Valentina i skradzione obrazy - Lilith - ebook + audiobook

Valentina i skradzione obrazy ebook i audiobook

Lilith

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Valentina Wolff to trzydziestopięcioletnia wdowa o ponurej przeszłości, która odziedziczyła po mężu luksusowy berliński klub erotyczny, gdzie klienci mogą swobodnie spełniać swoje największe fantazje. Valentina prowadzi go już siedem lat i zdobyła szacunek zarówno wśród swoich pracowników, jak i klientów klubu, chociaż sama sprawia wrażenie kobiety będącej poza zasięgiem mężczyzn.

Pewnego wieczoru w klubie pojawia się Frans Raatz, ale wcale nie po, by się zabawić. Okazuje się, że dziadek Raatza w zastaw długu podarował kilka cennych obrazów mężowi Valentiny. Celem Fransa jest przekazanie obrazów muzeum. I ta dwójka, która pochodzi z zupełnie różnych światów, postanawia je wspólnie odnaleźć. Sprawa nieco się jednak komplikuje, gdy między Valentiną a Fransem zaczyna się rodzić pożądanie, któremu nie są w stanie się oprzeć. Czy z czasem okaże się, że można odrzucić swoje uprzedzenia i dać się ponieść uczuciu?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 224

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 44 min

Oceny
4,6 (7 ocen)
5
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Va­len­tina ja va­ra­ste­tut tau­lut

Prze­kład z ję­zyka fiń­skiego: Ka­ro­lina Woj­cie­chow­ska

Co­py­ri­ght © Li­lith, 2022

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2022

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mo­nika Drob­nik-Sło­ciń­ska

Re­dak­cja: Anna Po­inc-Chra­bąszcz

Ko­rekta: Aneta Iwan

ISBN 978-91-8034-370-1

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S | Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Roz­dział 1

Pew­nego ma­jo­wego wie­czoru z fo­tela nie­da­leko wej­ścia śle­dzi­łam, jak at­mos­fera w klu­bie robi się co­raz bar­dziej roz­wią­zła. Upi­łam łyk kir roy­ala i omio­tłam spoj­rze­niem swoje kró­le­stwo. Mój klub na­zy­wał się po pro­stu Der Klub, ale nie dało się go po­my­lić z żad­nym in­nym po­dob­nym miej­scem w Ber­li­nie. Der Klub był znany w branży ‒ jako lo­kal, do któ­rego nie dało się wejść bez re­zer­wa­cji i re­fe­ren­cji.

Wnę­trze, które przez ostat­nie lata stop­niowo po­więk­sza­łam, było wy­ło­żone czar­nymi ta­pe­tami w po­ły­sku­jące na złoto ro­ślinne wzory. Gdzie­nie­gdzie sto­jące pod ścianą urzą­dze­nia i ka­napy były prze­dzie­lone czar­nymi ak­sa­mit­nymi za­sło­nami dłu­gimi aż do pod­łogi. Na ty­łach znaj­do­wały się do­brze wy­po­sa­żone cele do BDSM ze zło­tymi kra­tami i dłu­gimi zło­tymi łań­cu­chami, ze­bra­nymi i przy­wią­za­nymi do ścia­nek sznu­rami jak fi­ranki. Z su­fitu zwi­sały ży­ran­dole z cze­skiego krysz­tału. Na ścia­nach roz­miesz­czono ol­brzy­mie stare lu­stra, żeby wy­uz­dane ba­cha­na­lia mo­gło śle­dzić jak naj­wię­cej par oczu, w do­datku w zwie­lo­krot­nio­nej wer­sji. Świa­tło było przy­ga­szone i żółte, a wszę­dzie stały cięż­kie za­pa­lone kan­de­la­bry. Sofy, ka­napy i fo­tele w ra­mach kon­tra­stu do wszech­obec­nej czerni miały zło­to­brą­zowe obi­cie z błysz­czą­cego plu­szu, ak­sa­mitu lub wy­śmie­ni­tej ko­nia­ko­wej skóry.

W Der Klu­bie można było tylko pa­trzeć, tak jak w nor­mal­nym luk­su­so­wym klu­bie ze strip­ti­zem. Mia­łam świetne tan­cerki, które ofe­ro­wały roz­rywkę od bur­le­ski po bar­dziej wy­uz­dane nu­mery. W więk­szo­ści jed­nak go­ście ‒ je­śli sami w ni­czym nie uczest­ni­czyli ‒ przy­cho­dzili oglą­dać coś zu­peł­nie in­nego.

Ci, któ­rzy od­wie­dzali nas w pa­rach lub gru­pach, upra­wiali seks we­dług wła­snych upodo­bań, ale pu­blicz­nie, czy też cho­ciaż czę­ściowo pu­blicz­nie. W od­dali do­strze­głam dwóch męż­czyzn w trak­cie na­mięt­nego sto­sunku anal­nego, a dość bli­sko swo­jego fo­tela doj­rza­łam grupę dwóch ko­biet i dwóch męż­czyzn, a ra­czej plą­ta­ninę koń­czyn na sze­ro­kiej jak łóżko ła­wie.

Jedna z mo­ich dziew­czyn, Fanny, była przy­kuta do ściany i je­śli do­brze wi­dzia­łam, lekko chło­stano ją pej­czem po pier­siach. Lu­biła to. Była dziew­czyną od BDSM. Hannę na jed­nej z ak­sa­mit­nych ka­nap ktoś pie­przył już od tyłu, a ona jed­no­cze­śnie ro­biła la­skę dru­giemu fa­ce­towi. Ciem­no­skórą Mi­chelle, przy­wią­zaną do spe­cjal­nej ławki, też zaj­mo­wało się dwóch ko­lesi. Ci, któ­rzy nie brali udziału, przy­glą­dali się ak­tom na­pa­leni, z za­zdro­ścią.

Moje dziew­czyny nie były pro­sty­tut­kami. Więk­szość pra­co­wała jako ho­stessy i kel­nerki, ale Fanny, Hanna, Mi­chelle, a także jesz­cze kilka in­nych, za­ra­biały wię­cej, bo z nimi się dało. Upra­wiać seks, rzecz ja­sna. Je­śli tego chciały.

Mie­li­śmy aku­rat so­botni wie­czór, więc wszyst­kie te dziew­czyny były w pracy i miały przy­stać na pro­po­zy­cje któ­re­goś z klien­tów. Taki był mój je­dyny wa­ru­nek ‒ pod­czas naj­bar­dziej in­ten­syw­nych nocy mu­siały choć raz ko­goś wy­brać. Fanny naj­wy­raź­niej miała ochotę na jesz­cze jedną karę tego wie­czoru, a kiedy Hanna i Mi­chelle skoń­czą, za­stą­pią je Ana i Ba­bette. W dni po­wsze­dnie zda­rzało się, że do seksu do­cho­dziło tylko z pa­roma klien­tami ‒ ale do­cho­dziło tak czy ina­czej.

To, że w moim klu­bie wy­stę­po­wały i pra­co­wały dziew­czyny, wy­ni­kało naj­zwy­czaj­niej z tego, że przy­cho­dzili tam w znacz­nej więk­szo­ści męż­czyźni. Sami lub grup­kami. Oczy­wi­ście co ja­kiś czas zja­wiały się i pa­nie, ale naj­czę­ściej nie chciały upra­wiać seksu z ob­cymi.

Dla­tego wła­śnie za­wsze za­trud­nia­łam ko­biety. Część rze­czy­wi­ście tylko kel­ne­ro­wała i tań­czyła, nie­które zga­dzały się usiąść ko­muś na ko­la­nach i da­wały się ma­cać po pier­siach i cip­kach, a je­dy­nie kilka od czasu do czasu wy­bie­rało szczę­śliwca lub szczę­śliw­ców, któ­rzy mo­gli je po­su­wać, jak tylko chcieli. Nie zda­rzało się to każ­dego wie­czoru, nie za­wsze każdy klient był ob­słu­gi­wany, a one ro­biły to nie tylko dla pie­nię­dzy. Co wię­cej, in­stru­owa­łam je, że tro­chę de­spe­ra­cji i ocze­ki­wa­nia do­brze fa­ce­tom robi. Przy­cho­dzili po­pa­trzeć, na­pić się i li­czyć na to, że może wła­śnie tym ra­zem znów przyj­dzie ich ko­lej. Za­chę­ca­łam je za to, żeby no­wym da­wały bez opo­rów.

Sie­dzia­łam więc przy wej­ściu z kie­lisz­kiem kir roy­ala w dłoni. Śle­dzi­łam wzro­kiem stru­mień lu­dzi i wy­pa­try­wa­łam no­wych twa­rzy. Do Der Klubu wpusz­cza­li­śmy tylko nie­wielki uła­mek chęt­nych, a ja za­rzą­dza­łam tym miej­scem już tak długo, że od razu za­uwa­ża­łam nie­zna­jo­mych. Wtedy pod­cho­dzi­łam, żeby przed­sta­wić de­biu­tanta któ­rejś z pra­cow­nic.

Przy­ucza­łam je, że je­śli nie osią­gną or­ga­zmu, to mają go cho­ciaż wia­ry­god­nie uda­wać, za­ci­ska­jąc mię­śnie dna mied­nicy tak, żeby fa­ce­towi się wy­da­wało, że ich cipki pul­sują z roz­ko­szy. Nie­rzadko zda­rzało im się jed­nak na­prawdę czer­pać sa­tys­fak­cję ze sto­sunku. Spe­cjal­nie wy­bie­ra­łam ładne dziew­czyny, które miały ten­den­cję do eks­hi­bi­cjo­ni­zmu i ogól­nie były otwarte w kwe­stii seksu.

