Zegarmistrz - Lilith - ebook + audiobook

Zegarmistrz ebook i audiobook

Lilith

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Irina Alila prowadzi warsztat oferujący zajęcia rehabilitacyjne dla osób z niepełnosprawnościami. Placówka znajduje się w świetnej lokalizacji, na wynajętej działce w modnej części miasta. Kiedy dzierżawa terenu dobiega końca, Filip Lindell, nowy prezes firmy produkującej luksusowe zegarki, do której działka należy, postanawia nie przedłużać umowy Irinie. Chce bowiem przenieść tam siedzibę swojego przedsiębiorstwa. 

Zdaniem kobiety Lindell to doskonały przykład dupka z uprzywilejowanej rodziny myślącego wyłącznie o maksymalizacji zysków. Irina grozi mu batalią prawną. Filip, zaintrygowany drobną, ale energiczną kierowniczką warsztatu, proponuje omówienie problemu przy kolacji. Irina niechętnie przyjmuje zaproszenie. Postanawia, że nie podda się bez walki, mimo że przy oszałamiająco seksownym mężczyźnie trudno jej się skoncentrować na sprawie…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 233

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 18 min

Lektor: Anna Wilk
Oceny
3,7 (44 oceny)
17
8
11
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aswitalska

Nie polecam

Fi­lip prze­su­nął pal­cem po mo­ich nie­sa­mo­wi­cie na­brzmia­łych i śli­skich war­gach sro­mo­wych, a po­tem przy­ci­snął opusz­kę palca do mo­jej twar­dej jak skała, roz­grza­nej do czer­wo­no­ści, spuch­nię­tej łech­tacz­ki i szep­nął mi do ucha... 60 stron i odpadłam...
30
Kamilap1984

Nie oderwiesz się od lektury

spoko się czyta
00
Kazia1234

Dobrze spędzony czas

polecam
00
Magdalena2011

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam serdecznie 😀
00
ewasadel

Nie oderwiesz się od lektury

❤️❤️❤️
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Paja

Prze­kład z ję­zyka fiń­skiego: Kry­styna Wa­ku­luk

Co­py­ri­ght © Li­lith, 2024

This edi­tion: © Ri­sky Ro­mance/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mo­nika Drob­nik-Sło­ciń­ska

Re­dak­cja: Mag­da­lena Mie­rze­jew­ska

Ko­rekta: Ju­styna Ku­kian

ISBN 978-91-8034-376-3

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

1

Szturch­nę­łam Pirjo de­li­kat­nie w ra­mię. Pulchna ko­bieta po pięć­dzie­siątce ock­nęła się, in­stynk­tow­nie wsu­nęła oku­lary na nos, po czym prze­cze­sała ręką far­bo­wane na rudo włosy.

– Prze­pra­szam – mruk­nęła za­kło­po­tana, się­ga­jąc po włóczkę na jej ko­la­nach i na wpół ukoń­czoną, za­bawną, wie­lo­ko­lo­rową weł­nianą skar­petkę.

– Nic na to nie po­ra­dzisz. Ale mo­gła­byś się prze­nieść na fo­tel. Boję się, że zro­bisz so­bie krzywdę, je­śli za­śniesz na stołku.

– Ale Anu sie­dzi w fo­telu…

– Anu nie ma ani ze­społu prze­wle­kłego zmę­cze­nia, ani fi­bro­mial­gii i jest dwa lata młod­sza od cie­bie. Do­brze ra­dzi so­bie na stołku lub ka­na­pie.

Od­wró­ci­łam się zde­cy­do­wa­nie w stronę fo­tela, gdzie zie­lo­no­włosa Anu przy­szy­wała duże gu­ziki do zie­lo­no­brą­zo­wych sło­mia­nych to­reb.

– Anu, zwol­nij, pro­szę, miej­sce Pirjo – po­wie­dzia­łam niż­szym i ła­god­niej­szym to­nem niż zwy­kle, ale sta­now­czo.

Twarz młod­szej ko­biety wy­krzy­wiła się bun­tow­ni­czo. Anu miała asper­gera. Lu­biła mięk­kie rze­czy i ko­lor zie­lony, a od­kąd po­ja­wiła się na warsz­ta­tach, za­wsze pró­bo­wała za­jąć zie­lony we­lu­rowy fo­tel. Uwiel­biała też szy­cie i gu­ziki. O ile cho­roba była dla niej cię­ża­rem, o tyle w warsz­ta­cie udało jej się na­uczyć in­nych, jak ro­bić torby, ręcz­niki, a na­wet szla­froki dla dzieci, je­śli nikt nie do­ty­kał jej ani jej sprzętu do szy­cia. Ani nie pod­cho­dził zbyt bli­sko.

– Pra­co­wa­łaś już przy tym biurku, to do­bre krze­sło. Mo­żesz rów­nież usiąść na ławce. Też jest wy­ście­łana. Chłopcy mogą prze­nieść się do ja­dalni. – Spoj­rza­łam na długą, wy­ło­żoną czymś mięk­kim ławkę, na któ­rej dwóch sto­la­rzy ro­biło so­bie prze­rwę, trzy­ma­jąc w rę­kach kubki z kawą.

– To nie fo­tel – od­po­wie­działa Anu, ale pod­nio­sła ty­łek.

– Wiem. Ale Pirjo mo­głaby zro­bić so­bie krzywdę, gdyby za­snęła na stołku. Ta torba jest na­prawdę piękna.

– Enni źle wy­szyła kwia­towy wzór – szep­nęła Anu.

Wi­dzia­łam już torbę, którą skry­ty­ko­wała dziew­czyna. Głów­nym pro­ble­mem było to, że kwiat był więk­szy i być może nieco mniej wy­ra­fi­no­wany niż te Anu. Klienci pew­nie by tego w ogóle nie za­uwa­żyli.

– Nie, nie każdy jest tak do­bry w szy­ciu jak ty. Ale wła­śnie dla­tego je­steś na­szą na­uczy­cielką. Enni już wiele po­trafi dzięki to­bie. Prawda?

Anu wy­dała z sie­bie dziwny od­głos i udała się w stronę ławki.

– Harri i Tarmo, cześć! Idź­cie do sto­łówki! – krzyk­nę­łam przez po­kój.

Całe szczę­ście, że Anu nie była wraż­liwa na dźwięki jak wiele osób z asper­ge­rem, po­nie­waż na końcu warsz­tatu znaj­do­wały się po­miesz­cze­nia do ob­róbki drewna i me­talu, więc nie­ustan­nie do­cho­dziły stam­tąd od­głosy ude­rza­nia młot­kiem

Na­gle za­dzwo­nił mój te­le­fon. Wes­tchnę­łam. Miało przyjść wię­cej osób. To samo w so­bie nie sta­no­wiło pro­blemu, wręcz prze­ciw­nie, to wspa­niale, że mia­sto fi­nan­so­wało warsz­taty re­ha­bi­li­ta­cyjne, które roz­po­częły się, gdy moja matka była dy­rek­to­rem Miej­skiego Domu Opieki Spo­łecz­nej. Je­dyny pro­blem po­le­gał na tym, że od­wie­dzało nas co­raz wię­cej osób z nie­peł­no­spraw­no­ściami fi­zycz­nymi, więc prze­strzeń się kur­czyła.

Za­sta­na­wia­łam się, czy w ko­lej­nym bu­dże­cie nie ująć kosz­tów re­montu warsz­tatu. Znaj­do­wał się na te­re­nie sta­rego ma­ga­zynu, więc gdyby w tym sa­mym cza­sie od­no­wić do­dat­kowo sto­jący tam mały bu­dy­nek, nie zwięk­szy­łoby to znacz­nie kosz­tów. Za­pew­ni­łoby to wię­cej…

W końcu wró­ci­łam my­ślami do chwili obec­nej. Zmarsz­czy­łam brwi. Nu­mer nie­znany. Szybko na­ci­snę­łam ikonę zie­lo­nej słu­chawki. Za­wsze szu­ka­łam no­wych da­ro­wizn – na­rzę­dzi, ma­te­ria­łów, pie­nię­dzy – a te­le­fony w tej spra­wie czę­sto wy­ko­ny­wano z nie­zna­nych nu­me­rów. Wła­ści­ciele firm lub me­ne­dże­ro­wie de­le­go­wali ta­kie za­da­nia swoim pra­cow­ni­kom.

– Irina Alila – od­po­wie­dzia­łam szybko, uśmie­cha­jąc się. Po­noć uśmiech można usły­szeć w gło­sie, na­wet je­śli go nie wi­dać. A to ni­ska cena za do­star­cze­nie do warsz­tatu do­brej ja­ko­ści tka­nin o pięk­nych ko­lo­rach.

– Tu Eino Lahti z firmy For­mia. Dzwo­nię w spra­wie najmu nie­ru­cho­mo­ści… – Za­milkł, jakby tro­chę zi­ry­to­wany, więc ja się ode­zwa­łam:

– Tak? Roz­ma­wia­łam z Björ­nem, za­nim prze­szedł na eme­ry­turę. Obie­cał prze­dłu­żyć z nami kon­trakt na dwa­dzie­ścia pięć lat. Mam ma­ila w tej spra­wie…

– Hmm. Cóż, cho­dzi o to, że Björn nie pro­wa­dzi już firmy, a po­nie­waż wasz warsz­tat znaj­duje się w jed­nej z naj­lep­szych lo­ka­li­za­cji w mie­ście, a For­mia po­trze­buje miej­sca na nowy bu­dy­nek ad­mi­ni­stra­cyjny…

Na­gle po­czu­łam jed­no­cze­śnie lo­do­waty chłód roz­le­wa­jący się w moim żo­łądku i go­rąco w klatce pier­sio­wej. Dziel­nica Niit­ty­kumpu w Espoo od dawna była ide­al­nym miej­scem dla biu­row­ców róż­nych firm, ale w ostat­nich la­tach wo­kół warsz­tatu wy­ro­sło jesz­cze wię­cej lśnią­cych, wy­so­kich i fan­ta­zyj­nych bu­dyn­ków. Gdyby Björn nie miał ataku serca kilka mie­sięcy temu i osta­tecz­nie zde­cy­do­wał się przejść na eme­ry­turę w wieku sie­dem­dzie­się­ciu trzech lat, mia­ła­bym pod­pi­saną ko­lejną umowę najmu i wszystko by­łoby do­brze. Ale tak nie jest.

– Mam ustne po­ro­zu­mie­nie z Björ­nem w tej spra­wie. I ma­ila od niego. Trzeba to tylko sfi­na­li­zo­wać. Nie py­ta­łam o to, po­nie­waż uzna­łam, że obecny dy­rek­tor ge­ne­ralny po­trze­buje czasu na za­po­zna­nie się z no­wymi obo­wiąz­kami.

Wszystko, co wie­dzia­łam o no­wym pre­ze­sie For­mii, to to, że po­cho­dził z za­moż­nej fiń­sko-szwedz­kiej ro­dziny i dwa­dzie­ścia pięć lat temu prze­pro­wa­dził się do Szwaj­ca­rii, gdzie jego oj­ciec pod­jął pracę. Te­raz Fi­lip Lin­dell wró­cił do Fin­lan­dii, by kie­ro­wać For­mią, pro­du­cen­tem luk­su­so­wych ze­gar­ków. Nie do końca ro­zu­mia­łam dla­czego. Lin­dell bar­dzo do­brze ra­dził so­bie w po­przed­niej fir­mie, którą wpro­wa­dził do pierw­szej piątki naj­lep­szych ma­rek ze­gar­ków w Szwaj­ca­rii.

For­mia sły­nęła ze swo­ich za­staw sto­ło­wych oraz wy­ro­bów szkla­nych i była roz­po­zna­walna na ca­łym świe­cie, choć bra­ko­wało jej sporo do Ro­lexa. Po­my­śla­łam o Ro­lek­sie, po­nie­waż tylko to przy­cho­dziło mi do głowy, gdy my­śla­łam o dro­gich ze­gar­kach. Nie mo­głam so­bie przy­po­mnieć na­zwy firmy, którą wcze­śniej pro­wa­dził Lin­dell. Pa­mię­ta­łam jego na­zwi­sko i twarz, po­nie­waż wi­dzia­łam jego zdję­cia w „Hel­sin­gin Sa­no­mat” i „Kaup­pa­lehti”.

