękowy.
Staruszka pchnęła wózek z kawą dalej, wzdłuż kolejki ciągnącej się na kilometr.
Usiadłem na moim rozkładanym fotelu i znów spróbowałem pogrążyć się w rozważaniach, jak badania nad ludzką duszą przeorganizowały świat na nowo. Technika ruszyła z kopyta do przodu, ale wbrew wszelkim oczekiwaniom nadal nie mamy latających samochodów, zaś ktoś taki jak ja – facet bez jednej ręki – co trzy miesiące musi odstać swoje w tej przeklętej kolejce. Czasem trwa to półtora dnia, czasem dwa i zawsze mnie zastanawia, dlaczego tak długo. Zupełnie jakby ludzie z ZEW-u chcieli udowodnić swoją wyższość.
Usłyszałem za plecami szelest. Odwróciłem się do młodego chłopaka, który właśnie wystawił zaspaną twarz spod parasola.
– Przestało padać – westchnął.
– Nie na długo – brodą wskazałem ciemne chmury kłębiące się nad wielkim szklanym budynkiem Zakładu Energii Wysokich. – Następnym razem weź cieplejsze i nieprzemakające ubrania.
– Nie będzie następnego razu – zapewnił z uśmiechem.
– Oj, zapewniam cię, że będzie. To jest gorsze niż uzależnienie.
– Ja chcę tylko kredyt na mieszkanie. Jestem świeżo po ślubie – wyjął z kieszeni telefon i na pękniętym ekranie pokazał mi zdjęcie swoje i panny młodej przed ołtarzem. – Trafiła się okazja na piękne małe mieszkanko, ale wie pan, jak to jest – potarł o siebie zmarznięte dłonie.
– Wiem, wiem – westchnąłem, obracając mój fotel w jego stronę. – Znam takie historie. Stoję tu co trzy miesiące i poznaję mnóstwo ludzi.
– Naprawdę? Co trzy? – zdziwił się chłopak. – Ale chyba nie po…? – zawahał się.
– Nie, nie po kredyt – rzuciłem szczerze. – Żeby mi podbili zaświadczenie, że nadal mogę pobierać rentę – klepnąłem się po kikucie lewego ramienia. – Jakby mi, kurwa, ta ręka miała odrosnąć! Przepraszam za wyrażenie, ale to wszystko ciągnie się już od tylu lat, że szlag mnie trafia. I żadne podania ani pisma nic nie dają.
– A nie chciał pan protezy? – zainteresował się chłopak. – Przecież teraz są takie refundacje… A biomechaniczne ramię jest chyba nawet lepsze od prawdziwego.
– A pewnie, że bym chciał! – prychnąłem. – Ale się nie kwalifikuję.
– Jak to? – uniósł brwi.
– Wyobraź sobie, że pracowałem kiedyś dla ZEW-u. Montowałem liczniki w bogatych dzielnicach.
– Naprawdę? – w oczach chłopaka pojawił się szacunek. Jakby sama praca w tamtym miejscu czyniła mnie kimś lepszym, bo chociaż otarłem się o luksus. I to jest właśnie jedna z bolączek obecnych czasów – klasa średnia zupełnie zniknęła, zaś dystans między biednymi a bogatymi znacznie się powiększył.
– Ale mniejsza z tym – podjąłem. – To był wypadek przy pracy. Ewidentnie zawinił przestarzały sprzęt, bo przecież ciągle szukają, na czym mogą przyciąć…
– Z wyjątkiem swojej siedziby – wtrącił chłopak.
Obaj zerknęliśmy na górujący nad nami budynek. Dzieło architektoniczne, szkło i metal zespojone w inspirującą całość – tak przed kilku laty pisali o tym tworze w gazetach elektronicznych.
– No i tak mnie pieprznęło, że musieli amputować mi całą rękę – ciągnąłem. – Byłem ubezpieczony i wszystko, ale wiesz, jak to jest. Ledwie udało mi się wywalczyć tę przeklętą rentę. A o biomechanicznych ramionach mogę zapomnieć. Gdybym był młody, może by mi takie fundnęli. Byłbym lepszym pracownikiem. Ale po co kupować coś tak drogiego dla kolesia, który zaraz przejdzie na emeryturę, co?
– To pech – przyznał chłopak. – Współczuję panu.
– Kazik jestem – podałem mu rękę.
– Mieszko – uścisnął ją.
Przestawiłem trochę fotel. Po deszczu wszędzie wokół zrobiło się błoto, i to takie paskudnego typu – klejące się do wszystkiego, wciągające buty i nogi krzeseł.
– Ale wracając do ciebie – zagadnąłem. Rozmowy były jedną z niewielu rozrywek w kolejce. – Nawet jeśli uda ci się nie zaciągnąć kolejnego kredytu energetycznego, i tak będziesz musiał jeszcze swoje tu odstać.
– No tak, wiem, żeby spłacić pierwszy kredyt, ale to jest chyba coś zupełnie innego – stwierdził Mieszko.
– Trochę tak – przyznałem i powiodłem wzrokiem po kolejce zakręcającej przed nami. – O, widzisz tamtą staruszkę na tym wielkim rozkładanym fotelu?
– Tę w niebieskiej pelerynie przeciwdeszczowej?
Skinąłem głową.
– Pani Jessika spłaca kredyt po mężu. Biedna kobiecina przez całe życie ledwie wiązała koniec z końcem przy mężu hazardziście, a po jego śmierci okazało się, że facet nazaciągał mnóstwo długów i zostawił ją w, za przeproszeniem, czarnej dupie.
– Nie mogli z niego ściągnąć tego długu? – chłopak zmarszczył brwi.
– Nie, bo widzisz, facet, pieprzony egoista, powiesił się w lesie.
Mieszko pokręcił głową z niedowierzaniem. Coś takiego było naprawdę świństwem ze strony męża Jessiki. Pewnie facet bał się, że ZEW przejmie jego duszę i będzie ją wypompowywał w nieskończoność.
Właśnie, bo po tym, jak tylko ludzie zdołali pochwycić ludzką duszę, przyszła pora na kolejne pytanie: „Jak ją wykorzystać?”.