Mnie też klienci py­tali. Na­wet dość czę­sto, cho­ciaż mia­łam już trzy­dzie­ści pięć lat. Za­wsze od­ma­wia­łam. By­łam wła­ści­cielką ‒ ma­dame, jak do­gry­zały mi dziew­czyny ‒ i cho­ciaż nie by­łam pru­de­ryjna, seks mnie już nie po­cią­gał. Mój mąż Bernd, po któ­rym odzie­dzi­czy­łam klub, zmarł sie­dem lat wcze­śniej i od tego czasu nie upra­wia­łam seksu. Nie chcia­łam i nie mia­łam ochoty.

Sama by­łam jedną z dziew­czyn Bernda, za­nim się we mnie za­ko­chał. Ja też się w nim za­ko­cha­łam ‒ przy pierw­szym spo­tka­niu. Kiedy wpadł na mnie na jed­nej z im­prez, pew­nie od razu zo­ba­czył, że ide­al­nie na­daję się do klubu... i że mam pro­blem z nar­ko­ty­kami. By­łam atrak­cyjna, za­wsze tro­chę zde­spe­ro­wana, za­wsze po­trze­bo­wa­łam kasy. Bernd po­tra­fił grać cie­płego i peł­nego zro­zu­mie­nia, miał dar prze­ko­ny­wa­nia i umiał po­wie­dzieć to, co roz­mówca chciał usły­szeć. Jego do­brze ostrzy­żone ciemne włosy i rów­nie ciemne oczy o wy­ra­ża­ją­cym pew­ność sie­bie spoj­rze­niu, po­si­wiałe włosy na skro­niach i świet­nie skro­jony gar­ni­tur ozna­czały dla mnie sta­tus i pie­nią­dze, a tych ostat­nich cią­gle mi bra­ko­wało.

Moja roczna wy­miana stu­dencka w Ber­li­nie za­mie­niła się w stały po­byt, kiedy zna­la­złam się pod skrzy­dłami Bernda i w jego klu­bie. Ciemne włosy spięto mi w wy­soki kok, twarz uma­lo­wano wy­zy­wa­jąco i co wie­czór mia­łam na so­bie je­dy­nie stringi albo prze­świ­tu­jącą szmatkę na tyłku. Li­cząc na lep­szą wy­płatę, z mar­szu oświad­czy­łam, że bez opo­rów będę upra­wiać seks, kiedy tylko naj­dzie mnie ochota.

Sta­łam się po­pu­larna. Bernd wkrótce wziął mnie do łóżka, co­dzien­nie pie­przył, na­zy­wał swoją małą dziwką i było cu­dow­nie. Pra­wie za­wsze do­cho­dzi­łam. Z in­nymi fa­ce­tami też mi się po­do­bało, dla­tego wie­czo­rami Bernd szep­tał mi do ucha, z kim chciałby, że­bym to ro­biła ‒ upra­wiała seks na oczach wszyst­kich.

Co wie­czór ko­goś ru­cha­łam. W nie­które noce na­wet kilku męż­czyzn. I cho­ciaż nie za­wsze mia­łam or­gazm, zda­rzało się to dość czę­sto. Moje dni wy­peł­niły się or­giami na nar­ko­ty­ko­wym haju i wy­da­wało mi się, że uwiel­biam seks i uwagę, a przede wszyst­kim Bernda. Da­wał mi am­fe­ta­minę i pi­gułki, a póź­niej, kiedy klub osią­gał co­raz więk­szy roz­głos, a ja by­łam jego gwiazdą, rów­nież ko­ka­inę.

Mia­łam dwa­dzie­ścia cztery lata, kiedy wzię­li­śmy ślub. Bernd mó­wił, że chce mieć na wła­sność taką na­pa­loną sukę jak ja. Którą mógł się dzie­lić, z kim mu się po­do­bało. Chęt­nie się zgo­dzi­łam i w dniu we­sela po Bern­dzie pie­przyło mnie przez cały wie­czór co naj­mniej pięt­na­stu fa­ce­tów, naj­pierw w bia­łej sukni ślub­nej, a póź­niej w sa­mym ślub­nym gor­se­cie i poń­czo­chach. Dla uczcze­nia oka­zji mo­gli mnie po­su­wać bez gu­mek. By­łam za­krę­cona po ko­ka­inie i nie pa­mię­tam nic poza cią­głym pie­prze­niem w róż­nych po­zy­cjach z róż­nymi męż­czy­znami, spły­wa­jącą po udach i pier­siach spermą, wciąż zmie­nia­ją­cymi się ku­ta­sami w ustach i ostrymi, nie­mal bo­le­snymi or­ga­zmami, które osią­ga­łam, pod­czas gdy Bernd za­grze­wał mnie lub fa­ce­tów.

Do­piero kiedy Bernd chciał mieć dzieci, zmu­sił mnie do pój­ścia na od­wyk. Był ode mnie star­szy o dwa­dzie­ścia lat i nie miał wła­snej ro­dziny. Naj­pierw zgo­dzi­łam się i na to, ale kiedy w sko­ło­wa­nej wie­lo­let­nim bra­niem nar­ko­ty­ków gło­wie wresz­cie mi się roz­ja­śniło, do­tarło do mnie, że nie chcę być matką. Moi ro­dzice zgi­nęli w tsu­nami w 2004 roku, nie mia­łam ro­dzeń­stwa, a mój kon­takt z dziad­kami ogra­ni­czał się do co­ty­go­dnio­wych te­le­fo­nów. Chyba w ogóle nie pa­mię­ta­łam, jak to jest spę­dzać czas z ro­dziną. Nie czu­łam szcze­gól­nego po­wo­ła­nia do ma­cie­rzyń­stwa, a nasz tryb ży­cia nie wy­da­wał mi się od­po­wiedni dla dzieci. Wcale też nie po­mógł od­wyk, który prze­cho­dzi­łam kosz­mar­nie, przez co szu­ka­łam za­po­mnie­nia w klu­bie i sek­sie czę­ściej niż kie­dy­kol­wiek przed­tem.

Ze względu na moje na­gle nie­na­sy­cone po­trzeby Bernd utwo­rzył siatkę za­ufa­nych klien­tów i zna­jo­mych. Wcze­śniej w na­szym domu zja­wiało się naj­wy­żej dwóch, trzech męż­czyzn, któ­rymi zaj­mo­wa­łam się po tym, jak za­ła­twili sprawy biz­ne­sowe. Te­raz czę­sto mie­li­śmy w domu od pię­ciu do sied­miu fa­ce­tów. Mo­gli mnie pie­przyć w gum­kach, a rów­no­le­gle Bernd bez po­wo­dze­nia pró­bo­wał mnie za­płod­nić. Po kry­jomu ły­ka­łam pi­gułki, a moje ciało było w uży­ciu od rana do nocy, ale im bar­dziej trzeź­wia­łam, tym mniej przy­jem­no­ści czer­pa­łam z seksu.

Trwało to nie­mal rok i Bernd już pra­wie się pod­dał. Czuł się nie­za­do­wo­lony ze mnie, z tego, że nie je­stem już chętna i nie cie­szę się sek­sem, i z tego, że nie za­cho­dzę w ciążę. Za­mie­rzał się ze mną roz­wieść. Ba­łam się. Nie wie­dzia­łam, jak so­bie po­ra­dzę w nor­mal­nym ży­ciu poza klu­bem.

Wy­ba­wie­nie przy­szło w dziw­nym, ma­ka­brycz­nym kształ­cie, który na swój spo­sób sta­no­wił wi­sienkę na dziw­nym, ma­ka­brycz­nym tor­cie, ja­kim było moje ży­cie. Bernd zgi­nął tak samo na­gle jak moi ro­dzice. Po­szedł z kil­koma zna­jo­mymi po­la­tać po pi­jaku awio­netką i sa­mo­lot się roz­bił.

Oka­zało się, że Bern­dowi udało się spło­dzić dziecko z inną ko­bietą, która pra­co­wała w klu­bie, i wszyst­kie nie­ru­cho­mo­ści oraz znana sieć ka­wiarni zo­stały prze­jęte przez nie­spełna roczne nie­mowlę. Ja do­sta­łam klub. Te­sta­ment zmie­niono le­d­wie pół roku wcze­śniej. Nie by­łam szcze­gól­nie za­wie­dziona.

Wie­dzia­łam oczy­wi­ście, że Bernd po­cho­dził z za­moż­nej ro­dziny i że miał pie­nią­dze. Je­dyne, co mnie po fak­cie dzi­wiło, to dla­czego się ze mną oże­nił, je­śli nie­szcze­gól­nie się mną chwa­lił w bar­dziej po­wa­ża­nych krę­gach. Ni­gdy na­wet nie po­zna­łam jego ro­dzi­ców. Może rze­czy­wi­ście był we mnie za­ko­chany na swój po­krę­cony spo­sób. W końcu chciał mieć ze mną dziecko.

Te­raz, sie­dem lat póź­niej, roz­bu­do­wa­łam klub już dwa razy, ukoń­czy­łam li­cen­cjat z eko­no­mii na ber­liń­skiej uczelni i dla roz­rywki uczest­ni­czy­łam w za­ję­ciach z przed­mio­tów hu­ma­ni­stycz­nych i spo­łecz­nych. Cho­ciaż już nie upra­wia­łam seksu z klien­tami, prze­cha­dza­łam się po klu­bie i roz­ma­wia­łam z nimi. Za­uwa­ży­łam, że poza do­brym an­giel­skim i nie­miec­kim ce­nią so­bie ogólne wy­kształ­ce­nie. Po­ma­gało mi to też w pod­trzy­my­wa­niu wi­ze­runku. Uwa­żam, że re­pu­ta­cja mo­jego klubu była lep­sza niż in­nych, mię­dzy in­nymi dla­tego, że cho­dzi­łam na wy­stawy, do te­atru, na kon­certy i dużo czy­ta­łam. Gdy by­łam mię­dzy ludźmi, po­tra­fi­łam z nimi roz­ma­wiać na wiele te­ma­tów.