Fi­lip Lin­dell miał zimne, lo­do­wo­nie­bie­skie oczy, wy­soko osa­dzone brwi, wy­ra­fi­no­wany długi nos i sze­roki, uwo­dzi­ciel­ski, lekko krzywy uśmiech. Jego pod­bró­dek był mocny i ostry, a czoło wy­so­kie i sze­ro­kie… Przy­wo­ła­łam się do rze­czy­wi­sto­ści, zła na sie­bie. Mi­nęło za­le­d­wie kilka ty­go­dni, od­kąd ze­rwa­łam z Ol­lim, a rze­czy by­łego chło­paka wciąż le­żały w moim domu. By­łam smutna i do­piero do­cho­dzi­łam do sie­bie, nie po­win­nam więc jesz­cze ma­rzyć o in­nych męż­czy­znach. Zwłasz­cza o ta­kim, który naj­wy­raź­niej za­mie­rzał znisz­czyć mój warsz­tat.

Eino, czy jak mu tam, cały czas mó­wił, ale do­piero te­raz za­czę­łam go znowu słu­chać.

– …cenna działka dzi­siaj, a obecna sie­dziba nie jest bli­sko me­tra jak…

– Czy wiesz, dla­czego mia­sto uru­cho­miło te warsz­taty na ziemi dzier­ża­wio­nej od For­mii, a nie na swo­jej wła­snej? – mruk­nę­łam do bied­nego chło­paka, któ­remu praw­do­po­dob­nie je­dy­nie ka­zano prze­ka­zać wia­do­mość.

– Nie – od­po­wie­dział krótko.

– Po­nie­waż na­wet przed po­wsta­niem me­tra ła­two było się tu do­stać ko­mu­ni­ka­cją pu­bliczną z do­wol­nego punktu w Espoo. Po­nie­waż nasi pod­opieczni nie mogą pod­je­chać mer­ce­de­sem czy audi do miej­sca, skąd au­to­bus kur­suje co pięć­dzie­siąt mi­nut. Albo za­mó­wić tak­sówki. Ale oczy­wi­ście, je­śli uda nam się na­mó­wić For­mię do wy­dzier­ża­wie­nia nam swo­jej sta­rej sie­dziby lub jej czę­ści, to Ka­ra­portti też nie bę­dzie złą lo­ka­li­za­cją. – Ostat­nie słowa wy­po­wie­dzia­łam w przy­pły­wie gniewu, po­nie­waż było ab­so­lut­nie pewne, że Lin­dell, po­ten­tat od ze­gar­ków i za­staw sto­ło­wych, nie ży­czy so­bie, by ja­kaś pstro­kata ekipa ob­ra­cała się w jego wy­twor­nych krę­gach.

Eino chrząk­nął ostroż­nie.

– Cho­dzi o to, że For­mia po­trze­buje no­wego biura. Na­sza firma roz­ro­sła się, a sie­dziba główna jest prze­peł­niona. Mamy dużą działkę i za­gra­nicz­nym go­ściom ła­twiej bę­dzie…

– Nas obo­wią­zują wcze­śniej­sze usta­le­nia. Ni­g­dzie się nie ru­szam. Nie prze­no­simy się. Mam ma­ila od Björna z in­for­ma­cją, że umowa najmu zo­sta­nie prze­dłu­żona i tyle. For­mia to stara firma. Musi mieć zie­mię… cze­kaj, czy nie zo­stała za­ło­żona gdzieś w Sa­wo­nii? Tam so­bie bu­duj­cie! Ob­co­kra­jowcy zo­ba­czą so­bie słynne je­zioro Pih­la­ja­vesi.

Po­czu­łam wielką sa­tys­fak­cję, gdy roz­łą­czy­łam się z bied­nym Einem. Wła­śnie tego można się było spo­dzie­wać po szwaj­car­skim bo­ga­czu, który był cał­ko­wi­cie ode­rwany od co­dzien­nego ży­cia i pro­ble­mów zwy­kłych lu­dzi.

Ależ bym chciała chwy­cić Lin­della za te za­far­bo­wane ru­do­brą­zowe włosy i przy­cią­gnąć tu, żeby zo­ba­czył, jak wy­gląda dzień w warsz­ta­cie. Serce mi wa­liło, gdy za­sta­na­wia­łam się, co to wszystko może ozna­czać dla na­szej dzia­łal­no­ści. Stu­dio­wa­łam po­li­tykę spo­łeczną, a nie prawo. Nie mia­łam po­ję­cia, jaką moc prawną miał mail Björna. I gdzie mie­li­by­śmy zna­leźć nowe miej­sce, gdy­by­śmy mu­sieli? Do mia­sta na­pły­wali nowi miesz­kańcy, a naj­lep­sze te­reny za­peł­niały się osie­dlami. Skoń­czy­li­by­śmy pew­nie gdzieś na obrze­żach mia­sta, pra­wie w Kirk­ko­nummi.

Wie­dzia­łam, że je­stem tro­chę zbyt przy­wią­zana do miej­sca, które nie­mal uwa­ża­łam za swoje. Po raz pierw­szy przy­je­cha­łam do warsz­tatu w ra­mach pracy wa­ka­cyj­nej, a po­tem za­czę­łam od­wie­dzać go dla wła­snej przy­jem­no­ści. Kiedy tylko po­ja­wiła się moż­li­wość pracy tu­taj, od razu się zgło­si­łam. Moja matka po­wie­działa mi, że po­win­nam mie­rzyć wy­żej i że z ła­two­ścią mogę zo­stać dy­rek­torką ośrodka po­mocy spo­łecz­nej lub spe­cja­listką do spraw za­trud­nie­nia w ja­kiejś mniej­szej in­sty­tu­cji w krót­kim cza­sie.

Zo­sta­łam jed­nak w warsz­ta­cie. Skoń­czy­łam stu­dia, a gdy po­przedni li­der i od­wieczny ne­me­zis mo­jej matki, He­ikki, prze­szedł na eme­ry­turę, z ła­two­ścią zo­sta­łam wy­brana na jego na­stęp­czy­nię. Nikt inny nie miał tak du­żego do­świad­cze­nia za­wo­do­wego ani tak do­brego wy­kształ­ce­nia.

He­ikki przy­pra­wił matkę o kilka si­wych wło­sów, po­nie­waż mu­siała cią­gle pil­no­wać port­fela. Męż­czy­zna pra­wie co ty­dzień przy­cho­dził do niej i opo­wia­dał o swo­ich no­wych po­my­słach na ulep­sze­nie tego miej­sca – gdyby tylko było tro­chę wię­cej pie­nię­dzy.

Na po­czątku uczest­nicy warsz­ta­tów wy­twa­rzali pro­dukty dla sie­bie lub na sprze­daż na tar­gach i im­pre­zach, po­tem otwo­rzy­li­śmy duży i ładny sklep. Można w nim było ku­pić wszel­kiego ro­dzaju upo­minki, od po­ścieli i ręcz­ni­ków po ko­szulki i szla­froki, od róż­nych sto­ja­ków i stoł­ków po pu­dełka do prze­cho­wy­wa­nia i budki dla pta­ków. Były to­rebki, kubki na dłu­go­pisy, od­bla­ski, torby, kilty, me­ta­lowe sto­jaki na wino, drew­niane uchwyty na pa­pier to­a­le­towy… Li­sta była długa. A co naj­lep­sze, miesz­kańcy mia­steczka fak­tycz­nie przy­cho­dzili tu na za­kupy. W po­rów­na­niu z dro­gimi bu­ti­kami mie­li­śmy śmiesz­nie ni­skie ceny i cho­ciaż pro­dukty nie były cał­kiem ro­lek­sowe, były przy­naj­mniej ory­gi­nalne.

Sfo­to­gra­fo­wa­łam cały sklep, a na­stęp­nie za­bra­łam nowe me­ta­lowe wie­szaki z pięk­nym mo­ty­wem spi­rali do swo­jego po­koju. Ro­bi­łam zdję­cie za zdję­ciem, ale przed­mioty wy­glą­dały przy­gnę­bia­jąco na drew­nia­nej po­wierzchni biurka. Po­ło­ży­łam je­den na ciem­no­sza­rym krze­śle, ale wy­glą­dało to nie­atrak­cyj­nie. To za­wsze był mój pro­blem. Nie umia­łam wy­brać od­po­wied­niego tła, cho­ciaż wie­dzia­łam, że te fo­to­gra­fie mo­głyby wyjść na­prawdę do­brze, gdyby ktoś po pro­stu…

Usia­dłam na chwilę, by od­po­wie­dzieć na kilka ma­ili, po czym prze­nio­słam wie­szaki pod okno. To był zły po­mysł. Zer­k­nę­łam z na­dzieją na ze­gar. Może Anu… By­łam cał­ko­wi­cie za­sko­czona, gdy za­uwa­ży­łam, że zbliża się szó­sta. Warsz­tat był otwarty do szó­stej, a jedna z mo­ich prze­ło­żo­nych, Suvi, za­my­kała wła­śnie sklep. Po­zo­stali mu­sieli już wyjść. Wciąż mia­łam tro­chę pracy do wy­ko­na­nia, ale mo­głam to zro­bić w domu, je­dząc pizzę z mie­loną wo­ło­winą.

Ju­tro przy­jadę wcze­śniej. Po­sta­no­wi­łam po­szpe­rać tro­chę w prze­pi­sach i za­dzwo­nić do zna­jo­mej praw­niczki, cho­ciaż Iina, jak pa­mię­tam, była ra­czej eks­per­tem od prawa mię­dzy­na­ro­do­wego. Kiedy za­ab­sor­bo­wana szłam z dru­gim wie­sza­kiem w ręku po ja­sno­nie­bie­ski weł­niany płaszcz, ktoś za­pu­kał do drzwi, a po­tem bez­ce­re­mo­nial­nie je otwo­rzył.

Wstrzy­ma­łam od­dech i w końcu udało mi się ukryć dez­apro­batę ma­lu­jącą się na mo­jej twa­rzy. Przede mną stał męż­czy­zna w ko­nia­ko­wo­brą­zo­wym weł­nia­nym płasz­czu i gra­na­to­wym gar­ni­tu­rze. Za­jęło mi ja­kieś trzy se­kundy, by to oce­nić. Kasz­mir, po­my­śla­łam, choć nie mia­łam po­ję­cia, skąd to wiem. Błysz­czący bor­dowy kra­wat, który zo­stał po­lu­zo­wany. Ja­sno­nie­bie­ska ko­szula z roz­pię­tymi gór­nymi gu­zi­kami, od­sła­nia­jąca atrak­cyjny mę­ski de­kolt.

Męż­czy­zna był wy­soki, ale przy mo­ich stu pięć­dzie­się­ciu ośmiu cen­ty­me­trach wzro­stu pra­wie każdy był wy­soki. Mia­łam jed­nak pew­ność, że ten kon­kretny osob­nik miał bli­sko metr dzie­więć­dzie­siąt. Jego oczy były zimne jak lód, jakby prze­glą­dało się w nich mroźne niebo, a ciemne, wy­soko unie­sione brwi nada­wały twa­rzy nieco wy­nio­sły wy­gląd. Włosy męż­czy­zny na­to­miast… Nie­po­ko­jąco po­dra­pa­łam się po nad­garstku, po­nie­waż moją skórę za­częło opa­no­wy­wać dziwne swę­dze­nie. Jego włosy zo­stały umie­jęt­nie ścięte, tak że grube pa­sma ład­nie opa­dały na skro­nie. Ko­lor wy­da­wał się na­tu­ralny, nieco ciem­niej­szy u na­sady, nie były to od­ro­sty. Bar­dziej czer­wo­nawy niż brą­zowy. Chyba ża­den fry­zjer nie po­tra­fiły zro­bić cze­goś ta­kiego.

– Dzień do­bry. Albo ra­czej: do­bry wie­czór – po­wie­dział for­mal­nym gło­sem Fi­lip Lin­dell i pod­szedł do mnie z wy­cią­gniętą ręką.

Od­sko­czy­łam do tyłu, ści­ska­jąc wie­szak w jed­nej ręce. Prze­nio­słam wzrok na ucho Lin­della, żeby nie pa­trzeć mu w oczy, ale moja skóra wciąż pło­nęła. Głos męż­czy­zny był szorstki jak pa­pier ścierny, ale też dziw­nie miękki. Jakby jego wy­gląd wy­star­cza­jąco… nie przy­tła­czał.

– Cześć – od­po­wie­dzia­łam gło­sem, który był za­równo zdła­wiony, jak i za­sko­czony.

