Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Valentina Wolff to trzydziestopięcioletnia wdowa o ponurej przeszłości, która odziedziczyła po mężu luksusowy berliński klub erotyczny, gdzie klienci mogą swobodnie spełniać swoje największe fantazje. Valentina prowadzi go już siedem lat i zdobyła szacunek zarówno wśród swoich pracowników, jak i klientów klubu, chociaż sama sprawia wrażenie kobiety będącej poza zasięgiem mężczyzn.
Pewnego wieczoru w klubie pojawia się Frans Raatz, ale wcale nie po, by się zabawić. Okazuje się, że dziadek Raatza w zastaw długu podarował kilka cennych obrazów mężowi Valentiny. Celem Fransa jest przekazanie obrazów muzeum. I ta dwójka, która pochodzi z zupełnie różnych światów, postanawia je wspólnie odnaleźć. Sprawa nieco się jednak komplikuje, gdy między Valentiną a Fransem zaczyna się rodzić pożądanie, któremu nie są w stanie się oprzeć. Czy z czasem okaże się, że można odrzucić swoje uprzedzenia i dać się ponieść uczuciu?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 224
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 5 godz. 44 min
Tytuł oryginału: Valentina ja varastetut taulut
Przekład z języka fińskiego: Karolina Wojciechowska
Copyright © Lilith, 2022
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2022
Projekt graficzny okładki: Monika Drobnik-Słocińska
Redakcja: Anna Poinc-Chrabąszcz
Korekta: Aneta Iwan
ISBN 978-91-8034-370-1
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S | Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Pewnego majowego wieczoru z fotela niedaleko wejścia śledziłam, jak atmosfera w klubie robi się coraz bardziej rozwiązła. Upiłam łyk kir royala i omiotłam spojrzeniem swoje królestwo. Mój klub nazywał się po prostu Der Klub, ale nie dało się go pomylić z żadnym innym podobnym miejscem w Berlinie. Der Klub był znany w branży ‒ jako lokal, do którego nie dało się wejść bez rezerwacji i referencji.
Wnętrze, które przez ostatnie lata stopniowo powiększałam, było wyłożone czarnymi tapetami w połyskujące na złoto roślinne wzory. Gdzieniegdzie stojące pod ścianą urządzenia i kanapy były przedzielone czarnymi aksamitnymi zasłonami długimi aż do podłogi. Na tyłach znajdowały się dobrze wyposażone cele do BDSM ze złotymi kratami i długimi złotymi łańcuchami, zebranymi i przywiązanymi do ścianek sznurami jak firanki. Z sufitu zwisały żyrandole z czeskiego kryształu. Na ścianach rozmieszczono olbrzymie stare lustra, żeby wyuzdane bachanalia mogło śledzić jak najwięcej par oczu, w dodatku w zwielokrotnionej wersji. Światło było przygaszone i żółte, a wszędzie stały ciężkie zapalone kandelabry. Sofy, kanapy i fotele w ramach kontrastu do wszechobecnej czerni miały złotobrązowe obicie z błyszczącego pluszu, aksamitu lub wyśmienitej koniakowej skóry.
W Der Klubie można było tylko patrzeć, tak jak w normalnym luksusowym klubie ze striptizem. Miałam świetne tancerki, które oferowały rozrywkę od burleski po bardziej wyuzdane numery. W większości jednak goście ‒ jeśli sami w niczym nie uczestniczyli ‒ przychodzili oglądać coś zupełnie innego.
Ci, którzy odwiedzali nas w parach lub grupach, uprawiali seks według własnych upodobań, ale publicznie, czy też chociaż częściowo publicznie. W oddali dostrzegłam dwóch mężczyzn w trakcie namiętnego stosunku analnego, a dość blisko swojego fotela dojrzałam grupę dwóch kobiet i dwóch mężczyzn, a raczej plątaninę kończyn na szerokiej jak łóżko ławie.
Jedna z moich dziewczyn, Fanny, była przykuta do ściany i jeśli dobrze widziałam, lekko chłostano ją pejczem po piersiach. Lubiła to. Była dziewczyną od BDSM. Hannę na jednej z aksamitnych kanap ktoś pieprzył już od tyłu, a ona jednocześnie robiła laskę drugiemu facetowi. Ciemnoskórą Michelle, przywiązaną do specjalnej ławki, też zajmowało się dwóch kolesi. Ci, którzy nie brali udziału, przyglądali się aktom napaleni, z zazdrością.
Moje dziewczyny nie były prostytutkami. Większość pracowała jako hostessy i kelnerki, ale Fanny, Hanna, Michelle, a także jeszcze kilka innych, zarabiały więcej, bo z nimi się dało. Uprawiać seks, rzecz jasna. Jeśli tego chciały.
Mieliśmy akurat sobotni wieczór, więc wszystkie te dziewczyny były w pracy i miały przystać na propozycje któregoś z klientów. Taki był mój jedyny warunek ‒ podczas najbardziej intensywnych nocy musiały choć raz kogoś wybrać. Fanny najwyraźniej miała ochotę na jeszcze jedną karę tego wieczoru, a kiedy Hanna i Michelle skończą, zastąpią je Ana i Babette. W dni powszednie zdarzało się, że do seksu dochodziło tylko z paroma klientami ‒ ale dochodziło tak czy inaczej.
To, że w moim klubie występowały i pracowały dziewczyny, wynikało najzwyczajniej z tego, że przychodzili tam w znacznej większości mężczyźni. Sami lub grupkami. Oczywiście co jakiś czas zjawiały się i panie, ale najczęściej nie chciały uprawiać seksu z obcymi.
Dlatego właśnie zawsze zatrudniałam kobiety. Część rzeczywiście tylko kelnerowała i tańczyła, niektóre zgadzały się usiąść komuś na kolanach i dawały się macać po piersiach i cipkach, a jedynie kilka od czasu do czasu wybierało szczęśliwca lub szczęśliwców, którzy mogli je posuwać, jak tylko chcieli. Nie zdarzało się to każdego wieczoru, nie zawsze każdy klient był obsługiwany, a one robiły to nie tylko dla pieniędzy. Co więcej, instruowałam je, że trochę desperacji i oczekiwania dobrze facetom robi. Przychodzili popatrzeć, napić się i liczyć na to, że może właśnie tym razem znów przyjdzie ich kolej. Zachęcałam je za to, żeby nowym dawały bez oporów.
Siedziałam więc przy wejściu z kieliszkiem kir royala w dłoni. Śledziłam wzrokiem strumień ludzi i wypatrywałam nowych twarzy. Do Der Klubu wpuszczaliśmy tylko niewielki ułamek chętnych, a ja zarządzałam tym miejscem już tak długo, że od razu zauważałam nieznajomych. Wtedy podchodziłam, żeby przedstawić debiutanta którejś z pracownic.
Przyuczałam je, że jeśli nie osiągną orgazmu, to mają go chociaż wiarygodnie udawać, zaciskając mięśnie dna miednicy tak, żeby facetowi się wydawało, że ich cipki pulsują z rozkoszy. Nierzadko zdarzało im się jednak naprawdę czerpać satysfakcję ze stosunku. Specjalnie wybierałam ładne dziewczyny, które miały tendencję do ekshibicjonizmu i ogólnie były otwarte w kwestii seksu.