Szybko się okazało, że można uwięzić duszę w trumnie ze specjalnego tworzywa. A jeszcze szybciej, że ludzka dusza ma tyle energii, że może zasilić całkiem spory budynek. Było to chyba największe odkrycie po kryzysie energetycznym lat dwudziestych dwudziestego pierwszego wieku. Ponoć to dopiero były nieciekawe czasy. Pandemia i liczne wojny nadwyrężyły światową gospodarkę, pojawił się kryzys zdrowotny i grzewczy. Ludzie padali jak muchy, wszystko pogrążało się w ruinie. A to był dopiero początek. Paliwa kopalne się po prostu wyczerpały. Nastał wielki głód, zapowiadało się na trzecią wojnę światową… I, o ironio, dopiero czerpanie energii z duszy ocaliło ludzkość. Wszystko ruszyło w zdwojonym tempie. To było niczym rewolucja przemysłowa. Powstał Zakład Energii Wysokich, który w ciągu pięćdziesięciu lat przejął niemal całkowitą kontrolę nad ludźmi. Z chwilą, gdy odrzuciliśmy papierowe i wirtualne pieniądze, a walutą stała się energia, świat się zmienił bezpowrotnie. Energią płacimy za wszystko. Za kawę i bułki w sklepie, za ubrania. To ona napędza nasze samochody, ogrzewa i oświetla mieszkania. Energony – okrągłe urządzenia, nie większe niż podstawka pod szklankę – stały się naszymi portfelami.
ZEW ma władzę nad naszym życiem i, co gorsza, nad naszą śmiercią. Ludzie – tacy jak Mieszko czy Vincent – z chwilą zaciągnięcia kredytu otrzymują zegarek biometryczny, ale taki z naprawdę wysokiej półki, który przez cały czas monitoruje ich funkcje życiowe. Za zdjęcie go z nadgarstka dostaje się karę. I nie chodzi o to, że ktokolwiek dba o ich zdrowie. O nie, ZEW-owi nie zależy na tym, żeby żyli długo. Oni mają umrzeć we właściwym miejscu. Gdy tylko zegarek przekaże do centrali informację, że stan zdrowia kredytobiorcy jest zagrażający życiu, delikwent od razu ląduje w ZEW-owskim hospicjum, aby zszedł z tego świata w odpowiednich warunkach, a lekarze zdołali pochwycić jego duszę. Dusza ta zostaje przewieziona do elektrowni, umieszczona w specjalnej kapsule i pompuje się z niej energię. Dlatego ZEW tak chętnie przyznaje kredyt ludziom starym lub schorowanym, a samo zaciągnięcie go nie jest takie trudne. Trzeba oczywiście odstać swoje w kolejce, złożyć mnóstwo podpisów na stercie papierów, a na energonie pojawia się nowa, znacznie wyższa liczba watów, która wystarczy na kupno samochodu czy remont mieszkania. Jeśli człowiek nie spłaci kredytu za życia, ZEW przejmuje jego duszę po śmierci i czerpie z niej energię przez tyle lat, na ile opiewa umowa kredytowa. Z takiego Vincenta będą wypompowywać przez sto dwadzieścia siedem lat. Dlatego dostał taki wypasiony zegarek biometryczny, żeby mogli go dobrze dopilnować. Po spłacie długu jego dusza zostanie uwolniona, a co dalej się z nią stanie, nikt nie wie. Wierzymy, że pójdzie do nieba czy gdzie indziej jest jej pisane. Wierzymy, że nie zostanie skazana na wieczne potępienie za to, że została tak wykorzystana.
Oczywiście czerpanie z dusz ma wielu przeciwników. Religijni fanatycy przekonują, że taka dusza nigdy nie trafi do zaświatów. Inni mówią, że pochwycona dusza cierpi katusze i to jest jej piekło na ziemi. Albo że jeśli jest zużyta, nie może odrodzić się w innym ciele, a ludzie przekreślili właśnie możliwość swojej reinkarnacji. Jest naprawdę mnóstwo teorii na temat tego, co dzieje się z naszymi duszami po śmierci. Do mnie jakoś żadna z nich nie trafia. A mimo to nigdy nie wziąłem kredytu energetycznego. Ani ja, ani moja żona. Nawet syna i córkę przed tym przestrzegam, choć już są dorośli. Nieraz było u nas krucho, temperatura w mieszkaniu spadała do ośmiu stopni Celsjusza, siedzieliśmy w ciemnościach przez długie tygodnie i jedliśmy dosłownie ochłapy, ale żadne z nas nie odważyło się wziąć kredytu.
– Mogę o coś zapytać? – odezwał się cicho Mieszko.
– Pytaj, jeśli wiem, to odpowiem.
– Skoro pracował pan dla ZEW-u, widział pan trumnę energetyczną? – zagadnął. – Ale taką prawdziwą, bo mówią, że te, które nam pokazują, to ściema…
Uśmiechnąłem się pod nosem. To było częste pytanie zadawane przez tych, którzy pierwszy raz stali po kredyt. Chcieli wiedzieć, w jakich warunkach będzie przetrzymywana ich dusza po śmierci, jeśli nie spłacą długu za życia.
– Masz rację, pokazowa trumna to ściema – odparłem. – To chyba ma działać na ludzką psychikę. Wiesz, zobaczysz taką dużą, wygodną trumnę z przeźroczystym wiekiem i spodem obitym białym jedwabiem. Normalnie można by w niej spać przez całą wieczność.
– Moja żona, jak tylko zobaczyła tę poduszkę z koronkami, stwierdziła, że to przegięcie. Że dusza na pewno nie potrzebuje poduszki i że prawdziwa trumna energetyczna musi wyglądać inaczej – dodał chłopak.
– Trumny energetyczne są dużo mniejsze. O takie – rozłożyłem dłonie na odległość około czterdziestu centymetrów. – Są sześcienne, bo to najłatwiejszy do uzyskania kształt ze sfery. Wiesz – stopu irydu, platyny i diabli wiedzą czego jeszcze. I nie są przeźroczyste. Dioda na wieku wskazuje, czy trumna jest pusta, czy w środku znajduje się dusza. No i jest podłączona pod mnóstwo kabli i rur.
Mieszko w zamyśleniu kiwał głową. Pewnie wyobrażał sobie siebie samego w takiej trumnie.
– A… a widział pan kiedyś… prawdziwą duszę? – zapytał. – Ja niby widziałem w programach ZEW-u, ale wie pan, na ekranie na pewno wygląda zupełnie inaczej niż w rzeczywistości.
Powoli pokiwałem głową, przywołując wspomnienia.
– Raz, zupełnie przypadkiem, trafiłem do ekipy naprawiającej trumny energetyczne – powiedziałem, zamykając oczy. – To było paręnaście lat temu, wtedy, kiedy były te strajki i nie było komu ogarniać całego sprzętu…
– I pan nie strajkował? – Mieszko zrobił wielkie oczy, a ja prychnąłem pod nosem.
Kiedyś bardzo się tego wstydziłem, ale teraz, z perspektywy lat, miałem to w głębokim poważaniu.
– Chłopcze – westchnąłem – nie strajkujesz, kiedy twoje dzieci mają po kilka lat i są głodne. A ty nie czujesz głodu, bo pęka ci serce. Idziesz wtedy radośnie do pracy i bierzesz każdą fuchę, jaką dają, szczególnie tę, za którą lepiej płacą.
– Rozumiem – rzucił ugodowo Mieszko. Ale ja założyłbym się o drugą rękę, że nie rozumiał. On głowę miał jeszcze przepełnioną nierealnymi wizjami równości na świecie. – To jak ta dusza wyglądała? – drążył.
– Była piękna – odparłem, przymykając oczy. Już nie stałem na zabłoconym placu przed ZEW-em. Znalazłem się w budynku, w którym pozyskuje się energię, a przede mną stał przenośny – dlatego przeźroczysty – pojemnik z duszą w środku. – Nie miała kształtu, a mieniła się wszystkimi kolorami tęczy. Poruszała się leniwie niczym opalizująca mgła. Błyszczała lekko. I choć nie miała oczu, dałbym głowę, że mnie widziała. Że mnie słyszała i doskonale wiedziała, gdzie jest i z jakiego powodu. Dlatego nigdy nie wziąłem kredytu. Ta istota nie była już człowiekiem, powinna być wolna, a nie więziona w pudle.
Pokręciłem głową, wracając do teraźniejszości. Zaczynało zmierzchać, a gdy tylko słońce skryło się za horyzontem, zrobiło się chłodniej. Zarzuciłem na plecy kurtkę i zerknąłem na mojego nowego kolegę. Minę miał nietęgą, a wzrok zamglony.
– Jesteś młody – pocieszyłem. – Będziesz miał całe życie na spłatę kredytu.
– Uhm – burknął Mieszko.
– Ale nie zamierzasz brać czasem kredytu pokoleniowego?
Chłopak otrząsnął się z zamyślenia.
– Co? Nie, chyba nie – odparł.
– Patrz tam – wskazałem mężczyznę w kolejce kilkadziesiąt metrów za nami. – Ile dałbyś mu lat?
– Nie wiem. Siedemdziesiąt?
– Antoni ma dopiero pięćdziesiątkę na karku.
– Niemożliwe! – sapnął Mieszko, obserwując go.
– Jego ojciec zaciągnął kredyt pokoleniowy – wyjaśniłem. – Wiesz, ten na bardzo dobrych warunkach, znacznie bardziej opłacalny… Ale jeśli zginiesz w jakiś nieprzewidziany sposób i ZEW nie dostanie twojej duszy, to twoje dzieci nie mogą zrzec się ani spadku po tobie, ani twoich zobowiązań. Ojciec Antoniego zginął w wypadku samochodowym, kiedy chłopak miał zaledwie dziesięć lat. Jego matka usiłowała spłacić kredyt, żeby jak najmniej długu przeszło na syna. To ją wykończyło, a teraz on co pół roku stoi w kolejce, żeby oddać to, czego sam nie wziął.
– Paranoja jakaś! – sapnął Mieszko.
– Kredyt pokoleniowy dotyczy dzieci nieślubnych oraz tych jeszcze nienarodzonych, więc… – zawiesiłem głos.
– Nie, nie, czegoś takiego nie zrobię – zarzekał się chłopak. – Ale jakim cudem ojciec Antoniego mógł zginąć w wypadku samochodowym? Przecież…
– Taaa, samochody są teraz takie niezawodne – mruknąłem. – W tamtych czasach jeździły już na energony, ale wtedy można było jeszcze nimi kierować.
– To dopiero barbarzyństwo! Przecież ludzie byli tacy nierozważni. Wsiadali za kółko po pijaku, jak byli bardzo zmęczeni albo za starzy, żeby wykazać się wystarczającym refleksem!
– Tak wyglądała wolność – wzruszyłem ramionami. – Ale właśnie taki kierowca zabił ojca Antoniego. Zasnął za kierownicą i przegapił czerwone światło.
Lubiłem być kierowcą i zabierać dzieciaki na wycieczki. Teraz samochody w pewnym sensie straciły dla mnie swój urok. Wsiadasz, przykładasz energon do stacyjki i na ekranie wklepujesz miejsce docelowe, a auto samo cię tam zawozi i parkuje. Nie ma wypadków, nie ma nawet stłuczek.
Usłyszałem skrzypienie kół wózka. To pani Maja znów robiła rundkę wzdłuż kolejki.
– Kawę, panowie? – zagadnęła. – Mam też świeże bułki. Dopiero odebrałam z piekarni.
– A zaszaleję i poproszę o dwie drożdżówki – uśmiechnąłem się.
– To będą trzy waty – staruszka podała mi pachnące wypieki i wyciągnęła w moją stronę licznik, a ja przyłożyłem do niego energon. – A widzieliście, jaka Jessika jest dziś szczęśliwa? – zmieniła temat.
Zerknąłem w stronę staruszki siedzącej w kolejce przed nami.
– Rzeczywiście zdaje się promienieć – przyznałem.
– Mówi, że tym razem spłaci cały kredyt. I wreszcie będzie wolna.
– To dobrze, miło będzie już nigdy jej nie spotkać w kolejce – stwierdziłem.
Wiedziałem, że Jessika jest bardzo religijna i przez lata odmawiała sobie dosłownie wszystkiego, żeby tylko spłacić kredyt po mężu i uwolnić własną duszę od zobowiązań.
– Coś jeszcze, panie Kaziu? To mój ostatni obchód na dziś – staruszka uniosła wzrok na ciemniejące niebo. – Znów zbiera się na deszcz.
– Nie, dziękuję, kochana pani. Do jutra.
Kobieta się pożegnała i pchnęła wózek dalej. Tak naprawdę miałem jeszcze w plecaku kanapki zrobione przez żonę, ale zawsze kupowałem coś od tej staruszki, bo wiedziałem, że tak jak każdy z nas ma historię do opowiedzenia i wcale nie jest ona zakończona happy endem.
– Trzymaj – podałem jedną bułkę Mieszkowi.
– Nie trzeba – zająknął się.
– Zawrzemy umowę – powiedziałem z wyciągniętą w jego stronę ręką. – Ja pomogę ci w tej kolejce, a ty pomożesz komuś, jak będziesz stał tu następnym razem. Ale jest jeden warunek. Staniesz tu tylko raz. Żeby spłacić kredyt.
Chłopak uśmiechnął się i skinął głową.
– Umowa stoi – wgryzł się w drożdżówkę.
Zrobiło się ciemno. Nad naszymi głowami z głośnym trzaskiem włączyło się oświetlenie wielkiego billboardu. Obraz przedstawiał reklamę hospicjum ZEW-u. Była na nim uśmiechnięta staruszka leżąca na szpitalnym łóżku, w śnieżnobiałej pościeli. Tuż przy niej stały jej radosne wnuki. Jakby było z czego się cieszyć, że babcia wylądowała w hospicjum. Na dole zaś znajdowało się logo hospicjum – zielona roślinka obejmowana przez dłonie i jeszcze ten tekst: Troszczymy się o każdego. Akurat! Zawsze, gdy widziałem ten przeklęty billboard – taki jasny, czysty i przedstawiający szczęśliwych ludzi – szlag mnie trafiał. Nie tak wyglądały hospicja ZEW-u. To były zwykłe umieralnie, w których pilnowano, żeby człowiek zszedł w specjalnej trumnie i można było pochwycić jego duszę. A to znaczyło, że ktoś znajdujący się na samej krawędzi życia był przez tygodnie, a czasem nawet miesiące zamknięty w tym przeklętym pudle. Miał podłączony cewnik i był karmiony przez sondę, a wszyscy wokół tylko czekali, aż umrze.
Przedsionek piekła – tak to kiedyś określiła moja żona, kiedy zamknęli tam jej daleką ciotkę. Kobiecina wzięła bardzo duży kredyt na studia dzieci. Oczywiście dzieciaki skończyły szkoły, wyszły na ludzi i całkiem nieźle zarabiały, ale zawsze znalazły jakąś wymówkę, żeby nie pomóc matce w spłacie – a to mieszkanie trzeba kupić, a to wnuki się urodziły, a to prywatne przedszkole dużo kosztuje. No i kiedy kobiecina podupadła na zdrowiu, wylądowała w hospicjum. Dwadzieścia osób w pokoju, smród spoconych ciał i ludzkich wydzielin, duszący zapach środków czystości, ludzie przykuci do łóżek, wciąż faszerowani lekami. To był koszmar. Ale co tydzień odwiedzaliśmy ciotkę, bo jej własne dzieci o niej zapomniały. A gdy odeszła… cóż, poczułem wielką ulgę, że już nigdy nie będę musiał tam chodzić.
Podniosłem się z fotela, kilka razy zgiąłem nogi w kolanach, rozprostowałem ramię. Z każdym rokiem coraz trudniej było mi czekać w tej kolejce. Pęcherz też już nie ten.
– Popilnuj mojego miejsca – rzuciłem do Mieszka, ruszając w stronę rządka obskurnych toalet.
W drodze powrotnej zaś przeszedłem się wzdłuż kolejki, zagadując znajomych.
– Jak tam, pani Jessiko? – zaczepiłem staruszkę. – Słyszałem, że to ostatni raz?
– Wreszcie! – sapnęła uradowana kobiecina. – Tyle lat wyrzeczeń! Tyle lat odejmowania sobie od ust! Oszczędzania na lekach! Dziś spłacę ostatnią ratę i wreszcie będę wolna.
– Gratulacje – uścisnąłem jej lodowatą dłoń. Naprawdę cieszyłem się jej szczęściem.
Wtem staruszka zaczęła szybciej oddychać. Przyłożyła rękę do klatki piersiowej. Jej oczy się powiększyły.
– W porządku? – zaniepokoiłem się. – Co się dzieje?
Kobieta potrzebowała kilku sekund, żeby dojść do siebie.
– Wszystko dobrze – zamrugała. – Chyba obiad mi zaszkodził.
– Jeśli mogę jakoś pomóc…
– Wszystko w porządku – zapewniła trochę oschle.
Pożegnałem się więc i odszedłem. Jessika zawsze wydawała mi się osobą nie do zdarcia, ale tym razem była blada, miała cienie pod oczami… Może źle spała z emocji?
Wróciłem na swoje miejsce i rozsiadłem się w fotelu. Wyciągnąłem termos z herbatą.
– Jak to jest pracować na Wzgórzu? – zagadnął Mieszko.
– Co? – potrząsnąłem głową, upiwszy łyk ciepłego, słodkiego napoju.
– No w bogatych dzielnicach. Byłem tam kilka razy, ale patrzyli na mnie, jakbym zaraz miał ich okraść albo zarazić pchłami – chłopak prychnął głośno. – No i taki jeden ochroniarz zaczął łazić za mną i łaził tak długo, aż po prostu odszedłem.
Biedni rzadko bywali na Wzgórzu, bo i nie mieli tam czego szukać, jeśli tam nie pracowali. Wszystko tam było przedrożone. Za kawę trzeba było zapłacić ze dwadzieścia watów. No i co z tego, że była lepsza niż ta lura od pani Mai? Kto zapłaci dwadzieścia watów za kawę?! To samo było z jedzeniem i ubraniami. Czasami naprawdę dziwiło mnie, jak bardzo ludzie ze Wzgórza marnotrawili energię. No ale przecież mieli jej pod dostatkiem.
– Zawsze mnie szokowało, jak jasno jest tam w nocy – ciągnął Mieszko.
– Nawet z daleka jasność Wzgórza bije po oczach – przyznałem.
Oświetlenie billboardu nad nami zatrzeszczało, ale nie zgasło. Gdyby nie ta przeklęta reklama, stalibyśmy w zupełnych ciemnościach. W ciemnościach i błocie. A przed nami w delikatnej poświacie górowało szklano-metalowe monstrum budynku ZEW-u. Znajdowaliśmy się na peryferiach miasta, a władze gminy, wciąż szukając oszczędności, uznały, że nie ma co marnować światła na takich jak my.
– Wiesz, że oni mają w domach tylko jeden, góra dwa liczniki? – zagadnąłem. To zawsze było ciekawą anegdotką.
– Bogaci? Ale jak to? – zdziwił się Mieszko.
W mieszkaniach biedoty dosłownie każdy sprzęt miał licznik: telewizor, piec od centralnego ogrzewania, skrzynka oświetleniowa, kuchenka, lodówka, często nawet czajnik. Tak ZEW zabezpiecza się przed tymi, którzy żyją dosłownie z dnia na dzień. Weźmy na przykład takiego robotnika z fabryki. Dostaje swoją dniówkę, liczba watów na energonie jest ciut wyższa niż rano, więc kupuje za nie coś do jedzenia, czasem flaszkę, a później wraca do domu i musi wybrać, czy tego dnia będzie oglądał telewizję, czy żona namówi go na uruchomienie zmywarki, a może oszczędzą na ogrzewaniu lub świetle.
Nam nieraz zdarzało się odpalać ogrzewanie tylko na pół gwizdka, podobnie jak światło. Gdyby nie zmiany klimatyczne i to, że teraz Polska znajdowała się w cieplejszej strefie, mogłoby być kiepsko. Na szczęście zimą temperatura prawie nigdy już nie spadała poniżej zera, a latem mogliśmy hodować nawet cytrusy.
– A więc bogaci mają tylko jeden licznik na cały dom – podjąłem. – Raz na tydzień czy dwa przykładają do niego energon i ładują tyle watów, żeby wystarczyło dosłownie na wszystko, nawet na podgrzanie wody w basenie.
– Wody w basenie… – powtórzył głucho Mieszko. – Po co grzać wodę w basenie?
– Żeby ci dupsko nie zmarzło, jak chcesz się wykąpać zimą.
Chłopak pokręcił głową. Dla takich jak my to wszystko było trudne do wyobrażenia.
– A, no i w swoich domach mają temperaturę co najmniej dwadzieścia stopni Celsjusza – dodałem.
– Jaja se pan robi!
Pokręciłem głową. W biednych dzielnicach nawet osiemnaście było marnotrawstwem.
Naraz dostrzegłem jakieś poruszenie z przodu. Wstałem zaciekawiony.
– Cholera! – rzuciłem i pobiegłem w stronę zamieszania.
Jessika leżała na ziemi, ktoś usiłował ją cucić, klepiąc ją po policzkach.
– Wezwę pogotowie! – jakaś kobieta wyciągnęła z kieszeni telefon.
– Pani Jessiko! Pani Jessiko! – wołali ludzie.
Staruszka oddychała bardzo szybko i płytko. Zdawała się jeszcze bledsza niż pół godziny temu.
– Ma ktoś wodę?! – rzuciłem w stronę gapiów i przyklęknąłem przed nieprzytomną.
Ktoś podał mi butelkę. Spróbowałem zwilżyć usta kobiety. Jej całe ubranie było już uwalane błotem.
Wtem staruszka uniosła powieki i posłała mi nierozumiejące spojrzenie.
– Straciła pani przytomność – powiedziałem. – Pomożemy pani usiąść.
Razem z facetem, który usiłował ją cucić, posadziliśmy ją na fotelu.
– Jak się pani czuje? – zapytała kobieta od telefonu. – Wezwałam karetkę.
– Nie! – wrzasnęła pani Jessika. – Nic mi nie jest! Niech pani ją odwoła! Ja tylko przysnęłam na chwilę!
– Niech się pani nie martwi – poklepałem ją po dłoni. – Przyjadą, obejrzą panią i sobie pojadą.
– Nie trzeba, nic mi nie jest! – zarzekała się.
Kilka minut później jednak przyjechała karetka ZEW-u. Szybko się uwinęli, ale w takich przypadkach nigdy się nie ociągali. Możliwe, że zegarek biometryczny Jessiki też wysłał sygnał do centrali.
Sanitariusze wyskoczyli z pojazdu i sprawnie zaczęli badać kobiecinę, która wciąż zapewniała, że nic jej nie jest.
– Zabieramy panią – jeden z nich pokręcił głową, a drugi już wyciągał nosze.
– Nie! – krzyczała Jessika. – Ja muszę spłacić kredyt! To moja ostatnia rata!
– Ma pani stan przedzawałowy i to nie podlega dyskusji – odparł sanitariusz.
Siłą posadzili ją na noszach i przypięli pasami.
– Nie możecie! To wbrew mojej woli!
– Niech pani wyznaczy kogoś do opieki nad pani rzeczami – rzucił oschle sanitariusz.
– Ja to zrobię – zgłosiłem się na ochotnika. – Niech się pani nie martwi – zapewniłem, kiedy pakowali ją do karetki. – Za kilka dni panią wypuszczą i wtedy pani spłaci ostatnią ratę.
– A jeśli nie? – jęknęła.
Patrzyłem na nią, gdy zamykali drzwi. W jej oczach pojawiły się łzy i strach.
Ambulans odjechał na sygnale, a w kolejce zapanowała cisza. Każdy współczuł kobiecie i każdy cieszył się, że nie jest na jej miejscu. Karetka ZEW-u zabrała ją do hospicjum, a stamtąd mało kto już wychodził.
Wróciłem na swoje miejsce, taszcząc ze sobą dobytek staruszki.
– To miała być jej ostatnia rata – rzuciłem ze smutkiem. – A kobiecina była taka religijna. Tak bardzo chciała uwolnić swoją duszę od zobowiązań…
– Mogli ją zapakować do karetki wbrew jej woli? – zapytał Mieszko. – Przecież może wypisać się ze szpitala na własne żądanie, prawda?
Pokręciłem głową.
– Z chwilą, gdy złożysz podpis na papierach kredytowych, już nie jesteś panem samego siebie – wyjaśniłem. – Stajesz się własnością ZEW-u. I jeśli sanitariusz stwierdzi, że coś zagraża twojemu zdrowiu, to nie potrzebują żadnego pozwolenia, żeby wsadzić cię w kaftan i wywieźć do hospicjum.
Mieszko nie skomentował. Niby wiedział o tym wszystkim, każdy o tym wie, ale zobaczyć coś takiego na własne oczy to zupełnie inna bajka. Przed nami jeszcze długa noc. Może chłopak pójdzie po rozum do głowy i uzna, że nowe mieszkanie po okazyjnej cenie nie jest warte zaciągnięcia kredytu energetycznego, i po prostu zostawi całą tę kolejkę w cholerę. A jeśli nie, to cóż, dołączy do coraz bardziej powiększającego się grona zdesperowanych idiotów.
Poczułem na twarzy pierwsze krople deszczu. Oświetlenie billboardu znów zamrugało z trzaskiem. Zarzuciłem na głowę kaptur i odwróciłem się w stronę budynku ZEW-u. Byłem już zmęczony tym wszystkim. Ale co począć, gdy wszyscy jesteśmy swojego rodzaju niewolnikami?
Zwykła kradzież
Wojciech Chmielarz
– Co chcieliśmy zgłosić? To, że ukradziono nam dziecko, do cholery! – krzyknęła kobieta.
– Porwano… – poprawił siedzący obok mąż.
Komisarz Sana Marczuk przenosiła wzrok to na niego, to na nią. On miał prawdopodobnie koło czterdziestki. Chociaż z tymi bogaczami to zawsze było trudno powiedzieć. Przyzwoite metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, gęste czarne włosy, z których pewnie połowa to były implanty. Starannie przystrzyżony zarost. I zaczerwienione od niedawnego płaczu oczy. Facet się rozkleił ze strachu i bezradności. Nawet teraz trzęsły mu się ręce. Próbował to ukryć, raz po raz zaciskając pięści. Według dokumentów nazywał się Daniel Wilczek. Był doradcą inwestycyjnym w jednym z prywatnych funduszy. Zarabiał tam sporo, co było widać po samym mieszkaniu. Duże, znajdujące się na jednym z tych zamkniętych osiedli blisko centrum Warszawy, które przez całą dobę było strzeżone przez patrole ochroniarzy, a pod telefonem na wszelki wypadek zawsze czekała drużyna interwencyjna złożona z byłych komandosów. Codziennie odwiedzała ich sprzątaczka z Filipin lub jakiegoś zapomnianego gotującego się afrykańskiego kraju. Sana pomyślała, że być może nawet są na tyle bogaci, żeby nie przejmować się kartkami na mięso. Po prostu idą do jednego z tych sklepów dla bogaczy i kupują kawał wołowiny za cenę rynkową.
Ona z kolei miała na imię Greta. Było przez chwilę modne. Jeśli wtedy je dostała, oznaczało to, że była starsza od Sany o co najmniej dziesięć, a może nawet dwadzieścia lat. Ale oczywiście nie było tego po niej widać. Policjantka była pewna, że gdyby zbliżyła się do kobiety wystarczająco, mogłaby dostrzec wędrujące pod jej skórą kosmetyczne nanoboty.
Kobieta miała na sobie czerwoną obcisłą sukienkę. Na pewno drogą, ale większym symbolem statusu społecznego było to, co sukienka opinała – szczupłe, wysportowane ciało. Ciało, które wymagało godzin pracy na siłowni, odpowiedniej diety, odżywek, pomocy trenera i kilku operacji plastycznych. Na taki wygląd mogli sobie pozwolić tylko bogaci.
Ale Sana nie potrzebowała tych wszystkich obserwacji, żeby być pewna, że Wilczkowie, nawet jeśli nie należą do finansowej elity kraju, są jej bardzo blisko. Przede wszystkim – mieli dziecko. I szybki rzut oka w dokumenty powiedział policjantce, że nie należą do tych nielicznych szczęśliwców, którzy wygrali prawo do reprodukcji na loterii. Oni po prostu wykupili sobie odpowiednie pozwolenie.
– Czy dziecko… – jej partner, komisarz Taras Szewczenko, zawiesił na moment głos – Paweł?
– Pawełek, tak… Pawełek – potwierdził Daniel Wilczek. – Po moim ojcu.
– Pawełek – Sana zwróciła uwagę, że Taras, podobnie jak Daniel, zdrobnił imię chłopca – miał wszczepiony chip?
– Oczywiście – warknęła kobieta.
Sięgnęła po leżący nieopodal tablet i rzuciła go policjantowi. Ten złapał niezgrabnie urządzenie, na którym była już włączona odpowiednia aplikacja. Program informował, że nie jest w stanie znaleźć chipa w systemie. Taras odruchowo nacisnął przycisk odświeżania, ale doczekał się tylko tego, że zobaczył taki sam komunikat.
– Czy chip był serwisowany? – zapytała Sana.
– Tak. Co pół roku przychodził tutaj przedstawiciel producenta i sprawdzał, czy wszystko działa. Płaciliśmy regularnie abonament. Miesiąc w miesiąc. Poważną kwotę. I co? I nic. Miał działać i nie działa – kobieta mówiła z wyraźną złością.
Mężczyzna był tak przytłoczony całą sytuacją, że nie wiedział, co ma powiedzieć, siedział cicho. Wyciągnął rękę, chcąc położyć ją na dłoni żony. Sana nie była pewna, czy chciał ją tym gestem uspokoić, czy sam potrzebował otuchy od partnerki. Ona jednak go odtrąciła.
– I wiecie, co jeszcze?! – krzyczała kobieta. – Płacimy ogromne, ogromne podatki! Które idą także na wasze pensje! I co?! Zamiast szukać naszego syna, siedzicie tutaj i zadajecie idiotyczne pytania!
– Kochanie! – zaprotestował mąż.
– Spokojnie – powiedziała Sana, wstając ze skórzanego fotela (Czy to prawdziwa skóra? Kogo stać na takie rzeczy?). – Wiemy już wszystko, co mamy wiedzieć. A w tej chwili najlepsi funkcjonariusze szukają państwa dziecka.
Policjantka zebrała swoje rzeczy ze szklanego blatu stołu i dała Tarasowi gestem sygnał, że na nich już czas. Daniel Wilczek odprowadził ich do drzwi apartamentu. Poczekał, aż się ubiorą, przez cały czas przygryzając dolną wargę. Kiedy już mieli wychodzić, niespodziewanie chwycił Sanę za przegub.
– Znajdziecie go? – zapytał głosem przepełnionym strachem i nadzieją.
Policjantka wahała się przez moment, co ma odpowiedzieć. Zaginięcia dzieci zdarzały się ekstremalnie rzadko. Najczęściej dotyczyły potomstwa rodzin, które wygrały los na loterii i nie stać ich było na instalację chipa śledzącego. Korzystali ze starszych zabezpieczeń zewnętrznych. Nadajników przyczepianych do ubrania i takich tam. Ale czasami dziecko ich po prostu ze sobą nie zabierało i gdzieś znikało, nic nie mówiąc rodzicom. Najczęściej wracało po kilku godzinach do domu całe i zdrowe. Ale tutaj wydarzyło się coś innego. Dziecko miało chip, i to dobrej firmy. Awarie takich urządzeń prawie się nie zdarzały. Sprawa robiła się poważna. A poważne sprawy miały tendencję do tego, żeby się paprać. Ich wynik zawsze był wielką niewiadomą. Ale patrząc w oczy mężczyzny, Sana zdała sobie sprawę, że Daniel nie jest gotowy na usłyszenie prawdy. Jego żona tak. Co prawda skutkowałoby to kolejnym wybuchem złości i wściekłym bombardowaniem ich kolejnymi zarzutami, ale ona by to zniosła. Jej mąż nie. Dlatego Sana skłamała:
– Na sto procent. Proszę się nie martwić.
– I co my z nim teraz zrobimy? – krzyknął wściekły i przestraszony Alek.
– Chyba musimy go nakarmić – odpowiedziała mu Basia. – A potem możemy się zabawić.
Oboje popatrzyli na siedzącego na środku pokoju sześcioletniego chłopczyka. Rysował coś w prostym programie na tablecie. Alek najpierw pomyślał, że to nierozsądne dawać mu go do ręki. Mógłby skontaktować się z rodzicami, policją albo, co najgorsze, z firmą ochroniarską. A ludzie stamtąd nie mieli zahamowań. Alkowi kiedyś złamali rękę tylko dlatego, że podejrzewali go o sklepową kradzież. Kiedy okazało się, że jest niewinny, dostał jakieś talony i obietnicę, że jeśli ośmieli się pójść z tym do sądu, to połamią mu jeszcze nogi. Ale potem przypomniał sobie, że tablet jakiś czas temu się zepsuł i nie łączy się z siecią.
– Po co go w ogóle wzięłaś?
– Bo wyglądał, jakby się zgubił.
– To trzeba było go gdzieś odprowadzić, a nie ciągnąć do nas!
Basia zagryzła dolną wargę. Jej wzrok prześlizgnął się po blond głowie dziecka i zatrzymał na Alku.
– Chciałam – powiedziała cicho, głosem drżącym od emocji. – Ale jak wzięłam go za rękę i zaczęłam z nim iść…
– To co?
– To czułam, jak zaczyna mną trząść. Była gdzieś tam jakaś bogata, zepsuta lafirynda, która zostawiła tego dzieciaka. Zupełnie się nim nie przejmowała, bo wiedziała, że jakby co, może sobie kupić nowego.
– Skąd wiesz, że jest bogata? – zapytał Alek. – Może to jakaś biedaczka, której akurat trafił się szczęśliwy los.
– Te wszystkie losowania i tak są ustawione – prychnęła Basia. – Wygrywa ten, kto zapłaci.
– Nie zawsze.
– No to spójrz tylko na jego buty!
Chłopiec miał na nogach sportowe obuwie modnej marki, które musiało kosztować tyle, ile czynsz w ich mieszkaniu. Jasne, wynajmowali lokal w jednym z tych należących do funduszy inwestycyjnych mrówkowców, które budowano byle taniej, byle szybciej, byle zdążyć przed kolejnymi unijnymi normami środowiskowymi. Ale jednak! Kto kupuje dziecku takie buty, skoro wiadomo, że zaraz i tak z nich wyrośnie!
– To trzeba było mu je zajebać, a nie przyprowadzać go do nas – warknął szeptem Alek.
Basia spuściła wzrok. Alek zrozumiał, że właśnie docierają do sedna sprawy. Tyle że kobieta wyglądała tak, jakby sama jeszcze do końca nie rozumiała, dlaczego postąpiła tak, jak postąpiła.
– Jak z nim szłam… – odezwała się po chwili.
– No.
– Ty wiesz, jak ludzie na mnie patrzyli?
Podniosła głowę. Jej twarz była blada, oczy błyszczały z przejęcia.
– Jak? – zapytał.
– Jakbym była kimś.
Poczuł, jak coś go ściska za gardło.
– Co miałaś na myśli, mówiąc, że moglibyśmy się potem zabawić? – zapytał.
Wzruszyła ramionami.
– Możemy dokądś pójść – powiedziała cicho. – Z tym dzieciakiem. Po prostu pochodzić po ulicy.
Zerknął na dzieciaka, który mazał palcem po ekranie tabletu, tworząc na nim jakieś abstrakcyjne dzieło. Zaskoczyło go, jak bardzo jest spokojny. Nie krzyczał, nie płakał, nie wyrywał się. Nawet nie zapytał, gdzie są rodzice. Całą sytuację przyjął jako coś naturalnego i normalnego.
– A jak nas ktoś złapie? – zapytał.
– To powiemy prawdę. Że go znaleźliśmy i odprowadzamy właśnie na policję.
Doskoczyła do niego i ścisnęła go mocno za rękę. Zrozumiał, że bardzo jej na tym zależy. Ale i jemu ta wizja się spodobała. Wyszliby na ulicę. On, ona, dziecko pomiędzy nimi. Wyglądaliby jak z obrazka. I niezależnie, co ludzie by sobie pomyśleli – że wygrali los na loterii czy sobie to dziecko kupili – Basia miała rację. Patrzyliby na nich, jakby byli kimś. A nie jak ktoś, komu można bezkarnie połamać ręce na zapleczu sklepu.
– Ale wcześniej chyba powinniśmy go jakoś nakarmić – odezwał się. – Co takie dziecko je?
– Wkurwiają mnie takie typy – rzucił Taras, wsiadając do samochodu.
Gotowało się w nim już w mieszkaniu rodziców zaginionego dzieciaka. A kiedy z niego wyszli, poczerwieniał na twarzy i zaczął mamrotać pod nosem na przemian polskie i ukraińskie przekleństwa. Między innymi dlatego Sana pozwoliła mu teraz prowadzić. Miała nadzieję, że to go uspokoi. W końcu fakt, że mieli do dyspozycji wóz, był jednym z największych przywilejów, jakimi mogli się cieszyć w swojej pracy. Marczuk uwielbiała nim jeździć. Gdyby mogła, to nigdy by z niego nie wysiadała. Uwielbiała to poczucie mocy, kiedy siedziała za kółkiem. Uwielbiała te pełne zazdrości spojrzenia, kiedy z niego wysiadała. Nawet jeśli były to spojrzenia podszyte niechęcią.
Oczywiście policyjny wóz był elektryczny, nie spalinowy. Ale na spalinowe mało kogo było w dzisiejszych czasach stać. Pewnie nawet rodzice tego dzieciaka nie mogli sobie na niego pozwolić. Spalinowe auta pozostawały zabawką dla ekstrawaganckich bogaczy, symbolicznym splunięciem w twarz biedocie. Równie symbolicznym jak jedzenie steku przed widownią złożoną z gotujących się Afrykańczyków. Samochody elektryczne też jednak sporo kosztowały. Może i ładowali je, jeśli się dało, z odnawialnych źródeł energii, swoje dokładały elektrownie atomowe, ale ciągle zbyt dużo prądu produkowały zwykłe elektrownie na węgiel. No i jednak sama produkcja takiego auta pozostawiała spory ślad węglowy. Dlatego od dziesięcioleci zniechęcano do posiadania prywatnego samochodu i zachęcano do korzystania z komunikacji publicznej i rowerów. Przy czym rowery, pomimo gęstej sieci ścieżek rowerowych i niemal pustych ulic, jednak się nie przyjęły. Przez prawie połowę roku w Warszawie było tak gorąco, że jazda na rowerze oznaczała niemal pewny udar.
W każdym razie Marczuk zrezygnowała z przywileju prowadzenia samochodu na rzecz Tarasa. Od miesięcy zresztą męczył ją, żeby pozwoliła mu więcej prowadzić. Miała nadzieję, że w ten sposób polepszy koledze humor. Nic takiego jednak się nie stało.
– Najpierw zajebali nam planetę – ciągnął Taras. – Dalej konsumują, jakby był dwudziesty wiek, a teraz nawet nie potrafią przypilnować własnego, kurwa, dzieciaka! Gdyby to był mój syn, tobym oka z niego nie spuszczał. Na smyczy bym go trzymał, żeby się nie zgubił!
Marczuk już chciała skomentować, że raczej nie tak powinno się wychowywać dzieci, ale ugryzła się w język. Nie o tym przecież była ta rozmowa. Taras musiał z siebie wyrzucić złość z innego powodu.
– Znowu nie poszczęściło się wam na loterii? – zapytała.
Policjant zerknął na nią z ukosa. Zacisnął dłonie na kierownicy tak mocno, że aż zbielały mu knykcie.
– Nie startowaliśmy – mruknął.
– Nie stać was było na wadium?
Wadium było nowością w loterii, wprowadzoną kilka lat temu. Była to dość spora, ale jednak nie nieosiągalna suma pieniędzy, którą należało wpłacić przy zgłoszeniu się do loterii reprodukcyjnej. Teoretycznie chodziło o to, żeby upewnić się, że potencjalni rodzice mają dość środków na utrzymanie dziecka. W rzeczywistości był to kolejny mały krok, żeby zniechęcać ludzi do brania w niej udziału.
Taras się skrzywił.
– Nawet nie próbowaliśmy – wydusił z siebie przez zaciśnięte zęby. – Ile razy, kurwa, można? Po piątym razie masz po prostu dość.
Sana wiedziała, że Taras z żoną brali udział w loterii aż dziewięć razy. Daleko im było do rekordzistów, ale policjantka wiedziała, że ten cały proces dał im porządnie w kość. Zresztą znowu – taki był tego cel.
Globalne ocieplenie przeorało całą planetę. Połowa Afryki umierała z głodu i pragnienia. Bangladesz znalazł się pod wodą razem ze sporym kawałkiem Azji, a Europejczycy dzielnie stawiali kolejne zapory, żeby powstrzymać oceany. Czasami im się udawało, czasami nie. Klęski głodu dotykały kolejne kraje biednego Południa, a w ich rytm na bogatą Północ ruszały kolejne fale migrantów. Tak, w sukurs przyszła w końcu nauka. Opracowano wreszcie w miarę sensowne metody wychwytywania CO2 z atmosfery, zbudowano Zielony Mur, ale to ciągle było mało. I wreszcie do decydentów dotarło, że jakbyśmy zieloni nie próbowali być, ile byśmy nie postawili wiatraków i farm słonecznych, to jedno pozostaje niezmienne – kiedy pojawia się człowiek, to trzeba go nakarmić, ubrać, dać miejsce do mieszkania i pracę, którą mógłby wykonywać. To wszystko generowało ślad węglowy i obciążało planetę. Jedynym wyjściem z tego błędnego koła było zmniejszenie populacji. I zrobiono to. Podpisano ogólnoświatową konwencję, opracowano technologię i od kilkudziesięciu lat każdej dziewczynce w wieku lat trzynastu podawano specjalną szczepionkę z nanobotami. Uniemożliwiała ona zajście w ciążę, ale równocześnie zmieniała gospodarkę hormonalną, osłabiając w kobietach instynkt macierzyński i chęć posiadania dziecka. Równocześnie jednak pozostawiono furtkę, dzięki której gatunek ludzki miał przetrwać: po wykupieniu odpowiedniego pozwolenia zdejmowano blokadę i umożliwiano kobietom zajście w ciążę. Osoby nieposiadające wystarczających zasobów mogły natomiast wziąć udział w loterii reprodukcyjnej.
W ten prosty sposób w kilkanaście lat doprowadzono do sytuacji, w której dziecko stało się towarem luksusowym i symbolem statusu społecznego.
Ten system działał. Oczywiście pojawiały się problemy. Organizacje terrorystyczne fundamentalistycznych chrześcijan i muzułmanów zgodnie współpracowały, organizując kolejne zamachy, które miały obalić ten porządek. Pojawiło się podziemie reprodukcyjne, handlowanie wygranymi losami reprodukcyjnymi. Porywanie dzieci dla okupu, a także dla celów seksualnych stało się dużo bardziej opłacalne, chociaż równocześnie wzrosło ryzyko. Obawiano się spadku produktywności i tego, jak będzie funkcjonować społeczeństwo o strukturze wiekowej odwróconej piramidy. Ale okazało się, że dzięki odpowiednio prowadzonej polityce migracyjnej i robotyzacji właściwie w każdej sferze życia jakoś dawali radę. Przynajmniej na bogatej Północy, bo Południem mało kto się przejmował. Symbolem stała się Zambia, kraj niemal wyłącznie starych ludzi, którzy umierali w spiekocie na ulicach Lusaki. Bo nieliczni młodzi albo już dawno stamtąd uciekli, albo byli potomkami miejscowej oligarchii, która już dawno spakowała swoje dolary i wyniosła się w chłodniejsze rejony świata.
– Jak można zgubić dziecko? – powtórzył Taras.