Lin­dell znów zro­bił krok do przodu. Cof­nę­łam się. In­stynk­tow­nie wie­dzia­łam, że mu­szę trzy­mać się od niego z da­leka. Jak naj­da­lej. Naj­le­piej zwiać na inny kon­ty­nent. Mimo to nie mo­głam po­wstrzy­mać się przed spoj­rze­niem Lin­del­lowi w twarz. Za­mru­gał oczami ze zdzi­wie­nia, gdy się od­su­nę­łam, a na jego ustach po­ja­wił się nie­wielki uśmiech. Był tro­chę krzywy, na­wet gdy był le­d­wie za­ry­so­wany, cho­ciaż nie miało to zu­peł­nie zna­cze­nia.

– Pró­buję tylko uści­snąć dłoń.

– Nie mu­sisz po­da­wać mi ręki – po­wie­dzia­łam, sama nie wiem dla­czego. Może po pro­stu nie chcia­łam do­ty­kać Fi­lipa Lin­della. Z ja­kie­goś po­wodu wy­da­wało mi się to nie­bez­pieczne.

Po­czu­łam się za­kło­po­tana. Ści­ska­łam dło­nie lu­dziom, na li­tość bo­ską. A już na pewno oso­bom, od któ­rych za­le­żała moja przy­szłość lub przy­szłość warsz­tatu. Lin­dell za­czął mó­wić po­waż­nym gło­sem i pod­kre­ślał koń­cówkę każ­dego zda­nia tak, że brzmiało to jak roz­kaz.

– W Szwaj­ca­rii jest to ab­so­lutna ko­niecz­ność. Nie mo­żesz po pro­stu przy­wi­tać sięznie­zna­jo­mym i uciec na drugą stronę po­koju, na­wet je­śli… za­cho­wał się nie­wła­ści­wie.

Serce wa­liło mi jak osza­lałe, ale moc­niej ści­snę­łam wie­szak, jakby to była ja­kaś tar­cza, i od­par­łam zde­cy­do­wa­nie:

– Je­ste­śmy w Fin­lan­dii i po­dobno prze­by­wasz tu od kilku mie­sięcy. Poza tym w „Hel­sin­gin Sa­no­mat” i „Kaup­pa­lehti” pi­sali, że je­steś tu­taj… – Ugry­złam się w ję­zyk, gdy lo­do­wate oczy Lin­della roz­bły­sły, a jego brwi unio­sły się jesz­cze wy­żej.

– Czy­ta­łaś wy­wiady ze mną – po­wie­dział męż­czy­zna dziw­nie szorst­kim gło­sem, prze­chy­la­jąc głowę w za­my­śle­niu.

Cie­kawe, czy pa­lił pa­pie­rosy. Nie pach­niał ty­to­niem. Ra­czej de­li­kat­nie czymś cu­dow­nym. Po­łą­cze­nie desz­czu, wia­tru i słońca. Może la­wendą, gałką musz­ka­to­łową… Za­krztu­si­łam się, obu­rzona na sie­bie i swoją głu­pią re­ak­cję. Wzrok Lin­della wy­ostrzył się i spoj­rzał na mnie z chwi­lo­wym nie­po­ko­jem.

– Oczy­wi­ście, że znasz mnie le­piej niż ja cie­bie. Ale na­dal chcę uści­snąć twoją dłoń – po­wie­dział spo­koj­nie, ale tak samo sta­now­czo jak wcze­śniej.

Mu­sia­łam się pod­dać. Gdy­bym za­częła się spie­rać z Lin­del­lem tylko po to, by nie po­dać mu ręki, z pew­no­ścią nie za­dzia­ła­łoby to na moją ko­rzyść, bo prze­cież w końcu bę­dziemy roz­ma­wiać o działce…

– Cóż, tak. Prze­pra­szam. Po pro­stu mnie za­sko­czy­łeś…

– I tak in­for­ma­cyj­nie mu­szę ci po­wie­dzieć, że przez to, że do­ra­sta­łem w Szwaj­ca­rii, dziw­nie się czuję, gdy mó­wisz mi po imie­niu. Prze­cież się na to nie zgo­dzi­łem, ale będę bar­dziej ela­styczny, skoro po­zna­łaś mnie tak do­brze…

– Je­ste­śmy w Fin­lan­dii! – Pra­wie się ro­ze­śmia­łam i zo­ba­czy­łam, że Lin­dell też się sze­roko uśmie­cha.

On to robi spe­cjal­nie, po­my­śla­łam i za­krę­ciło mi się w gło­wie. Fi­lip Lin­dell ce­lowo się nade mną znę­cał. Za­nim zdą­ży­li­śmy się so­bie na­wet przed­sta­wić. Taki za­do­wo­lony z sie­bie, za­du­fany w so­bie, za­ro­zu­miały… Szu­ka­łam od­po­wied­niego okre­śle­nia, ale je­dyne słowo, które prze­mknęło mi przez głowę, to „męż­czy­zna”. Przezduże M. A po­tem uzmy­sło­wi­łam so­bie, że to moja wina, że to pierw­sze spo­tka­nie tak prze­biega.

Po­de­szłam bli­żej, mimo że in­stynkt pod­po­wia­dał mi, by wy­co­fać się pod be­to­nową ścianę i ucie­kać. Moje dło­nie były spo­cone, po­nie­waż cały czas mocno ści­ska­łam w nich wie­szak. Cie­kawe, czy Lin­dell uznał, że mam za­bu­rze­nia ob­se­syjno-kom­pul­sywne, czy coś. Dys­kret­nie wy­tar­łam prawą dłoń w gra­na­towe dżinsy i po­da­łam rękę.

– Miło mi cię po­znać. Je­stem Fi­lip Lin­dell. – Męż­czy­zna wpa­try­wał się swo­imi nie­sa­mo­wi­tymi oczami w moje zwy­kłe nie­bie­skie oczy i do­tknął moją dłoń, przez którą prze­szła iskra cie­pła. Se­kundę póź­niej fala go­rąca roz­lała się po moim ciele z taką in­ten­syw­no­ścią, że mu­sia­łam się wy­si­lić, by nie upaść. Mia­łam ra­cję. Fi­lip Lin­dell był nie­bez­pieczny. Wtło­czy­łam tlen do płuc tak dys­kret­nie, jak tylko mo­głam, pró­bu­jąc od­zy­skać głos i ze­brać my­śli.

– Irina Alila. Je­żeli przy­sze­dłeś po­roz­ma­wiać o działce, to nie ma sensu. Mam na nią kon­trakt. – By­łam z sie­bie dumna, że po­wie­dzia­łam to ostro. Fi­lip nie dbał o po­zory. Od­dy­chał ciężko, przy­glą­dał się mo­jemu smu­kłemu ciału od stóp do głów i na­gle przy­cią­gnął mnie tro­chę bli­żej. Serce mi wa­liło, a wzrok utkwił w wą­skich, ale wy­ra­zi­stych ustach. Na­gle zo­ba­czy­łam, że wie­szak ja­kimś cu­dem wpadł w ręce Lin­della.

– Co ty z tym ro­bisz? – za­py­tał męż­czy­zna, po czym do­dał: – Wy­gląda cał­kiem in­te­re­su­jąco. Nie­ty­powo.

Znów się od­su­nę­łam i sku­pi­łam na od­zy­ska­niu sił po bliż­szych kon­tak­cie z Lin­del­lem. Nie wy­grasz ze mną, obie­ca­łam so­bie, za­równo wzbu­rzona, jak i sfru­stro­wana. Nie ata­kiem z za­sko­cze­nia. Nie wy­kła­dami o szwaj­car­skiej kul­tu­rze i… i sek­sa­pi­lem.

– Otrzy­mu­jemy da­ro­wi­zny i pie­nią­dze, ale sprze­da­jemy też na­sze wy­roby w skle­pie. To nowy pro­dukt, który pró­bo­wa­łam sfo­to­gra­fo­wać, ale nie je­stem w tym naj­lep­sza. Po­mówmy o działce.

Lin­dell ob­ra­cał wie­sza­kiem w dło­niach, przy­glą­da­jąc mu się uważ­nie.

– Hmm. To działka For­mii oczy­wi­ście.

– Tak, jest. Björn wy­słał mi po­twier­dze­nie, że nam ją udo­stępni…

– Nie – po­wie­dział Lin­dell swoim mięk­kim, za­chryp­nię­tym gło­sem i do­dał: – Ja za­mie­rzam ją ko­muś wy­na­jąć.Nie masz żad­nej umowy.

– Nie wi­dzia­łeś ma­ila…

– Nie mu­szę. Ile kosz­tują ta­kie wie­szaki? Fajne są, mógł­bym ku­pić…

– Pa­nie Lin­dell! Pro­szę mnie po­słu­chać!

Fi­lip pod­niósł wzrok znad trzy­ma­nego wie­szaka, a jego oczy się śmiały.

– A te­raz mó­wimy so­bie na „pan”, „pani”? Mu­szę przy­znać, że te tu­tej­sze zwy­czaje cza­sami mnie dez­orien­tują, ale to miej­sce jest naj­wy­raź­niej twoją wła­sną małą mi­kro­kul­turą. Po­zwo­li­łem ci już mó­wić mi po imie­niu. Je­stem Fi­lip.

Ode­tchnę­łam z iry­ta­cją i chwy­ci­łam wie­szak.

– Je­śli chcesz je ku­pić, przyjdź ju­tro. Albo w inny dzień ty­go­dnia. Ale na ra­zie to miej­sce jest za­mknięte, a kasa nie­czynna.

– Po co chcia­łaś je sfo­to­gra­fo­wać? – za­py­tał Fi­lip, trzy­ma­jąc mocno rękę na wie­szaku.

– Żeby wrzu­cić na Fa­ce­bo­oka i In­sta­grama! Opu­bli­ko­wać w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych. Mamy sporą rze­szę fa­nów i wierz lub nie, ale lu­dzie przy­cho­dzą tu ku­po­wać rze­czy, które two­rzymy, na­wet je­śli nie są to ro­lexy! Mam praw­nika! Ta działka bę­dzie na­le­żała do mia­sta przez na­stępne dwa­dzie­ścia pięć lat.

– Ro­lex! – Fi­lip splu­nął i zmarsz­czył nos.

– Nie lu­bię ste­reo­ty­pów. A Ro­lex jest ste­reo­ty­pem.

Wes­tchnę­łam z roz­pa­czą.

– Nie­istotne. Ważne, że ta działka…

– Le­roux. To jedne z naj­lep­szych i naj­bar­dziej ele­ganc­kich ze­gar­ków na świe­cie. A po­nie­waż czas jest dla mnie tak cen­nym po­ję­ciem, nie lu­bię go mar­no­wać. Więc za­kończmy ten te­mat raz na za­wsze. Je­stem pe­wien, że mia­sto ma dużo…

Spo­sób, w jaki Fi­lip Lin­dell igno­ro­wał to, co mia­łam do po­wie­dze­nia, za­czy­nał mnie wku­rzać, i wy­rzu­ci­łam z sie­bie wszystko tak szybko, że nie miał czasu po­wie­dzieć nic o wie­sza­kach ani swo­ich uko­cha­nych ze­gar­kach.

– Nie jest wcale ła­two je zna­leźć! To mia­sto ro­śnie jak cia­sto droż­dżowe, wszę­dzie, gdzie spoj­rzysz, po­wstają miesz­ka­nia. A działki prze­my­słowe nie bar­dzo się na­dają. Ty sam je­den masz wielką, pie­przoną działkę. Może wy­sadź stare biuro i zbu­duj nowe, ładne i wy­so­kie! Mam praw­nika i będę wal­czyć! O każdy metr kwa­dra­towy. I wy­gram. Wy­gram i…

Kiedy wy­gła­sza­łam swoją prze­mowę, Fi­lip wes­tchnął, prze­wró­cił oczami i wy­da­wało mi się, że się śmieje. W du­chu. W końcu znów na mnie spoj­rzał i po­wie­dział:

– Po­każ mi zdję­cia tego wie­szaka, a po­roz­ma­wiam z tobą o tej działce.

– Dla­czego? – za­py­ta­łam z wa­ha­niem. – Po jaką cho­lerę? Czy to ja­kiś żart?

– Nie umiesz prze­kli­nać i chyba na­wet o tym nie wiesz. Po pro­stu po­my­śla­łem, że może je­stem w sta­nie po­móc. Przy­naj­mniej tyle mogę zro­bić. Ku­pić wie­szaki i po­móc przy zdję­ciach.

Wku­rzona wzię­łam te­le­fon z biurka, otwo­rzy­łam ga­le­rię zdjęć i po­da­łam go Fi­li­powi. Męż­czy­zna prze­wi­nął fotki i smutno po­trzą­snął głową.

– Straszne – stwier­dził.