Mnie też klienci pytali. Nawet dość często, chociaż miałam już trzydzieści pięć lat. Zawsze odmawiałam. Byłam właścicielką ‒ madame, jak dogryzały mi dziewczyny ‒ i chociaż nie byłam pruderyjna, seks mnie już nie pociągał. Mój mąż Bernd, po którym odziedziczyłam klub, zmarł siedem lat wcześniej i od tego czasu nie uprawiałam seksu. Nie chciałam i nie miałam ochoty.
Sama byłam jedną z dziewczyn Bernda, zanim się we mnie zakochał. Ja też się w nim zakochałam ‒ przy pierwszym spotkaniu. Kiedy wpadł na mnie na jednej z imprez, pewnie od razu zobaczył, że idealnie nadaję się do klubu... i że mam problem z narkotykami. Byłam atrakcyjna, zawsze trochę zdesperowana, zawsze potrzebowałam kasy. Bernd potrafił grać ciepłego i pełnego zrozumienia, miał dar przekonywania i umiał powiedzieć to, co rozmówca chciał usłyszeć. Jego dobrze ostrzyżone ciemne włosy i równie ciemne oczy o wyrażającym pewność siebie spojrzeniu, posiwiałe włosy na skroniach i świetnie skrojony garnitur oznaczały dla mnie status i pieniądze, a tych ostatnich ciągle mi brakowało.
Moja roczna wymiana studencka w Berlinie zamieniła się w stały pobyt, kiedy znalazłam się pod skrzydłami Bernda i w jego klubie. Ciemne włosy spięto mi w wysoki kok, twarz umalowano wyzywająco i co wieczór miałam na sobie jedynie stringi albo prześwitującą szmatkę na tyłku. Licząc na lepszą wypłatę, z marszu oświadczyłam, że bez oporów będę uprawiać seks, kiedy tylko najdzie mnie ochota.
Stałam się popularna. Bernd wkrótce wziął mnie do łóżka, codziennie pieprzył, nazywał swoją małą dziwką i było cudownie. Prawie zawsze dochodziłam. Z innymi facetami też mi się podobało, dlatego wieczorami Bernd szeptał mi do ucha, z kim chciałby, żebym to robiła ‒ uprawiała seks na oczach wszystkich.
Co wieczór kogoś ruchałam. W niektóre noce nawet kilku mężczyzn. I chociaż nie zawsze miałam orgazm, zdarzało się to dość często. Moje dni wypełniły się orgiami na narkotykowym haju i wydawało mi się, że uwielbiam seks i uwagę, a przede wszystkim Bernda. Dawał mi amfetaminę i pigułki, a później, kiedy klub osiągał coraz większy rozgłos, a ja byłam jego gwiazdą, również kokainę.
Miałam dwadzieścia cztery lata, kiedy wzięliśmy ślub. Bernd mówił, że chce mieć na własność taką napaloną sukę jak ja. Którą mógł się dzielić, z kim mu się podobało. Chętnie się zgodziłam i w dniu wesela po Berndzie pieprzyło mnie przez cały wieczór co najmniej piętnastu facetów, najpierw w białej sukni ślubnej, a później w samym ślubnym gorsecie i pończochach. Dla uczczenia okazji mogli mnie posuwać bez gumek. Byłam zakręcona po kokainie i nie pamiętam nic poza ciągłym pieprzeniem w różnych pozycjach z różnymi mężczyznami, spływającą po udach i piersiach spermą, wciąż zmieniającymi się kutasami w ustach i ostrymi, niemal bolesnymi orgazmami, które osiągałam, podczas gdy Bernd zagrzewał mnie lub facetów.
Dopiero kiedy Bernd chciał mieć dzieci, zmusił mnie do pójścia na odwyk. Był ode mnie starszy o dwadzieścia lat i nie miał własnej rodziny. Najpierw zgodziłam się i na to, ale kiedy w skołowanej wieloletnim braniem narkotyków głowie wreszcie mi się rozjaśniło, dotarło do mnie, że nie chcę być matką. Moi rodzice zginęli w tsunami w 2004 roku, nie miałam rodzeństwa, a mój kontakt z dziadkami ograniczał się do cotygodniowych telefonów. Chyba w ogóle nie pamiętałam, jak to jest spędzać czas z rodziną. Nie czułam szczególnego powołania do macierzyństwa, a nasz tryb życia nie wydawał mi się odpowiedni dla dzieci. Wcale też nie pomógł odwyk, który przechodziłam koszmarnie, przez co szukałam zapomnienia w klubie i seksie częściej niż kiedykolwiek przedtem.
Ze względu na moje nagle nienasycone potrzeby Bernd utworzył siatkę zaufanych klientów i znajomych. Wcześniej w naszym domu zjawiało się najwyżej dwóch, trzech mężczyzn, którymi zajmowałam się po tym, jak załatwili sprawy biznesowe. Teraz często mieliśmy w domu od pięciu do siedmiu facetów. Mogli mnie pieprzyć w gumkach, a równolegle Bernd bez powodzenia próbował mnie zapłodnić. Po kryjomu łykałam pigułki, a moje ciało było w użyciu od rana do nocy, ale im bardziej trzeźwiałam, tym mniej przyjemności czerpałam z seksu.
Trwało to niemal rok i Bernd już prawie się poddał. Czuł się niezadowolony ze mnie, z tego, że nie jestem już chętna i nie cieszę się seksem, i z tego, że nie zachodzę w ciążę. Zamierzał się ze mną rozwieść. Bałam się. Nie wiedziałam, jak sobie poradzę w normalnym życiu poza klubem.
Wybawienie przyszło w dziwnym, makabrycznym kształcie, który na swój sposób stanowił wisienkę na dziwnym, makabrycznym torcie, jakim było moje życie. Bernd zginął tak samo nagle jak moi rodzice. Poszedł z kilkoma znajomymi polatać po pijaku awionetką i samolot się rozbił.
Okazało się, że Berndowi udało się spłodzić dziecko z inną kobietą, która pracowała w klubie, i wszystkie nieruchomości oraz znana sieć kawiarni zostały przejęte przez niespełna roczne niemowlę. Ja dostałam klub. Testament zmieniono ledwie pół roku wcześniej. Nie byłam szczególnie zawiedziona.
Wiedziałam oczywiście, że Bernd pochodził z zamożnej rodziny i że miał pieniądze. Jedyne, co mnie po fakcie dziwiło, to dlaczego się ze mną ożenił, jeśli nieszczególnie się mną chwalił w bardziej poważanych kręgach. Nigdy nawet nie poznałam jego rodziców. Może rzeczywiście był we mnie zakochany na swój pokręcony sposób. W końcu chciał mieć ze mną dziecko.
Teraz, siedem lat później, rozbudowałam klub już dwa razy, ukończyłam licencjat z ekonomii na berlińskiej uczelni i dla rozrywki uczestniczyłam w zajęciach z przedmiotów humanistycznych i społecznych. Chociaż już nie uprawiałam seksu z klientami, przechadzałam się po klubie i rozmawiałam z nimi. Zauważyłam, że poza dobrym angielskim i niemieckim cenią sobie ogólne wykształcenie. Pomagało mi to też w podtrzymywaniu wizerunku. Uważam, że reputacja mojego klubu była lepsza niż innych, między innymi dlatego, że chodziłam na wystawy, do teatru, na koncerty i dużo czytałam. Gdy byłam między ludźmi, potrafiłam z nimi rozmawiać na wiele tematów.