Na­gle moje my­śli ode­rwały się od prze­szło­ści i stra­te­gii biz­ne­so­wej, bo za­uwa­ży­łam, jak do klubu wcho­dzi wy­soki ja­sno­włosy męż­czy­zna. Nie wi­dzia­łam go wcze­śniej, czyli mu­siał być jed­nym z czte­rech no­wych klien­tów, któ­rzy mieli się zja­wić tej nocy. Po­zo­stali przy­szli już całą trójką i obec­nie pili al­ko­hol w du­żych ilo­ściach, wiel­kimi, głod­nymi oczami śle­dząc ko­pu­lu­ją­cych do­okoła lu­dzi.

Przez chwilę spo­glą­da­łam na męż­czy­znę, nie ru­sza­jąc się z miej­sca, ulo­ko­wa­nego stra­te­gicz­nie w ten spo­sób, żeby wcho­dzący do środka go­ście nie mo­gli mnie od razu do­strzec. Przy­bysz wy­glą­dał na zszo­ko­wa­nego tym, co dzieje się w klu­bie, a na jego twa­rzy przez chwilę dało się za­uwa­żyć wy­raz oszo­ło­mie­nia, a na­wet po­tę­pie­nia. Moja cie­ka­wość się wzmo­gła. Oczy­wi­ście nowi klienci rzadko byli przy­go­to­wani na taki wi­dok, ale więk­szość z nich miała ten­den­cje do eks­hi­bi­cjo­ni­zmu lub pod­glą­dac­twa, więc na ogół im się po­do­bało.

Męż­czy­zna był ubrany zgod­nie z dress code’em: miał na so­bie do­brze skro­joną twe­edową ma­ry­narkę w ko­lo­rze zła­ma­nej zie­leni, ciem­no­brą­zowe spodnie i zie­lon­kawą ko­szulę. Nie no­sił kra­wata, a co naj­mniej trzy górne gu­ziki ko­szuli zo­sta­wił roz­pięte. Koł­nie­rzyk za­cho­dził lekko na ma­ry­narkę.

Miał co naj­mniej metr osiem­dzie­siąt pięć wzro­stu, a zbu­do­wany był… Po krót­kim za­sta­no­wie­niu przy­szło mi do głowy słowo „so­lid­nie”. Barki sze­ro­kie jak drzwi sto­doły, mocny kor­pus, dłu­gie i silne ręce. Kiedy usiadł przy wy­so­kim sto­liku po dru­giej stro­nie wej­ścia, za­uwa­ży­łam, jak ma­te­riał jego spodni na­pina się wo­kół umię­śnio­nego uda. Męż­czy­zna wprost ema­no­wał te­sto­ste­ro­nem, ale kiedy po­now­nie zer­k­nę­łam na jego twarz, minę miał czujną i… czyżby po­gar­dliwą? Zmru­ży­łam oczy i przyj­rza­łam się wy­so­kim ko­ściom po­licz­ko­wym, sze­ro­kim ustom o lekko unie­sio­nych ką­ci­kach i oko­lo­nym dłu­gimi rzę­sami oczom, głę­boko osa­dzo­nym pod gę­stymi, pro­stymi, ja­snymi brwiami.

Wie­dzia­łam, że po­win­nam po­dejść i się przed­sta­wić, ale coś prze­szy­wało mi brzuch z taką siłą, że nie da­łam rady się pod­nieść. Nie by­łam pewna, co to było, aż zro­zu­mia­łam: uczu­cie tak dawne, że nie od razu je roz­po­zna­łam, pra­wie zu­peł­nie za­po­mniane.

Po­żą­da­nie.

Ni­gdy nie by­łam wy­bredna w kwe­stii męż­czyzn, ale mia­łam swój typ. I ni­gdy nie był to ja­sno­włosy, umię­śniony wi­king. Moje ciało jed­nak zbu­dziło się z wie­lo­let­niego snu i naj­wy­raź­niej za­de­cy­do­wało ina­czej. Mimo to, kiedy wresz­cie wsta­łam, nie mia­łam żad­nych obaw. Wie­dzia­łam, że z ta­kim do­świad­cze­niem i wy­ro­bie­niem bez pro­blemu dam so­bie radę z chwi­lo­wym po­ry­wem na­mięt­no­ści.

Ob­cią­gnę­łam czarną, cia­sno przy­le­ga­jącą do ciała su­kienkę i uło­ży­łam de­kolt w ten spo­sób, żeby moje mlecz­no­białe piersi były jak naj­le­piej wy­eks­po­no­wane. Zsu­nę­łam rów­nież krót­kie rę­kawki, ob­na­ża­jąc ra­miona, i upew­ni­łam się, że zwi­sa­jący z czar­nej ak­sa­mitki na szyi duży krysz­tał jest na swoim miej­scu. Mia­łam na so­bie poń­czo­chy i lo­ubo­utiny na dwu­na­sto­cen­ty­me­tro­wych ob­ca­sach, a włosy ucze­sa­łam w wy­soki kok, który już od trzy­na­stu lat sta­no­wił mój znak roz­po­znaw­czy.

‒ Do­bry wie­czór ‒ po­zdro­wi­łam go mięk­kim, ide­al­nym nie­miec­kim z pół­noc­nym ak­cen­tem.

‒ A to za­pewne wła­ści­cielka. ‒ Usły­sza­łam w od­po­wie­dzi po fiń­sku, za­nim na­wet męż­czy­zna od­wró­cił się w moją stronę.

Tro­chę się zdu­mia­łam, bo do Der Klubu nie przy­cho­dzili po­je­dyn­czy tu­ry­ści. Je­śli po­ja­wiał się ktoś z ze­wnątrz, to w to­wa­rzy­stwie sta­łych klien­tów. Nie przy­po­mi­na­łam też so­bie, że­bym wi­działa na li­ście ja­kieś fiń­skie na­zwi­sko, chyba że… Je­dyny z no­wych klien­tów, który jesz­cze nie przy­był, miał na imię Frans, pod­czas gdy wer­sję nie­miecką zwy­kle za­pi­suje się Franz. Ale na­zwi­sko miał na pewno nie­miec­kie: Ra­atz.

Pa­trzy­łam w zie­lone oczy, w któ­rych tań­czyły zło­to­brą­zowe plamki. Grube, zło­ci­ste, lśniące włosy oka­lały twarz, któ­rej ra­czej nie można by było na­zwać piękną, ale na pewno mę­ską. Nie­wia­ry­god­nie mę­ską. Z ja­kie­goś po­wodu dziw­nie ści­snęło mi się w gar­dle, a ko­lejna fala prze­szyła brzuch tak ostro, że na mo­ment wstrzy­ma­łam od­dech.

‒ Skąd wie­dzia­łeś, że je­stem Finką? ‒ spy­ta­łam, od­sta­wia­jąc kir roy­ala na sto­lik.

Rów­no­cze­śnie za­sta­na­wia­łam się, czy przy wej­ściu na pewno po­rząd­nie spraw­dzano na­zwi­ska i osoby po­le­ca­jące. Nie zna­czyło to by­naj­mniej, że za­mie­rzam od razu wy­rzu­cić go z klubu, choćby i do­stał się tu pod­stę­pem. Zresztą nie chciało mi się w to wie­rzyć.

‒ Otto mi po­wie­dział. To on mnie… po­le­cił. ‒ Szy­der­czo za­ak­cen­to­wał ostat­nie słowo.

Jego głos był ni­ski i do­no­śny. Nie­po­ko­jący dreszcz prze­biegł mi wzdłuż krę­go­słupa, kiedy usi­ło­wa­łam so­bie przy­po­mnieć, o kim mowa. Na­gle mnie oświe­ciło: Otto Schmidt, nad­ko­mi­sarz z trze­ciego de­par­ta­mentu LKA. Prze­stęp­stwa go­spo­dar­cze. Przy­cho­dził co ja­kiś czas z pa­roma in­nymi ko­mi­sa­rzami. Nie oba­wia­łam się trud­no­ści, bo moja dzia­łal­ność była cał­ko­wi­cie le­galna, mimo wszystko za­sta­na­wia­łam się, czemu Otto po­rę­czył za męż­czy­znę.

Wy­pro­sto­wa­łam się, roz­cią­gnę­łam w przy­ja­znym uśmie­chu pełne, po­ma­lo­wane czer­woną szminką wargi, i pró­bo­wa­łam się sku­pić na fak­cie, że cho­ciaż Ra­atz nie od­wza­jem­nił uśmie­chu, ką­ciki jego ust były za­wsze lekko unie­sione.

‒ Ach, tak. Wi­tam. Pa­trząc na na­zwi­sko, nie spo­dzie­wa­łam się Fina.

‒ Dzia­dek był z Nie­miec. Zdą­żył za­ba­wić na woj­nie na tyle długo, że udało mu się zro­bić babci dziecko i wziąć udział w pusz­cze­niu z dy­mem La­po­nii.

Od­chrząk­nę­łam i uśmiech­nę­łam się jesz­cze sze­rzej, cho­ciaż Frans przy­glą­dał mi się bez emo­cji, za to z na­my­słem, z lekko prze­krzy­wioną głową.

‒ Ta­kich hi­sto­rii jest dość sporo, czyż nie? Bab­cia chyba miała szczę­ście, że dzia­dek się z nią oże­nił.

‒ Oże­nił się i roz­wiódł tuż po za­koń­cze­niu wojny. Wy­cho­wa­łem się w Fin­lan­dii, ale przy­je­cha­łem do Nie­miec do pracy kilka lat temu. Zresztą przy­sze­dłem tu­taj wła­śnie w spra­wie dziadka.