– Mó­wi­łam, że są złe.

Fi­lip ob­ró­cił się i pod­szedł do drzwi. Zer­k­nął w stronę warsz­tatu, po czym cof­nął się, jakby ką­tem oka do­strzegł coś in­te­re­su­ją­cego. Chwy­cił mój płaszcz, rzu­cił go na biurko i za­czął go ostroż­nie roz­kła­dać.

– Co…? – wy­du­si­łam z sie­bie przez za­ci­śnięte usta.

– Nie­bie­ski. Do­brze współ­gra z me­ta­lem i sre­brem. Nie je­stem dy­rek­to­rem kre­atyw­nym ani ar­ty­stą, ale wy­star­cza­jąco dużo razy przy­glą­da­łem się z boku, jak to się robi… – Fi­lip za­milkł, a po­tem prze­krę­cił lampkę na biurku, naj­wy­raź­niej usta­wia­jąc ją pod lep­szym ką­tem. Przez chwilę przy­glą­dał się swo­jemu dziełu, wy­szedł z mo­jego po­koju, jakby był wła­ści­cie­lem warsz­tatu, i wró­cił z ko­lejną lampą w ręku, którą pod­łą­czył do prze­dłu­ża­cza. Na­stęp­nie chwy­cił mój te­le­fon i zręcz­nie umie­ścił go po dru­giej stro­nie stołu:

– Jaki masz PIN?

– Nie dam cigo – po­wie­dzia­łam z obu­rze­niem i wy­cią­gnę­łam rękę.

Fi­lip pchnął te­le­fon w moją stronę, a ja pra­wie unio­słam się w po­wie­trze, gdy na­sze opuszki pal­ców się ze­tknęły. Po­sta­no­wi­łam, że na­stęp­nym ra­zem po­dam PIN, je­śli zaj­dzie taka po­trzeba. Ła­two go prze­cież zmie­nić.

W końcu za­częła się se­sja. Dwa wie­szaki le­żały na moim nie­bie­skim płasz­czu, świa­tła ja­rzyły się z me­ta­lo­wych lamp, a Fi­lip pstry­kał zdję­cia z da­leka i bli­ska.

– Przy­nie­siesz trzeci? – za­py­tał.

Po­ma­sze­ro­wa­łam do warsz­tatu i wró­ci­łam z wie­sza­kiem. Po może pięt­na­stu mi­nu­tach, kiedy stu­ka­łam nogą, trzy­ma­jąc ręce na bio­drach i wpa­tru­jąc się gniew­nie w ru­do­brą­zową głowę męż­czy­zny, Fi­lip wy­pro­sto­wał się i uśmiech­nął z sa­tys­fak­cją.

– Go­towe. Spora róż­nica, prawda?

Spoj­rza­łam na zdję­cia i zdu­miona z po­wodu efek­tów pracy za­po­mnia­łam o wro­go­ści.

– Są cu­downe. Jak to zro­bi­łeś?

– Chodź tu­taj – po­wie­dział ci­cho Fi­lip.

Po­słusz­nie po­de­szłam do sto­lika, cho­ciaż za­krę­ciło mi się w gło­wie. Po­zwo­li­łam męż­czyź­nie umie­ścić te­le­fon w mo­jej ręce. Jego jedna dłoń za­ci­snęła się na moim ra­mie­niu i po­pro­wa­dziła te­le­fon, pod­czas gdy druga de­li­kat­nie ob­jęła mnie w ta­lii. Wszyst­kie my­śli wy­pa­ro­wały z mo­jej głowy, gdy po­czu­łam lekki do­tyk przez swe­ter i silne ciało za sobą. Tak bli­sko, że uto­nę­łam w jego roz­kosz­nym za­pa­chu. Pra­gnę­łam się w niego wtu­lić. Nie wy­star­czyło mi, że klapy ma­ry­narki ocie­rają się o mnie. Tak bli­sko, a jed­nak tak da­leko. Bez­rad­nie przy­gry­złam wargę, czu­jąc od­dech męż­czy­zny na swo­ich wło­sach.

– Te­raz – ode­zwał się Fi­lip i usta­wił moją rękę pod od­po­wied­nim ką­tem i wy­pchnął mnie tro­chę do przodu. – Świa­tło jest ważne. Te­raz wi­dzisz, jak me­tal błysz­czy dzięki niemu. Ko­lor tła jest rów­nie istotny. Zimne i in­ten­syw­nie nie­bie­skie do­brze się łą­czy z me­ta­lem i sre­brem. Je­śli nie wiesz, co do czego pa­suje, wy­go­ogluj to.

Usta Fi­lipa znaj­do­wały się tuż obok mo­ich, a prze­cież męż­czy­zna był o wiele wyż­szy ode mnie. Od­dy­cha­łam co­raz szyb­ciej, moje ciało na­pi­nało się i prze­cho­dziły mnie ta­kie same dresz­cze jak przy go­rączce.

– Te­raz mo­żesz zro­bić zdję­cia – na­le­gał męż­czy­zna.

Ręka mi się trzę­sła, gdy na­ci­snę­łam przy­cisk te­le­fonu, a Fi­lip się ro­ze­śmiał.

– Jesz­cze raz.

Trzy­ma­łam ko­mórkę, jakby od tego za­le­żało moje ży­cie, i zro­bi­łam ko­lejne zdję­cie. Dzięki Bogu, było ostre. Szybko odło­ży­łam urzą­dze­nie i się wy­pro­sto­wa­łam. Po­czu­łam, jak moje włosy do­ty­kają po­liczka Lin­della. Męż­czy­zna przez cały czas się po­chy­lał, a po­tem od­wró­cił lekko głowę, tak że jego usta mu­snęły moją skroń. Na­stęp­nie prze­su­nął dło­nią wzdłuż mo­jej ręki do ra­mie­nia i do­piero wtedy się cof­nął.

Sta­łam jak urze­czona. Na­wet nie zda­wa­łam so­bie sprawy, że za­mknę­łam oczy i słu­cha­łam tylko szumu krwi w uszach. Albo że w tym sa­mym cza­sie roz­ko­szo­wa­łam się go­rą­cym pul­so­wa­niem w moim kro­czu. Ock­nę­łam się do­piero, gdy Fi­lip się ode­zwał:

– Ku­pię dzie­sięć ta­kich na po­czą­tek. Lu­bię mi­ni­ma­lizm, ale te wie­szaki są mi­łym ak­cen­tem…

– Kasa jest… – za­czę­łam wy­jąt­kowo sła­bym gło­sem.

– Za­mknięta. Wiem. Ale ufam ci. Weź pie­nią­dze i wrzuć je ju­tro do kasy. Ile za wie­szak?

Za­ci­snę­łam usta w wą­ską li­nię i od­wró­ci­łam się w stronę Lin­della, za­czer­wie­niona, ale zde­ter­mi­no­wana.

– Obie­ca­łeś po­roz­ma­wiać o działce! A te­raz słu­chaj! Czy ty w ogóle wiesz, co my tu ro­bimy? Jacy lu­dzie się tu­taj spo­ty­kają? Praw­do­po­dob­nie jeź­dzisz rolls-roy­cem, pła­cisz swoim zim­no­krwi­stym pra­cow­ni­kom, któ­rzy mają ge­ne­ro­wać co­raz więk­szy zysk dla two­jej firmy, i nie my­ślisz o tym, że w tym kraju żyją lu­dzie nie­mo­gący pra­co­wać, na­wet je­śli chcą. Albo mogą pra­co­wać w nie­peł­nym wy­mia­rze go­dzin, albo do­piero za ja­kiś czas. Dla nich to miej­sce jest wy­ba­wie­niem. W prze­ciw­nym ra­zie le­że­liby w domu, po­nie­waż żadna z wiel­kich firm ni­gdy nie za­trudni na­wet na okres próbny osoby, która była na prze­dłu­żo­nym zwol­nie­niu le­kar­skim lub jest czę­ściowo tylko zdolna do pracy. Zwłasz­cza je­śli ma pro­blemy ze zdro­wiem psy­chicz­nym lub na­wet za­bu­rze­nia ze spek­trum au­ty­zmu…

Oczy Fi­lipa za­częły dziw­nie błysz­czeć. Jakby oglą­dał ja­kieś fa­scy­nu­jące przed­sta­wie­nie. To jesz­cze bar­dziej mnie roz­zło­ściło.

– To miej­sce nie jest żar­tem, żeby można było tu zbu­do­wać pie­przony szklany pa­łac! Mam mail Björna i…

– Praw­nika – do­dał Fi­lip ochry­płym gło­sem. Prze­cze­sał włosy i wpa­try­wał się w moje oczy przez nie­wy­ba­czal­nie długi czas, aż w końcu się ode­zwał: – Taka fry­zura od garnka pa­suje do cie­bie. Gę­ste, ciem­no­brą­zowe włosy na tle bla­dej skóry. To na­prawdę pod­kre­śla twoje uro­cze rysy…

– Nie pró­buj oma­mić mnie kom­ple­men­tami! Nie je­ste­śmy na randce! – krzyk­nę­łam dość gło­śno jak na tak małą ko­bietę.

Fi­lip Lin­dell miał czel­ność się uśmie­chać. Nie­wia­ry­god­nie sek­sow­nie. Ski­nął głową i od­po­wie­dział:

– Nie, ale mo­żemy usta­limy ja­kąś datę.

Wstrzy­ma­łam od­dech i otwo­rzy­łam usta jak ryba wy­jęta z wody.

– Cho­dzi o spo­tka­nie biz­ne­sowe, oczy­wi­ście – do­dał męż­czy­zna. – Opo­wiesz mi o tych warsz­ta­tach, bo przy­znaję, że nie znam się na tym zbyt do­brze. Je­śli w ogóle. A po­tem po­my­ślimy o miej­scu dla cie­bie. For­mia to stara ro­dzinna firma, a ro­dzina For­sma­nów wciąż ma w niej udziały i działki w Espoo. Je­stem pe­wien, że sprze­da­dzą tro­chę ziemi mia­stu w za­mian za do­brą re­klamę. To ni­gdy nie boli. – Fi­lip wy­da­wał się en­tu­zja­stycz­nie na­sta­wiony. Po­tarł się po pod­bródku i do­dał: – Tak. To do­bra re­klama. Chyba nie mamy te­raz du­żego pro­jektu…

– Re­klama! – szep­nę­łam po­nuro i do­da­łam już ostro: – Oczy­wi­ście. Bę­dziesz ro­bić biz­nesy, uda­jąc, że ci za­leży. Wię­cej uwagi i ku­pu­ją­cych dzięki fał­szy­wemu po­śred­nic­twu. Cie­kawe, czy For­mia wie, że jej dy­rek­tor gówno wie o nie­ru­cho­mo­ściach firmy.

– Irino. Nie mia­łem jesz­cze czasu, żeby się ze wszyst­kim za­po­znać. I w po­rządku. Fiń­skie spo­łe­czeń­stwo i jego… po­li­tyka spo­łeczna nie są mo­imi moc­nymi stro­nami. Ale ty się naj­wy­raź­niej na tym znasz. Opo­wiesz mi o tym miej­scu, po­roz­ma­wiamy o lo­ka­li­za­cji tego… warsz­tatu i o tym, jak mógł­bym le­piej zro­zu­mieć war­tość tej pla­cówki… Cho­ciaż mu­szę po­wie­dzieć, że je­stem pod wra­że­niem tych wie­sza­ków. – Męż­czy­zna pod­niósł je­den z nich i spoj­rzał na niego pod­eks­cy­to­wany.

O Boże zmi­łuj się nade mną, po­my­śla­łam. Fi­lip Lin­dell wciąż o tych wie­sza­kach.

– Sto euro za sztukę – po­wie­dzia­łam chłodno. I zro­biło mi się głu­pio. Ale iry­to­wało mnie pul­so­wa­nie w moim pod­brzu­szu, gdy Fi­lip wy­po­wie­dział moje imię.

– Sto euro? – za­py­tał za­cie­ka­wiony męż­czy­zna, uno­sząc brwi pra­wie do li­nii wło­sów. – Czy mogę zo­ba­czyć metkę z ceną? Za­uwa­ży­łem, że inne pro­dukty…

– Są zu­peł­nie nowe. Dla­tego je fo­to­gra­fo­wa­łam – prze­rwa­łam z trium­fem. Za­mil­kłam, pod­nio­słam ko­lejny wie­szak i przy­glą­da­łam mu się uważ­nie, tak jak wcze­śniej zro­bił to Fi­lip. – Bar­dzo rzadki stop. Długo nad nimi pra­co­wa­li­śmy. A w za­sa­dzie jedna z na­szych pod­opiecz­nych, która jest pro­fe­sjo­nalną pro­jek­tantką…

– Je­stem o tym prze­ko­nany – prze­rwał mi sar­ka­stycz­nie Fi­lip.