Nagle moje myśli oderwały się od przeszłości i strategii biznesowej, bo zauważyłam, jak do klubu wchodzi wysoki jasnowłosy mężczyzna. Nie widziałam go wcześniej, czyli musiał być jednym z czterech nowych klientów, którzy mieli się zjawić tej nocy. Pozostali przyszli już całą trójką i obecnie pili alkohol w dużych ilościach, wielkimi, głodnymi oczami śledząc kopulujących dookoła ludzi.
Przez chwilę spoglądałam na mężczyznę, nie ruszając się z miejsca, ulokowanego strategicznie w ten sposób, żeby wchodzący do środka goście nie mogli mnie od razu dostrzec. Przybysz wyglądał na zszokowanego tym, co dzieje się w klubie, a na jego twarzy przez chwilę dało się zauważyć wyraz oszołomienia, a nawet potępienia. Moja ciekawość się wzmogła. Oczywiście nowi klienci rzadko byli przygotowani na taki widok, ale większość z nich miała tendencje do ekshibicjonizmu lub podglądactwa, więc na ogół im się podobało.
Mężczyzna był ubrany zgodnie z dress code’em: miał na sobie dobrze skrojoną tweedową marynarkę w kolorze złamanej zieleni, ciemnobrązowe spodnie i zielonkawą koszulę. Nie nosił krawata, a co najmniej trzy górne guziki koszuli zostawił rozpięte. Kołnierzyk zachodził lekko na marynarkę.
Miał co najmniej metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, a zbudowany był… Po krótkim zastanowieniu przyszło mi do głowy słowo „solidnie”. Barki szerokie jak drzwi stodoły, mocny korpus, długie i silne ręce. Kiedy usiadł przy wysokim stoliku po drugiej stronie wejścia, zauważyłam, jak materiał jego spodni napina się wokół umięśnionego uda. Mężczyzna wprost emanował testosteronem, ale kiedy ponownie zerknęłam na jego twarz, minę miał czujną i… czyżby pogardliwą? Zmrużyłam oczy i przyjrzałam się wysokim kościom policzkowym, szerokim ustom o lekko uniesionych kącikach i okolonym długimi rzęsami oczom, głęboko osadzonym pod gęstymi, prostymi, jasnymi brwiami.
Wiedziałam, że powinnam podejść i się przedstawić, ale coś przeszywało mi brzuch z taką siłą, że nie dałam rady się podnieść. Nie byłam pewna, co to było, aż zrozumiałam: uczucie tak dawne, że nie od razu je rozpoznałam, prawie zupełnie zapomniane.
Pożądanie.
Nigdy nie byłam wybredna w kwestii mężczyzn, ale miałam swój typ. I nigdy nie był to jasnowłosy, umięśniony wiking. Moje ciało jednak zbudziło się z wieloletniego snu i najwyraźniej zadecydowało inaczej. Mimo to, kiedy wreszcie wstałam, nie miałam żadnych obaw. Wiedziałam, że z takim doświadczeniem i wyrobieniem bez problemu dam sobie radę z chwilowym porywem namiętności.
Obciągnęłam czarną, ciasno przylegającą do ciała sukienkę i ułożyłam dekolt w ten sposób, żeby moje mlecznobiałe piersi były jak najlepiej wyeksponowane. Zsunęłam również krótkie rękawki, obnażając ramiona, i upewniłam się, że zwisający z czarnej aksamitki na szyi duży kryształ jest na swoim miejscu. Miałam na sobie pończochy i louboutiny na dwunastocentymetrowych obcasach, a włosy uczesałam w wysoki kok, który już od trzynastu lat stanowił mój znak rozpoznawczy.
‒ Dobry wieczór ‒ pozdrowiłam go miękkim, idealnym niemieckim z północnym akcentem.
‒ A to zapewne właścicielka. ‒ Usłyszałam w odpowiedzi po fińsku, zanim nawet mężczyzna odwrócił się w moją stronę.
Trochę się zdumiałam, bo do Der Klubu nie przychodzili pojedynczy turyści. Jeśli pojawiał się ktoś z zewnątrz, to w towarzystwie stałych klientów. Nie przypominałam też sobie, żebym widziała na liście jakieś fińskie nazwisko, chyba że… Jedyny z nowych klientów, który jeszcze nie przybył, miał na imię Frans, podczas gdy wersję niemiecką zwykle zapisuje się Franz. Ale nazwisko miał na pewno niemieckie: Raatz.
Patrzyłam w zielone oczy, w których tańczyły złotobrązowe plamki. Grube, złociste, lśniące włosy okalały twarz, której raczej nie można by było nazwać piękną, ale na pewno męską. Niewiarygodnie męską. Z jakiegoś powodu dziwnie ścisnęło mi się w gardle, a kolejna fala przeszyła brzuch tak ostro, że na moment wstrzymałam oddech.
‒ Skąd wiedziałeś, że jestem Finką? ‒ spytałam, odstawiając kir royala na stolik.
Równocześnie zastanawiałam się, czy przy wejściu na pewno porządnie sprawdzano nazwiska i osoby polecające. Nie znaczyło to bynajmniej, że zamierzam od razu wyrzucić go z klubu, choćby i dostał się tu podstępem. Zresztą nie chciało mi się w to wierzyć.
‒ Otto mi powiedział. To on mnie… polecił. ‒ Szyderczo zaakcentował ostatnie słowo.
Jego głos był niski i donośny. Niepokojący dreszcz przebiegł mi wzdłuż kręgosłupa, kiedy usiłowałam sobie przypomnieć, o kim mowa. Nagle mnie oświeciło: Otto Schmidt, nadkomisarz z trzeciego departamentu LKA. Przestępstwa gospodarcze. Przychodził co jakiś czas z paroma innymi komisarzami. Nie obawiałam się trudności, bo moja działalność była całkowicie legalna, mimo wszystko zastanawiałam się, czemu Otto poręczył za mężczyznę.
Wyprostowałam się, rozciągnęłam w przyjaznym uśmiechu pełne, pomalowane czerwoną szminką wargi, i próbowałam się skupić na fakcie, że chociaż Raatz nie odwzajemnił uśmiechu, kąciki jego ust były zawsze lekko uniesione.
‒ Ach, tak. Witam. Patrząc na nazwisko, nie spodziewałam się Fina.
‒ Dziadek był z Niemiec. Zdążył zabawić na wojnie na tyle długo, że udało mu się zrobić babci dziecko i wziąć udział w puszczeniu z dymem Laponii.
Odchrząknęłam i uśmiechnęłam się jeszcze szerzej, chociaż Frans przyglądał mi się bez emocji, za to z namysłem, z lekko przekrzywioną głową.
‒ Takich historii jest dość sporo, czyż nie? Babcia chyba miała szczęście, że dziadek się z nią ożenił.
‒ Ożenił się i rozwiódł tuż po zakończeniu wojny. Wychowałem się w Finlandii, ale przyjechałem do Niemiec do pracy kilka lat temu. Zresztą przyszedłem tutaj właśnie w sprawie dziadka.