Mój umysł pra­co­wał w za­wrot­nym tem­pie. Frans Ra­atz był co naj­mniej w moim wieku, może na­wet tro­chę star­szy. Jego dzia­dek mu­siał mieć po­nad osiem­dzie­siąt lat, na­wet je­śli młodo za­ło­żył ro­dzinę. Nie. Wię­cej. Je­śli brał udział w woj­nie, miał przy­naj­mniej dzie­więć­dzie­siąt lat. Nie mie­wa­li­śmy klien­tów w tym wieku.

‒ Co to może być za sprawa? Bar­dzo do­brze znam na­szą klien­telę i nie od­wie­dzają nas go­ście w tym prze­dziale wie­ko­wym.

‒ Dzia­dek nie przy­cho­dził tu­taj po­ru­chać. W ogóle nie przy­cho­dził. Nie cho­dził na dziwki.

Za­mar­łam. To było bar­dzo po­wszechne nie­po­ro­zu­mie­nie, a ja do­brze wie­dzia­łam, że dziew­czyny i ich praca ba­lan­sują na cien­kiej gra­nicy od­dzie­la­ją­cej tan­cerki ero­tyczne od pro­sty­tu­tek, ale ze­zło­ścił mnie wy­raźny nie­smak w gło­sie Fransa Ra­atza. W klu­bie pa­no­wały ja­sne za­sady, ni­kogo do ni­czego nie zmu­szano ani nie oszu­ki­wano ‒ ina­czej niż, jak po­ję­łam wiele lat póź­niej, było w moim wła­snym przy­padku ‒ a dzia­łal­ność, którą pro­wa­dzi­łam, była cał­ko­wi­cie le­galna i uczciwa w sto­sunku do pra­cow­nic. Do tego każdy klient oka­zu­jący ten­den­cje do mo­le­sto­wa­nia lub prze­mocy na­tych­miast wy­la­ty­wał z lo­kalu ra­zem z osobą, która go po­le­ciła. Mój głos był twardy jak stal, gdy od­po­wie­dzia­łam:

‒ Tu nie ma żad­nych dzi­wek. Lu­dzie przy­cho­dzą, żeby się za­ba­wić i przy­jem­nie spę­dzić czas. Je­śli to ci nie wy­star­czy, je­śli czu­jesz się w ja­kiś spo­sób lep­szy, gra­tu­luję. Ale mamy tu miej­sce tylko dla jed­nej straż­niczki mo­ral­no­ści, czyli dla mnie. Pro­szę, że­byś opu­ścił klub.

Frans wy­glą­dał na za­kło­po­ta­nego. Ob­cią­gnął poły ma­ry­narki, a ja na­gle zro­zu­mia­łam, że nie jest przy­zwy­cza­jony do ele­ganc­kiego stroju. Co ja­kiś czas mu­siał się do­brze ubie­rać ‒ wy­wnio­sko­wa­łam po ja­ko­ści tka­niny i do­pa­so­wa­niu kroju ‒ ale nie cho­dził w gar­ni­tu­rze na co dzień. Ani na­wet w ma­ry­narce. W jego oczach bły­snęło coś, co zin­ter­pre­to­wa­łam jako roz­ba­wie­nie, po czym prze­lot­nym spoj­rze­niem ogar­nął moje ciało.

Cho­ciaż by­łam wście­kła, po­czu­łam po­żą­da­nie tak silne jak jesz­cze ni­gdy wcze­śniej. No pro­szę, a wy­da­wało mi się, że o po­żą­da­niu i sek­su­al­nej przy­jem­no­ści wiem już wszystko. Ko­lana mi zmię­kły, pierś prze­szył ból, a palce za­częły drżeć. Gdy męż­czy­zna wstał z miej­sca, oka­zał się za­le­d­wie o kilka cen­ty­me­trów wyż­szy ode mnie. Ma pra­wie na pewno metr osiem­dzie­siąt sie­dem wzro­stu, prze­szło mi przez myśl.

Na jego twa­rzy za­ma­ja­czył nie­wielki uśmiech, a ja prze­łknę­łam ślinę. Frans Ra­atz miał do­łeczki w po­licz­kach, w do­datku głę­bo­kie. Wy­so­kie ko­ści po­licz­kowe, mę­ska twarz, mocna szczęka, zie­lo­no­złote oczy i do­łeczki.

De­spe­racko pró­bo­wa­łam się uchwy­cić ja­kiejś my­śli, jed­nak bez­sku­tecz­nie. Moje ciało wark­nęło tak wście­kle i be­stial­sko, że po­czu­łam się jak umie­ra­jąca z głodu wam­pi­rzyca. Wam­pi­rzyca, którą znę­cił słodki za­pach ludz­kiej krwi i za­raz rzuci się na ofiarę, za­mie­rza­jąc wy­ssać z niej wszyst­kie soki.

‒ Prze­pra­szam. Je­stem ra­czej kon­ser­wa­tywny, choć oczy­wi­ście zda­wa­łem so­bie sprawę z ist­nie­nia ta­kich miejsc.

W końcu udało mi się ode­rwać wzrok od jego zdra­dziecko hip­no­ty­zu­ją­cych oczu.

‒ Więc co cię tu spro­wa­dza? ‒ spy­ta­łam, si­ląc się na chłodny, rze­czowy ton.

‒ Otto po­wie­dział, że naj­ła­twiej zła­pać cię tu­taj. Tak się zło­żyło, że jest i moim klien­tem. Są tu gdzieś ob­razy. Dwie wcze­sne prace Ka­zi­mie­rza Ma­le­wi­cza i je­den Klimt. Na­zi­ści ukra­dli je pew­nemu bo­ga­temu Ży­dowi, który zgi­nął w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym. Ob­razy zna­la­zły się u star­szego brata mo­jego dziadka, dość bli­skiego współ­pra­cow­nika Göringa. Przed śmier­cią brat prze­ka­zał je dziad­kowi. Nie ża­ło­wał swo­ich czy­nów, ale ni­gdy nie zo­stał ska­zany, bo nie zaj­mo­wał wy­star­cza­jąco wy­so­kiej po­zy­cji ani nie ode­grał waż­nej roli w two­rze­niu i za­rzą­dza­niu obo­zami. Naj­wy­raź­niej Luft­waffe nie było aż tak mor­der­cze.

Zmarsz­czy­łam brwi i odro­binę przy­su­nę­łam się do Fransa, żeby go le­piej sły­szeć wśród ha­łasu. W każ­dym ra­zie pró­bo­wa­łam sama sie­bie prze­ko­nać, że kie­rują mną względy prak­tyczne. Wam­pi­rzyca we mnie za­wyła i ob­na­żyła zęby, ale pa­no­wa­łam nad sobą, ogra­ni­czona za­sa­dami sa­voir-vi­vre’u. Wi­dzia­łam, jak moje piersi nie­mal mu­skają zie­loną ko­szulę, i za­uwa­ży­łam, że męż­czy­zna gwał­tow­nie wciąga po­wie­trze, a na­stęp­nie po­czu­łam na po­liczku jego od­dech.

To było roz­koszne uczu­cie. Że Frans Ra­atz na mnie re­ago­wał. Może nie w taki spo­sób jak ja na niego, mimo wszystko nie po­zo­sta­wał obo­jętny. Znowu pod­nio­słam wzrok.

‒ Dla­czego ob­razy mia­łyby być tu­taj? Twój wu­jeczny dzia­dek ra­czej nie ma wiele wspól­nego z moim klu­bem.

‒ Dzia­dek zmarł przed kil­koma mie­sią­cami. Do te­sta­mentu do­łą­czony był list, który do­ty­czył tych ob­ra­zów. Dzia­dek od­dał je w za­staw. Twój mąż to Bernd Wolff, czyż nie? W teczce były do­ku­menty i wszystko. Po­świad­cze­nie kwoty długu i in­for­ma­cja, że za­staw sta­no­wiły ob­razy. Żad­nej in­nej in­for­ma­cji poza za­łą­czo­nymi fo­to­gra­fiami. Dzia­dek już tych ob­ra­zów nie od­zy­skał. Miał kilka re­stau­ra­cji, które jego syn chciał prze­kształ­cić w sieć, ale gówno z tego wy­szło. Ni­gdy ni­komu nie wspo­mi­nał o ob­ra­zach, jed­nak w li­ście na­pi­sał, że ża­łuje sko­rzy­sta­nia z cze­goś, co nie było jego wła­sno­ścią. I że je­śli ktoś z nas bę­dzie miał moż­li­wość, po­wi­nien od­dać je do mu­zeum.

By­łam zu­peł­nie oszo­ło­miona, co zda­rzało się rzadko. We Fran­sie Ra­atzu było już wy­star­cza­jąco wiele do prze­tra­wie­nia, a tu jesz­cze in­for­ma­cja, że w klu­bie lub w moim domu mia­łyby się znaj­do­wać bez­cenne ob­razy. Bernd lu­bił sztukę i po­sia­dał cał­kiem po­kaźną, war­to­ściową ko­lek­cję, którą odzie­dzi­czył po nim syn. Ale ni­gdy nie wi­dzia­łam tam ni­czego, co wy­glą­da­łoby na Ma­le­wi­cza lub Klimta ‒ a na pewno zwró­ci­ła­bym uwagę na dzieła, które cho­ciaż przy­po­mi­na­łoby twór­czość mi­strzów tego ka­li­bru.

‒ Ni­gdy nie za­uwa­ży­łam tu nic po­dob­nego ‒ wy­rzu­ci­łam z sie­bie nieco mniej ele­ganc­kim to­nem.

Frans wes­tchnął ze znie­cier­pli­wie­niem.

‒ Je­śli twój mał­żo­nek wie­dział co­kol­wiek na te­mat sztuki i na­szej ro­dzin­nej hi­sto­rii, był świa­domy, że ma do czy­nie­nia z nie­le­gal­nym to­wa­rem. Mu­siał je gdzieś scho­wać. Dzia­dek mó­wił, że są tu­taj w sej­fie, ale mogą być i u was w domu. Wciąż miesz­kasz w tym sa­mym miej­scu, co przed śmier­cią męża?