Cie­szę się, że wszedł mi w słowo. Kła­ma­łam jak z nut. Me­tal po­cho­dził z re­cy­klingu, Tarmo był spa­wa­czem, a ca­łość za­pro­jek­to­wała na­sza pra­cow­nica, która stu­dio­wała rów­nież te­ra­pię za­ję­ciową.

– Tak. – Uśmiech­nę­łam się, uno­sząc pod­bró­dek.

Oczy Fi­lipa roz­bły­sły.

– Miesz­ka­łem w Szwaj­ca­rii tak długo, że czuję się w po­ło­wie Szwaj­ca­rem – po­wie­dział. – A nie­któ­rzy twier­dzą, że Szwaj­ca­rzy to banda drani. – Męż­czy­zna wy­jął port­fel z kie­szeni ma­ry­narki, za­czął ukła­dać bank­noty na moim biurku i do­dał swo­bod­nie: – To nie­prawda. No i do­brze, że za­wsze mam przy so­bie go­tówkę, po­nie­waż nie je­stem przy­zwy­cza­jony do pła­ce­nia wszę­dzie kartą. Te­raz mogę za­brać wie­szaki od razu ze sobą, prawda?

Ze zdu­mie­niem wpa­try­wa­łam się w ty­siąc euro na moim biurku, a moje po­liczki za­częły pło­nąć. Nie mia­łam w zwy­czaju kła­mać, ale ten iry­tu­jący czło­wiek…

– Cze­kaj… – za­czę­łam, czu­jąc wy­rzuty su­mie­nia.

– Upew­nij się, że po­zo­stałe wy­sta­wisz na sprze­daż z dzie­więć­dzie­się­cio­pię­cio­pro­cen­tową zniżką. Ktoś mógłby oskar­żyć cię o oszu­stwo – stwier­dził osten­ta­cyj­nie Fi­lip, a po­tem za­py­tał: – Co ro­bisz… w czwar­tek? Po pią­tej?

Wpa­try­wa­łam się w niego pu­stym wzro­kiem i po­wtó­rzy­łam:

– W czwar­tek? Chyba nic… Wyjdę stąd o czwar­tej.

– Do­brze. Przy­jadę po cie­bie. Dam ci mój nu­mer, a ty po­daj mi swój ad­res. Na wy­pa­dek, gdyby ja­kieś miej­sce już było do­stępne. Eino ma wszystko pod kon­trolą i zna For­sma­nów, je­śli firma nic nie ma. A po­tem po­sta­wię ci ko­la­cję i po­ga­damy.

Fi­lip znów pod­szedł bli­żej, ale tym ra­zem nie ucie­kłam. To i tak by­łoby bez­ce­lowe, tłu­ma­czy­łam so­bie. Za­miast tego pa­trzy­łam, jak się po­chyla i kła­dzie swoje dło­nie na moje ra­miona, tuż po­ni­żej bar­ków.

– Nie mam za­miaru nic w tej kwe­stii zmie­niać – oznaj­mi­łam lekko drżą­cym gło­sem.

– Po­roz­ma­wiajmy w spo­koju – mruk­nął Fi­lip i do­dał: – Mam wra­że­nie, że już się tak znamy, że… – Jego usta za­trze­po­tały lekko bli­sko mo­jego le­wego po­liczka ni­czym skrzy­dło mo­tyla. – Kiedy już się tego na­uczysz, trudno jest prze­stać – stwier­dził i prze­su­nął wargi na drugi po­li­czek.

Za­czę­łam czuć się… Chwy­ci­łam pal­cami wę­zeł jego kra­wata, a moja druga ręka się­gnęła do wło­sów, któ­rych chcia­łam do­tknąć przez cały ten czas. Usły­sza­łam wes­tchnie­nie Fi­lipa. Ja też wes­tchnę­łam. Jego włosy śli­zgały się mię­dzy mo­imi pal­cami, je­dwa­bi­ste i mięk­kie, a kiedy wsu­nę­łam w nie palce, po­czu­łam palce męż­czy­zny.

Gdy kciu­kiem prze­su­nę­łam nad jego kra­wa­tem i lekko pie­ści­łam za­głę­bie­nie jego szyi, po­czu­łam, jak usta Fi­lipa po­now­nie do­ty­kają mo­jego le­wego po­liczka. Te­raz już nie tylko go mu­snęły, ale przy­ci­skały do mo­jej skóry.

Po­czu­łam, jak otwiera usta, a jego wargi prze­su­wają się po moim po­liczku, aż do­tarły do ką­cika mo­ich ust. Prze­cze­sa­łam jego czer­wo­no­brą­zowe włosy i od­wró­ci­łam głowę tak, że usta męż­czy­zny przy­ci­snęły się do mo­ich. Pło­nące iskry trza­skały w ca­łym moim ciele, serce wa­liło, a żo­łą­dek był go­rący i ciężki. To było nie­biań­skie. Tak nie­biań­skie, że rów­nie do­brze mo­gła­bym cho­ciaż po­pa­trzeć na inne działki… W moim mó­zgu roz­bły­sło świa­tło roz­sądku i szybko od­su­nę­łam się od męż­czy­zny.

– To na­prawdę jest inny świat – po­wie­dział Fi­lip jesz­cze ostrzej­szym gło­sem i kon­ty­nu­ował: – Po szwaj­car­sku ca­łuje się „w po­wie­trze”, ale tu­taj jest zu­peł­nie inna kul­tura. Po­doba mi się tu o wiele bar­dziej niż w Szwaj­ca­rii.

– Mail… – za­czę­łam za­chryp­nię­tym gło­sem, zła na sie­bie.

– Po­wtórzmy to w czwar­tek. We­zmę po­zo­stałe sie­dem wie­sza­ków z warsz­tatu. – Fi­lip od­wró­cił się, by odejść, a ja spo­glą­da­łam wciąż za­mglo­nym wzro­kiem na wy­pro­sto­waną, zgrabną po­stać, któ­rej kasz­ta­nowe włosy nie były już tak nie­na­gan­nie uło­żone.

2

W czwar­tek po po­łu­dniu by­łam cho­dzą­cym wra­kiem czło­wieka. Nie mo­głam się na ni­czym skon­cen­tro­wać i za­sta­na­wia­łam się, jak się z tego wy­wi­nąć. Czy nie po­win­nam za­ła­twić sprawy z tym Einem? Wy­da­wał się onie­śmie­lony moim to­nem głosu, a je­śli przed­sta­wię mu swoje do­wody, może…

Wes­tchnę­łam ciężko i wró­ci­łam do rze­czy­wi­sto­ści. Je­śli cho­dzi o działkę, Fi­lip jako pre­zes firmy na pewno in­te­re­so­wał się tym, co Eino ro­bił lub czego nie ro­bił, i nie po­zwo­liłby mu pod­pi­sać żad­nych do­ku­men­tów najmu bez po­zwo­le­nia.

Fi­lip.Prze­łknę­łam ciężko ślinę. Dla­czego w my­ślach na­zwa­łam Lin­della Fi­li­pem? Cho­ciaż prze­cież mó­wi­li­śmy so­bie po imie­niu i pra­wie… się ca­ło­wa­li­śmy. Nie. Nie ca­ło­wa­li­śmy się. Na­wet nie by­li­śmy bli­sko, wma­wia­łam to so­bie. To był co naj­wy­żej bu­ziak. Bez­sen­sowne, szyb­kie ze­tknię­cie warg. A Fi­lip… Lin­dell był wro­giem.

Prze­cha­dza­łam się po warsz­ta­cie i za­trzy­ma­łam na chwilę, by po­pa­trzeć na no­wego sta­ży­stę wpro­wa­dza­nego w taj­niki szy­cia przez Suvi, którą w mo­jej roz­mo­wie z Fi­li­pem awan­so­wa­łam na pro­jek­tantkę. Dziew­czyna in­stru­owała męż­czy­znę w trzy­czę­ścio­wym gar­ni­tu­rze, jak wszyć za­mek bły­ska­wiczny do no­wego pro­jektu torby.

– Aimo jest na­prawdę do­bry – po­wie­działa mi Suvi.

Męż­czy­zna spoj­rzał na mnie, a jego wą­ska twarz lekko się za­ru­mie­niła. By­łam tro­chę za­sko­czona, że zna­la­złam go przy ma­szy­nie do szy­cia, po­nie­waż Aimo był z za­wodu kie­rowcą cię­ża­rówki. Nie mógł już pra­co­wać tak długo, jak tego wy­ma­gano, a za­nim le­karz zdia­gno­zo­wał u niego bez­sen­ność i stany lę­kowe, wpadł w al­ko­ho­lizm.

– Ja… szy­łem ubra­nia, cza­sem po­szewki na po­duszki i ja­kieś dro­bia­zgi w domu – wy­ja­śnił.

– Cóż, je­śli to lu­bisz, mo­żesz ukoń­czyć tu­taj pod­sta­wowy kurs szy­cia. W rze­czy­wi­sto­ści bra­kuje wy­kwa­li­fi­ko­wa­nych szwa­czy, a je­śli cię to in­te­re­suje, mo­żesz bar­dzo szybko zna­leźć za­trud­nie­nie.

– Tak – od­parł męż­czy­zna nieco szorstko i do­dał: – Nie mam żad­nego do­świad­cze­nia. A kiedy py­tają mnie, dla­czego zmie­niam branżę…

– Otrzy­masz od nas cer­ty­fi­kat po od­by­ciu stażu. Nie masz obo­wiązku opo­wia­da­nia o swo­jej prze­szło­ści pod­czas roz­mów kwa­li­fi­ka­cyj­nych. – Spoj­rza­łam na ze­gar i nie­po­kój za­czął mnie zże­rać jesz­cze bar­dziej. – Mu­szę już iść. Mam spo­tka­nie dziś wie­czo­rem. Cho­dzi o dzier­żawę tego miej­sca – po­wie­dzia­łam do Suvi.

– Cza­sami warto po­my­śleć o czymś wię­cej niż tylko o tym warsz­ta­cie – sko­men­to­wała ko­bieta i do­dała: – Pa­mię­tasz, co się stało z Ol­lim?

Pa­mię­ta­łam do­sko­nale. Zwłasz­cza za­rzuty Ol­liego, że w ży­ciu za­wsze na pierw­szym miej­scu sta­wiam pracę.

– Cóż, to sprawa ży­cia i śmierci – od­po­wie­dzia­łam, być może nieco dra­ma­tycz­nie, i wy­ja­śni­łam wię­cej, gdy na twa­rzy Suvi ma­lo­wało się nie­do­wie­rza­nie. Suvi była jedną z naj­star­szych pra­cow­nic w warsz­ta­cie i ufa­łam jej w stu pro­cen­tach.

– Spo­ty­kam się z Fi­li­pem… Fi­li­pem Lin­del­lem. Nie chce prze­dłu­żyć na­szej umowy – po­wie­dzia­łam ci­cho.

Suvi zmarsz­czyła brwi.

– Cze­kaj, czy to ten dziw­nie przy­stojny, wy­soki męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze, który wszedł do two­jego po­koju kilka dni temu? Tuż przed za­mknię­ciem. Sły­sza­łam wtedy krzyki…

– Tak. Tak – po­twier­dzi­łam po­nuro.

– Ten sam czło­wiek, który ku­pił wie­szaki za ty­siąc euro? – do­py­ty­wała Suvi i uśmiech­nęła się su­ge­styw­nie.

– Ja… tro­chę się zde­ner­wo­wa­łam…

– Zde­ner­wo­wa­łaś się, a fa­cet tak się pod­eks­cy­to­wał, że ku­pił dzie­sięć wie­sza­ków. W po­rządku, to ma sens – za­żar­to­wała Suvi.

– Ni­czego nie su­ge­ruj. To po pro­stu cho­ler­nie iry­tu­jące, jak klasa wyż­sza…

– Te zdję­cia! Po­mógł ci sfo­to­gra­fo­wać te wie­szaki? My­śla­łam, że Bóg na­gle ob­da­rzył cię ar­ty­stycz­nym okiem, ale my­ślę, że to oczy ko­goś in­nego. Tu cho­dzi o coś wię­cej niż tylko wie­szaki.

– Prze­stań! – wy­sy­cza­łam, kła­dąc ręce na bio­drach.

