57,99 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 760
Autor dziękuje za wsparcie wydania Fundacji PGE oraz w ramach Mecenatu kulturalnego Miasta Szczecin
Lusi i Jankowi, którzy jeszcze pamiętali, oraz Sylwestrowi i Janowi, którzy nie doczekali.
Zawsze mamy wybór: albo boimy się i ryzykujemy, że stracimy wolność, albo mówimy – wolność jest decydująca dla naszego życia, nie mogę z niej zrezygnować. Jeśli muszę przez to prowadzić ryzykowne życie, to jest to cena wolności. Jeśli jest inaczej, to po co żyć?
Michaił Chodorkowski w wywiadzie dla „Die Zeit”
Wycofująca się Armia Czerwona wymordowała prawie cały niemiecki szpital polowy. (…) Jakby tego było mało, zanim Czerwoni poderżnęli gardła pielęgniarkom, najpierw je zgwałcili i odcięli im piersi.
Philip Kerr, Był pan w Smoleńsku, kapitanie?
Nikt nigdy nie wygrał wojny, ginąc za swój kraj. Wygrywa się, sprawiając, że ten drugi sukinsyn zginął za własny.
Generał George Patton
Dlaczego wojnę domową wygrali bolszewicy? Bo byli stroną najbardziej brutalną i bezwzględną. (…) Wprowadzili przymusowy pobór do Armii Czerwonej. Brali nawet byłych carskich oficerów, wcześniej zatrzymując ich rodziny jako zakładników.
Wiktor Suworow, Alfabet Suworowa
W obozie panował rozgardiasz. Wpływały na to rozkazy, które zmieniano w miarę napływających do sztabu najświeższych informacji z frontu. A ten był coraz bardziej nieustabilizowany, zmieniał się z godziny na godzinę i przeobrażał; tu gdzie przed chwilą trwały walki, zapadała cisza, a parę kilometrów dalej wybuchała niespodziewana palba dział i karabinów. Krótka sielanka – wytchnienie między starciami – trwająca zaledwie parę dni minęła bezpowrotnie. Bolszewicy wznowili działania i do walki włączali nowe, wypoczęte dywizje, ściągnięte ze wschodu, które nie bacząc na straty, parły do przodu.
Pogoda też zmieniła swój stan. Na niebie dotąd błękitnogranatowym pojawiły się chmury zabarwione na różowo, dało się też odczuć pierwsze podmuchy wiatru, które przyjęto z radością, jako że dotychczasowy skwar dawał się we znaki zarówno ludziom, jak i koniom.
Między namiotami przemykały teraz szybko baterie dział i samochody aprowizacji, zdążające do wytyczonych celów, załadowane furmanki kierowały się w wyznaczonych im kierunkach, część oddziałów czekała na znak wymarszu, a inne już pospiesznie to czyniły. Adiutanci naprędce dostarczali polecenia do pułków i szybko wracali, a dowódcy, nierzadko klnąc, przekazywali nowe wytyczne dalej do podległych im oddziałów.
Skończył się chwilowy bezruch. Wieści z pola coraz bardziej zaciętych starć rozchodziły się między żołnierzami, wywołując u jednych euforię, u innych strach przed płynącą w ich kierunku czerwoną nawałnicą.
***
Po odwiedzinach w szpitalu Janek trawił to, co o tajemnicach rodzinnych, o których wcześniej nie wiedział, ujawnił mu ciężko ranny stryj Vakhtanga. Teraz dopiero zrozumiał, w jakich okolicznościach Wasyl, bo tak go we dworze nazywano, aby przed carskimi ukryć jego pochodzenie, znalazł się pod opieką pradziadka Wiktora i dlaczego ten otoczył go opieką równą tej, co swojego syna, dziadka Sylwestra.
Daleka przeszłość, jak nagle odkryte w szafie dokumenty rodzinne sprzed wieków, zaczęła żyć własnym życiem. Janek musiał je sobie przetrawić, bo jak na razie był nimi oszołomiony. O części spraw już wiedział, bo opowiedział mu o nich Vakhtang, gdy jego oddział spotkał pułk dziadka Sylwestra na dalekim zapleczu wojsk bolszewickich. W sprawach stricte rodzinnych już się nie orientował.
Obaj, Vakhtang i Sylwester, zdobyli szlify bojowe za młodu, walcząc z Rosjanami przy boku Imama Szamila na Kaukazie. Po zamachach na Imama stworzyli jego przyboczną gwardię złożoną z Polaków, a po jego śmierci jeszcze jakiś czas pracowali dla jego syna, Dżamala al-Dina. To tam, niemal na końcu świata, dziadek ożenił się z Tamriko, siostrą Vakhtanga, która zginęła podczas ataku Rosjan na twierdzę Achalciche. Po jej zdobyciu carscy bez skrupułów wyrżnęli wszystkich mieszkańców, od dorosłych po dzieci.
Po upadku jedynego wolnego państwa na Kaukazie, Imamatu Kaukaskiego, jak niepyszni razem wrócili do dworu. Tu dziadek Sylwester po kilku latach zakochał się ponownie. Z nowego związku urodził mu się syn, Andrzej, ojciec Janka, ale nieszczęście dopadło go kolejny raz. Żona zmarła przy porodzie. Dziadek załamał się, obowiązki wychowania jego syna przejął na siebie Yakhtang i mamka Jefrosinia.
Gdy Andrzej był młodzieńcem, wdał się w burzliwy romans z Pruzyną, córką Jefrosinii, której zrobił dziecko, Alika. A że było to w czasie trwającego już narzeczeństwa z panną Jadwisią, z którą też ochoczo swawolił, czego dowodem był Janek, został przez pradziada Wiktora za karę, żeby ochłonął i nabrał rozumu, wysłany do Nikołajewskiej Szkoły Kawalerii, a po jej ukończeniu do jednego z carskich pułków.
Cały więc wysiłek wychowania jego syna, Janka, na mężczyznę i Polaka, prócz rzadkich wizyt ojca i czułości matki Jadwigi, o ironio, spoczął na szwagrze dziadka o egzotycznym imieniu Vakhtang, co po polsku znaczyło Wilk, a którego we dworze nazywano Wasyl, by carscy nie zwrócili nań uwagi. Dziadek też miał nad nim pieczę, ale że i na głowie organizację mozolnie budowanej siatki wywiadowczej, to poświęcał wnukowi mniej czasu.
Tym samym przez całe lata Wasyl stał się dla Janka drugim dziadkiem, równie kochanym jak ten pierwszy. To on wpajał mu różne atrybuty żołnierskie, uczył jazdy konnej, walki wręcz i przy szabli, po niuanse taktyki wojennej. Mawiał, że kiedyś Polska, jak jego ukochany Kaukaz, odrodzi się i takie umiejętności musi poznać każdy szlachcic miłujący ojczyznę. Janek wychowywany był wraz z Alikiem, nie wiedząc wówczas, że jest jego bratem. O tym Vakhtang wbrew dziadkowi powiedział mu dopiero później, gdy oba oddziały nieoczekiwanie się spotkały.
Sylwester z Wasylem, starzy bojowcy znający osobiście Józefa Piłsudskiego, tworzyli na kresach za jego sugestią siatkę wywiadowczą opartą o lokalne, konspiracyjne organizacje. Jeszcze przed wybuchem wojny utrzymywali stały kontakt z Polskimi Drużynami Strzeleckimi i Związkiem Walki Czynnej, a później, po ich zjednoczeniu, z Polskim Związkiem Wojskowym, a następnie z Polską Organizacją Wojskową.
Losy ojca po wybuchu rewolucyjnej zawieruchy były nieznane.
Przez swoich emisariuszy Sylwester z Vakhtangiem starali się cokolwiek dowiedzieć, ale Rosja to wielki kraj, w którym na potrzeby wojny powołano pod broń ponad milion żołnierzy. Poszukiwania przypominały więc szukanie igły w stogu siana, i to po ciemku. Żadnych konkretnych informacji nie uzyskali, prócz jednego listu, który dotarł za pośrednictwem rannego kolegi ojca, którego zwolniono z wojska. Później zapadła cisza, a w Rosji rozgorzały krwawe walki między bolszewikami a ich przeciwnikami. Dziadek z Wasylem po otrzymaniu wielu sprzecznych informacji zaczęli domniemywać, że Andrzej mógł zginąć tuż po operacji kubańskiej w 1918 roku, którą przeciwko czerwonym prowadził generał Ławr Korniłow. Jedyną potwierdzoną informacją było to, że w tym okresie był w sztabie generał majora Michaiła Drozdowskiego i wziął udział w bitwie z dużymi siłami czerwonych pod Nowoczerkaskiem, gdzie bolszewicy zostali pokonani.
Ostatnia wiadomość od Andrzeja pochodziła z okresu, gdy dowództwo wojsk po zmarłym generale Korniłowie objął generał Anton Denikin. To wówczas przyłączył się do niego generał Drozdowski dowodzący dywizją znaną z bardzo wysokiego morale i odwagi.
***
Stryj po operacji wyjęcia kuli z płuc nie wyglądał najlepiej, ale jak zwykle nadrabiał samopoczucie buńczuczną miną, żartami i bagatelizowaniem odniesionych ran.
Od poznanej w szpitalu siostry Lili dowiedział się, że stary Kazak próbował nawet uciec do pułku zaraz po ocknięciu się po operacji, ale przeliczył się z siłami i po zejściu z pryczy zwyczajnie zemdlał. Gdy się ocknął, dostał za to burę od lekarza, Daniela Jakowycza, który nie licząc się z jego stopniem, krzyczał na niego tak, że cały szpital oniemiał, bo do tej pory doktor uchodził za chodzącą łagodność.
– A wie pan, że pilnować pańskiego stryja kazał sam komendant Piłsudski i nawet był tu u nas dwa razy i coś tam z pułkownikiem Vakhtangiem i pańskim dziadkiem Sylwestrem konwersowali? – Lila miała tak uroczy uśmiech, że Janek nie pierwszy raz poczuł, jak wszystko w nim zamiera, a problemy z niesfornym stryjem chwilowo odpływają na dalszy plan.
– A to waćpanna… – próbował jakoś dowcipnie zareagować, ale nie znalazł słów i stał tylko, wpatrując się w jej twarz i zmieszanie maskował głupawym uśmiechem.
Ona popatrzyła nań uważnie swoimi niebieskimi oczami, nagle zarumieniła się i spuściła głowę.
Nastąpiła niezręczna chwila milczenia.
Janek nadal wpatrywał się w pielęgniarkę, pragnąc ze wszystkich sił coś wymyślić, jakiś sytuacyjny żart, komplement, ale nic sensownego nie przychodziło mu do głowy. Wiedział już o niej więcej niż w chwili poznania, gdy z pułkiem przedarli się przez front i zaraz po tym szukał rannego Wasyla w szpitalu.
Ukończyła Lwowską Szkołę Pielęgniarstwa, a w chwili rozpoczęcia walk z bolszewikami pracowała w szpitalu powszechnym. Gdy ogłoszono, że na froncie potrzebują personelu medycznego, zgłosiła się bez wahania, wbrew kategorycznym sprzeciwom rodziców.
– Miałam akurat przenosić się na dalsze nauki do ekonomek św. Wincentego à Paulo w Krakowie, ale w tej zawierusze, sam pan wie, zostałam we Lwowie – tłumaczyła podczas pierwszego spotkania, a on słuchał zauroczony melodią jej głosu, śpiewnym akcentem, jasnymi włosami, chabrowymi oczami i uśmiechem, który powodował, że na chwilę zapomniał o wojnie. Podobnie zdarzyło mu się tylko raz, przed laty, gdy we wsi zwrócił uwagę na Hapkę, którą później zgwałcili i zabili bolszewicy.
Ich pułk operował na głębokich tyłach wojsk rosyjskich. Po zdobyciu tajnych szyfrów Rosjan przebił się na polską stronę, w momencie gdy bolszewicki Front Zachodni rozpoczął ofensywę na Białorusi i Ukrainie. Armia generała Edwarda Rydza-Śmigłego, czego dowiedział się od kapitana Kuźmy Korjatowicza, adiutanta i prawej ręki dziadka Sylwestra, dowodzącego ich jednostką, zmuszona została do odwrotu. Tocząc ciężkie walki, opuściła Kijów i wycofywała się teraz w kierunku Żytomierza.
Sytuacja dla wojsk polskich stała się ciężka. Rosjanie mieli druzgocącą przewagę w liczbie świeżych żołnierzy i systematycznie spychali polskie oddziały na zachód. Szpital, znajdujący się w rejonie nie tak odległym od linii walk, był teraz zagrożony.
– Komandir, zapraszamy do nas, jest bigoszczyk jak ta lala, no, chyba że farszirowannyj specjałami z kantyny oficerskiej – wyrwał go z zadumy uśmiechnięty całą gębą Igor Sedenkow, jeden z jego ludzi, który po walkach, gdy przedarli się przez front, został mianowany sierżantem.
– Skąd ten specjał, nie smakuje kuchnia?
– Melduję, że garkotłuki nie mają pojęcia, co jest dobre, to chłopaki na polach wyrżnęły trochę kapusty, a mięso samo podpełzło, na pielmieni było za mało, to co miało się zmarnować. Bigoszczyk świeżutki, jeszcze nieprzegotowany, ale i tak palce lizać.
Nie pytał, co im podpełzło, bardziej interesowało go, czy już Korjatowicz dostał nowe rozkazy. Ich pułk, odmiennie od regularnych oddziałów, został oddany do wyłącznej dyspozycji sztabu, a tam stale przebywał dziadek Sylwester. Nawet Janek nie wiedział, jakie są plany, bo te trzymano w ścisłej tajemnicy.
***
Kilka dni wcześniej, gdy o świcie udał się do sztabu generała Wacława Iwaszkiewicza-Rudoszańskiego, gdzie rezydował dziadek kierujący pracami wydziału wywiadu, pierwszy raz zobaczył naczelnika Piłsudskiego, choć marszałka oficjalnie tu nie było. Przyjechał bez rozgłosu, gdy jeszcze było ciemno, w otoczeniu tylko trzech oficerów. Jak się później Janek dowiedział, Piłsudski przedkładał nad dzień nocne markowanie, czym wykańczał swoje najbliższe otoczenie. I tak było wówczas, gdy w środku nocy postawił na nogi cały sztab generała.
Janek wszedł po cichu do dawniej stołowego pokoju, pewnie poprzednio ze względu na powierzchnię pełniącego funkcję bawialni, gdzie ustawiono stoły zarzucone mapami. To tu pracował dziadek, wychodząc tylko na posiłki, a i to nie zawsze. Często widywał tu oficerów, z którymi konsultował różne informacje spływające z frontu, a nierzadko też z jego zaplecza. I tym razem był tu jakiś nieznany mężczyzna, z którym pochylali się nad mapami, mrucząc coś do siebie i pokazując na nich jakieś cele.
– Tu atakuje 12 Armia wspomagana przez Grupę Jakira, a lada moment pojawią się pewnie zagony Armii Konnej – tłumaczył coś obcemu dziadek, zakreślając na mapie obszary trzymanym w ręku papierosem. – Pod Samhorodkiem przełamali nasze pozycje i sam widzisz, dlaczego tak szybko doszli do Żytomierza i Berdyczowa. Tyle wiem z meldunków, a Bóg mi świadkiem, że to za mało, a informacje są niespójne. Mają inny szyfr, bo tego, co przywieźliśmy i którym posługuje się sztab Tuchaczewskiego, nie używają, a nim moi mołojcy dojdą, jak go odczytać, będziemy mieli ich na karku. A tu, spójrz, mamy naszych sojuszników, ale zamiast kilkudziesięciu tysięcy, jak obiecywał Petlura, zgromadził tylko kilka. Po cichu negocjujemy o przejście na naszą stronę III Brygady Kozaków Dońskich, którymi dowodzi esauł Aleksander Salnikow, ale na razie się nie zdecydował.
– Kazałem przekazać Petlurze ponad trzydzieści tysięcy karabinów, kilkaset karabinów maszynowych, dział, amunicję, to mało? Co mam jeszcze uczynić? Niańczyć ich i stworzyć za nich własne wojsko? – Obcy uderzył pięścią w stół.
– Formują armię, ale idzie im jak po grudzie. Pewnie nie torpedują ustaleń, bardziej bym widział bałagan organizacyjny.
– Myślę, że – tajemniczy oficer już się uspokoił – przyczyna pewnie jest, Sylwek, inna. Petlura, jak mniemam, nie ma poparcia wśród chłopów, bo propaganda bolszewicka pomieszała im we łbach. Mamią ich rajem i ci prości, naiwni ludzie przechodzą na ich stronę. Na razie tworzą więc oddziały głównie z podchorążych i oficerów, bardzo bitne, ale co by nie wejrzeć, masz rację, taka organizacja burdel przypomina, a nie armię.
– Małe pocieszenie, ale choć dobrze, że z szeregów bolszewickich zaczynają uciekać do nas żołnierze.
– Jacy?
– Ot, chociażby – dziadek pogmerał w papierach, szukając jakiejś notatki – cała 3 Brygada Jazdy z 14 Dywizji, sami Kozacy, byli żołnierze Denikina, których czerwoni wcielili pod groźbą rozstrzelania ich rodzin. W końcu zorientowali się, że czerwony raj przypomina bardziej piekło, zabili komisarzy, a ich dowódca, pułkownik Jakowlew, przyprowadził nam sześćset szabel. Bitni, jak się patrzy, ale rzeczywiście garstka. Już zmieniliśmy ich nazwę na Brygadę Wolnych Kozaków.
– Tyle dobrze, ale tu… – Nagle zamilkł, jakby czując za plecami kogoś obcego. Nie odwracając się, spytał tylko: – Nu, czego się tak czai, masz coś do pułkownika, to gadaj i nie przeszkadzaj.
Dziadek też podniósł głowę i Janek zobaczył, że zarwane noce odbiły się bruzdami na jego twarzy.
– A, to ty, już miałem posyłać do ciebie umyślnego, potrzebny nam jesteś.
Odwrócił się też nieznajomy oficer. Ściągnął krzaczaste brwi, głowę przechylił na bok, uważnie lustrując Janka, jakby oceniał, co za dziwo ma przed sobą.
Teraz dopiero Janek zaczął się domyślać, kto to ów, w mundurze bez dystynkcji i o zatroskanej twarzy. I te wielkie wąsy, tak charakterystyczne, okalające całą górną wargę, które odruchowo gładził kciukiem.
A tom się wkopał – pomyślał szybko, wyprężył się i zasalutował. Nie bardzo wiedział, jak się przedstawić, bo wyjaśnienie „wnuk dziadka” nie pasowało do sytuacji, a stopnia formalnego przecież nie miał, był tylko cywilem. Trwał więc wyprężony, choć bez tej dozy uległości, jaką reprezentowali oficerowie, którzy walczyli pod Piłsudskim i znali go od dawna.
– Tylko dzięki zaiste niepojętej, a tak wielkiej i niezbadanej litości boskiej ludzie w tym kraju nie na czworakach chodzą, a na dwóch nogach, udając człowieka. – Marszałek rzucił w przestrzeń niezrozumiałą myśl i niespodziewanie uśmiechnął się, zadowolony widać ze swojej oceny. – A tyś, młodzieńcze, widzę mało pokorny i nie ma w tobie lizusostwa powszechnego na salonach. Tuś mi, bratku, będziesz potrzebny, choć wiem, że pułkownik – wskazał oczami na dziadka – nie skacze z tego powodu z radości.
Dziadek tylko wzruszył ramionami.
– Dobrze, robimy przerwę i niech nam podadzą herbaty.
Dziadek wyszedł, by wydać polecenia, a marszałek zapalił papierosa, usiadł na krześle i zmusił do tego samego Janka. Usiadł sztywno, nieprzyzwyczajony do obcowania z osobą, która wśród żołnierzy postrzegana była niczym grecki bóg na ziemi.
– W Warszawie pasożyty elit nadal wspominają carat – zmienił nagle temat Piłsudski, wydmuchał dym, a Janek odniósł wrażenie, że prowadzi monolog sam ze sobą. – Ględzą o Kościuszce, gęby nim wycierają, mielą ozorami o jego ideałach, a on już nie żyje i nie ma jak się bronić. Każdy z tych pajaców czyni to bezkarnie, bez konsekwencji, bo oni wiedzą lepiej, co dobre dla Polski. Brylują na przyjęciach, w łajdactwach i szachrajstwach, ale do wojska zapisać się to już nie. – Zamilkł, ale po chwili utkwił oczy w Janku i dodał z jakąś zaciętością w głosie: – Kto solidaryzuje się ze mną, musi płacić wysiłkiem, męką, trudem, ofiarą z wolności, z życia, bronić ojczyzny, gdy czerwona zaraza zaczyna nas zalewać.
Umilkł ponownie, a Janek nie wiedział, jak się zachować i o co marszałkowi chodzi. Ćwiczy jakieś przemówienie? Bada jego inteligencję? Nie znajdując odpowiedzi, już chciał się poderwać i wyjść, ale marszałek wrócił do rzeczywistości i ponownie skrzywił usta w uśmiechu.