Nie wie­rzy­łam, żeby w lo­kalu lub w domu były ja­kieś dzieła poza tymi, które sama za­ku­pi­łam.

‒ Chodźmy do biura, tam po­roz­ma­wiamy ‒ za­pro­po­no­wa­łam. ‒ To na ty­łach klubu.

Po­ki­wał głową, czoło miał zmarsz­czone w sku­pie­niu. Kiedy po raz ko­lejny spoj­rzał w stronę klubu, ze­sztyw­niał nieco. Z nie­do­wie­rza­niem przy­glą­dał się Fanny. Dziew­czyna wciąż była przy­wią­zana do ściany, ale jej piersi miały od­cień stra­żac­kiej czer­wieni, a dys­cy­pli­nu­jący ją męż­czy­zna ude­rzał już dużo moc­niej. Fanny za­gry­zała wargi i cho­ciaż z tej od­le­gło­ści nie wi­dzia­łam twa­rzy, by­łam pewna, że jest za­chwy­cona. Na­wie­dził mnie zło­śliwy cho­chlik i zła­pa­łam Fransa za rękę.

‒ Chodź, prze­pro­wa­dzę cię na drugą stronę. Może się zdzi­wisz, a na­wet… hmm… pod­nie­cisz.

Mój głos był lekko ochry­pły. Pod­eks­cy­to­wa­łam się jak na­sto­latka, gdy po­czu­łam, jak palce Fransa wsu­wają się w moją dłoń. Nie bra­łam nar­ko­ty­ków od prze­pro­wa­dzo­nej przez Bernda in­ter­wen­cji, ale nie za­po­mnia­łam uczu­cia, ja­kie wy­wo­łuje pierw­sza dawka. Te­raz za­re­ago­wa­łam po­dob­nie. Jak­bym unio­sła się pod sam su­fit, moje ciało sta­nęło w pło­mie­niach i wszystko stało się moż­liwe.

Zmu­si­łam się do po­sta­wie­nia pierw­szego kroku i lekko po­cią­gnę­łam Fransa za rękę. Mi­chelle wstała już z ławki i sie­działa ubrana w po­ły­skliwe stringi, sku­biąc słone prze­ką­ski. Kiedy za­trzy­ma­łam się obok niej i spy­ta­łam, czy po­do­bała jej się se­sja, Frans wy­raź­nie zmar­twiał: jego ręka w mo­jej dłoni ze­sztyw­niała.

‒ Było miło ‒ od­parła za­do­wo­lona Mi­chelle, a na­stęp­nie spoj­rzała na Fransa spod uma­lo­wa­nych rzęs. ‒ Czy sza­nowny pan miałby ochotę do­trzy­mać mi to­wa­rzy­stwa? Po­tra­fię zna­ko­mi­cie po­móc się zre­lak­so­wać ze­stre­so­wa­nym przy­stoj­nym męż­czy­znom. To­bie mo­gła­bym za­ofe­ro­wać wszystko, co mam w re­per­tu­arze.

Mocno za­ci­snę­łam usta, żeby się nie ro­ze­śmiać, kiedy Mi­chelle flir­to­wała z Fran­sem tak bez­wstyd­nie, jak tylko po­tra­fiła. Za­rzu­ciła dłu­gimi czar­nymi wło­sami, po czym roz­su­nęła uda, jed­no­cze­śnie wy­gi­na­jąc się lekko, żeby le­piej wy­eks­po­no­wać piękne piersi o bar­wie kawy z mle­kiem. Na ko­niec obie­cu­jąco przy­gry­zła wargę.

‒ Nie przy­sze­dłem tu jako klient ‒ od­po­wie­dział Frans bez­błędną niem­czy­zną, w któ­rej jed­nak było sły­chać mocny fiń­ski ak­cent.

Mi­chelle unio­sła brwi.

‒ Szkoda. Może jesz­cze wpad­niesz któ­re­goś wie­czoru. Jako klient i… tak ogól­nie ‒ rzu­ciła.

Z od­le­gło­ści kilku me­trów do­sły­sze­li­śmy jęki i zde­cy­do­wa­łam, że po­kie­ruję Fransa obok Fanny. Fa­cet, który wcze­śniej okła­dał ją pej­czem, zdjął kaj­danki z jej ko­stek i pie­przył ją chci­wie, jed­no­cze­śnie cią­gnąc za włosy i agre­syw­nie ści­ska­jąc czer­wone, opuch­nięte piersi. Fanny krzy­czała i po­ję­ki­wała z roz­ko­szy ‒ tym ra­zem naj­wy­raź­niej nie uda­wała ‒ ale kiedy mi­nę­li­śmy parę, Frans nie­spo­dzie­wa­nie przy­ci­snął usta do mo­jego ucha.

‒ To nie jest nie­le­galne? Prze­cież ona jest bita ‒ za­uwa­żył ostro.

Za­chwia­łam się, a przez myśl prze­szło mi, że nie­le­galne po­winno być wzbu­dza­nie tak sil­nego po­żą­da­nia, ja­kie on we mnie wzbu­dza. Nie mo­głam oprzeć się po­ku­sie i de­li­kat­nie opar­łam się o niego, od­wra­ca­jąc głowę. Sze­ro­kie, zmy­słowe usta otarły się o mój po­li­czek, a ja bez­gło­śnie wes­tchnę­łam, czu­jąc, jak od prze­lot­nego do­tyku ze­rwał się do lotu cały rój mo­tyli.

‒ Fanny tak lubi. Ni­gdy nie sły­sza­łeś o BDSM-ie?

Ści­snę­łam moc­niej dłoń Fransa i prze­pro­wa­dzi­łam go obok cel.

‒ Tu mamy świet­nie wy­po­sa­żone cele do krę­po­wa­nia. ‒ Wska­za­łam po­miesz­cze­nia, z któ­rych jedno było za­jęte przez parę speł­nia­jącą swoje naj­śmiel­sze ma­rze­nia.

‒ To nie jest chore? Krzyw­dzić drugą osobę i…

Do­tar­li­śmy do drzwi biura i cho­ciaż na­gana w gło­sie Fransa mnie zi­ry­to­wała, nie wy­pu­ści­łam z uści­sku cu­dow­nie szorst­kiej dłoni.

‒ Tu nikt ni­komu nie robi trwa­łej krzywdy. Wszystko jest wcze­śniej usta­lone. Mamy ja­sne za­sady.

‒ Mu­szę być ja­kiś cho­ler­nie nudny, skoro uwa­żam, że bi­cie ko­biet nie jest fajne.

‒ Je­steś cho­ler­nie nudny, je­śli my­ślisz tak zero-je­dyn­kowo ‒ rzu­ci­łam, od­krę­ca­jąc się w ten spo­sób, że znów zna­leź­li­śmy się na­prze­ciwko sie­bie. ‒ Lu­dzie są różni. Sama cza­sami lu­bię odro­binę bólu, ale nie do tego stop­nia, co Fanny. Nie­któ­rych kręci seks gru­powy. Nie­któ­rzy są homo. Do­póki nikt nie koń­czy z ob­ra­że­niami na całe ży­cie, a wszy­scy uczest­ni­czą w za­ba­wie chęt­nie i świa­do­mie, co w tym złego?

„Dla­czego mó­wię, jak­bym upra­wiała seks?”

Ostroż­nie spoj­rza­łam w nie­bez­pieczne zie­lo­no­złote oczy. Frans uśmiech­nął się w taki spo­sób, że aż gło­śno wes­tchnę­łam. Nie mo­głam ode­rwać wzroku od jego bo­skich ust, do­łecz­ków w po­licz­kach i ja­snych wło­sów lśnią­cych tak za­chę­ca­jąco, że aż chcia­łoby się je…

‒ Wiesz, że wy­glą­dasz do­kład­nie jak moje wy­obra­że­nie bur­del­mamy? Czarny strój, ciemne, grube włosy i mocny ma­ki­jaż. Na­wet te zie­lone ko­cie oczy pa­sują do ob­razka.

Moje zie­lone oczy były ja­sne i jed­no­barw­nie zie­lone. Da­leko im było do ma­gicz­nej głębi spoj­rze­nia Fransa. Wciąż sta­li­śmy na­prze­ciwko sie­bie, nie mo­gąc się po­ru­szyć, ale udało mi się cho­ciaż od­zy­skać głos.

‒ Nie je­stem bur­del­mamą. I po­wta­rzam, to nie jest ża­den bur­del. To klub ero­tyczny, a ja je­stem jego wła­ści­cielką. Sie­dzę tu w każdy week­end i upew­niam się, że wszystko prze­biega, jak po­winno.

‒ No. Skoro je­steś wła­ści­cielką, mu­sisz się za­jąć tą sprawą. Ob­razy gdzieś tu są. Nie od­po­wie­dzia­łaś na moje py­ta­nie, czy na­dal miesz­kasz…

‒ Tak. Wciąż miesz­kam w Char­lot­ten­burgu, ale tam też ani śladu po tych ob­ra­zach.

‒ Mam pro­po­zy­cję.

„Ma pro­po­zy­cję. Świet­nie”.

Wy­rzu­ci­łam z my­śli pry­mi­tywne sko­ja­rze­nia, ale Frans pach­niał i wy­glą­dał tak do­brze, że w de­spe­ra­cji za­czę­łam snuć nie­cne plany. Żad­nego seksu, rzecz ja­sna. Ale cho­ciaż je­den po­ca­łu­nek. Na­wet coś ta­kiego mo­głoby otrzeź­wić moje przy­zwy­cza­jone do wie­lo­let­niej abs­ty­nen­cji ciało i umysł.

Pu­ści­łam jego dłoń i za­uwa­ży­łam, jak z za­sko­cze­niem przy­gląda się wła­snym pal­com. Zu­peł­nie jakby do­piero zwró­cił uwagę, że przez cały ten czas trzy­mał mnie za rękę. Od­wró­ci­łam się, po­wta­rza­jąc so­bie po ci­chu, że prze­cież po­tra­fię jesz­cze uwo­dzić. A już na pewno męż­czy­znę, któ­rego po­żą­dam bar­dziej niż ko­go­kol­wiek in­nego.

Za­ko­ły­sa­łam bio­drami, za­krę­ci­łam pupą i ko­kie­te­ryj­nie po­stą­pi­łam kilka kro­ków w stronę biurka. Przy­sta­nę­łam na chwilę, żeby Frans mógł przyj­rzeć się moim krą­gło­ściom, per­fek­cyj­nej li­nii karku, poń­czo­chom i szpil­kom o czer­wo­nych po­de­szwach. Po­tem po­woli zwró­ci­łam się w jego stronę i usia­dłam na biurku.

Od razu wie­dzia­łam, że mi się udało. Frans za­mru­gał, jakby pró­bo­wał siłą ode­rwać wzrok od krzy­wi­zny mo­ich bio­der. Nie­stety spoj­rze­nie nie usłu­chało roz­kazu i na mo­ment za­trzy­mało się na moim biu­ście, za­nim do­tarło do twa­rzy.

‒ No więc co to za pro­po­zy­cja? ‒ Le­dwo do­strze­gal­nie ob­li­za­łam wargi.

‒ Z tego zrobi się po­li­cyjne śledz­two, wła­dze będą pró­bo­wały na­mie­rzyć ob­razy za wszelką cenę. Tak bar­dzo są war­to­ściowe. Te zdję­cia… ro­ze­zna­łem się w sy­tu­acji i wiem, że ob­razy na­prawdę uważa się za za­gi­nione. Z za­wodu je­stem ku­cha­rzem, ale mama pro­wa­dzi ga­le­rię i dzięki temu tro­chę znam się na sztuce. Na­zwi­ska o ta­kiej sła­wie za­in­te­re­sują śled­czych. Może to ozna­czać, że roz­biorą twój klub do go­łych ścian, a te wszyst­kie cie­kawe sprzęty zo­staną roz­prute. Tak samo sta­nie się z twoim do­mem. I z do­mem lub do­mami syna two­jego męża. Do­wody wska­zują, że ob­razy znaj­do­wały się w po­sia­da­niu Bernda Wolffa, a przy tym są warte o wiele wię­cej niż kwota po­życzki wzię­tej przez dziadka. I trudno mi uwie­rzyć, że nie masz po­ję­cia, gdzie mogą się znaj­do­wać.

Frans mó­wił spo­koj­nie, ale jego spoj­rze­nie wę­dro­wało mię­dzy mo­imi ustami, wło­sami i oczami. Na­wet nie mia­łam siły ze­zło­ścić się na jego oskar­że­nia. Za­czerp­nę­łam po­wie­trza i cho­ciaż roz­ma­wia­li­śmy na po­ważny te­mat, po­tra­fi­łam my­śleć je­dy­nie o tym, jak się do niego zbli­żyć.

‒ Mój mąż ko­lek­cjo­no­wał sztukę i moż­liwe, że przy­jął ta­kie dzieła. Choćby po to, żeby móc je oglą­dać w sa­mot­no­ści. Ale przy­się­gam, ni­gdy nie wi­dzia­łam tu Ma­le­wi­cza ani Klimta. Mąż po­sia­dał zbiór, który odzie­dzi­czył jego syn. Nie po­wie­dzia­łeś jesz­cze, co pro­po­nu­jesz. Za­kła­dam, że cho­dzi o coś in­nego niż wpusz­cze­nie tu tak od razu bandy śled­czych.

Franz przy­glą­dał mi się ostroż­nie, jakby coś roz­wa­żał. Nie­spo­koj­nie prze­cze­sał włosy, po czym zro­bił krok w moją stronę.

„Grzeczny chłop­czyk”.

‒ Mój po­mysł… Po­my­śla­łem…

Od­wró­cił głowę za­wsty­dzony, jakby nie po­tra­fił wy­brać mię­dzy po­cząt­ko­wym po­my­słem a zwąt­pie­niem, które z ja­kie­goś po­wodu zro­dziło się w jego umy­śle.

‒ Tak? ‒ spy­ta­łam miękko i do­da­łam: ‒ Prze­cież mo­żesz wejść cał­kiem do środka. Nie gryzę.

„Ow­szem, gryzę, je­śli mam do tego oka­zję”.

Frans po­now­nie spoj­rzał mi w oczy, wy­pro­sto­wał się i pod­szedł bli­żej.

‒ Chcia­łem za­pro­po­no­wać współ­pracę. Cał­kiem nie­źle po­słu­guję się na­rzę­dziami i nic nie znisz­czę, je­śli mi po­mo­żesz się ro­ze­znać w klu­bie i tu­taj w biu­rze. I w domu. Mo­gli­by­śmy zaj­rzeć pod dy­wany, na re­gały, do szu­flad i tak da­lej. Pra­cuję na nocną zmianę tak jak ty, więc przed pracą da­li­by­śmy radę prze­szu­ki­wać po­miesz­cze­nia.

Moje serce przy­spie­szyło jak wy­ści­gówka ‒ nie­bez­piecz­nie i nie­po­ko­jąco. Obie­ca­łam so­bie, że nie za­in­te­re­suję się już w ży­ciu żadną istotą ludzką, ale Frans miał w so­bie coś… nie­od­par­tego. Był mę­ski i pewny sie­bie, a jed­no­cze­śnie nie­winny i cie­pły. Od wie­ków nie spo­tka­łam ni­kogo ta­kiego.

‒ W ja­kiej re­stau­ra­cji pra­cu­jesz? ‒ wy­rwało mi się, choć wcale nie za­mie­rza­łam go o nic py­tać.

‒ W Bau­hau­sie. Jako sous-chef.

‒ W Bau­hau­sie.

Do te­matu dnia ide­al­nie pa­so­wała re­stau­ra­cja o na­zwie przy­wo­łu­ją­cej je­den z naj­waż­niej­szych nur­tów w sztuce i ar­chi­tek­tu­rze z po­czątku XX wieku. Od­wie­dzi­łam ją kie­dyś. Była urzą­dzona w od­po­wied­nim stylu i na tyle wspa­niała, że za­słu­żyła na dwie gwiazdki Mi­che­lin.

‒ Zdaję so­bie sprawę, że wy­glą­dam pew­nie ra­czej na me­cha­nika albo mu­ra­rza, ale to mój za­wód. Ku­charz.

‒ Ża­den tam zwy­czajny ku­charz. Je­steś na­stępny po Ern­ście Ha­be­rze, je­śli pra­cu­jesz jako sous-chef. Do­brze wiem, jak to wy­gląda w prak­tyce. Ernst spija śmie­tankę, pod­czas gdy ty dy­ry­gu­jesz or­kie­strą.

‒ To nie ta­kie pro­ste. Ale odło­ży­łem pie­nią­dze i za­mie­rzam nie­długo otwo­rzyć wła­sną re­stau­ra­cję w Fin­lan­dii. Na­leży do mnie część hel­siń­skiej KoKo, ale to bar­dziej biz­nes, a ja służę je­dy­nie jako kon­sul­tant.

Rzadko by­wa­łam w Fin­lan­dii, ale od­wie­dzi­łam już KoKo. Świetny lo­kal, za­ło­żony parę lat temu. Po­le­cana przez prze­wod­nik Mi­che­lin. Zero gwiaz­dek… jak na ra­zie.

‒ Zga­dzam się. Mam tylko je­den mały wa­ru­nek ‒ od­po­wie­dzia­łam ak­sa­mit­nym gło­sem, pa­trząc na do­brze zbu­do­wa­nego, zło­to­wło­sego męż­czy­znę.

Przy­mknę­łam po­wieki, moc­niej chwy­ci­łam się biurka i cze­ka­łam. At­mos­fera za­gę­ściła się i na­elek­try­zo­wała, a im dłu­żej mil­cze­li­śmy, tym wię­cej iskier prze­ska­ki­wało mię­dzy nami. Nie­mal trzesz­czało mi w uszach. Nie­mal czu­łam ten prąd na skó­rze.

‒ Ra­czej nie je­steś w od­po­wied­niej po­zy­cji, żeby…

‒ Po­dejdź tu­taj. Po­wiem ci szep­tem.

Frans za­ci­snął usta w wą­ską kre­skę i skrzy­żo­wał ręce na piersi. Już my­śla­łam, że od­mówi i wy­tknie mi blef. Ja­sne, że chęt­nie po­szu­kam ob­ra­zów na wła­sną rękę, za­nim sprawa trafi na po­li­cję. A jesz­cze chęt­niej zro­bię to w to­wa­rzy­stwie Fransa. Tak czy ina­czej, męż­czy­zna w końcu ru­szył się z miej­sca, cho­ciaż minę miał nie­za­do­wo­loną. Zu­peł­nie jakby coś go po­py­chało.

Pod­szedł szyb­kim kro­kiem i zde­cy­do­wa­nie spoj­rzał mi w oczy. Znów wy­rwało mi się wes­tchnie­nie, gdy pa­trzy­łam na wszystko to, czego tak bar­dzo chcia­łam do­tknąć. Unio­słam rękę i kiw­nę­łam na niego pal­cem, uśmie­cha­jąc się nie­pew­nie.

Otwo­rzył usta, wy­glą­dał na zbun­to­wa­nego, ale w końcu par­sk­nął ze znie­cier­pli­wie­niem i po­chy­lił głowę tak, że jego ucho otarło się o moje wargi. Serce za­częło mi wa­lić, a mię­dzy no­gami po­czu­łam taką falę go­rąca, że in­stynk­tow­nie za­ci­snę­łam uda. Jesz­cze bar­dziej przy­mknę­łam oczy i pra­wie jęk­nę­łam.