– Okej, jak tylko twoja twarz prze­sta­nie być czer­wona jak po­mi­dor. Do­brze po­szło temu Fi­li­powi. Masz zdję­cia i sprze­da­łaś wie­szaki. Dzie­sięć. Za ty­siąc euro. Dla­czego po pro­stu nie na­kło­nisz go do prze­dłu­że­nia umowy?

– Po­stra­da­łaś zmy­sły. To tak, jak­bym chciała Fi­lipa… Fi­lipa Lin­della… – Po­czu­łam, że moja twarz czer­wieni się jesz­cze bar­dziej. Ob­ró­ci­łam się na pię­cie i skwi­to­wa­łam: – Mu­szę coś skoń­czyć.

Suvi za­śmiała się ci­cho za mną, gdy we­szłam do swo­jego po­koju.

Nie­długo po­tem by­łam już w swoim miesz­ka­niu w po­bliżu cen­trum han­dlo­wego Olar. Może nie była to naj­bar­dziej przy­ja­zna część mia­sta, ale dla mnie, jako osoby sa­mot­nej i bez sa­mo­chodu, sklep spo­żyw­czy obok był wiel­kim ra­tun­kiem, gdy wra­ca­łam do domu pie­szo lub au­to­bu­sem. Miesz­ka­łam w wy­na­ję­tym dwu­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu od pię­ciu lat i jesz­cze sześć mie­sięcy temu pla­no­wa­łam roz­wią­zać umowę najmu i wpro­wa­dzić się do Ol­liego.

Po­czu­cie winy ukłuło mnie w piersi, gdy po­my­śla­łam o nim. Być może czę­ściowo miał ra­cję. Kiedy nie by­łam w warsz­ta­cie, czę­sto spę­dza­łam czas z ludźmi pra­cu­ją­cymi w warsz­ta­cie lub szu­ka­łam po­my­słów na nowe pro­dukty. Kiedy kła­dłam się do łóżka, by­łam zmę­czona i na­wet per­spek­tywa seksu, który na po­czątku był in­te­re­su­jący i eks­cy­tu­jący, wy­da­wała się od­py­cha­jąca. Było to tro­chę dziwne, po­nie­waż od czasu do czasu za­spo­ka­ja­łam się, gdy by­łam sama – ale nie mo­głam już znieść do­tyku Ol­liego.

Na­gle przy­po­mnia­łam so­bie, jak za­re­ago­wa­łam na Fi­lipa. Ni­gdy nie czu­łam ta­kiego przy­cią­ga­nia. To było wręcz prze­ra­ża­jące. Ba­łam się ko­lej­nego spo­tka­nia. Randki…. Po­czu­łam ścisk w brzu­chu, gdy zo­rien­to­wa­łam się, że Fi­lip na­zwał na­sze spo­tka­nie randką.

Po­sta­no­wi­łam, że pod żad­nym po­zo­rem nie mogę spo­ty­kać się z męż­czy­znami ta­kimi jak Fi­lip, bez względu na to, jak są atrak­cyjni. Mimo to przyj­rza­łam się so­bie do­kład­nie w lu­strze. Do­tknę­łam swoje krót­kie, ciemne, lekko krę­cone włosy. Fry­zura od garnka, jak na­zwał ją Fi­lip. Moje oczy, które wy­glą­dały na jesz­cze więk­sze niż zwy­kle, pod­kre­śli­łam zło­to­brą­zo­wym cie­niem do po­wiek, ey­eli­ne­rem i tu­szem do rzęs. Na ustach mia­łam tylko odro­binę ko­lo­ro­wego błysz­czyka, ale na­wet je­śli uży­łam ma­ki­jażu oszczęd­nie i tak wy­glą­da­łam dziw­nie. Nie mia­łam w zwy­czaju się ma­lo­wać.

Ale to była spe­cjalna oka­zja. Je­śli mój wy­gląd mógłby ja­koś wpły­nąć na de­cy­zję Fi­lipa, na­le­żało to wy­ko­rzy­stać. A bio­rąc pod uwagę to, co wy­da­rzyło się ostat­nim ra­zem, mo­głam go ja­koś po­cią­gać.

Był gru­dzień, a ja mia­łam na so­bie bor­dowy swe­ter ze spo­rym de­kol­tem, czyli naj­bar­dziej sty­lową dzia­ninę, jaką po­sia­da­łam, która uwy­dat­niała moje ra­czej małe piersi i wą­ską ta­lię le­piej niż ja­ka­kol­wiek inny strój w mo­jej sza­fie. Za­ło­ży­łam też krótką, czarną dżin­sową spód­nicę i grube czarne raj­stopy.

Nor­mal­nie nie się­gnę­ła­bym po mini na spo­tka­nie biz­ne­sowe, ale nie chcia­łam też ubie­rać się w ja­kąś śmieszną su­kienkę. Zwy­kłe dżinsy z ma­ry­narką lub pro­ste spodnie wy­da­wały się na­to­miast zbyt swo­bodne, po­nie­waż szłam na ko­la­cję. Nie chcia­łam wy­glą­dać nie­chluj­nie, gdyby Fi­lip za­brał mnie w ja­kieś bar­dziej eks­klu­zywne miej­sce. A je­śli spodo­bają mu się moje nogi… to nie za­szko­dzi spra­wie, tłu­ma­czy­łam so­bie.

Na ko­niec wło­ży­łam czarne skó­rzane botki na szpilce, na­rzu­ci­łam kurtkę i po­spie­szy­łam do drzwi. Nie chcia­łam, żeby Fi­lip zna­lazł się w środku cha­osu, w któ­rym ży­łam. Cho­ciaż nie ob­cho­dziło mnie, że moje miesz­ka­nie z pew­no­ścią wy­da­łoby mu się za skromne. Poza tym by­łam kiep­ską go­spo­dy­nią, a taki wzro­ko­wiec jak Fi­lip za­uwa­żyłby ba­ła­gan w kuchni, ręcz­nik na wy­spie, okru­chy na stole w ja­dalni i od­ku­rzacz le­żący na środku sa­lonu. Nie wia­domo, co dzieje się w gło­wie ta­kiego czło­wieka jak Fi­lip? Prze­cież mógł mnie oce­nić jako kiep­ską lo­ka­torkę tylko na pod­sta­wie ka­wał­ków ba­gietki. Nie było sensu ry­zy­ko­wać.

Kiedy otwo­rzy­łam fron­towe drzwi, pi­snę­łam z prze­ra­że­nia. Fi­lip stał tam i za­sko­czony zro­bił krok do tyłu, gdy pchnę­łam drzwi. Wy­glą­dał… cu­dow­nie. Tak cu­dow­nie, że nie mo­głam ode­rwać od niego wzroku. Na­wet gdy­bym bar­dzo się sta­rała.

Prze­łknę­łam z tru­dem ślinę, jakby w gar­dle utkwiła mi na­gle go­rąca gula. Moje spoj­rze­nie prze­su­nęło się po fu­trze się­ga­ją­cym do bio­der, nie­mal w tym sa­mym od­cie­niu co włosy Fi­lipa, z koł­nie­rzem z fu­tra bia­łego ba­ranka. Spod kurtki wy­sta­wał oliw­ko­wo­zie­lony swe­ter, a spodnie z sze­ro­kimi no­gaw­kami były nieco ciem­niej­sze, tak że mo­głam zo­ba­czyć tylko czubki brą­zo­wych zi­mo­wych bu­tów.

– Jak to się stało, że…? – Za­czę­łam się krztu­sić, po­nie­waż gula w gar­dle zda­wała się ro­snąć.

– Na­tkną­łem się na wy­pro­wa­dza­cza psów. Wła­śnie mia­łem za­dzwo­nić.

Fi­lip zer­k­nął przez moje ra­mię i do­strzegł od­ku­rzacz. Po­tem zo­ba­czy­łam, jak jego wzrok prze­nosi się na małą wy­spę ku­chenną.

– Je­śli sprzą­ta­łaś, to masz jesz­cze sporo do ro­boty – po­wie­dział żar­to­bli­wym to­nem.

Spoj­rza­łam mu w lo­do­wo­nie­bie­skie oczy, a po­tem przy­ci­snę­łam rękę do jego klatki pier­sio­wej, żeby go ode­pchnąć. Fi­lip nie wzdry­gnął się, tylko pa­trzył uważ­nie na moją dłoń, a po­tem na mój strój. W końcu z po­wro­tem pod­niósł na mnie wzrok. Ogar­nął mnie ten sam go­rącz­kowy dreszcz co ostat­nim ra­zem, więc szybko za­bra­łam rękę, jakby jego ciało mnie pa­rzyło. Bo tak wła­śnie było.

– Nie martw się o mój bur­del. Chyba mie­li­śmy gdzieś iść? Chyba na ko­la­cję? – od­par­łam, ale mia­łam wra­że­nie, że Fi­lip jesz­cze bar­dziej się uśmie­cha.

– Tak. Te­raz, gdy zo­ba­czy­łem twoje miesz­ka­nie, ro­zu­miem, dla­czego umowa najmu nie zo­stała prze­dłu­żona, mimo że stara wkrótce wy­gasa…

Tak jak my­śla­łam. Fi­lip od razu wy­cią­gnął po­chopne wnio­ski na pod­sta­wie tego, co zo­ba­czył w moim domu.

– To, że nie po­sprzą­ta­łam miesz­ka­nia, nie ozna­cza, że źle wy­ko­nuję swoją pracę w warsz­ta­cie! Po­win­nam była wie­dzieć, że taki zimny, ży­jący w luk­su­sie bu­fon jak ty bę­dzie oce­niać lu­dzi na pod­sta­wie po­rządku w ich do­mach. Je­stem za­jęta! Cią­gle je­stem w biegu. I okej, nie­na­wi­dzę sprzą­tać. A umowa najmu miała zo­stać pod­pi­sana w dniu, w któ­rym Björn do­stał za­wału, więc prze­pra­szam, że nie ośmie­li­łam się go nę­kać.

Par­łam do przodu ze zło­ścią jak mały ta­ran. Ale Fi­lip wciąż stał nie­ru­chomo jak ty­siąc­letni dąb, tak że zna­la­złam się w jego ra­mio­nach. Tak. Ob­jął mnie, a po­tem mruk­nął swoim chro­po­wa­tym gło­sem:

– Żar­to­wa­łem. Prze­pra­szam. Co to było za słowo… bu­fon?

Wie­dzia­łam, że je­stem w nie­bez­piecz­nym miej­scu i że po­win­nam się szybko wy­co­fać. Ale uścisk Fi­lipa był tak po­cią­ga­jący, na wiele spo­so­bów i… w końcu zda­łam so­bie sprawę, o co py­tał i że Fi­lip w dzie­ciń­stwie nie mó­wił za dużo po szwedzku.

– Bu­fon. – Wes­tchnę­łam bez tchu, zmu­sza­jąc się do opusz­cze­nia jego ra­mion, w któ­rych za­czy­na­łam czuć się tak do­brze, że ba­łam się w nich za­tra­cić.

– To nie za­brzmiało jak kom­ple­ment – po­wie­dział Fi­lip.

– Bo nim nie było – od­par­łam krótko. Po­sta­no­wi­łam przejść do rze­czy. – Do­kąd idziemy?

– Obej­rzeć nową działkę. Mó­wi­łem ci, że roz­wiążę pro­blem dla wszyst­kich. Po­świę­ci­łem kilka dni i… – Fi­lip pstryk­nął pal­cami w po­wie­trzu, wy­glą­da­jąc na za­do­wo­lo­nego. Ja by­łam znacz­nie mniej en­tu­zja­styczna. To, co Lin­dell uwa­żał za ge­nialne roz­wią­za­nie, mo­gło być czym­kol­wiek.

Czym­kol­wiek.

Kiedy do­tar­li­śmy do ele­ganc­kiego, du­żego, ciem­no­nie­bie­skiego ja­gu­ara, prych­nę­łam po­gar­dli­wie. Nie roz­po­zna­ła­bym marki sa­mo­chodu, gdy­bym nie za­uwa­żyła kota na przo­dzie.

– Nie patrz tak. Cho­dzi o wi­ze­ru­nek. Ma on ogromne zna­cze­nie dla part­ne­rów biz­ne­so­wych i za­gra­nicz­nych przed­sta­wi­cieli firmy… To, co wi­dzą…

– Jest bar­dzo ważne.