– Takie to moje utrapienia, nie zwracaj chłopcze na to uwagi. Dziadek mi o tobie opowiadał. Znamy się z nim od dawna, to duma, że cię tak ze stryjem wychowali. Jak cię nazywa Vakhtang? Już pomnę, Vakho, wilcze szczenię, ładnie, romantycznie. – I nagle spytał: – A nie bałbyś się wrócić za front?
Janek, nim pomyślał, poderwał się i wyrzucił z siebie:
– Na rozkaz, panie marszałku.
I dopiero po tym dotarł do niego sens pytania. Za front? Przecież tam bolszewików więcej niż mrówek w kopcu. To niemal samobójstwo. Trwał wyprostowany, czekając, aż usłyszy bliższe wyjaśnienie. Przez głowę mu przelatywało, co ten starszy mężczyzna, chyba rówieśnik dziadka, ma takiego w sobie, że czuje się przy nim jak kilkunastoletni chłopiec złapany na kradzeniu jabłek w ogrodzie, i trzaska obcasami, choć do tej pory było mu to zupełnie obce.
– Siadaj, siadaj, bo mi się tu nadwyrężysz. – Na twarzy marszałka cały czas gościł kpiący grymas, a w oczach pojawiły się bliki rozbawienia. – Twoi żołnierze nadali ci tytuł pułkownika, ponoć zafascynowani opowieścią o Kmicicu. To prawda?
– Melduję…
– Nie melduj, a opowiadaj, przed generałami będziesz dygał, ja tylko pytam.
– Tak jest, tyle że nie ja im opowiadałem, a mój brat, Alik. A oni, prości ludzie, chłopi, pewnie nie przeczytali w życiu żadnej książki, to i osoba Kmicica bardzo im się spodobała. – Przerwał niepewny, czy nie za bardzo się rozgadał, ale zobaczył w oczach marszałka zaciekawienie. – Dla nich Szwedzi i ich okrucieństwo kojarzą się z bolszewikami, a że niemal każdy kogoś z ich rąk stracił, to zostałem w ich oczach pułkownikiem. Umownie, oczywiście, bo nie mam żadnego doświadczenia, tyle co…
– Ot co, tyle co to aż nadto – przerwał mu marszałek. – Tu mamy wielu utytułowanych szarż, co prócz pagonów niczego nie reprezentują. Zapominają w zadufaniu, że każdy żołnierz może zostać oficerem, jak również każdy oficer może zejść do szeregowców, czego oby nie było. A z tego, co mi Sylwester opowiadał, masz nadzwyczajną intuicję i zwariowane pomysły. No i dobrze, ale do rzeczy. Wieniawa, mój młody adiutant, też taki popędliwy jak ty… – Zawiesił głos, oczy zmrużył i pogładził wąsy. – Oficjalnie mianowałem cię pułkownikiem Wojska Polskiego. A niech to, ukręcimy nosa kilku pyszałkom. Znajdą się tacy, co będą drwili, ale nie przejmuj się, należy ci się, ale nic za darmo. Coś musisz dla nas zrobić, ryzykując życiem. Stosowne papiery odbierzesz u generała Iwaszkiewicza-Rudoszańskiego, bo on tu dowodzi, a jak dziadek wreszcie przyniesie tę herbatę, wprowadzi cię w sedno. Tylko mi się spisz, Vakho, bo bez wilczego sprytu nie podołasz.
Zamilkł, popatrzył gdzieś w dal, jak gdyby trawił jakąś myśl, po czym dodał:
– Wyznaję taką zasadę, którą wypowiedział największy człowiek na świecie, Napoleon: „Sztuką łamania przeszkód jest sztuka niezauważania tego lub owego za przeszkodę”. I coś mi się widzi, że podobna przyświeca tobie, jest więc szansa, że ci się uda.
Znów przerwał i podpalił kolejnego papierosa, po czym spojrzał na Janka nie jak dowódca, a bardziej wzrokiem, jakim czasami patrzyli dziadek i stryj.
– W was, młodych, cała nadzieja, bo ci wiekowi to tylko mielą ozorami bez potrzeby. A ty, ze swoją naiwnością i jednocześnie intuicją, dobrze rokujesz. Znam podobnego, nawet jest w twoim wieku, Leopold Lis-Kula, był w moich legionach, zdolna bestyja, brał udział w odsieczy Lwowa przeciwko wojskom ukraińskim. Jego za dokonania mianowałem majorem, czego stare pryki też nie mogły zdzierżyć. To wy zbudujecie Polskę, a przynajmniej mam takie przeświadczenie.
***
To było kilka dni temu. Zadanie wydawało się niewykonalne, a wyprawa za front niemal samobójstwem. Małym pocieszeniem była informacja, że operować będą w regionie, gdzie pozostał dziadkowy dwór, a więc na terenie dobrze mu znanym.
Miał zabrać ze sobą oddział złożony z trzydziestu żołnierzy i tu Janek postawił warunek, że sam sobie ich dobierze. Generał Iwaszkiewicz, gdy mu go przedstawił, wzruszył tylko ramionami:
– Źle wybierzesz, głową zapłacisz, i to oby tylko, ale czyń, jak chcesz. Ja mam cię tylko wyposażyć, choć pewnie, skoro przedarliście się przez front, tracąc minimum ludzi, nie tak wiele ci trzeba. Ot, z pewnością rosyjskie mundury, czapki, jakieś inne drobiazgi, aby was za szybko nie rozpoznano.
Wtajemniczył też w plan, który ponoć wyszedł od samego Piłsudskiego. W miejscu, gdzie mieli przejść linię frontu, polskie oddziały zamarkują odwrót w popłochu, powstanie wyrwa i korzystając z zawieruchy, przez nią przeskoczą na drugą stronę, a gdy to się stanie, linię zamknie się na powrót.
– Panie generale – Janek miał wątpliwości – a co będzie, gdy wedrze się tylu, że nie zdołacie zatkać przerwy?
– Młody, a taki niedowiarek. – Generał się roześmiał. – To już nie twoja głowa, a moja.
***
Sytuacja zmieniała się bardzo szybko, niemal z godziny na godzinę, i za każdym razem, gdy pojawiał się u dziadka, ten pokazywał mu płynną linię rozgraniczającą polskie oddziały od bolszewickich.
– Popatrz, tu gromadzi się Grupa Aleksandra Golikowa, a w niej groźna, bo doświadczona w bojach 7 Dywizja Strzelców, razem coś ponad siedem tysięcy pieszych i niemal tysiąc szabel. – Bruzdy na jego twarzy jeszcze bardziej się wyostrzyły, a pod oczami pojawiły się ciemne worki. – Czym ich zatrzymać? Mam tylko w odwodzie 1 Pułk Piechoty Legionów. Cóż, jakoś sobie poradzimy. Wybrałeś już żołnierzy do oddziału?
– Wezmę swoich i Korjatowicza, jeśli pozwolisz, z jego Kozakami. Moi znają doskonale teren, a Kozacy mają wojnę we krwi.
– Bierz, bierz, Kuźma, doświadczony żołnierz i służyć ci będzie radą. Tak się tylko zastanawiam, czy w decydującym momencie trzydzieści szabel to nie za mało.
– Mam nadzieję, że tam zastanę naszych, których zostawiliśmy w borze pod dowództwem porucznika Buczackiego. Do tej pory powinien ich podkurować, a to zawsze kilkadziesiąt doświadczonych szabel więcej.
– A tak, tak, z tego wszystkiego umknęło mi to z pamięci. – Dziadek zamrugał oczami, zły na siebie, że zapomniał o grupie rannych, których musieli pozostawić, szykując się do przedarcia przez front. – Wybacz, ale zaczynamy nie ogarniać wszystkiego, dlatego tak potrzebne są nam nowe szyfry Rosjan. Popatrz – spod innych wyciągnął dużą mapę – atak na Kijów Konarmii, jak przypuszczamy, miał nas odciągnąć od Białorusi, bo szykują natarcie właśnie z tamtej strony. Główne siły już gromadzą na odcinku, gdzie nasz front łączy się z łotewskim. Zgromadzili tam kilkusettysięczną armię z ogromną liczbą artylerii, piechoty i konnych. Gdybyśmy pozostawili tu wojska i wsparli w obronie Kijowa generała Sikorskiego i Żelazną Dywizję petlurowców, osłabilibyśmy tamten region, a generał Szeptycki sam nie utrzyma linii litewsko-białoruskiej. – Zmienił mapę i wskazał na następną. – A tu niespodziewanie za nasz front przedostały się cztery dywizje Budionnego, co zupełnie pomieszało nam szyki. Pod Wołodarką i pod Bystrzykiem nasi chłopcy powstrzymali je, płacąc za to krwią, podobnie pod Chorupaniem, ale oni sforsowali w tym czasie Dniepr – wskazał palcem punkt – i utworzyli niebezpieczny przyczółek pod Okuniewem. Za mało mamy ludzi, by obsadzić cały front, to zajmują wyrwy i prą dalej.
– Próbowano ich wyprzeć?
– Wiele razy kontratakowaliśmy, ale tej szarańczy jest za dużo. – Odwrócił się do Janka i dłuższą chwilę trzymał za ramiona. – Co ja ci tu zawracam głowę, ledwie cię odzyskałem i już wysyłam.
Przez chwilę Jankowi wydawało się, że zobaczył w oczach dziadka wilgoć, ale ten odwrócił się szybko i pochylił nad mapami.
– To, co powiedziałeś, ma sens, ale… – nawiązał do poprzedniego tematu Janek, by przerwać krępującą dla obu ciszę.
– To, mój mały, są tylko domniemania, bo dowodów wywiadowczych nie mamy. A jak się pomylimy, przejdą po nas jak po zbożu.
– A te szyfry, które dostarczyliśmy, przedzierając się przez front, to pewne, że nie działają?
– Działają – podkreślił z naciskiem – i to dzięki nim wiemy o gromadzeniu sił przez Tuchaczewskiego na Białorusi. Nie znamy za to zamierzeń Konarmii i Budionnego, a on, jak wspomniałem, stosuje odmienne. Chyba za sobą nie przepadają, jak się wydaje, i to chcemy wykorzystać, ale potrzebna jest dokładna informacja. Teraz rozumiesz?
***
Wyruszyli jeszcze przed świtem. Polskie oddziały zamarkowały atak na linie bolszewickie, a następnie, gdy tamci odpowiedzieli kontratakiem, wycofały się. W utworzoną lukę w linii frontu wdarły się natychmiast oddziały rosyjskie. Gdy pierwsza fala atakujących minęła ich, wykorzystali zamieszanie i nieniepokojeni przemknęli na wschód.
Odetchnęli dopiero daleko dalej, po przebyciu kilkunastu wiorst, na głębokim zapleczu, gdzie panował totalny rozgardiasz i nikt nie zwracał uwagi na samotnych jeźdźców.
Janka cały czas gnębiła myśl, czy szpital został ewakuowany na czas, czy Lili nic się nie stało i co ze zdrowiem stryja, który rwał się do pułku, nie bacząc na swój stan. Z dziewczyną zdążył się pożegnać, choć nie mógł zdradzić, gdzie został skierowany. Stryja tylko poprosił, by miał na nią baczenie, i tą samą prośbą obarczył dziadka, ale w ferworze walk różnie mogło się zdarzyć.
Gdy w środku nocy skryli się w małym zagajniku w pobliżu frontu, ten chwiał się pod uderzeniami konnicy Grupy Jakira, która okazała się dużo liczniejsza, niż przewidywały to informacje wywiadu. W tej sytuacji odsłonięcie nawet małego odcinka wydawało się bardzo ryzykowne, ale generał Iwaszkiewicz nie odstąpił od planu, stwarzając im okazję do przemknięcia na zaplecze bolszewików. Przybyły w ostatniej chwili jego adiutant przekazał ustnie, że bez względu na straty ich misja jest ważniejsza, i życzył powodzenia.
Im byli dalej, tym było spokojniej, ale mijali coraz więcej pułków zdążających pospiesznie na zachód. Nikt nie zwracał uwagi na mały oddział, który spokojnie kierował się w sobie tylko znanym celu. Nikt ich nie zaczepiał, nikt nie pytał, dlaczego oddalają się od frontu. Pod wieczór byli już tak daleko, że huk dział był ledwie słyszalny, ale strumień posiłków bolszewickich nadal się nie zmniejszył i niczym wezbrana wiosną rzeka przerażał płynącą w kierunku dalekich starć liczbą piechoty, artylerii i konnicy.
– Panie Kuźma, skąd tyle wojska nabrali? Jak nasi powstrzymają taką masę? – spytał Korjatowicza, który ze ściśniętą twarzą lustrował mijające ich pułki.
– Odrzucili Denikina, rozbili wojska generałów Millera, Kołczaka i Judenicza, to teraz wszystkie siły skierowali na Polskę. – Kuźma wzruszył ramionami, jakby to było oczywiste. Dużo częściej niż Janek przebywał u dziadka w sztabie, orientował się więc dobrze, co się dzieje. – Nie mają kłopotów jak my, gromadzą ćmę ludzką, bo każdy sprzeciw to kula w łeb, bez pardonu i dyskusji.
– Nikt się nie sprzeciwia? Nikt nie widzi zbrodni, które dokonują? Nie buntują się? Nie rozumiem…
– Ludzie, panie Janie, są z natury bezwolni, szczególnie tu, w Rosji. Ten uciska czy tamten, bez różnicy, mają we krwi uległość. Czasem tylko miarka się przebiera. Przed wyjazdem pułkownik pokazał mi meldunek z guberni tambowskiej, gdzie chłopi zbuntowali się przeciw bezwzględnym rekwizycjom i wybuchło powstanie przeciwko bolszewikom.
– I co, jak się zakończyło?
– Ostatnia informacja, że stworzyli własną armię, ale jak na mojego nosa, jak nasza wojna się skończy, czerwoni podeślą tam wojska i rozprawią się krwawo z niepokornymi.
Jechali spokojnie w ordynku, który miał postronnym rzucać się w oczy i przekonywać ciekawskich, że oddział zdąża z rozkazami, a nie ucieka z pola walk.
Raz tylko zaczepił ich jakiś komisarz, ale Kuźma, przebrany w czarną kurtkę, tak naskoczył na niego, że tamtemu odechciało się pytań i jak niepyszny szybko zawrócił do swoich.
– Mam obawy, czy czym dalej, takich zdarzeń będzie mniej… – skomentował Janek, gdy oddalili się od mijanego pułku kawalerii uzbrojonego w wozy pancerne i ciągnącego działa.
– Ano oby, ale zastanawiam się, jak zboczyć z trasy, ale to tałatajstwo jest wszędzie. – Korjatowicz pokręcił głową na lewo i prawo, gdzie w niedalekich odległościach mijały ich czerwone oddziały, a niemal każdy pod jakąś flagą z napisami Prolietarin wsiech stran sojediniajties w borbie tudzież opatrzonymi gwiazdami oraz charakterystycznym skrzyżowanym młotem i sierpem.
***
Pod koniec dnia, gdy niebo ściemniało, nawała ciągnących w kierunku zachodnim oddziałów zaczęła rzednąć i teraz mijały ich tylko nieliczne. W pewnym momencie jednak pojawił się duży pułk Kozaków, w odróżnieniu od większości bolszewików w porządnie utrzymanych mundurach i z dwoma sztandarami. Liczył około ośmiuset szabel, miał ze sobą taczanki z ciężkimi karabinami i działka polowe ciągnione przez konie.
Zatrzymali się na wysokości Polaków, nie zmieniając jednak pozycji marszowej. Padł rozkaz i do oddziału Janka przygalopował jeździec. Zasalutował, po czym posłaniec, patrząc na Korjatowicza, nakazał jechać do swojego dowódcy.
– Paszoł won, jak chce, niech tu jedzie do mnie! – Kuźma zachował spokój i nie nakazał zatrzymania oddziału.
Każdy z trzydziestu ludzi Janka niepostrzeżenie chwycił za broń, by mieć ją w pogotowiu. Poziom adrenaliny podskoczył, ale zgodnie z rozkazem nie pokazywali po sobie, że gwałtowna wymiana zdań między Korjatowiczem a posłańcem zrobiła na nich wrażenie. Wiedzieli, że są pilnie obserwowani i każda nerwowość wywołałaby tylko podejrzenia tamtych.
Posłaniec wrócił do swoich jak niepyszny, a zaraz po tym z kozackiego pułku oderwało się kilku jeźdźców, kierując się na nich. Na czele jechał w czarnej kurtce komisarz, a za nim siedmiu Kozaków w futrzanych papaszkach z naszytymi gwiazdami. Widząc, że oddział Janka się nie zatrzymuje, podjechał do prowadzącego Korjatowicza.
– Pułkownik Tumotew, Wsierossijskaja czriezwyczajnaja komissija po bor’bie s kontrriewolucyjej, spiekulacyjej i priestupleniami po dołżnosti – przedstawił się ostro i tylko nazwiskiem, mrużąc przy tym oczy.
Towarzyszący mu jeźdźcy jechali obok, trzymając w dłoniach zdjęte z ramion karabiny.
– Da, to znaczy, że macie prawo kontrolować każdego, ale czy na pewno, towarzyszu pułkowniku? – Korjatowicz nawet nie spojrzał w jego stronę.
Jechali w milczeniu kilka minut, po czym Rosjanin, zaskoczony lekceważeniem jego osoby, wydusił z siebie kolejne pytanie, choć jego ton nie był już taki pewny jak poprzednio.
– Na zapleczu frontu różnych się spotka, to uciekinierów, dezerterów, różne bandy.
– Czy mój oddział wygląda na wywrotowców, towarzyszu pułkowniku?
Zaległo ponownie milczenie, po czym Kuźma sięgnął do wewnętrznej kieszeni i nie spiesząc się, wyjął dokument sporządzony przed wyjazdem na użytek podobnych sytuacji przez polski kontrwywiad.
– To powinno was ostudzić, towarzyszu pułkowniku – ironicznie celowo przeciągnął dwie ostatnie sylaby. – Kontrrazwiedywatielnoje Otdielenije, Osobyj Otdieł, wydział czternasty, jakbyście nie wiedzieli, kontrwywiad na kierunku wschodnim, podległy bezpośrednio towarzyszowi Solomonowi Grigoriewiczowi Mogilewskiemu, zastępcy WCzK. Czy to wystarczy?
Schował papier, widząc, że tamten nawet nań nie spojrzał. Teraz odwrócił się do komisarza i spytał tak zimnym tonem, że nawet Jankowi ścierpła skóra:
– Na co czekacie, towarzyszu? Meldować, co tu robicie i jakie macie zadania.
Tamten przez ułamek sekundy analizował to, co usłyszał, po czym niechętnie wyprostował się, a oczy, dotąd biegające po otoczeniu, utkwił w pytającym.
– Melduję, że na front jedziemy, czwarty pułk Instruktorskij Otdieł WCzK podległy naczelnikowi Grigorijewowi Morozowi – wyrzucił z siebie jednym tchem. – Rozluźnienie w terenowych Czeka, mamy zaprowadzić dyscyplinę. Dezerterów dużo, a oni się z nimi patyczkują, zamiast kula w łeb. Dostaliśmy…
– Nie interesuje mnie, jakie macie zadania – przerwał mu Kuźma. – A za czujność pochwała. A teraz won do swoich, bo nie mam ochoty was słuchać, mam swoje zadania.
– Tak, toczna. – Komisarz jeszcze raz zasalutował, zawrócił konia i popędził ze swoimi ludźmi w kierunku czekającego nań pułku.
Nikt za nimi nawet nie spojrzał. Korjatowicz po cichu surowo tego zabronił. Czuł, że są obserwowani przez lornetki. Nie zmienili tempa, wolno oddalając się od tamtych.
– Myśli pan, że coś wyczuli? – spytał Janek.
– Nie wiem, chyba nie, ale oni nie są przyzwyczajeni do takiego traktowania, a ten pułkownik nie wygląda na takiego, którego łatwo przestraszyć. Nie powiedział prawdy, coś ukrywa, pewnie ma inne zadanie. Tacy każdego generała potrafią postawić na baczność, rozstrzelać bez powodu, a więc z pewnością, jeśli tak łatwo odstąpił, celowo zagrał z nami. Myślę, że spróbuje sprawdzić, kogo napotkali i niech Bóg ma nas w opiece, jeśli im się to uda.
– Mogą puścić za nami mały oddział.
– Nie możemy tego wykluczyć.
Kilka dni zajęło im dotarcie do miejsc bardziej już znanych Jankowi. Wszystkie wsie, które napotykali po drodze, nosiły ślady pobytu w nich bolszewickich oddziałów. Część chat była spalona, gdzieniegdzie wisiały truchła powieszonych lub butwiejące na ziemi zaszlachtowanych mężczyzn i kobiet, a nierzadko dzieci.
Czujka w postaci tylnej straży, która operowała na ich tyłach, nie dostrzegła śledzących ich jeźdźców, co nie oznaczało, że tak nie było. Wprawdzie dużych jednostek już nie spotykali, ale pojedyncze, kilkudziesięcioosobowe oddziały konnych stale ich mijały lub były widziane w oddali.
O tym, gdzie w tej chwili znajdował się sztab Grupy Jakira czy Pierwszej Armii Konnej Budionnego, w której skład wchodziła ta pierwsza, nie wiedzieli. Nie byli nawet pewni, czy nie zostały przesunięte gdzieś dalej na zachód, skoro ich jednostki nacierały już w chwili, gdy oni przedzierali się przez front.
– Panie Kuźma, praktycznie idziemy w ciemno. Nie mam żadnego pomysłu, jak zdobyć te szyfry, nic mi do łba nie przychodzi.
– Panie Janie, to nie jest pan odosobniony. Wiem, że pański dziadek liczył na pana niebywałe szczęście, ale na mój gust, żeby je mieć, trzeba stworzyć warunki do jego zaistnienia.
– Wzięło się panu na filozofowanie, a tu co, step i pojedyncze oddziały, żaden z nich nie ma pewnie żadnych szyfrów, tylko rozkazy na piśmie lub dane na gębę. Gdzie my je znajdziemy, nie mam pojęcia i coraz bardziej chodzi mi po głowie, że wysłano nas, licząc na jakiś cud.
– I tak być może.
– Może, nie może, teraz chyba musimy jak najszybciej dotrzeć do grupy porucznika Buczackiego. Mieli czas na wydobrzenie, rozglądali się pewnie po okolicy, to znają sytuację, a to może nam się przydać.
Korjatowicz tylko pokiwał głową i przyspieszył konia.
***
Gdy operowali jeszcze na zapleczu bolszewików i dziadek podjął decyzję przedarcia się przez front, aby dostarczyć do sztabu zdobyte szyfry, musieli zostawić po tamtej stronie rannych żołnierzy. A tych było ponad czterdziestu i ich los byłby przesądzony w trakcie walk, które pułk miał stoczyć przy przedzieraniu się na polską stronę.
Na polowy szpital Janek zaproponował miejsce, na które jego oddział przypadkowo natknął się w lesie. Ze względu na jego ponure oblicze, przypominające nierealny baśniowy matecznik, nazwali go czarcim borem. Był bardziej gęsty niż otoczenie, w środku krył niewielką polanę zarośniętą kobiercem zachodzących na siebie krzaków, a wokół rosły dorodne buki w odległości kilku zaledwie metrów od siebie, niemal pień na pniu, co powodowało, że trudno było między nimi manewrować końmi, nie wspominając o taborze. Ich szczepione konary tworzyły na pewnej wysokości jednolity, zwarty pas zieleni. Światło tu z trudem docierało, a wisząca nad ziemią plątanina gęstych gałęzi tworzyła złudzenie podziemnej pieczary. Innymi słowy, miejsce było na tyle odpychające, że nawet konie kuliły uszy i trzeba było je krótko trzymać za uzdy, ale z drugiej strony doskonałe, aby ukryć tu duży oddział lub z powodzeniem bronić się, gdyby doszło do ataku.
W tym niegościnnym miejscu pozostawiono zbędne tabory i rannych, a dodatkowo felczerów, lekarza pułkowego, dodatkowych żołnierzy do obsługi obozu, dowództwo, powierzając porucznikowi Waldemarowi Buczackiemu. Jego ojciec był leśnikiem, znał więc las na wyrywki, co w tej sytuacji powinno się przydać. Na zastępcę przydzielono mu sierżanta Fedora Ostapko, który sprawdził się w oddziale Janka, wykazując pomysłowość, i posiadającego mir wśród niesfornych kawalerzystów, i który też z lasem, jako były kłusownik, był za pan brat.
Teraz zdążali ku niemu, starając się, aby nie natknąć się na większe oddziały. A te, ku ich zaskoczeniu, ponownie zaczęły pojawiać się na horyzoncie po chwilowej przerwie, gdy mijali tylko małe grupki konnych i pieszych.
– Tak sobie myślę, że skoro tu nagle tyle wojska, to gdzieś musi stacjonować ich sztab, który kieruje oddziały na front. – Janek wyraził głośno spostrzeżenie, które przyszło mu do głowy. – A to chyba jest dla nas dobra wiadomość, tylko trzeba wymyśleć sposób…
– Nie rozpędzaj się, panie Janie – przerwał mu Kuźmicz. – To, że po pierwszej fali trafiliśmy na kolejną, o niczym nie świadczy, choć może jest w tym jakaś racja. Nasza na teraz to nie rzucać im się w oczy, póki nie dotrzemy do Buczackiego.
***
Założenie, że będą starali się nadal przemykać z dala od ciągnących na zachód oddziałów już pod koniec tego samego dnia stało się nierealne.
Wieczorem, gdy niebo dodatkowo pokryło się chmurami i spadła widoczność, zbyt późno dostrzegli duży tabun, który nagle wyłonił się zza ciemnego horyzontu i szybko zdążał w ich kierunku. Nie było wyjścia, wokół step, na odejście gdzieś w bok nie było już czasu. Dobrze, że w pobliżu rozciągał się duży zagajnik. Skręcili szybko między drzewa, mając nadzieję, że przez tamtych nie zostali dostrzeżeni.
Młodniak wydawał się rozległy, porośnięty głównie dębami kilku gatunków konkurujących z klonami, a gdzieniegdzie polną gruszą, śliwami i migdałowcem. Zwracał uwagę brak krzaków. Poszycie porastała jedynie wysoka trawa, pośród której przebijały się tak charakterystyczne dla stepu kostrzewa, wiązówka, a najczęściej róża kolczasta, której kwiaty roznosiły po otoczeniu silny zapach. Miejsce dobre do ukrycia, choć gdyby doszło do walki, trudne byłoby do utrzymania.
Na obrzeżu pozostawili czujkę, z którą pozostał Janek i Kuźma, reszta skryła się głębiej. Nadciągał duży pułk liczący kilkuset jeźdźców z taczankami i taborami w postaci załadowanych zapasami chłopskich wozów. Szczegóły pokrywała ciemność, ale zauważyli, że tamci wyraźnie się spieszyli, bo czoło przy lesie nie zwolniło, a jedynie kilku konnych oderwało się, wjechało między pierwsze drzewa, badając otoczenie. Następnie zsiedli z koni, narąbali drew na popas, załadowali je na furmankę i zaraz po tym, szybko pognali za taborami.
– Już myślałem, że tym razem się nie wywiniemy. – Janek odetchnął z ulgą.
– Ot, ledwie ich zauważyliśmy, to i oni nas nie widzieli – mruknął spokojnie Korjatowicz. – Takiego szczęścia możemy jednak nie mieć w przyszłości. Myślę, że trzeba będzie…
Nie dokończył, bo pojawił się Igor Sedenkow, wysłany z drugą czujką w głąb młodniaka, by przebadał, czy nikt się w nim nie kryje.
– Melduję, że tam w głębi, niemal po drugiej stronie zagajnika, dziwna grupa obozuje.
– Duża?
– Jak by to, panie pułkowniku, chyba duża, ale jakaś dziwna, nie było jak sprawdzić, bo wystawili straże.
– Co w niej dziwnego?
– Ja nie wim, ale wachmistrz Pohorecki kazał powtórzyć, że podejrzanie się zachowują, bo palą małe ogniska, i to osłonięte, by nie było ich widać od strony stepu. I cisza, jak nie wśród żołnierzy, nikt nie śpiewa, choć ci na straży to na pewno bolszewiki, widać to po ubiorze.
– Trzeba sprawdzić, zobaczę, a jakby co, wyślę Igora z wiadomością. – Janek wstał, ignorując niemy protest Kuźmy, który już się podnosił.
Szybko wjechali w głąb lasu. Tu, gdzie zatrzymał się cały oddział, było już na tyle ciemno, że sylwetek żołnierzy nie było widać, a jedynie konie. Dalej ruszyli na piechotę. Nie przeszli więcej niż pięćset metrów, gdy natknęli się na Pohoreckiego, który na nich czekał.
– Co jest, Fedor?
– Musisz zobaczyć, jakaś podejrzana zgraja. Ciemno, nie wszystko widać, coś mi jednak świta, ale lepiej sam zerknij, bo mogę się mylić.
Poprowadził ich dalej, gdzie na obserwacji tajemniczego obozowiska pozostawił dwóch Kozaków, nierozłącznych Łyżko i Felsztyna, nie najmłodszych wiekiem, którzy w czasie wojny byli w kompanii kulomiotów i potrafili celnie i skutecznie operować ogniem cekaemów. Byli też doskonałymi wywiadowcami. Na wyprawę, gdy Janek wybierał ochotników, wziął pod uwagę ich umiejętności, które już uprzednio się przydały i tak też mogło być w przyszłości.
– Meldować, chłopy, co zauważyliście!
– Chyba to transport zagrabionych rzeczy, ale… – zaczął Łyżko, lecz Felsztyn wszedł mu w słowo:
– Tam są chyba jeńcy.
– Gdzie ich strażnicy?
– Pan polkownik, trzeba bardziej do przodu, ale bardziej na prawo. – Pierwszy z Kozaków wskazał kierunek, a gdy Janek skinął głową, doprowadził ich do miejsca, gdzie pokazał, że teraz trzeba być cicho, i dalej zgięty wpół wpełzł pod rozrośnięte krzewy jałowca.
Janek pokazał pozostałym, by tu czekali, a sam ruszył za Łyżkiem. Ten w pewnym momencie położył się, a następnie zaczął czołgać pod gałęziami. Po kilku metrach zatrzymał się, poczekał, a następnie odchylił igliwie, wskazał kierunek i szepnął:
– Ot, tam, pod dębem, ta ciemna plama to strażnik, ale pewnie śpi w najlepsze.
Janek wytężył wzrok i wreszcie dostrzegł. Nie dalej niż piętnaście metrów od nich, oparty o pień, spał żołnierz w jasnej koszuli. Na wyprostowanych nogach przytrzymywał karabin.
– A inni? – spytał wprost do ucha Łyżka.
Ten wskazał bardziej na lewo, a następnie na prawo, po czym pokazał, aby się wycofali. Gdy wypełzli spod krzaków, skierował się w bok, gdzie po przejściu kilkudziesięciu kroków trafili na wapienne skałki.
– Trza na górę, niech polkownik sam obaczy.
Skałka była niewielka, ale na tyle wąska, że nie zmieściliby się na niej we dwóch jednocześnie. Janek, zachowując ostrożność, wspinał się, by wkrótce osiągnąć szczyt. Podniósł głowę i teraz zrozumiał, co miał na myśli Kozak. Wapień usytuowany był w obniżeniu terenu, swoistej rynnie, pozbawionej drzew, na której rosły tylko krzaki. Stąd doskonale było widać obóz, choć ciemność kryła szczegóły. Księżyc, który jakiś czas temu wychynął zza chmur, dawał odrobinę światła, ale to wystarczało, by dostrzegł żołnierza opartego o drzewo, który palił papierosa. Stał w odległości nie większej niż czterdzieści metrów. Do obozu, którego granicę wytyczał stojący wóz konny, dzieliło go drugie tyle.
Lustrował otoczenie, wytężając wzrok i wykorzystując nikłą poświatę. Doświadczenia z pobytu po drugiej stronie frontu, gdy został sam i wiele się nauczył, ukrywając w borze, teraz się przydały. Dostrzegł dalsze wozy, ustawione między drzewami, i trzy małe ogniska rozpalone w dołkach, aby nie było ich widać od strony stepu – na tyle małe, że nie dawały ognia, a jedynie żar. W tej nikłej czerwieni dostrzegł dalsze szczegóły. Żołnierze leżeli w pobliżu, ułożywszy się kręgiem wokół źródła ciepła. Spróbował ich policzyć, ale nie był pewny, czy wszystkich dostrzegł. Mogło być ich ze dwudziestu, a biorąc pod uwagę straże, nieco więcej.
Gdy wzrok przyzwyczaił się do rozróżniania detali, dojrzał też inną grupę. Ta leżała w pewnej odległości od żołnierzy, pilnowana przez dwóch strażników, ale żaden ogień ich nie ogrzewał. Czy to ci jeńcy? – przypomniał sobie spostrzeżenie Łyżka. I zaraz przyszło pytanie, że skoro tak, to dlaczego grupa obozuje w lesie, jakby nie chciała rzucać się w oczy innym oddziałom.
Miał się już wycofać, gdy jego wzrok przyciągnął ruch po prawej stronie skałek. Szara plama jakby się poruszyła. Jeszcze jeden z osłony obozu? Doleciał doń krótki jęk, który trwał nie dłużej niż sekundę, a później nic. Plama pozostała bez ruchu. A może to któryś z jego Kozaków znudzony czekaniem? Popatrzył na czuwającego przed nim. Skończył palić i sięgnął po następnego papierosa. Odwrócił głowę w kierunku, skąd dobiegł dźwięk. Janek zacisnął dłoń na kolbie pistoletu. Podniesie alarm? Nie, wydawało mu się, o ile mógł to ocenić, że tamten tylko wzruszył ramionami i jakby parsknął, a później odwrócił się w kierunku obozowiska.
Janek powoli zsunął się ze skałki.
– Tam… – Łyżko wskazał głową kierunek.
– Słyszałem, ale kto to? Strażnik czy któryś z naszych?
– Nikt bez rozkazu nie łazi, to widać jakiś od nich.
– Podwójna linia strażników?
– Chyba ni, trza sprawdzić, podejdę.
– Zostaw, wycofujemy się do wachmistrza.
Gdy dotarli do Pohoreckiego, powiedział mu o tym drugim. Chwilę zastanawiali się, czy wracać, czy, będąc już tu, zbadać przyczynę.
– Pan polkownik, dam radę, jak leśny zwierz, nikt nie usłyszy – zaproponował ponownie Łyżko, a widząc minę Janka, dodał szybko: – Pan nie wi, ale ja z Ostapką, jeszcze przed wojną, kłusowałem, to i wim, jak chodzi się cicho. Proszę pozwolić.
Popatrzył na Kozaka, nie potrafiąc sobie wyobrazić, by ten miał umiejętności bezszelestnego poruszania się. Widział, jak trzyma się na koniu, jak potrafi schować się w galopie pod brzuch wierzchowca, jak doskonale włada szablą i radzi sobie z kulomiotem, ale żeby posiadał takie umiejętności jak kłusol Ostapko, o to go nie podejrzewał.
– Dobrze, leź, ale jak coś usłyszę, to ci jaja urwę, zrozumiano?
– Wasze błogodarienie, nawet ćma będzie głośniejsza, idę.
Janek pokręcił głową z dezaprobatą. Nie mógł w nich wyplenić tego carskiego określenia, szczególnie u tych, którzy byli w wojsku. Tkwiło w nich tak jak polskie „tak jest”, naturalne i odruchowe.
Polecił drugiemu z Kozaków, Felsztynowi, aby sprowadził kapitana Korjatowicza. Musiał się z nim naradzić. Nie zamierzał atakować, nie mając dostatecznego rozpoznania, ilu żołnierzy jest w obozie. Nadal nurtowało go, dlaczego ukrywają się w lesie. Wskazał Pohoreckiemu skałkę, nakazując dalszą obserwację strażnika i obozowiska.
Teraz tylko czekali.
Nie upłynęło dużo czasu, gdy wrócił Łyżko.
– No i…?
Kozak kręcił głową, jakby próbował sobie coś ułożyć w głowie.
– Łyżko, mam cię prosić, byś coś wydukał?
– Ano, panie polkowniku, bo to… – Przerwał, wziął oddech i kontynuował: – Znalazłem miejsce, ale tego drugiego już nie było. To chyba też strażnik.
W tym momencie ze skałki zsunął się Pohorecki.
– Ten, co go zauważyłeś, to był strażnik – od razu zdał relację. – Właśnie przylazł do tego drugiego, wziął jego karabin, a tamten poszedł do obozu, dwa słowa zamienił z tymi, co pilnują jeńców, i wszedł między nich.
– Pewnie po następną – prychnął cicho Łyżko.
– Jaką następną?
– A, bo to, panie pułkowniku, on tam obracał kobitę.
– Obracał? Co ty mi tu…
– Panie pułkowniku, zgwałcił ją i zarżnął, normalnie gardło jej przeorał… – wyrzucił z siebie Kozak i zacisnął dłonie w pięści. – Taką ją znalazłem, jeszcze miała spódnicę podwiniętą. Jak świniaka potraktował, swołocz jebana.
Zanim Janek przetrawił informację, kazał Kozakowi wejść na skałkę i obserwować, co będzie się dalej działo. Wróciło wspomnienie z okresu, gdy pułk czerezwyczajki zajął wieś, a kilku Kozaków najpierw gwałciło Hapkę, córkę przewodniczącego rady wsi, Kuźmy, a gdy zemdlała, zabili ją. Czuł, jak rośnie w nim bezsilna wściekłość. Musiał się opanować, by nie popełnić jakiegoś błędu, choć wspomnienie tamtych chwil mieszało mu w głowie.
W tym momencie pojawił się Korjatowicz. Zdał mu szybko relację. Ten nie odezwał się, lecz westchnął głęboko.
– Panie Janie, pan tu dowodzisz, ale musisz wziąć pod uwagę, że mamy misję do spełnienia – zaczął wolno, cedząc słowa jakby wbrew sobie. – Tu uratujemy jakąś babę, może w walce stracimy kilku ludzi, ale w konsekwencji spartolimy zadanie i kilkaset tysięcy kobiet, gdy bolszewicy przełamią front, czeka podobny los. Pomyśl, zanim coś rozkażesz.
Zapadła cisza, którą przerwał Łyżko, który szybko zsunął się ze skały.
– Ten drugi, co to stał na warcie, wyciągnął z tamtej grupy jakąś dziewoję, choć się broniła. – Zamilkł, przeklął pod nosem i szybko dokończył: – Ktoś z jeńców próbował ją bronić, ale jeden ze strażników dał mu po łbie. Zaciągnął ją do lasu. A ten pierwszy stanął na jego miejscu.
Janek i Korjatowicz spojrzeli po sobie.
– Znaczy, panie Janie, teraz wiemy, do domu im się nie spieszy, ukryli się w dogodnym miejscu i zrobili tu sobie darmowy burdel. – Kuźma wzruszył ramionami i spytał Kozaka: – Ilu jest tam żołnierzy?
– Ano, panie kapitanie. – Dotąd zacięta twarz Kozaka rozpogodziła się, jakby przewidywał, co za chwilę się stanie. – Moim zdaniem to jakichś trzydziestu ze strażnikami, może tyćko więcej, ale chyba tak.
– Felsztyn, migiem mi tu sprawdzisz wszystkich, bez koni – wydał rozkaz Janek i zaraz zwrócił się do Łyżka: – A ty w las i pilnuj tego z babą.
– Znaczy?
– Nic nie znaczy, zacznie się dobierać, to go po gardle, aby cicho.
– Tak jest, już ja go tak, że nawet sowa nie usłyszy.
Kozak zostawił broń i bezszelestnie, tylko z nożem w dłoni, zniknął wśród krzaków.
– To, co mówiłem, to jedna racja, ale czasem sytuacja wymaga zmiany planów. – W głosie Korjatowicza wyczuł ulgę i pochwałę. – A teraz mów, jak wygląda obóz.
– Lepiej, panie Kuźma, wsuń się na te skałkę i sam oceń.
***
– Swołocz preklata! – Kuźmicz, który zbyt długo nie tkwił na skale, teraz się z niej zsunął. – Trzeba by zajść ich z kilku stron, ale najprzód zlikwidować strażników, cichuteńko, by larum nie podnieśli.
– I tak strzelanina, bo pewnie nie obędzie się bez niej, rozejdzie się po stepie, to komuś przylezie do głowy, by sprawdzić, co się dzieje. – Janek, gdy już ochłonął, poczuł wątpliwości co do podjętej decyzji i zastanawiał się, jak ograniczyć użycie broni palnej.
– Rezać szablami, tylko, choć rzeczywiście może nie wyjść, za dużo ich. – Widać Korjatowicza gnębiła ta sama myśl.
– Może, jeśli będą to pojedyncze, ich odgłos nie wywoła rabanu, ale i tak później trzeba będzie być czujnym.
– To pół biedy, ale co z tymi, których uwolnimy?
– Nie pomyślałem, to może być kłopot.
– Chyba że weźmiemy ich ze sobą i do celu co koń wyskoczył. Bór, jak na mój gust, nie jest już daleko, a w nim damy radę.
Janek tylko potrząsnął głową, nie bardzo przekonany, czy jest to dobre wyjście. Gdy przed kilkoma miesiącami tworzył na zapleczu frontu własny oddział z uwolnionych od bolszewików chłopów, sprawa wydawała się dużo prostsza. Znał teren, miał do pomocy Alika, Joshuę i lejtnanta Stiepana Demienkowa – trójkę, którą uratował przed śmiercią. Czuł się wówczas dużo bardziej pewnie. Poza tym znał teren, w każdej chwili mógł ukryć się w borze przed bolszewikami i nie czuł aż takiej odpowiedzialności za ludzi jak teraz. Ta przyszła z czasem, gdy później zetknął się z pułkiem dowodzonym przez dziadka, który po spaleniu dworu cały czas go szukał.
– Już są – przerwał mu rozmyślania Korjatowicz.
Nadchodzili po cichu i zanim wszyscy się zebrali, Kuźmicz wprowadził ich szybko w temat, przekazał dane o rozkładzie obozu, podzielił na trzy drużyny i wyznaczył swoich Kozaków do likwidacji strażników. Czekali tylko na powrót Łyżka. Ten zjawił się po kilku minutach, ciągnąc ze sobą młodą, zakneblowaną dziewczynę.
– Ot taj, nie mógł mitygować się i musiał jej munsztuk założyć, by nie darła się – usprawiedliwiał się, wskazując na knebel.
Dziewczyna wyglądała na nie więcej niż szesnaście lat. Wodziła przerażonym wzrokiem po otoczeniu.
– A co z tamtym?
– Na szczastie, już poterany, trafił do piekła.
Janek podszedł do dziewczyny, ściągnął jej szmatę z ust, a ta ze strachu cofnęła się i przypadła do ziemi.
– Ne, pane, ne… – wydobyła z siebie cicho i umilkła.
– Szto za lude? – przystąpił do niej Korjatowicz, pokazując obóz. – Nie bój się, nic ci nie zrobimy. Nikt cię tu nie skrzywdzi.
Nadal trwała skulona, tylko ramiona jej drgały, jak gdyby tłumiła płacz.
Łyżko dał znak, że on z nią porozmawia. Dziewczyna wyraźnie mu zaufała, bo gdy delikatnie podniósł ją, nie wyrywała się. Odprowadził na bok i coś po cichu tłumaczył.
Po kilku minutach chyba ją przekonał, bo tylko kiwała głową i wyraźnie uspokojoną podprowadził do Janka.
– Szczob ich łycho… – mruknął do siebie i dodał: – Teraz będzie mówić, detyno myłeńkaja.
– Co to za oddział? – Janek wskazał obozowisko.
Podniosła ostrożnie głowę, nadal niepewna, czy rzeczywiście nic jej nie grozi.
– Mów – ponaglił ją Łyżko.
– To, pane, czerwone wojsko.
– A jeńcy?
Spojrzała wyraźnie przestraszona.
– Mów, głupia, nie mamy czasu na fochy – do rozmowy włączył się Kuźmicz.
Skurczyła się w sobie, jakby po słowach miał ją uderzyć. Janek powstrzymał Korjatowicza, który chciał coś dodać.
– Powiedziałem już, żebyś się nie bała. Spójrz na mnie. Czy wyglądamy na bolszewików?
Nie podniosła głowy, tylko kiwnęła, że nie.
– To teraz mów, skąd jesteście, gdzie was zagarnęli i ilu jest tam żołnierzy.
Jeszcze chwilę trwała w bezruchu, po czym przemogła się, podniosła wzrok na Janka i zaczęła opowiadać, zrazu wolno, później coraz szybciej, jakby z obawy, że jej przerwie.
To był oddział Czeka, nieduży, liczył, według niej, około trzydziestu żołnierzy. Ich dowódca musiał mieć specjalne uprawnienia, bo pośród jadących na front poruszał się bez problemu. Konwojowali na tyły jakieś dobra ukryte pod płachtami kilku chłopskich wozów. Gdy przejeżdżali przez wsie, gdy sobie na popasie popili, nierzadko na oczach mężów gwałcili ich żony i córki. Gdy wyruszali w dalszą drogę, kobiety zabierali ze sobą.
Opowiadała, że żołnierze wymyślali okrutne zabawy. W jednej z wsi sołtysowi sparzono dłonie wrzątkiem, a gdy pokryta pęcherzami skóra dawała się zdjąć, ściągnęli ją jak rękawiczki. A w innej wsi chłopa, który nie chciał przyznać się, gdzie ukrył zboże, umieszczano nagiego w nabitej gwoździami beczce, którą potem toczono. Gdy go w końcu wyciągnięto całego pokrwawionego, choć jeszcze dychającego, wykopali dół, wrzucono go do niego i kazano jego żonie go zasypać. Jej babkę, starą, sparaliżowaną kobietę przykutą do łóżka, za to, że nie otworzyła im drzwi, zabili, wrzucając do pokoju granat. A dziadka zaszlachtowali szablami. W obozie jest jej młodszy brat i to on próbował stanąć w jej obronie, ale dostał po głowie kolbą od strażnika.
Janek dostrzegł, jakie wrażenie jej opowiadanie zrobiło na żołnierzach. Niejedno widzieli, ale teraz, wsłuchując się w słowa dziewczyny, na ich twarzach malował się impuls wściekłości. Dostrzegł zaciśnięte na broni dłonie.
– Starczy – przerwał jej opowieść, bojąc się, by chęć zemsty nie przeważyła nad rozsądkiem jego ludzi.
Widział po nerwowych ruchach, że gotowi są zerwać się i biec od razu do obozu. Tylko wpojona im dyscyplina powodowała, że nadal trwali nieruchomo, wpatrując się w niego i oczekując rozkazu. Spojrzał na Kuźmę, a ten tylko nieznacznie skinął głową, że dobrze zrobił, a następnie znów powtórzył polecenia, co każda drużyna ma czynić.
Pierwsi zagłębili się w krzaki wyznaczeni do likwidacji wart na obrzeżu obozu. Każda z drużyn wyruszyła, by zająć pozycję. Teraz tylko trzeba było poczekać, aż przyjdą meldunki, czy strażnicy zostali wyeliminowani. Dał znać Łyżkowi i polecił, by na powrót zakneblował dziewczynę i przywiązał do drzewa.
– Jeszcze mi głupia poleci do obozu, tak dla niej lepiej, wytłumacz jej to.
Kozak od razu to zrobił. Nie broniła się, tylko o coś spytała, a ten zrobił uspokajający gest, potwierdzając, że wszystko będzie dobrze.
Wsłuchiwali się uważnie, czy dojdą odgłosy szarpaniny, ale las jak dotychczas nadal spokojnie spał i nic nie burzyło ciszy.
Minęła dłuższa chwila, zanim zaczęli wracać wyznaczeni do likwidacji. Meldowali, gdzie odnaleźli pozostałych strażników. Przynieśli też ich broń.
– Chyba pora ruszać, ale sprawdzę jeszcze raz. – Kuźma nie zdradzał zdenerwowania, lecz Janek wyczuwał, że kapitan nadal ma wątpliwości, czy dobrze robią, atakując obóz. W końcu wszedł ponownie na skałkę, tam chwilę obserwował obozowisko, po czym zsunął się na dół.
– Sytuacja bez zmian?
– Spokojnie, nic nie zauważyli. Mamy dwóch, co pilnują więźniów, i trzech czuwających przy ogniskach, ale ci chyba przysypiają, tak mi się wydaje. A reszta pewnie śpi, bo tylko chrapania dochodzą.
– To ruszamy, nie ma co zwlekać.
Za Jankiem i Korjatowiczem ruszył Łyżko i pozostali Kozacy. Tym Janek nakazał zabrać ze sobą karabiny i kierować się od razu w kierunku uwiązanych koni. Ci, których podzielili na drużyny, wzięli ze sobą jedynie szable i rewolwery.
– Sława Bohu – doleciał do Janka szept któregoś z idących za nimi.
– Gęba w ciup, cisza… – upomniał szeptem.
***
Gdy doszli do nisko płożących się jałowców, Łyżko padł na kolana i zaczął czołgać się jako pierwszy. Zapoznał się z terenem najlepiej, dlatego miał prowadzić. Tuż za nim sunęli Janek i Korjatowicz. Podążający za nimi Kozacy w pewnym momencie odbili na prawo, aby wyjść bliżej miejsca, gdzie stały pierwsze wozy taboru i tuż obok uwiązane konie. Janek nakazał im baczenie, przypuszczając, że przy nich też może być strażnik, którego nie dostrzegali ze skałki.
Nadal nic nie mąciło ciszy, gdy znaleźli się pod ostatnim jałowcem. W pewnym momencie tylko od strony dalszego ogniska rozległ się trzask bardziej wilgotnego drewna. Zastygli. Nikt w obozie się nie poruszył.
Wypełzli na wolną przestrzeń, ustawiając się równolegle do siebie. Zadaniem Łyżka i Kuźmy była likwidacja strażników, którzy pilnowali więźniów. Janek wziął na siebie tych, którzy drzemali przy ogniu pośrodku obozu. Liczył, że chłodna nocy sprawi, iż ich czujność będzie osłabiona. Dwa ogniska tliły się bliżej obrzeży i według wcześniej omówionego planu czuwających przy nich miały zlikwidować wysłane wcześniej drużyny.
Panująca w otoczeniu senność zaczęła mu się udzielać. Musiał chwilę odczekać, aż Łyżko i Korjatowicz dotrą do celu. Liczył po cichu sekundy, w myślach powtarzając sobie czynności, gdy już się podniesie. Umówili się, że da im na to około minuty. Gdy doszedł do sześćdziesiątej sekundy, wziął głęboki oddech i wolno się uniósł. Księżyc miał za sobą. Nawet gdyby ktoś w obozie patrzył w tę stronę, dostrzeże tylko sylwetkę i pewnie ją weźmie za któregoś ze swoich.
Na to liczył.
Ruszył wolno, stawiając ostrożnie stopy, aby nie nadepnąć na suche gałęzie. Wyciągniętą wcześniej szablę ukrył za sobą, aby światło księżyca nie odbiło się od klingi. W drugiej dłoni trzymał rewolwer. Gdzieś w zakamarku mózgu kołatały wątpliwości, czy można zabić śpiących, ale zaraz przypominał sobie opowieść dziewczyny, co żołdacy wyprawiali w mijanych wioskach, i skrupuły mijały.
Metr, dwa, trzy i kolejne… Jeśli ci z drużyn czaili się gdzieś na obrzeżu, to z pewnością już go dostrzegli. Od strony koni, prócz sporadycznego parskania, nie doleciał dotąd żaden dźwięk. Podobnie ze skrzydła obozowiska, gdzie spali więźniowie.
Ścisnął mocniej broń, systematycznie zbliżając się do ogniska, które wyraźnie przygasało. Pomarańczowy żar był ledwie widoczny, choć czerwona poświata nadal rozjaśniała jego otoczenie. Nikt dawno nie dokładał drew, a to znak, że strażnicy pewnie przysypiali.
Tych dostrzegł po kilku kolejnych krokach. Siedzieli obok siebie z nisko spuszczonymi głowami. Przy jednym dostrzegł pustą butelkę. Raz jeszcze przypomniał sobie opowieść dziewczyny o jej babce i sołtysie, któremu na żywca ściągnięto skórę z poparzonych dłoni i…
Ciął mocno po karku pierwszego i zaraz drugiego. Nie wydali żadnego głosu. Ciała pod uderzeniem szabli bezgłośnie osunęły się na ziemię.
Jakieś dźwięki doleciały z obrzeży, tam, gdzie byli przetrzymywani więźniowie, ale na tyle zdławione, że mogły uchodzić za naturalne.
Niemal w tej samej chwili, jak zjawy z baśniowych opowieści, wyłonili się z ciemności jego żołnierze. Bez żadnych okrzyków wpadli między śpiących, siekąc klingami dookoła, bez żadnych oporów, jak na ćwiczeniach. Część śpiących zdążyła się jednak przebudzić i teraz zrywali się, sięgając po broń i krzycząc „nabat!”, ale byli bez szans. Zanim zorientowali się, co się dzieje i kto ich atakuje, ginęli pod ciosami.
Nie padł żaden strzał.
Janek zamknął oczy i szybko je otworzył. Nie mógł pokazać po sobie targającej nim rozterki, czy takie pozbawianie życia to normalna walka z wrogiem, czy już morderstwo z premedytacją. Kiedyś, gdy był młodszy, okazał oburzenie, gdy Vakhtang opowiadał mu o nocnych napadach kaukaskich drużyn wilków na carskie obozy. Dla niego było to nierycerskie, twierdził, że trzeba stanąć z przeciwnikiem twarzą w twarz, ale stryj tylko śmiał się z jego naiwności.
– To jest wojna, nie ty ich, to oni ciebie, a jak ktoś tego nie pojmuje, to niech sam sobie w łeb palnie – przekonywał, dogadując złośliwie, że musi jeszcze dorosnąć, stracić kogoś bliskiego, zobaczyć krwawe jatki, bezlitosne mordowanie kobiet i dzieci, to może wówczas przestanie mieć obiekcje.
A później, gdy rewolucja dotarła do ich regionu i do wsi wkroczył pułk czerezwyczajki, a w całym obwodzie bolszewicy wprowadzali swoje porządki, przekonał się naocznie, co Wasyl chciał mu wówczas przekazać. Mimo to gdzieś w głębi duszy pozostały młodzieńcze wątpliwości, które na każdym kroku przegrywały z wojenną rzeczywistością.
– Panie pułkowniku, usieczeni, ale mamy ich dowódcę, kazałem go oszczędzić, możno progoworitsia. – Obok pojawił się Igor Sedenkow, dowodzący jedną z drużyn.
Oczy mu błyszczały z zadowolenia, a czerwona od krwi klinga świadczyła, że wziął czynny udział w masakrze.
– Dobrze, ale przepatrzcie jeszcze raz całe otoczenie, czy gdzieś nikt się nie ukrył. I wystaw wartę od strony stepu.
Sedenkow rzucił rozkaz, a żołnierze od razu przykucali przy każdym i sprawdzali, czy nie udaje martwego. Jednocześnie rewidowali ich ubrania i zbierali broń oraz amunicję, składając je przy ognisku. Ktoś dorzucił świeżych drew, które zaczęły skwierczeć.
Janek ruszył w kierunku miejsca, gdzie trzymano więźniów. Korjatowicz stał wyprostowany, a Łyżko przechodził od jednej osoby do drugiej i coś tłumaczył. Jeńcy byli przestraszeni, cisnęli się do siebie jakby z obawy, że ich spotka podobny los jak żołnierzy.
– Prawie same baby, tylko dwóch młodych chłopów i dwoje dzieciaków. – Kuźma wskazał ręką na jednego z nich, którego zakrwawiona twarz nosiła ślady uderzenia kolbą. – To pewnie brat tej dziewuchy.
– Ustal, skąd mężczyźni. Mówiła, że brali tylko kobiety.
Postał chwilę, obserwując skulone na ziemi kobiety, później przeniósł wzrok na dwóch młodych chłopów siedzących obok siebie, po czym wrócił do centrum obozu. Pod strażą leżał związany wojskowy ubrany w charakterystyczną czarną skórzaną kurtkę z naszytą na piersi czerwoną gwiazdą. Na nogach miał oficerki. Janek kazał im go podnieść i odprowadzić na bok.
Pojawił się Sedenkow.
– Przygotuj go do przesłuchania – polecił mu chłopak, nie tłumacząc, co ma na myśli.
***
Nie chciał sam przepytać schwytanego. Scedował to na Korjatowicza. Sedenkow przywiązał więźnia do dwóch skrzyżowanych podłużnych gałęzi wbitych w ziemię. Rozciągnięty na nich rozbieganymi oczami śledził otoczenie. Wyraźnie bał się i przewidywał, jaki będzie jego koniec, o czym świadczył mocz, który mu zmoczył spodnie.
Janek trzymał się z boku, rozmawiając z ocalonymi. Gdy przyprowadzono dziewczynę, którą uratował Łyżko, a ta opowiedziała kobietom, jak przeżyła, ich nastawienie nie od razu, ale zmieniło się. Teraz baby jedna przez drugą opowiadały mu, skąd pochodzą, co spotkało je i ich mężów oraz krewnych, i lamentowały, co dalej z nimi będzie.
– Wiera, Wieroczka… – Brat dziewczyny tulił się do niej, nie mogąc uwierzyć, że ocalała.
– Tisze, Misza, wsie budiet choroszo, uże ticho.
Janek uciszył kobiety i skinął na młodych chłopów. Poderwali się i stanęli przed nim, niepewni, czego zażąda. Palcami dłoni nerwowo tłamsili bluzy. Jeden miał typowo chłopską, drugi wojskową.
– Dlaczego was zabrali, a nie zabili? – spytał spokojnie.
Milczeli, zaskoczeni pytaniem. Na odpowiedź zdecydował się ten pierwszy.
– A bo to, panie, oni nie potrafią gotować, a ja tak, bo u popa pomagał gospodyni.
Drugi milczał i tylko mimowolnie wzruszał ramionami.
– A ty?
– Ni wim, pane, ja tylko ochwacone konie im poratował, to przywalili w łeb i zabrali ze sobą.
– Jak się nazywacie? Z tej samej wsi?
– Ja to Wasilij Trygłow ze wsi Diłowe, ale u nas nie bili, bo u nas czerwoni założyli w Łukowie, to takie miasto, rewolucjonnyj komitiet, a od nas dużo jeszcze za cara wzięli do wojska, a jak wojna zakończyłaś, to wracali i zakładali rewkomy, bo…
– Milcz i po kolei. – Janek mu przerwał.
Ten w żołnierskim uniformie wydawał się śmielszy albo wyraźnie chciał pokazać, że nic nie ma do ukrycia. Uciszony wtulił głowę między ramiona, lecz słysząc spokojny ton, tym razem wolniej opowiedział, jak go wzięli ze sobą jako pierwszego, a dopiero później, gdy mijali wsie, zabierali baby.
– To dlaczego spałeś wśród nich? – Janek wskazał kobiety. Coś w tej opowieści chłopa się nie zgadzało, ale był zmęczony i nie chciał dociekać.
– Nu, pane, bo dla nich ja obcy, to oddział czerezwyczajki, a ja tylko dla nich gotował. – Trygłow wydawał się zdziwiony, że Polak nie rozumie. – Na to nada zasłużyć.
– A skąd znasz język polski?
Rosjanin się roześmiał.
– U nas, pane, to polski i ruski, każdy tak gada.
– A ty? – zwrócił się do drugiego, który w przeciwieństwie do pierwszego wydawał się bardziej cichy i nadal wystraszony całą sytuacją.
– Ja Dmytro. Był chory, gdy przyjechali do wsi. Większość naszych uciekła, a siostra usłyszała, jak narzekali, że konie mają ochwacone, to im powiedziała, że ja znam się, to wywlekli i kazali je sprawić.
– To nie takie proste.
– Dyć tak, ale oni się nie znali, konie żywili byle czym, poili zimną wodą zmęczone, nie pozwalali odpocząć… – Machnął ręką, wyraźnie zdegustowany takim ich traktowaniem. – A u dwóch znalazłem nawet wbite ciernie, których nie usunęli. To zrobiłem, co należy, ochłodziłem nogi, starnikowałem nieco kopyta, ale i tak trzy dni musieli siedzieć, zanim były gotowe. I nudzili się, pili, brali się nawet za stare baby. Bo tylko te zostały i staruszkowie, a młodych żadnych, w lesie się ukryli, tylko moja siostra została, dopatrywała w gorączce, bo czymś się zaraziłem.
– Czyli spokojnie?
Dmytro spuścił głowę, kiwając nią na boki. Chwilę tak trwał. Z piersi wydobył się jęk, a ciało przebiegało drżenie, jakby zmagał się ze sobą. Gdy ponownie spojrzał na Janka, ten dostrzegł, że oczy mu goreją czystą nienawiścią.
– Ich komandir chciał zgwałcić Tanię, ale stryj Wadim mu przeszkodził. Tłumaczył, że to moja siostra, że ja im konie uratował, ale… – Machnął dłońmi z rezygnacją.
– Twoja siostra jest wśród kobiet? – przerwał wyraźnie sprawiający chłopakowi ból wywód Janek.
Ten tylko skinął głową, że tak i dokończył cicho:
– I tak zrobił swoje, a wujowi kazał przymocować klatkę ze szczurami do brzucha i ją podgrzewać.
– Podgrzewać?
– Nu tak, starały się uciec od gorąca i wgryzły mu się przez brzuch do wnętrzności…
Janek nie bardzo wiedział, jak zareagować. Odprawił chłopów.
***
Zbliżył się Sedenkow i zdał raport, że znaleźli trzydziestu dziewięciu zabitych, tyleż karabinów, parę rewolwerów, granaty i na jednym z wozów ciężki karabin maszynowy.
– Zaglądaliście pod plandeki?
Igor wzruszył ramionami.
– Nie było rozkazu.
– To chodź, zobaczymy, co takiego cennego transportowali.
– A tu, panie pułkowniki, dokumenty ich komandira, nijakiego Arona Tichoniuka.
Janek wziął je, schował za pazuchę i ruszyli do wozów. Plandeki przymocowane były do szczebli mocnymi powrozami, aby przypadkowo nikt pod nie niezaglądał. Przecięli je i odsłonili nakrycie. Całość wyłożona była pierzynami. Gdy je odrzucili, pokazały się paczki przewiązane sznurami. Janek wyciągnął jedną i rozdarł materiał.
– Szczob ich łycho… – wyrwało się Igorowi, gdy na ziemię posypały się pierścionki, wisiorki, kolczyki, obrączki, bransoletki, szlachetne kamienie, sztabki połamanych złotych krzyży, a nawet złote zęby. – Nie chodzili po sztrabantach.
– Ano, nie chodzili – mruknął do siebie równie zaskoczony Janek. – Poszli w odwiedki do dworów i kościołów. Ilu ludzi przy tym zginęło, strach pomyśleć.
Powkładał precjoza do szmaty i ponownie ją przewiązał.
– Igor, morda w ciup, co tu widzieliśmy, zrozumiano?