‒ Bu­ziak ‒ wy­mru­cza­łam, mu­ska­jąc war­gami kształtne ucho i jego de­li­katny pła­tek.

Pod­nio­słam się nieco i wy­su­nę­łam. Na­sze ciała ze­tknęły się i po­czu­łam, że Frans cały ze­sztyw­niał. Ką­tem oka za­uwa­ży­łam, jak pod­nosi rękę, a po chwili po­czu­łam dużą dłoń za­ci­ska­jącą się na moim koku. Spoj­rza­łam w roz­iskrzone po­żą­da­niem złoto-zie­lone oczy, omio­tłam wzro­kiem twarz o ry­sach jak wy­cio­sa­nych z mar­muru i roz­chy­lone usta.

Wy­cią­gnę­łam się o tych parę cen­ty­me­trów, któ­rych mi bra­ko­wało, i przy­ję­łam jego cie­płe, ła­godne wargi. Aż prze­stały być ła­godne. Jed­nym moc­nym ru­chem Frans przy­cią­gnął mnie do sie­bie. Trzy­ma­jąc za kok, ob­jął mnie ra­mio­nami i za­chłan­nie, nie­mal wście­kle, przy­ci­snął usta do mo­ich warg.

Wy­mknął mi się roz­anie­lony jęk, jedną ręką zła­pa­łam za zło­ci­ste włosy, a drugą wsu­nę­łam pod ma­ry­narkę. On sma­ko­wał moje wargi ła­ko­mie i za­bor­czo, a ja z de­spe­racką żą­dzą da­wa­łam mu co­raz wię­cej. Otwo­rzy­łam usta, lekko prze­su­wa­łam ję­zy­kiem po jego war­gach, a gdy te się roz­chy­liły i za­czął ba­dać ję­zy­kiem wnę­trze mo­ich ust, by­łam go­towa dać mu wszystko, czego chciał.

Gła­dzi­łam jego włosy, uszy, kark i po­liczki. Wy­da­wa­łam ci­che od­głosy roz­ko­szy, kiedy Frans po­głę­bił po­ca­łu­nek. Jego ję­zyk po­ru­szał się w tak nie­biań­sko ide­alny spo­sób, że moje ciało było bli­skie eks­plo­zji, a gdy po­czu­łam, jak jedna z dłoni zsuwa się z mo­ich lę­dźwi na po­śladki i za­czyna ma­so­wać je po­wol­nymi, pa­ląco zmy­sło­wymi ru­chami, za­czę­łam ko­ły­sać bio­drami w rytm jego ru­chów. Jed­no­cze­śnie roz­pi­na­łam gu­ziki jego ko­szuli. Je­den, drugi, trzeci.

Pod pal­cami mia­łam owło­sioną, umię­śnioną klatkę pier­siową. Frans przy­cią­gnął mnie jesz­cze bli­żej. Po­czu­łam, że mię­dzy jego no­gami wy­brzu­sza się coś twar­dego i na­prawdę du­żego. Szyb­kim, dłu­gim ru­chem otar­łam się o jego ku­tasa, po­ło­ży­łam otwartą dłoń za jego głową i za­chłan­niej wpi­łam się w jego usta ‒ i na­gle, zu­peł­nie nie­spo­dzie­wa­nie, zo­sta­łam wy­rwana z tego cu­dow­nego stanu.

Dy­sząc, sta­łam tuż przed biur­kiem, i nie mo­głam wy­du­sić słowa. Frans pa­trzył na mnie, jakby nie wie­rzył wła­snym oczom albo nie do­wie­rzał temu, co się wła­śnie wy­da­rzyło. Za­uwa­ży­łam, że udało mi się od­piąć pra­wie wszyst­kie gu­ziki. Czu­łam rów­nież, że kok mam po­lu­zo­wany, a su­wak z tyłu su­kienki zo­stał czę­ściowo roz­pięty.

‒ Nie za­mie­rzam być za­bawką pra­cow­nicy sek­su­al­nej. Wiem, że do­brze znasz te wszyst­kie sztuczki, ale ja mam part­nerkę i do­cho­wuję wier­no­ści.

Głę­boko wcią­gnę­łam po­wie­trze i pró­bo­wa­łam zro­zu­mieć, co za­szło. W jaki spo­sób wszystko tak szybko wy­mknęło mi się spod kon­troli? I to cał­ko­wi­cie. Zresztą nie tylko mnie się wy­mknęło.

Po­czu­łam gorzki za­wód z po­wodu tego, że Frans ko­goś ma, ale nie mo­głam po­wstrzy­mać się od po­in­for­mo­wa­nia drżą­cym gło­sem:

‒ Je­stem wła­ści­cielką klubu ero­tycz­nego. Już tu nie pra­cuję. I gdy­bym była twoją part­nerką, za­nie­po­ko­iła­bym się. Bo i ty naj­wy­raź­niej masz cały re­per­tuar sztu­czek. Wy­star­cza­jąco, żeby szczo­drze się nimi dzie­lić.

Wciąż na mnie pa­trzył. Za­uwa­ży­łam zmie­szany wy­raz twa­rzy, kiedy omia­tał wzro­kiem moje roz­pusz­czone włosy i roz­pięte ubra­nie. Po­tem przyj­rzał się so­bie i chyba prze­łknął ślinę, za­nim za­brał się do za­pi­na­nia gu­zi­ków.

‒ Czy twój wa­ru­nek zo­stał speł­niony? ‒ spy­tał ostro.

„Nie. Chcę znacz­nie wię­cej”.

‒ Tak. To kiedy za­czy­namy?

‒ Ju­tro. Dziś wy­sze­dłem wcze­śniej, ale ju­tro jest nie­dziela. Przyjdę o dwu­na­stej.

Roz­dział 2

Tej nocy po­szłam do domu wcze­śnie. Wła­ści­wie od razu, jak tylko Frans od­wró­cił się na pię­cie i opu­ścił klub. Po­pro­si­łam Fe­lixa, naj­star­szego z ochro­nia­rzy, żeby miał lo­kal na oku. Zresztą i tak za­wsze miał – ja by­łam na miej­scu, na wy­pa­dek gdyby zro­dziły się ja­kieś kon­flikty do roz­wią­za­nia. Oczy­wi­ście do­cho­wy­wa­łam też zwy­czaju wi­ta­nia klien­tów. Tak dro­gie miej­sce jak Der Klub mu­siało mieć klasę.

Jed­nak po tam­tym po­ca­łunku do ni­czego się nie nada­wa­łam. Ani do utrzy­my­wa­nia klasy, ani do ele­ganc­kich po­wi­tań, a już na pewno nie do roz­wią­zy­wa­nia kon­flik­tów, bo mój wła­sny umysł znaj­do­wał się wła­śnie w sta­nie wojny. Wró­ci­łam do Char­lot­ten­burga, we­szłam po sze­ro­kich ka­mien­nych scho­dach na naj­wyż­sze pię­tro, otwo­rzy­łam wy­so­kie, stare drzwi i wśli­zgnę­łam się do zde­cy­do­wa­nie zbyt wiel­kiego miesz­ka­nia.

Nie li­cząc stu­denc­kiej klitki, było to je­dyne miej­sce, w któ­rym w Niem­czech miesz­ka­łam. Po śmierci Bernda wy­mie­ni­łam wszyst­kie me­ble, z któ­rymi wią­zały się nie­przy­jemne wspo­mnie­nia, i za­cho­wa­łam je­dy­nie te naj­cen­niej­sze, głów­nie w stylu art déco. Miesz­ka­nie nie było za­dłu­żone i znaj­do­wało się w świet­nej lo­ka­li­za­cji. Wy­da­wało mi się sza­leń­stwem opusz­czać je tylko dla­tego, że kie­dyś mnie w nim drę­czono. W klu­bie też by­łam wy­ko­rzy­sty­wana wię­cej razy, niż mo­gła­bym zli­czyć, a mimo wszystko ja­koś tam wy­trzy­my­wa­łam.

Nie zwy­kłam wspo­mi­nać naj­przy­krzej­szych eta­pów ży­cia, które szcze­gól­nie w tym mo­men­cie były mi tak od­le­głe, że rów­nie do­brze mo­głyby dry­fo­wać na dru­gim krańcu wszech­świata. W moim umy­śle mie­ścił się wy­łącz­nie tam­ten po­ca­łu­nek. Tam­ten męż­czy­zna.Ża­den z se­tek do­tych­cza­so­wych ko­chan­ków ni­gdy nie wy­wo­łał u mnie ta­kiego pod­nie­ce­nia, i to za­le­d­wie w kilka se­kund. A prze­cież w swoim cza­sie nie­wiele było mi trzeba. To się zmie­niło, kiedy po­szłam na od­wyk. Moja obecna re­ak­cja wy­da­wała mi się tym bar­dziej nie­po­jęta.

We­szłam pod prysz­nic i na­kła­da­jąc szam­pon, przy­po­mi­na­łam so­bie, jak Frans Ra­atz roz­pu­ścił mi włosy, a ja na­wet tego nie za­uwa­ży­łam. My­dli­łam całe ciało, po­cie­ra­łam piersi i znów się pod­nie­ci­łam na wspo­mnie­nie tego, jak przy­lgnę­łam do twar­dej, umię­śnio­nej klatki. Jak od­pi­na­łam gu­ziki, jak udało mi się do­strzec zło­ci­ste wło­ski pod jego ko­szulą. Jak sztywny wy­da­wał się Frans, gdy wci­skał się w moje pod­brzu­sze. Sztywny i długi.