Fi­lip ski­nął głową z po­wagą i po­spiesz­nie otwo­rzył przede mną drzwi sa­mo­chodu. Nie po­do­bało mi się to, że mi się to po­do­bało. To zna­czy otwie­ra­nie drzwi. Bez słowa wsu­nę­łam się na sie­dze­nie, a po­tem zo­ba­czy­łam, jak Fi­lip włą­cza GPS. Oczy­wi­ście nie mo­głam mieć pew­no­ści, bo nie umia­łam za do­brze czy­tać map, ale moje naj­gor­sze obawy i tak wy­ło­niły się jak żmije ze szcze­liny skal­nej, gdy zo­ba­czy­łam całą trasę.

Za­mil­kłam, a kiedy Lin­dell chwa­lił się, ja­kie do­bre i duże miej­sce dla nas przy­go­to­wał, od­po­wie­dzia­łam tylko szorst­kim „na pewno”. Zo­ba­czy­łam, że męż­czy­zna zerka na mnie, ale nie spoj­rza­łam w jego kie­runku. Za­miast tego ob­ser­wo­wa­łam mapę. Zda­łam so­bie sprawę, że może jed­nak umiem ją czy­tać, po­nie­waż im dłu­żej je­cha­li­śmy, tym bar­dziej by­łam pewna, do­kąd zmie­rzamy.

Kiedy skrę­ci­li­śmy w lewo tuż przed wy­sy­pi­skiem Äm­mäs­suo, już się we mnie go­to­wało. Droga nie pro­wa­dziła zbyt da­leko i naj­wy­raź­niej była do­sto­so­wana tylko do po­jaz­dów le­śnych. W końcu się za­trzy­ma­li­śmy.

Usły­sza­łam, jak Fi­lip pró­buje coś po­wie­dzieć, ale już wy­sia­dłam z sa­mo­chodu. Świeży śnieg spra­wił, że wy­bo­iste pod­łoże było śli­skie i zdra­dliwe, zwłasz­cza że zro­biło się ciemno. Nie miało to jed­nak zna­cze­nia przy ogar­nia­ją­cym mnie mor­der­czym pra­gnie­niu. Sta­nę­łam przed ma­ską pięk­nego sa­mo­chodu Fi­lipa i opar­łam się o nią obiema rę­kami. Pró­bo­wa­łam po­trzą­snąć au­tem, ale nic się nie działo. W końcu kop­nę­łam sa­mo­chód i chwy­ci­łam le­żącą na ziemi grubą ga­łąź. Wi­dzia­łam z boku, że Fi­lip mi się przy­gląda, a gdy się za­mach­nę­łam ze łzami w oczach, chwy­cił moją rękę i ode­zwał się zi­ry­to­wany:

– Co ty, do cho­lery, ro­bisz? Co ci zro­bił mój sa­mo­chód?

Wes­tchnę­łam, że moje wy­siłki po­szły na marne, i za­gro­zi­łam:

– Je­śli ośmie­lisz się za­su­ge­ro­wać, że to… to… śmier­dzące za­du­pie ma za­stą­pić obecne lo­kum warsz­tatu, to, do cho­lery, wdra­pię się na dach two­jego wspa­nia­łego i ku­rew­sko dro­giego sa­mo­chodu i za­cznę po nim ska­kać.

Spoj­rza­łam na Fi­lipa i za­uwa­ży­łam, że wy­glą­dał na szcze­rze zdez­o­rien­to­wa­nego. Pew­nie ja­kiś jego pod­władny pod­su­nął mu tę lo­ka­li­za­cję po­śród dzie­sią­tek in­nych za­dań, a Lin­dell na­wet nie za­dał so­bie trudu, aby ją spraw­dzić.

– Na­wet nie po­fa­ty­go­wa­łeś się, żeby obej­rzeć miej­sce, do któ­rego mnie za­bra­łeś! – oskar­ży­łam go wście­kła.

Fi­lip przy­naj­mniej wie­dział, jak wy­glą­dać na za­wsty­dzo­nego.

– Co w tym złego? Co jest nie tak? Nie mia­łem czasu się temu przyj­rzeć, ale to duża działka i…

– Skąd je­steś? Cho­dzi mi o Fin­lan­dię. Z Hel­si­nek? Kau­nia­inen? Turku?

– Co to ma… z Hel­si­nek, ale…

– Je­ste­śmy na wy­sy­pi­sku śmieci! Nie sły­sza­łeś o Äm­mäs­suo? Nie wi­dzia­łeś go na ma­pie? Tuż obok znaj­duje się ogromne wy­sy­pi­sko śmieci, na które tra­fiają śmieci z ca­łego ob­szaru me­tro­po­li­tal­nego! Śmier­dzi tu na­wet te­raz, a wy­obraź so­bie, jak cuch­nie w upalne let­nie dni, kiedy wszyst­kie bio­od­pady i in­nego ro­dzaju gówno są prze­twa­rzane obok!

– Ale wy­cię­li­by­śmy drzewa i zbu­do­wali…

Prze­rwa­łam gło­sem tak gorz­kim, że po­czu­łam żółć w ustach:

– Co? Co byś zbu­do­wał? Bun­kier, żeby smród nie mógł się prze­do­stać? Ależ tak. Bo w pew­nym sen­sie to cał­kiem lo­giczne, że wła­śnie to wy, piękni i od­ważni lu­dzie, tak my­śli­cie o pra­cow­ni­kach warsz­tatu i na­szych dzia­ła­niach! Je­ste­śmy od­pa­dami, które na­leży ukryć poza za­się­giem wzroku! Przy oka­zji, wiesz gdzie do­kład­nie je­ste­śmy w Espoo?

Fi­lip za­czął wy­glą­dać na roz­gnie­wa­nego.

– Za­uwa­ży­łem, że to nie­da­leko gra­nicy z Kirk­ko­nummi, ale trans­port pu­bliczny bę­dzie tu do­jeż­dżał!

Wy­da­łam z sie­bie gniewny śmiech, który brzmiał jak kra­ka­nie wrony.

– Pu­bliczny! Pu­bliczny bę­dzie do­jeż­dżał! Dzięki nie­bio­som! Wi­dzisz tu gdzieś w po­bliżu przy­sta­nek au­to­bu­sowy?

– Nie, ale…

– A ja wiem, gdzie jest. Po­nie­waż by­łam tu z moim chło­pa­kiem, żeby wy­rzu­cić śmieci, i mi­ja­łam go wiele razy! Przy­sta­nek jest tam! – Wska­za­łam w kie­runku wy­sy­pi­ska i do­da­łam: – Po­wy­żej skrzy­żo­wa­nia. A gdy­byś z tym twoim mi­ło­sier­nym ser­cem chciał zna­leźć tu sklep, to po­wiem ci, że nasi cho­rzy na reu­ma­tyzm albo ku­le­jący mu­sie­liby przejść co naj­mniej ki­lo­metr, aby do­stać się do sklepu! Wielu jesz­cze mo­głoby do­jeż­dżać tak­sów­kami, ale na­dal są słabi fi­zycz­nie! I że­byś wie­dział! Sam do­jazd z cen­trum Espoo zaj­muje pół go­dziny, a au­to­busy od­jeż­dżają co pół go­dziny, je­śli w ogóle! Wiem, bo… – Głos mi się za­ła­mał, a bez­silne łzy wście­kło­ści za­kłuły mnie w oczy i zdła­wiły gar­dło. Wie­dzia­łam, bo je­cha­łam stąd au­to­bu­sem do mo­jej przy­ja­ciółki Kit w Kirk­ko­nummi, ale nie mia­łam siły już tego tłu­ma­czyć. Od­wró­ci­łam się ple­cami, wsia­dłam do sa­mo­chodu i opa­dłam na sie­dze­nie. Fi­lip po chwili po­dą­żył za mną, a gdy za­mknął drzwi ja­gu­ara, ode­zwa­łam się za­chryp­nię­tym od pła­czu gło­sem:

– Od­wieź mnie do domu. Mam dość do­wo­dów, żeby po­zwać For­mię, a je­śli bę­dzie trzeba, sama za­cią­gnę po­życzkę, żeby wal­czyć i spo­wol­nić twoje ma­rze­nie. I miejmy na­dzieję, znaj­dziemy ja­kąś zno­śną dziurę w mie­ście lub ja­kie­goś wła­ści­ciela ziemi, który ma choćby ele­men­tarne wy­czu­cie sy­tu­acji!

Fi­lip mil­czał przez chwilę, po czym chwy­cił kie­row­nicę i od­po­wie­dział wy­mi­ja­jąco:

– Eino wspo­mi­nał o wy­sy­pi­sku i szcze­rze mó­wiąc, nie miało to dla mnie więk­szego zna­cze­nia. Nie ma ad­resu tego miej­sca i za­pi­sa­łem je we­dług współ­rzęd­nych. Nie mia­łem czasu… nie za­uwa­ży­łem…

– Wiesz co? To tylko wina współ­cze­snego świata. Czło­wiek nie ma chwili, aby się za­trzy­mać i po­świę­cić cze­muś czas. Przy­naj­mniej część na­szych pro­ble­mów z za­trud­nie­niem można by roz­wią­zać, gdyby tylko… – Umil­kłam, po czym do­da­łam z go­ry­czą: – Co to ma, do cho­lery, za zna­cze­nie? To tylko moje zamki z pia­sku. Za­bierz mnie do domu.

Usły­sza­łam, jak Fi­lip wziął od­dech, po czym od­po­wie­dział po­woli czy­stym gło­sem:

– Za­wa­li­łem i cię zra­ni­łem. Prze­pra­szam. Przy­naj­mniej po­zwól mi ku­pić ci coś do je­dze­nia. Masz ra­cję. To nie jest do­bre miej­sce i… i… może by­łem aro­gancki, bo na­wet nie za­da­łem so­bie trudu, żeby spraw­dzić, gdzie cię przy­wio­złem. Obie­cuję, że le­piej przyj­rzę się na­stęp­nej opcji.

Upar­cie wpa­try­wa­łam się przed sie­bie, ale szorstki głos Fi­lipa był ku­sząco szczery, a jed­no­cze­śnie spo­kojny. Po chwili po­czu­łam jego rękę na ra­mie­niu. Przy­się­gam, że pró­bo­wa­łam trzy­mać emo­cje na wo­dzy. W moim mó­zgu roz­brzmie­wał na­wet gniewny głos, który ka­zał mi ode­pchnąć dużą, cie­płą dłoń i spo­licz­ko­wać męż­czy­znę.

Ten głos nie zdo­łał prze­ko­nać mo­ich zmy­słów czu­ją­cych, jak mę­ska dłoń do­tyka moją rękę po­woli i zmy­słowo. Wkrótce po­czu­łam to w ca­łym ciele. To było jak ta­niec, roz­prze­strze­nia­jący nie­sa­mo­witą przy­jem­ność pod moją skórą, na pier­siach, w bo­le­śnie pa­lą­cym kro­czu.

W końcu udało mi się od­su­nąć. Krę­ciło mi się w gło­wie, ale przy­naj­mniej coś wy­my­śli­łam.

– Do­kąd idziemy? – za­py­ta­łam, pod­da­jąc się.

Fi­lip nie od­po­wie­dział od razu, a ja przez chwilę za­sta­na­wia­łam się, o czym my­śli.

– Mia­łem ju­tro przy­go­to­wać szwaj­car­skie da­nia dla… swo­jego go­ścia, ale może zro­bimy to ra­zem dzi­siaj? – za­su­ge­ro­wał. – Anu­luję re­zer­wa­cję.

– Chcesz, że­bym do cie­bie przy­szła? – Nie­do­wie­rza­nie w moim gło­sie było na­ma­calne. Fi­lip chrząk­nął.

– A dla­czego nie? Nie je­stem zbyt do­brym ku­cha­rzem, przy­da­łaby mi się po­moc. Bę­dziemy mo­gli też po­roz­ma­wiać, a w re­stau­ra­cji mo­żemy mieć za dużą pu­blicz­ność, je­śli na­sze roz­mowy nie pójdą cał­kiem… gładko.

Oczy­wi­ście nie po­win­nam była się zga­dzać. Nie po­win­nam iść do domu Fi­lipa Lin­della. Myśl o ko­la­cji w re­stau­ra­cji już za bar­dzo na­mie­szała mi w gło­wie, ale to… to… Usły­sza­łam swój głos jakby spoza sie­bie, szorstki, a jed­no­cze­śnie dziw­nie miękki:

– Do­brze. Je­śli to coś tłu­stego i do­brego.

– Zde­cy­do­wa­nie. To ta­kie je­dze­nie, od któ­rego do­sta­jesz prysz­czy.