Mój umysł pracował w zawrotnym tempie. Frans Raatz był co najmniej w moim wieku, może nawet trochę starszy. Jego dziadek musiał mieć ponad osiemdziesiąt lat, nawet jeśli młodo założył rodzinę. Nie. Więcej. Jeśli brał udział w wojnie, miał przynajmniej dziewięćdziesiąt lat. Nie miewaliśmy klientów w tym wieku.
‒ Co to może być za sprawa? Bardzo dobrze znam naszą klientelę i nie odwiedzają nas goście w tym przedziale wiekowym.
‒ Dziadek nie przychodził tutaj poruchać. W ogóle nie przychodził. Nie chodził na dziwki.
Zamarłam. To było bardzo powszechne nieporozumienie, a ja dobrze wiedziałam, że dziewczyny i ich praca balansują na cienkiej granicy oddzielającej tancerki erotyczne od prostytutek, ale zezłościł mnie wyraźny niesmak w głosie Fransa Raatza. W klubie panowały jasne zasady, nikogo do niczego nie zmuszano ani nie oszukiwano ‒ inaczej niż, jak pojęłam wiele lat później, było w moim własnym przypadku ‒ a działalność, którą prowadziłam, była całkowicie legalna i uczciwa w stosunku do pracownic. Do tego każdy klient okazujący tendencje do molestowania lub przemocy natychmiast wylatywał z lokalu razem z osobą, która go poleciła. Mój głos był twardy jak stal, gdy odpowiedziałam:
‒ Tu nie ma żadnych dziwek. Ludzie przychodzą, żeby się zabawić i przyjemnie spędzić czas. Jeśli to ci nie wystarczy, jeśli czujesz się w jakiś sposób lepszy, gratuluję. Ale mamy tu miejsce tylko dla jednej strażniczki moralności, czyli dla mnie. Proszę, żebyś opuścił klub.
Frans wyglądał na zakłopotanego. Obciągnął poły marynarki, a ja nagle zrozumiałam, że nie jest przyzwyczajony do eleganckiego stroju. Co jakiś czas musiał się dobrze ubierać ‒ wywnioskowałam po jakości tkaniny i dopasowaniu kroju ‒ ale nie chodził w garniturze na co dzień. Ani nawet w marynarce. W jego oczach błysnęło coś, co zinterpretowałam jako rozbawienie, po czym przelotnym spojrzeniem ogarnął moje ciało.
Chociaż byłam wściekła, poczułam pożądanie tak silne jak jeszcze nigdy wcześniej. No proszę, a wydawało mi się, że o pożądaniu i seksualnej przyjemności wiem już wszystko. Kolana mi zmiękły, pierś przeszył ból, a palce zaczęły drżeć. Gdy mężczyzna wstał z miejsca, okazał się zaledwie o kilka centymetrów wyższy ode mnie. Ma prawie na pewno metr osiemdziesiąt siedem wzrostu, przeszło mi przez myśl.
Na jego twarzy zamajaczył niewielki uśmiech, a ja przełknęłam ślinę. Frans Raatz miał dołeczki w policzkach, w dodatku głębokie. Wysokie kości policzkowe, męska twarz, mocna szczęka, zielonozłote oczy i dołeczki.
Desperacko próbowałam się uchwycić jakiejś myśli, jednak bezskutecznie. Moje ciało warknęło tak wściekle i bestialsko, że poczułam się jak umierająca z głodu wampirzyca. Wampirzyca, którą znęcił słodki zapach ludzkiej krwi i zaraz rzuci się na ofiarę, zamierzając wyssać z niej wszystkie soki.
‒ Przepraszam. Jestem raczej konserwatywny, choć oczywiście zdawałem sobie sprawę z istnienia takich miejsc.
W końcu udało mi się oderwać wzrok od jego zdradziecko hipnotyzujących oczu.
‒ Więc co cię tu sprowadza? ‒ spytałam, siląc się na chłodny, rzeczowy ton.
‒ Otto powiedział, że najłatwiej złapać cię tutaj. Tak się złożyło, że jest i moim klientem. Są tu gdzieś obrazy. Dwie wczesne prace Kazimierza Malewicza i jeden Klimt. Naziści ukradli je pewnemu bogatemu Żydowi, który zginął w obozie koncentracyjnym. Obrazy znalazły się u starszego brata mojego dziadka, dość bliskiego współpracownika Göringa. Przed śmiercią brat przekazał je dziadkowi. Nie żałował swoich czynów, ale nigdy nie został skazany, bo nie zajmował wystarczająco wysokiej pozycji ani nie odegrał ważnej roli w tworzeniu i zarządzaniu obozami. Najwyraźniej Luftwaffe nie było aż tak mordercze.
Zmarszczyłam brwi i odrobinę przysunęłam się do Fransa, żeby go lepiej słyszeć wśród hałasu. W każdym razie próbowałam sama siebie przekonać, że kierują mną względy praktyczne. Wampirzyca we mnie zawyła i obnażyła zęby, ale panowałam nad sobą, ograniczona zasadami savoir-vivre’u. Widziałam, jak moje piersi niemal muskają zieloną koszulę, i zauważyłam, że mężczyzna gwałtownie wciąga powietrze, a następnie poczułam na policzku jego oddech.
To było rozkoszne uczucie. Że Frans Raatz na mnie reagował. Może nie w taki sposób jak ja na niego, mimo wszystko nie pozostawał obojętny. Znowu podniosłam wzrok.
‒ Dlaczego obrazy miałyby być tutaj? Twój wujeczny dziadek raczej nie ma wiele wspólnego z moim klubem.
‒ Dziadek zmarł przed kilkoma miesiącami. Do testamentu dołączony był list, który dotyczył tych obrazów. Dziadek oddał je w zastaw. Twój mąż to Bernd Wolff, czyż nie? W teczce były dokumenty i wszystko. Poświadczenie kwoty długu i informacja, że zastaw stanowiły obrazy. Żadnej innej informacji poza załączonymi fotografiami. Dziadek już tych obrazów nie odzyskał. Miał kilka restauracji, które jego syn chciał przekształcić w sieć, ale gówno z tego wyszło. Nigdy nikomu nie wspominał o obrazach, jednak w liście napisał, że żałuje skorzystania z czegoś, co nie było jego własnością. I że jeśli ktoś z nas będzie miał możliwość, powinien oddać je do muzeum.
Byłam zupełnie oszołomiona, co zdarzało się rzadko. We Fransie Raatzu było już wystarczająco wiele do przetrawienia, a tu jeszcze informacja, że w klubie lub w moim domu miałyby się znajdować bezcenne obrazy. Bernd lubił sztukę i posiadał całkiem pokaźną, wartościową kolekcję, którą odziedziczył po nim syn. Ale nigdy nie widziałam tam niczego, co wyglądałoby na Malewicza lub Klimta ‒ a na pewno zwróciłabym uwagę na dzieła, które chociaż przypominałoby twórczość mistrzów tego kalibru.
‒ Nigdy nie zauważyłam tu nic podobnego ‒ wyrzuciłam z siebie nieco mniej eleganckim tonem.
Frans westchnął ze zniecierpliwieniem.
‒ Jeśli twój małżonek wiedział cokolwiek na temat sztuki i naszej rodzinnej historii, był świadomy, że ma do czynienia z nielegalnym towarem. Musiał je gdzieś schować. Dziadek mówił, że są tutaj w sejfie, ale mogą być i u was w domu. Wciąż mieszkasz w tym samym miejscu, co przed śmiercią męża?
Nie wierzyłam, żeby w lokalu lub w domu były jakieś dzieła poza tymi, które sama zakupiłam.
‒ Chodźmy do biura, tam porozmawiamy ‒ zaproponowałam. ‒ To na tyłach klubu.
Pokiwał głową, czoło miał zmarszczone w skupieniu. Kiedy po raz kolejny spojrzał w stronę klubu, zesztywniał nieco. Z niedowierzaniem przyglądał się Fanny. Dziewczyna wciąż była przywiązana do ściany, ale jej piersi miały odcień strażackiej czerwieni, a dyscyplinujący ją mężczyzna uderzał już dużo mocniej. Fanny zagryzała wargi i chociaż z tej odległości nie widziałam twarzy, byłam pewna, że jest zachwycona. Nawiedził mnie złośliwy chochlik i złapałam Fransa za rękę.
‒ Chodź, przeprowadzę cię na drugą stronę. Może się zdziwisz, a nawet… hmm… podniecisz.
Mój głos był lekko ochrypły. Podekscytowałam się jak nastolatka, gdy poczułam, jak palce Fransa wsuwają się w moją dłoń. Nie brałam narkotyków od przeprowadzonej przez Bernda interwencji, ale nie zapomniałam uczucia, jakie wywołuje pierwsza dawka. Teraz zareagowałam podobnie. Jakbym uniosła się pod sam sufit, moje ciało stanęło w płomieniach i wszystko stało się możliwe.
Zmusiłam się do postawienia pierwszego kroku i lekko pociągnęłam Fransa za rękę. Michelle wstała już z ławki i siedziała ubrana w połyskliwe stringi, skubiąc słone przekąski. Kiedy zatrzymałam się obok niej i spytałam, czy podobała jej się sesja, Frans wyraźnie zmartwiał: jego ręka w mojej dłoni zesztywniała.
‒ Było miło ‒ odparła zadowolona Michelle, a następnie spojrzała na Fransa spod umalowanych rzęs. ‒ Czy szanowny pan miałby ochotę dotrzymać mi towarzystwa? Potrafię znakomicie pomóc się zrelaksować zestresowanym przystojnym mężczyznom. Tobie mogłabym zaoferować wszystko, co mam w repertuarze.
Mocno zacisnęłam usta, żeby się nie roześmiać, kiedy Michelle flirtowała z Fransem tak bezwstydnie, jak tylko potrafiła. Zarzuciła długimi czarnymi włosami, po czym rozsunęła uda, jednocześnie wyginając się lekko, żeby lepiej wyeksponować piękne piersi o barwie kawy z mlekiem. Na koniec obiecująco przygryzła wargę.
‒ Nie przyszedłem tu jako klient ‒ odpowiedział Frans bezbłędną niemczyzną, w której jednak było słychać mocny fiński akcent.
Michelle uniosła brwi.
‒ Szkoda. Może jeszcze wpadniesz któregoś wieczoru. Jako klient i… tak ogólnie ‒ rzuciła.
Z odległości kilku metrów dosłyszeliśmy jęki i zdecydowałam, że pokieruję Fransa obok Fanny. Facet, który wcześniej okładał ją pejczem, zdjął kajdanki z jej kostek i pieprzył ją chciwie, jednocześnie ciągnąc za włosy i agresywnie ściskając czerwone, opuchnięte piersi. Fanny krzyczała i pojękiwała z rozkoszy ‒ tym razem najwyraźniej nie udawała ‒ ale kiedy minęliśmy parę, Frans niespodziewanie przycisnął usta do mojego ucha.
‒ To nie jest nielegalne? Przecież ona jest bita ‒ zauważył ostro.
Zachwiałam się, a przez myśl przeszło mi, że nielegalne powinno być wzbudzanie tak silnego pożądania, jakie on we mnie wzbudza. Nie mogłam oprzeć się pokusie i delikatnie oparłam się o niego, odwracając głowę. Szerokie, zmysłowe usta otarły się o mój policzek, a ja bezgłośnie westchnęłam, czując, jak od przelotnego dotyku zerwał się do lotu cały rój motyli.
‒ Fanny tak lubi. Nigdy nie słyszałeś o BDSM-ie?
Ścisnęłam mocniej dłoń Fransa i przeprowadziłam go obok cel.
‒ Tu mamy świetnie wyposażone cele do krępowania. ‒ Wskazałam pomieszczenia, z których jedno było zajęte przez parę spełniającą swoje najśmielsze marzenia.
‒ To nie jest chore? Krzywdzić drugą osobę i…
Dotarliśmy do drzwi biura i chociaż nagana w głosie Fransa mnie zirytowała, nie wypuściłam z uścisku cudownie szorstkiej dłoni.
‒ Tu nikt nikomu nie robi trwałej krzywdy. Wszystko jest wcześniej ustalone. Mamy jasne zasady.
‒ Muszę być jakiś cholernie nudny, skoro uważam, że bicie kobiet nie jest fajne.
‒ Jesteś cholernie nudny, jeśli myślisz tak zero-jedynkowo ‒ rzuciłam, odkręcając się w ten sposób, że znów znaleźliśmy się naprzeciwko siebie. ‒ Ludzie są różni. Sama czasami lubię odrobinę bólu, ale nie do tego stopnia, co Fanny. Niektórych kręci seks grupowy. Niektórzy są homo. Dopóki nikt nie kończy z obrażeniami na całe życie, a wszyscy uczestniczą w zabawie chętnie i świadomie, co w tym złego?
„Dlaczego mówię, jakbym uprawiała seks?”
Ostrożnie spojrzałam w niebezpieczne zielonozłote oczy. Frans uśmiechnął się w taki sposób, że aż głośno westchnęłam. Nie mogłam oderwać wzroku od jego boskich ust, dołeczków w policzkach i jasnych włosów lśniących tak zachęcająco, że aż chciałoby się je…
‒ Wiesz, że wyglądasz dokładnie jak moje wyobrażenie burdelmamy? Czarny strój, ciemne, grube włosy i mocny makijaż. Nawet te zielone kocie oczy pasują do obrazka.
Moje zielone oczy były jasne i jednobarwnie zielone. Daleko im było do magicznej głębi spojrzenia Fransa. Wciąż staliśmy naprzeciwko siebie, nie mogąc się poruszyć, ale udało mi się chociaż odzyskać głos.
‒ Nie jestem burdelmamą. I powtarzam, to nie jest żaden burdel. To klub erotyczny, a ja jestem jego właścicielką. Siedzę tu w każdy weekend i upewniam się, że wszystko przebiega, jak powinno.
‒ No. Skoro jesteś właścicielką, musisz się zająć tą sprawą. Obrazy gdzieś tu są. Nie odpowiedziałaś na moje pytanie, czy nadal mieszkasz…
‒ Tak. Wciąż mieszkam w Charlottenburgu, ale tam też ani śladu po tych obrazach.
‒ Mam propozycję.
„Ma propozycję. Świetnie”.
Wyrzuciłam z myśli prymitywne skojarzenia, ale Frans pachniał i wyglądał tak dobrze, że w desperacji zaczęłam snuć niecne plany. Żadnego seksu, rzecz jasna. Ale chociaż jeden pocałunek. Nawet coś takiego mogłoby otrzeźwić moje przyzwyczajone do wieloletniej abstynencji ciało i umysł.
Puściłam jego dłoń i zauważyłam, jak z zaskoczeniem przygląda się własnym palcom. Zupełnie jakby dopiero zwrócił uwagę, że przez cały ten czas trzymał mnie za rękę. Odwróciłam się, powtarzając sobie po cichu, że przecież potrafię jeszcze uwodzić. A już na pewno mężczyznę, którego pożądam bardziej niż kogokolwiek innego.
Zakołysałam biodrami, zakręciłam pupą i kokieteryjnie postąpiłam kilka kroków w stronę biurka. Przystanęłam na chwilę, żeby Frans mógł przyjrzeć się moim krągłościom, perfekcyjnej linii karku, pończochom i szpilkom o czerwonych podeszwach. Potem powoli zwróciłam się w jego stronę i usiadłam na biurku.
Od razu wiedziałam, że mi się udało. Frans zamrugał, jakby próbował siłą oderwać wzrok od krzywizny moich bioder. Niestety spojrzenie nie usłuchało rozkazu i na moment zatrzymało się na moim biuście, zanim dotarło do twarzy.
‒ No więc co to za propozycja? ‒ Ledwo dostrzegalnie oblizałam wargi.
‒ Z tego zrobi się policyjne śledztwo, władze będą próbowały namierzyć obrazy za wszelką cenę. Tak bardzo są wartościowe. Te zdjęcia… rozeznałem się w sytuacji i wiem, że obrazy naprawdę uważa się za zaginione. Z zawodu jestem kucharzem, ale mama prowadzi galerię i dzięki temu trochę znam się na sztuce. Nazwiska o takiej sławie zainteresują śledczych. Może to oznaczać, że rozbiorą twój klub do gołych ścian, a te wszystkie ciekawe sprzęty zostaną rozprute. Tak samo stanie się z twoim domem. I z domem lub domami syna twojego męża. Dowody wskazują, że obrazy znajdowały się w posiadaniu Bernda Wolffa, a przy tym są warte o wiele więcej niż kwota pożyczki wziętej przez dziadka. I trudno mi uwierzyć, że nie masz pojęcia, gdzie mogą się znajdować.
Frans mówił spokojnie, ale jego spojrzenie wędrowało między moimi ustami, włosami i oczami. Nawet nie miałam siły zezłościć się na jego oskarżenia. Zaczerpnęłam powietrza i chociaż rozmawialiśmy na poważny temat, potrafiłam myśleć jedynie o tym, jak się do niego zbliżyć.
‒ Mój mąż kolekcjonował sztukę i możliwe, że przyjął takie dzieła. Choćby po to, żeby móc je oglądać w samotności. Ale przysięgam, nigdy nie widziałam tu Malewicza ani Klimta. Mąż posiadał zbiór, który odziedziczył jego syn. Nie powiedziałeś jeszcze, co proponujesz. Zakładam, że chodzi o coś innego niż wpuszczenie tu tak od razu bandy śledczych.
Franz przyglądał mi się ostrożnie, jakby coś rozważał. Niespokojnie przeczesał włosy, po czym zrobił krok w moją stronę.
„Grzeczny chłopczyk”.
‒ Mój pomysł… Pomyślałem…
Odwrócił głowę zawstydzony, jakby nie potrafił wybrać między początkowym pomysłem a zwątpieniem, które z jakiegoś powodu zrodziło się w jego umyśle.
‒ Tak? ‒ spytałam miękko i dodałam: ‒ Przecież możesz wejść całkiem do środka. Nie gryzę.
„Owszem, gryzę, jeśli mam do tego okazję”.
Frans ponownie spojrzał mi w oczy, wyprostował się i podszedł bliżej.
‒ Chciałem zaproponować współpracę. Całkiem nieźle posługuję się narzędziami i nic nie zniszczę, jeśli mi pomożesz się rozeznać w klubie i tutaj w biurze. I w domu. Moglibyśmy zajrzeć pod dywany, na regały, do szuflad i tak dalej. Pracuję na nocną zmianę tak jak ty, więc przed pracą dalibyśmy radę przeszukiwać pomieszczenia.
Moje serce przyspieszyło jak wyścigówka ‒ niebezpiecznie i niepokojąco. Obiecałam sobie, że nie zainteresuję się już w życiu żadną istotą ludzką, ale Frans miał w sobie coś… nieodpartego. Był męski i pewny siebie, a jednocześnie niewinny i ciepły. Od wieków nie spotkałam nikogo takiego.
‒ W jakiej restauracji pracujesz? ‒ wyrwało mi się, choć wcale nie zamierzałam go o nic pytać.
‒ W Bauhausie. Jako sous-chef.
‒ W Bauhausie.
Do tematu dnia idealnie pasowała restauracja o nazwie przywołującej jeden z najważniejszych nurtów w sztuce i architekturze z początku XX wieku. Odwiedziłam ją kiedyś. Była urządzona w odpowiednim stylu i na tyle wspaniała, że zasłużyła na dwie gwiazdki Michelin.
‒ Zdaję sobie sprawę, że wyglądam pewnie raczej na mechanika albo murarza, ale to mój zawód. Kucharz.
‒ Żaden tam zwyczajny kucharz. Jesteś następny po Ernście Haberze, jeśli pracujesz jako sous-chef. Dobrze wiem, jak to wygląda w praktyce. Ernst spija śmietankę, podczas gdy ty dyrygujesz orkiestrą.
‒ To nie takie proste. Ale odłożyłem pieniądze i zamierzam niedługo otworzyć własną restaurację w Finlandii. Należy do mnie część helsińskiej KoKo, ale to bardziej biznes, a ja służę jedynie jako konsultant.
Rzadko bywałam w Finlandii, ale odwiedziłam już KoKo. Świetny lokal, założony parę lat temu. Polecana przez przewodnik Michelin. Zero gwiazdek… jak na razie.
‒ Zgadzam się. Mam tylko jeden mały warunek ‒ odpowiedziałam aksamitnym głosem, patrząc na dobrze zbudowanego, złotowłosego mężczyznę.
Przymknęłam powieki, mocniej chwyciłam się biurka i czekałam. Atmosfera zagęściła się i naelektryzowała, a im dłużej milczeliśmy, tym więcej iskier przeskakiwało między nami. Niemal trzeszczało mi w uszach. Niemal czułam ten prąd na skórze.
‒ Raczej nie jesteś w odpowiedniej pozycji, żeby…
‒ Podejdź tutaj. Powiem ci szeptem.
Frans zacisnął usta w wąską kreskę i skrzyżował ręce na piersi. Już myślałam, że odmówi i wytknie mi blef. Jasne, że chętnie poszukam obrazów na własną rękę, zanim sprawa trafi na policję. A jeszcze chętniej zrobię to w towarzystwie Fransa. Tak czy inaczej, mężczyzna w końcu ruszył się z miejsca, chociaż minę miał niezadowoloną. Zupełnie jakby coś go popychało.
Podszedł szybkim krokiem i zdecydowanie spojrzał mi w oczy. Znów wyrwało mi się westchnienie, gdy patrzyłam na wszystko to, czego tak bardzo chciałam dotknąć. Uniosłam rękę i kiwnęłam na niego palcem, uśmiechając się niepewnie.
Otworzył usta, wyglądał na zbuntowanego, ale w końcu parsknął ze zniecierpliwieniem i pochylił głowę tak, że jego ucho otarło się o moje wargi. Serce zaczęło mi walić, a między nogami poczułam taką falę gorąca, że instynktownie zacisnęłam uda. Jeszcze bardziej przymknęłam oczy i prawie jęknęłam.
‒ Buziak ‒ wymruczałam, muskając wargami kształtne ucho i jego delikatny płatek.
Podniosłam się nieco i wysunęłam. Nasze ciała zetknęły się i poczułam, że Frans cały zesztywniał. Kątem oka zauważyłam, jak podnosi rękę, a po chwili poczułam dużą dłoń zaciskającą się na moim koku. Spojrzałam w roziskrzone pożądaniem złoto-zielone oczy, omiotłam wzrokiem twarz o rysach jak wyciosanych z marmuru i rozchylone usta.
Wyciągnęłam się o tych parę centymetrów, których mi brakowało, i przyjęłam jego ciepłe, łagodne wargi. Aż przestały być łagodne. Jednym mocnym ruchem Frans przyciągnął mnie do siebie. Trzymając za kok, objął mnie ramionami i zachłannie, niemal wściekle, przycisnął usta do moich warg.
Wymknął mi się rozanielony jęk, jedną ręką złapałam za złociste włosy, a drugą wsunęłam pod marynarkę. On smakował moje wargi łakomie i zaborczo, a ja z desperacką żądzą dawałam mu coraz więcej. Otworzyłam usta, lekko przesuwałam językiem po jego wargach, a gdy te się rozchyliły i zaczął badać językiem wnętrze moich ust, byłam gotowa dać mu wszystko, czego chciał.
Gładziłam jego włosy, uszy, kark i policzki. Wydawałam ciche odgłosy rozkoszy, kiedy Frans pogłębił pocałunek. Jego język poruszał się w tak niebiańsko idealny sposób, że moje ciało było bliskie eksplozji, a gdy poczułam, jak jedna z dłoni zsuwa się z moich lędźwi na pośladki i zaczyna masować je powolnymi, paląco zmysłowymi ruchami, zaczęłam kołysać biodrami w rytm jego ruchów. Jednocześnie rozpinałam guziki jego koszuli. Jeden, drugi, trzeci.
Pod palcami miałam owłosioną, umięśnioną klatkę piersiową. Frans przyciągnął mnie jeszcze bliżej. Poczułam, że między jego nogami wybrzusza się coś twardego i naprawdę dużego. Szybkim, długim ruchem otarłam się o jego kutasa, położyłam otwartą dłoń za jego głową i zachłanniej wpiłam się w jego usta ‒ i nagle, zupełnie niespodziewanie, zostałam wyrwana z tego cudownego stanu.
Dysząc, stałam tuż przed biurkiem, i nie mogłam wydusić słowa. Frans patrzył na mnie, jakby nie wierzył własnym oczom albo nie dowierzał temu, co się właśnie wydarzyło. Zauważyłam, że udało mi się odpiąć prawie wszystkie guziki. Czułam również, że kok mam poluzowany, a suwak z tyłu sukienki został częściowo rozpięty.
‒ Nie zamierzam być zabawką pracownicy seksualnej. Wiem, że dobrze znasz te wszystkie sztuczki, ale ja mam partnerkę i dochowuję wierności.
Głęboko wciągnęłam powietrze i próbowałam zrozumieć, co zaszło. W jaki sposób wszystko tak szybko wymknęło mi się spod kontroli? I to całkowicie. Zresztą nie tylko mnie się wymknęło.
Poczułam gorzki zawód z powodu tego, że Frans kogoś ma, ale nie mogłam powstrzymać się od poinformowania drżącym głosem:
‒ Jestem właścicielką klubu erotycznego. Już tu nie pracuję. I gdybym była twoją partnerką, zaniepokoiłabym się. Bo i ty najwyraźniej masz cały repertuar sztuczek. Wystarczająco, żeby szczodrze się nimi dzielić.
Wciąż na mnie patrzył. Zauważyłam zmieszany wyraz twarzy, kiedy omiatał wzrokiem moje rozpuszczone włosy i rozpięte ubranie. Potem przyjrzał się sobie i chyba przełknął ślinę, zanim zabrał się do zapinania guzików.
‒ Czy twój warunek został spełniony? ‒ spytał ostro.
„Nie. Chcę znacznie więcej”.
‒ Tak. To kiedy zaczynamy?
‒ Jutro. Dziś wyszedłem wcześniej, ale jutro jest niedziela. Przyjdę o dwunastej.
Tej nocy poszłam do domu wcześnie. Właściwie od razu, jak tylko Frans odwrócił się na pięcie i opuścił klub. Poprosiłam Felixa, najstarszego z ochroniarzy, żeby miał lokal na oku. Zresztą i tak zawsze miał – ja byłam na miejscu, na wypadek gdyby zrodziły się jakieś konflikty do rozwiązania. Oczywiście dochowywałam też zwyczaju witania klientów. Tak drogie miejsce jak Der Klub musiało mieć klasę.
Jednak po tamtym pocałunku do niczego się nie nadawałam. Ani do utrzymywania klasy, ani do eleganckich powitań, a już na pewno nie do rozwiązywania konfliktów, bo mój własny umysł znajdował się właśnie w stanie wojny. Wróciłam do Charlottenburga, weszłam po szerokich kamiennych schodach na najwyższe piętro, otworzyłam wysokie, stare drzwi i wślizgnęłam się do zdecydowanie zbyt wielkiego mieszkania.
Nie licząc studenckiej klitki, było to jedyne miejsce, w którym w Niemczech mieszkałam. Po śmierci Bernda wymieniłam wszystkie meble, z którymi wiązały się nieprzyjemne wspomnienia, i zachowałam jedynie te najcenniejsze, głównie w stylu art déco. Mieszkanie nie było zadłużone i znajdowało się w świetnej lokalizacji. Wydawało mi się szaleństwem opuszczać je tylko dlatego, że kiedyś mnie w nim dręczono. W klubie też byłam wykorzystywana więcej razy, niż mogłabym zliczyć, a mimo wszystko jakoś tam wytrzymywałam.
Nie zwykłam wspominać najprzykrzejszych etapów życia, które szczególnie w tym momencie były mi tak odległe, że równie dobrze mogłyby dryfować na drugim krańcu wszechświata. W moim umyśle mieścił się wyłącznie tamten pocałunek. Tamten mężczyzna.Żaden z setek dotychczasowych kochanków nigdy nie wywołał u mnie takiego podniecenia, i to zaledwie w kilka sekund. A przecież w swoim czasie niewiele było mi trzeba. To się zmieniło, kiedy poszłam na odwyk. Moja obecna reakcja wydawała mi się tym bardziej niepojęta.
Weszłam pod prysznic i nakładając szampon, przypominałam sobie, jak Frans Raatz rozpuścił mi włosy, a ja nawet tego nie zauważyłam. Mydliłam całe ciało, pocierałam piersi i znów się podnieciłam na wspomnienie tego, jak przylgnęłam do twardej, umięśnionej klatki. Jak odpinałam guziki, jak udało mi się dostrzec złociste włoski pod jego koszulą. Jak sztywny wydawał się Frans, gdy wciskał się w moje podbrzusze. Sztywny i długi.
Pożądanie płonęło we mnie jak pochodnia i właśnie wtedy, stojąc pod prysznicem, coś zrozumiałam. Czas celibatu się skończył. Jednak nie wystarczy mi ktokolwiek. Tylko on. Frans Raatz. Musiałam go mieć, i tylko jego.
Nadarzała mi się do tego znakomita okazja. Mieliśmy projekt do wykonania we dwoje. Przepływająca między nami energia była tak łatwopalna, że wyrwie się spod kontroli, jak tylko ktoś skrzesze iskrę. A jeśli on kogoś ma, jego partnerka najwyżej zyska powód do zmartwień. Lub pozostanie nieświadoma i zadowolona, podczas gdy ja położę ręce na jej mężczyźnie i będę go sobie pożyczać, aż poczuję nasycenie.
Byłam tak rozpalona, że w końcu sięgnęłam po wibrator. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów. Nago wsunęłam się pod kołdrę, znalazłam wygodną pozycję i zaczęłam masować zabawką nagą cipkę.
Zadrżałam i aż krzyknęłam z rozkoszy. Krocze wciąż miałam nabrzmiałe aż do bólu i tak wilgotne, że nie potrzebowałam lubrykantu. Wyobrażałam sobie ciąg dalszy pocałunku.
W moich fantazjach Frans odpiął mi suwak do samego końca, odsłaniając granatowe biustonosz, stringi, pas i pończochy. Ja zdarłam z niego marynarkę, zadrapałam pokrytą jasnymi włosami klatkę piersiową, rozpięłam rozporek. Może on popchnąłby mnie i przycisnął przodem do stołu, po czym pieprzyłby w takiej pozycji, od tyłu, wyszarpując piersi ze stanika. A może byłby nieco bardziej cierpliwy, położyłby mnie na biurku na plecach, ściągnąłby ze mnie bieliznę i wszedł we mnie głęboko szybkim ruchem, jednocześnie łapiąc za biust. Może palce jednej ręki zatopiłby w moich włosach.
Te obrazy były tak żywe, że gdy dotknęłam włączonym wibratorem powiększonej łechtaczki, natychmiast wzbiłam się w przestworza. Wepchnęłam zabawkę do pochwy do samego końca, moje plecy wygięły się w łuk, uda napięły do granic możliwości i zaraz z moich ust wydobyła się seria okrzyków, kiedy doszłam z taką siłą, że wszystko dookoła zniknęło.
To było niewiarygodne. Wystarczyło wspomnienie mężczyzny i ja sam na sam z własnym ciałem, żebym osiągnęła orgazm silniejszy niż z większością byłych kochanków.
Tak. Musiałam go mieć. Jutro Frans Raatz nawet się nie zorientuje, co w niego trafiło.
Za dziesięć dwunasta następnego dnia wzięłam do ręki lusterko, żeby skontrolować makijaż. Usta pomalowałam wiśniową szminką, która pięknie podkreślała zieleń moich oczu. Pieczołowicie wyregulowane, ale dość grube ciemne brwi przypominały ptasie skrzydła, a róż na policzkach był tak subtelny, że wyglądał jak naturalne rumieńce. Włosy związałam na karku w luźny kok, a ubrania wybrałam tym razem w kolorze bieli.
Kołnierzyk bluzki był wysoki i ozdobiony ładnym marszczeniem, takim samym jak mankiety – dłuższe niż zazwyczaj nosiłam, zapinane na pięć guziczków. Rękawy były lekko bufiaste, ale sama bluzka przylegała do ciała i co najważniejsze, została uszyta z półprzezroczystego materiału. Wcześniej nosiłam ją prawie wyłącznie pod żakiet, a nawet wtedy zakładałam do niej kryjący biustonosz. Teraz cienki koronkowy stanik o nisko zabudowanych miseczkach wyzierał spod tkaniny i z zadowoleniem stwierdziłam, że da się dostrzec również ciemne sutki, uparcie wyglądające ponad krawędzią misek. Do tego założyłam elegancką, lekko rozciągliwą białą spódnicę o wysokim stanie, idealnie przylegającą do moich krągłości. Była długa do kolan, ale z tyłu miała wysokie rozcięcie, które w odpowiednich okolicznościach mogło obnażyć udo.
Pięknie połyskujące cieliste pończochy, białe szpilki ozdobione kokardkami. Całkiem przyzwoicie, ale bez przesady. Kiedy odkładałam lusterko, zauważyłam, że drży mi ręka. Zmarszczyłam czoło. Naprawdę powinnam wziąć się w garść. W końcu byłam…
– Cześć.
W pomieszczeniu rozległ się niski głos, więc odwróciłam się w stronę drzwi. Zupełnie zapomniałam, że miałam się wziąć w garść. Czułam, że na sam widok Fransa powoli się rozpadam. Stał w wejściu, miał na sobie pomarańczowo-czerwoną kurtkę, piaskowy sweter i niebieskie, cudownie znoszone, świetnie dopasowane dżinsy. Złociste włosy wyglądały jak potargane przez wiatr, a na policzkach mężczyzny widniały bez wątpienia autentyczne, wywołane chłodem i prawdopodobnie wysiłkiem rumieńce.
Zacisnęłam palce na krawędzi blatu, żeby nie zerwać się na równe nogi i nie rzucić mu się w objęcia jak jakaś głupia nastolatka.
– Cześć – odpowiedziałam najspokojniej, jak potrafiłam, i dopiero wtedy elegancko wstałam z miejsca. – Proszę, wejdź – dodałam, zapraszając go do środka równie eleganckim gestem.
Potem już nie mogłam się powstrzymać. Nie byłam w stanie dłużej udawać klasy. Obeszłam biurko i kiedy Frans wszedł do pokoju, wyszłam mu na spotkanie. Prawie podbiegłam. Zmusiłam się jednak do zatrzymania się w odpowiedniej odległości, choć było to bolesne. Zadowoliłam się samym patrzeniem. Na razie.
Złotozielony kalejdoskop jego oczu robił jeszcze większe wrażenie w świetle dziennym, a kiedy przyglądałam się jego włosom, twarzy i ciału, o mało nie straciłam resztek rozsądku.
Gwałtownie wciągnęłam powietrze do płuc.
– Chcesz kawy? Albo herbaty? Tu obok są pomieszczenia pracowników i… – zawiesiłam głos.
Zobaczyłam, że jego wzrok pada na moje piersi i talię. Czyżby mocniej się zaczerwienił? Poczułam, jak twardnieją mi sutki, a podbrzusze płonie żywym ogniem. Straciłam wątek.
– Przyjechałeś na rowerze? – spytałam. – Wyglądasz tak…
„Seksownie. Niewiarygodnie pociągająco. Olśniewająco”.
– …rześko.
– Przyszedłem na piechotę. Mieszkam zaledwie trzy kilometry stąd i chociaż jest trochę chłodno, pogodę mamy znakomitą. Tobie też spacer dobrze by zrobił, chociaż w takich ciuchach pewnie poruszasz się tylko taksówkami.
– Biegam. Ale nie na obcasach. Co masz na myśli, mówiąc, że spacer dobrze by mi zrobił? Uważasz może, że jestem za gruba? Czy też, mówiąc ładniej, zbyt zaokrąglona?