Po­żą­da­nie pło­nęło we mnie jak po­chod­nia i wła­śnie wtedy, sto­jąc pod prysz­ni­cem, coś zro­zu­mia­łam. Czas ce­li­batu się skoń­czył. Jed­nak nie wy­star­czy mi kto­kol­wiek. Tylko on. Frans Ra­atz. Mu­sia­łam go mieć, i tylko jego.

Nada­rzała mi się do tego zna­ko­mita oka­zja. Mie­li­śmy pro­jekt do wy­ko­na­nia we dwoje. Prze­pły­wa­jąca mię­dzy nami ener­gia była tak ła­two­palna, że wy­rwie się spod kon­troli, jak tylko ktoś skrze­sze iskrę. A je­śli on ko­goś ma, jego part­nerka naj­wy­żej zy­ska po­wód do zmar­twień. Lub po­zo­sta­nie nie­świa­doma i za­do­wo­lona, pod­czas gdy ja po­łożę ręce na jej męż­czyź­nie i będę go so­bie po­ży­czać, aż po­czuję na­sy­ce­nie.

By­łam tak roz­pa­lona, że w końcu się­gnę­łam po wi­bra­tor. Po raz pierw­szy od nie­pa­mięt­nych cza­sów. Nago wsu­nę­łam się pod koł­drę, zna­la­złam wy­godną po­zy­cję i za­czę­łam ma­so­wać za­bawką nagą cipkę.

Za­drża­łam i aż krzyk­nę­łam z roz­ko­szy. Kro­cze wciąż mia­łam na­brzmiałe aż do bólu i tak wil­gotne, że nie po­trze­bo­wa­łam lu­bry­kantu. Wy­obra­ża­łam so­bie ciąg dal­szy po­ca­łunku.

W mo­ich fan­ta­zjach Frans od­piął mi su­wak do sa­mego końca, od­sła­nia­jąc gra­na­towe biu­sto­nosz, stringi, pas i poń­czo­chy. Ja zdar­łam z niego ma­ry­narkę, za­dra­pa­łam po­krytą ja­snymi wło­sami klatkę pier­siową, roz­pię­łam roz­po­rek. Może on po­pchnąłby mnie i przy­ci­snął przo­dem do stołu, po czym pie­przy­łby w ta­kiej po­zy­cji, od tyłu, wy­szar­pu­jąc piersi ze sta­nika. A może byłby nieco bar­dziej cier­pliwy, po­ło­żyłby mnie na biurku na ple­cach, ścią­gnąłby ze mnie bie­li­znę i wszedł we mnie głę­boko szyb­kim ru­chem, jed­no­cze­śnie ła­piąc za biust. Może palce jed­nej ręki za­to­piłby w mo­ich wło­sach.

Te ob­razy były tak żywe, że gdy do­tknę­łam włą­czo­nym wi­bra­to­rem po­więk­szo­nej łech­taczki, na­tych­miast wzbi­łam się w prze­stwo­rza. We­pchnę­łam za­bawkę do po­chwy do sa­mego końca, moje plecy wy­gięły się w łuk, uda na­pięły do gra­nic moż­li­wo­ści i za­raz z mo­ich ust wy­do­była się se­ria okrzy­ków, kiedy do­szłam z taką siłą, że wszystko do­okoła znik­nęło.

To było nie­wia­ry­godne. Wy­star­czyło wspo­mnie­nie męż­czy­zny i ja sam na sam z wła­snym cia­łem, że­bym osią­gnęła or­gazm sil­niej­szy niż z więk­szo­ścią by­łych ko­chan­ków.

Tak. Mu­sia­łam go mieć. Ju­tro Frans Ra­atz na­wet się nie zo­rien­tuje, co w niego tra­fiło.

Za dzie­sięć dwu­na­sta na­stęp­nego dnia wzię­łam do ręki lu­sterko, żeby skon­tro­lo­wać ma­ki­jaż. Usta po­ma­lo­wa­łam wi­śniową szminką, która pięk­nie pod­kre­ślała zie­leń mo­ich oczu. Pie­czo­ło­wi­cie wy­re­gu­lo­wane, ale dość grube ciemne brwi przy­po­mi­nały pta­sie skrzy­dła, a róż na po­licz­kach był tak sub­telny, że wy­glą­dał jak na­tu­ralne ru­mieńce. Włosy zwią­za­łam na karku w luźny kok, a ubra­nia wy­bra­łam tym ra­zem w ko­lo­rze bieli.

Koł­nie­rzyk bluzki był wy­soki i ozdo­biony ład­nym marsz­cze­niem, ta­kim sa­mym jak man­kiety – dłuż­sze niż za­zwy­czaj no­si­łam, za­pi­nane na pięć gu­zicz­ków. Rę­kawy były lekko bu­fia­ste, ale sama bluzka przy­le­gała do ciała i co naj­waż­niej­sze, zo­stała uszyta z pół­prze­zro­czy­stego ma­te­riału. Wcze­śniej no­si­łam ją pra­wie wy­łącz­nie pod ża­kiet, a na­wet wtedy za­kła­da­łam do niej kry­jący biu­sto­nosz. Te­raz cienki ko­ron­kowy sta­nik o ni­sko za­bu­do­wa­nych mi­secz­kach wy­zie­rał spod tka­niny i z za­do­wo­le­niem stwier­dzi­łam, że da się do­strzec rów­nież ciemne sutki, upar­cie wy­glą­da­jące po­nad kra­wę­dzią mi­sek. Do tego za­ło­ży­łam ele­gancką, lekko roz­cią­gliwą białą spód­nicę o wy­so­kim sta­nie, ide­al­nie przy­le­ga­jącą do mo­ich krą­gło­ści. Była długa do ko­lan, ale z tyłu miała wy­so­kie roz­cię­cie, które w od­po­wied­nich oko­licz­no­ściach mo­gło ob­na­żyć udo.

Pięk­nie po­ły­sku­jące cie­li­ste poń­czo­chy, białe szpilki ozdo­bione ko­kard­kami. Cał­kiem przy­zwo­icie, ale bez prze­sady. Kiedy od­kła­da­łam lu­sterko, za­uwa­ży­łam, że drży mi ręka. Zmarsz­czy­łam czoło. Na­prawdę po­win­nam wziąć się w garść. W końcu by­łam…

– Cześć.

W po­miesz­cze­niu roz­legł się ni­ski głos, więc od­wró­ci­łam się w stronę drzwi. Zu­peł­nie za­po­mnia­łam, że mia­łam się wziąć w garść. Czu­łam, że na sam wi­dok Fransa po­woli się roz­pa­dam. Stał w wej­ściu, miał na so­bie po­ma­rań­czowo-czer­woną kurtkę, pia­skowy swe­ter i nie­bie­skie, cu­dow­nie zno­szone, świet­nie do­pa­so­wane dżinsy. Zło­ci­ste włosy wy­glą­dały jak po­tar­gane przez wiatr, a na po­licz­kach męż­czy­zny wid­niały bez wąt­pie­nia au­ten­tyczne, wy­wo­łane chło­dem i praw­do­po­dob­nie wy­sił­kiem ru­mieńce.

Za­ci­snę­łam palce na kra­wę­dzi blatu, żeby nie ze­rwać się na równe nogi i nie rzu­cić mu się w ob­ję­cia jak ja­kaś głu­pia na­sto­latka.

– Cześć – od­po­wie­dzia­łam naj­spo­koj­niej, jak po­tra­fi­łam, i do­piero wtedy ele­gancko wsta­łam z miej­sca. – Pro­szę, wejdź – do­da­łam, za­pra­sza­jąc go do środka rów­nie ele­ganc­kim ge­stem.

Po­tem już nie mo­głam się po­wstrzy­mać. Nie by­łam w sta­nie dłu­żej uda­wać klasy. Obe­szłam biurko i kiedy Frans wszedł do po­koju, wy­szłam mu na spo­tka­nie. Pra­wie pod­bie­głam. Zmu­si­łam się jed­nak do za­trzy­ma­nia się w od­po­wied­niej od­le­gło­ści, choć było to bo­le­sne. Za­do­wo­li­łam się sa­mym pa­trze­niem. Na ra­zie.

Zło­to­zie­lony ka­lej­do­skop jego oczu ro­bił jesz­cze więk­sze wra­że­nie w świe­tle dzien­nym, a kiedy przy­glą­da­łam się jego wło­som, twa­rzy i ciału, o mało nie stra­ci­łam resz­tek roz­sądku.

Gwał­tow­nie wcią­gnę­łam po­wie­trze do płuc.

– Chcesz kawy? Albo her­baty? Tu obok są po­miesz­cze­nia pra­cow­ni­ków i… – za­wie­si­łam głos.

Zo­ba­czy­łam, że jego wzrok pada na moje piersi i ta­lię. Czyżby moc­niej się za­czer­wie­nił? Po­czu­łam, jak tward­nieją mi sutki, a pod­brzu­sze pło­nie ży­wym ogniem. Stra­ci­łam wą­tek.

– Przy­je­cha­łeś na ro­we­rze? – spy­ta­łam. – Wy­glą­dasz tak…

„Sek­sow­nie. Nie­wia­ry­god­nie po­cią­ga­jąco. Olśnie­wa­jąco”.

– …rześko.

– Przy­sze­dłem na pie­chotę. Miesz­kam za­le­d­wie trzy ki­lo­me­try stąd i cho­ciaż jest tro­chę chłodno, po­godę mamy zna­ko­mitą. To­bie też spa­cer do­brze by zro­bił, cho­ciaż w ta­kich ciu­chach pew­nie po­ru­szasz się tylko tak­sów­kami.

– Bie­gam. Ale nie na ob­ca­sach. Co masz na my­śli, mó­wiąc, że spa­cer do­brze by mi zro­bił? Uwa­żasz może, że je­stem za gruba? Czy też, mó­wiąc ład­niej, zbyt za­okrą­glona?