Fi­lip za­brał mnie do Ta­pioli, jed­nej z dziel­nic Espoo. By­łam nieco za­sko­czona. Znaj­du­jące się tu domy sły­nęły z nie­tu­zin­ko­wej ar­chi­tek­tury, ale Fi­lip miał „tylko” miesz­ka­nie na trze­cim pię­trze. Cho­ciaż było ele­ganc­kie w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach, spo­dzie­wa­łam się, że pre­zes For­mii bę­dzie miesz­kał w pry­wat­nym domu nad mo­rzem.

Samo wnę­trze było mi­ni­ma­li­stycz­nie. Kiedy za­trzy­ma­łam się obok szafy z wie­sza­kami, wciąż by­łam po­dejrz­liwa i nie­ufna, ale nie mo­głam po­wstrzy­mać się od uśmie­chu na wi­dok warsz­ta­to­wych pro­duk­tów w przed­po­koju po­śród ca­łej tej ascezy.

Fi­lip z ja­kie­goś po­wodu stał za mo­imi ple­cami i to mnie de­ner­wo­wało. Po­śpiesz­nie roz­pię­łam płaszcz, który męż­czy­zna za­brał ode mnie.

– Nie mu­sisz tak ska­kać wo­kół mnie – po­wie­dzia­łam od­ru­chowo.

– Je­stem przy­zwy­cza­jony do tego, że męż­czy­zna musi dbać o ko­bietę. Ale w twoim przy­padku to tylko zdrowy in­stynkt sa­mo­za­cho­waw­czy. Te wie­szaki były na­prawdę dro­gie i nie po­zwolę ci ich do­ty­kać w ta­kim sta­nie umy­słu.

Fi­lip po­wie­sił mój płaszcz, a na­stęp­nie swój, po czym po pro­stu oznaj­mił:

– Chodź.

Po­dą­ża­łam za nim przez prze­stronny apar­ta­ment z lat sześć­dzie­sią­tych z du­żymi oknami, po­dzi­wia­jąc lśniący par­kiet i białe ściany. Tylko długa ściana w sa­lo­nie była po­ma­lo­wana na ciem­no­czer­wony ko­lor, a na niej wi­siało kilka ze­ga­rów o róż­nych roz­mia­rach i kształ­tach, które po­mimo róż­nic nad­zwy­czaj do­brze się ze sobą kom­po­no­wały. Obok ze­ga­rów znaj­do­wał się re­gał pe­łen ksią­żek, a mię­dzy oknami re­gał z te­le­wi­zo­rem. W po­koju stał rów­nież kom­plet czar­nych skó­rza­nych sof. Z sa­lo­nem po­łą­czona była kuch­nia, a za mo­imi ple­cami znaj­do­wały się jesz­cze dwa mniej­sze po­koje. Wszę­dzie pa­no­wał po­rzą­dek, a każdy przed­miot wy­da­wał się na swoim miej­scu. Żad­nych ubrań na ka­na­pie czy fo­te­lach, żad­nych plam na szkla­nym sto­liku do kawy, żad­nych od­ku­rza­czy czy in­nych sprzę­tów. Cóż, Fi­lip pew­nie miał sprzą­taczkę, po­my­śla­łam z wyż­szo­ścią.

Kiedy do­tar­li­śmy do spo­rej kuchni, z ciem­no­zie­lo­nymi gór­nymi szaf­kami i drew­nia­nymi dol­nymi, wy­glą­da­ją­cej na­prawdę sty­lowo, za­py­ta­łam:

– Co mam zro­bić?

– My­ślę, że po­zwolę ci wy­ła­do­wać swoją wście­kłość. To bez­piecz­niej­sze miej­sce niż mój sa­mo­chód – od­parł męż­czy­zna.

Grze­bał w lo­dówce, a ja na­gle zda­łam so­bie sprawę, że ni­gdy wcze­śniej nie wi­dzia­łam Fi­lipa bez płasz­cza. Te­raz ga­pi­łam się w osłu­pie­niu na wspa­niałe sze­ro­kie ra­miona i dłu­gie plecy otu­lone oliw­ko­wo­zie­lo­nym swe­trem, zwę­ża­jące się w sek­sowne bio­dra i… i… ty­łek, który pra­gnę­łam zo­ba­czyć bez ubra­nia… po­dob­nie jak te dłu­gie nogi… i wła­ści­wie każdy… każdy… cen­ty­metr…

Fi­lip ob­ró­cił się zwin­nie, jak to miał w zwy­czaju, aż się prze­stra­szy­łam. Moje po­liczki zro­biły się czer­wone. Co, do cho­lery, się ze mną działo przy tym czło­wieku? Tak, tę­sk­ni­łam za męż­czy­zną albo sek­sem, ale ni­gdy nie by­łam tak ża­ło­śnie po­żą­dliwa jak te­raz. Ni­gdy wcze­śniej nie śli­ni­łam się na wi­dok mę­skiego tyłka.

– Na nich – po­wie­dział i we­pchnął mi w dło­nie dwa wiel­kie ka­wałki sera.

Zdą­ży­łam już za­po­mnieć, co Fi­lip po­wie­dział wcze­śniej, i wpa­try­wa­łam się tępo w bloki sera.

– Mo­żesz je za­trzeć i wy­ła­do­wać gniew – po­wie­dział prze­kor­nie męż­czy­zna.

–Tak, oczy­wi­ście – zgo­dzi­łam się za­wsty­dzona i po­de­szłam do dru­giego końca lady, obok ku­chenki i zlewu.

– Masz ładne ubra­nia. Za­łóżmy ci far­tuch, żeby się nie po­bru­dziły – za­pro­po­no­wał Fi­lip i ru­szył w moim kie­runku z far­tu­chem w ręku.

– Nie! – od­par­łam, gdy zo­ba­czy­łam, że męż­czy­zna zbliża się do mnie, a na­stęp­nie do­da­łam już w miarę spo­koj­nie: – Więc… tak, może to do­bry po­mysł. Po pro­stu mi go daj. – Wy­cią­gnę­łam rękę szybko i zde­cy­do­wa­nie. Do­strze­głam w oczach Fi­lipa, że ro­zu­mie przy­czynę mo­jej re­ak­cji, ale nic nie po­wie­dział.

– Co ro­bimy? Fon­due? – za­py­ta­łam, za­wią­zu­jąc far­tuch wo­kół bio­der.

– Tak. Ty przy­go­to­wu­jesz naj­waż­niej­szy skład­nik fon­due, czyli ser. A ja za­czy­nam ro­bić kre­mowy sos z cie­lę­ciną i grzy­bami. Lu­bisz grzyby, prawda? To kla­syk. Zür­cher ge­sch­net­zel­tes. Poza tym zro­bię jesz­cze kilka pro­stych so­sów do ma­ka­ronu.

To znacz­nie wię­cej niż moje umie­jęt­no­ści ku­li­narne. Po­tra­fi­łam ugo­to­wać jajka. I usma­żyć je.

Fi­lip wy­jął coś z szafki i znów za­czął się do mnie zbli­żać. In­stynk­tow­nie się od­su­nę­łam, a gdy po­ło­żył dużą tarkę do sera na bla­cie obok mnie, zmru­żył oczy i za­py­tał zre­lak­so­wa­nym gło­sem:

– Wy­glą­dasz na… prze­stra­szoną. Bo­isz się mnie?

Po­gła­dził swój mocny, ostry pod­bró­dek, a ja spoj­rza­łam na jego dłoń i usta. Moje my­śli top­niały jak lody na słońcu. Po­trzą­snę­łam słabo głową. Fi­lip pod­szedł jesz­cze bli­żej. Spoj­rza­łam w jego lśniące lo­do­wo­błę­kitne oczy, gdy za­ło­żył mi włosy za ucho i do­tknął skóry szyi, jakby przy­pad­kiem. Krew bu­zo­wała w mo­ich ży­łach jak woda w po­ciągu pa­ro­wym. Moje usta roz­chy­liły się, a spo­mię­dzy nich wy­rwało się małe wes­tchnie­nie. Wszyst­kie wło­ski na skó­rze sta­nęły mi dęba.

– To nie to.

Fi­lip za­sta­na­wiał się przez chwilę i za­py­tał:

– Po­trze­bu­jesz po­mocy przy ście­ra­niu sera? Mogę ci po­ka­zać. Tak jak wtedy, gdy ro­bi­li­śmy zdję­cia.

Wy­raz twa­rzy męż­czy­zny był jed­no­cze­śnie pe­łen na­dziei i zło­wrogi. Przez chwilę zma­ga­łam się z za­że­no­wa­niem, po­żą­da­niem i roz­pa­czą, aż zde­cy­do­wa­łam się być szczera. Może to za­mknę­łoby tę iry­tu­jąco za­do­wo­loną gębę, choć na chwilę. Skrzy­żo­wa­łam ręce na piersi i za­drża­łam:

– Do­brze. Wy­gra­łeś. Tak! Moje ciało cię lubi i chce iść z tobą do łóżka. Ale to nie zna­czy, że mój mózg nie działa. Ce­nię zdrowy roz­są­dek, a sy­pia­nie z tobą nie mia­łoby żad­nego sensu.

Fi­lip na­prawdę wy­glą­dał na za­sko­czo­nego, stwier­dzi­łam z sa­tys­fak­cją i trium­fal­nie od­wró­ci­łam się w stronę sera i tarki. Męż­czy­zna nie od­szedł, żeby za­jąć się grzy­bami, na co li­czy­łam, ale stał obok mnie. Nie­całe pół me­tra ode mnie. A ja nie­stety nie mia­łam już gdzie się ru­szyć. Nie spusz­cza­łam wzroku z sera Gruy­ère, jak mó­wiła ety­kieta. Ścią­gnę­łam opa­ko­wa­nie i za­czę­łam trzeć bryłę na du­żej drew­nia­nej de­sce do kro­je­nia.

– Nie masz nic do ro­boty? A może to ja ro­bię te ge­sch­net­se­linki, czy co to było? – za­py­ta­łam zi­ry­to­wana ochry­płym gło­sem.

– Dam radę. Wła­śnie my­śla­łem o twoim ko­men­ta­rzu – od­parł Fi­lip z uda­waną po­wagą.

Po­win­nam była trzy­mać gębę na kłódkę. Oczy­wi­ście, że po­win­nam. Po­win­nam była od­pu­ścić i trzeć ten cho­ler­nie twardy i ciężki ka­wa­łek sera. Ale oczy­wi­ście nie po­tra­fi­łam. Słowa same wy­pły­nęły z mo­ich ust.

– Co? Co mo­gło być w tym nie­ja­snego? – za­py­ta­łam po kilku se­kun­dach zma­gań i po­now­nie pod­nio­słam sfru­stro­wany wzrok na Fi­lipa.

Męż­czy­zna dra­pał się po karku i pa­trzył mi w oczy w za­my­śle­niu.

– Dla­czego łóżko? Skoro ten świat jest pe­łen wszel­kiego ro­dzaju in­te­re­su­ją­cych miejsc…

Ode­tchnę­łam z iry­ta­cją na bez­czelny i na­tar­czywy flirt, ale nie mo­głam nic po­ra­dzić na fakt, że moje wła­sne ko­ści za­czy­nały przy­po­mi­nać oło­wiane cię­żarki. W mo­jej wy­obraźni po­ja­wiły się miej­sca, które łóż­kiem nie były. Na przy­kład stół ku­chenny. Moje wła­sne biuro. Sa­mo­chód Fi­lipa. Czarny skó­rzany fo­tel w jego sa­lo­nie. Duży pa­ra­pet w miesz­ka­niu… Wy­rwa­łam się z mo­jej brud­nej, przy­jem­nej fan­ta­zji, gdy po­now­nie usły­sza­łam mru­czący głos.

– A poza tym, dla przy­po­mnie­nia. Nie boję się. Ni­gdy. Flir­tuję, ba­wię się. A po­tem upra­wiam seks. Pie­przę się. Ale się nie boję.

Je­śli cze­goś by­łam pewna, to kom­plet­nego braku rów­no­wagi w moim ciele. Czu­łam się jak młoda akro­batka bez siatki bez­pie­czeń­stwa, która zro­biła fał­szywy krok i wal­czyła z ży­ciem i śmier­cią. Od­wró­ci­łam się ocię­żale w stronę tarki oraz sera i od­po­wie­dzia­łam nie­wy­raź­nym, pra­wie stłu­mio­nym gło­sem:

– Do­brze wie­dzieć. Go­tu­jemy już? Je­stem głodna, a po tym, jak spier­do­li­łeś z działką, je­steś mi wi­nien na­prawdę do­bry po­si­łek.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki