Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdy tylko kłamca zna prawdę.
Leo Balanoff jest skrywającym wiele tajemnic patologicznym kłamcą. I jednocześnie prawnikiem wytrwale walczącym o sprawiedliwość. Gdy przy zwłokach bezwzględnego handlarza narkotyków policja znajduje na narzędziu zbrodni odciski palców Leo, nikt nie wierzy w jego niewinność. Jedyną szansą dla prawnika jest współpraca z FBI. Musi dokonać wyboru: albo ryzykować życie, pracując dla federalnych, albo iść za kratki. Podejmując wyzwanie, prowadzi skomplikowaną i niebezpieczną grę, lawirując w fałszu i półprawdach pomiędzy ambitną agentką FBI a okrutnym szefem mafii. I nie jest bez szans. Bo Leo Balanoff skrywa nie tylko tajemnice...
Światowa premiera 23 lipca 2024 roku. Najnowszy, pełen niespodziewanych zwrotów akcji thriller wielokrotnie nagradzanego pisarza, numeru 1 na liście bestsellerowych autorów „New York Timesa”. W Polsce dużym powodzeniem cieszyła się jego powieść „Przyjrzyj się”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 389
WALENTYNKI 2024
1 Leo
Słuchałem, jak wchodzą po tylnych schodach, tych przeciwpożarowych, prowadzących z bocznej uliczki. Ich kroki były pewne, nieśpieszne, zamierzone. Czyli nie przyszli, żeby mnie zabić.
Tyle, jeśli chodzi o dobre wieści.
Szli po to, żeby mnie aresztować.
Kiedy los ci daje tylko takie dwie opcje, powinieneś poważnie przemyśleć swoje decyzje życiowe.
To gliniarze. Miejscowi czy federalni? Sam nie wiedziałem, których powinienem się bardziej obawiać. Za chwilę miałem się o tym przekonać.
Chwyciłem za telefon i wybrałem numer mojego wspólnika z kancelarii, Montgomery’ego Morrisa.
– Szczęśliwych walentynek – przywitał się ze mną.
– Masz chwilę?
– Wychodzę właśnie na mecz Bullsów. A co?
– Będę potrzebował adwokata, Monty.
– Co? Dlaczego?
– To długa historia. Zostanę zatrzymany.
– Ale kiedy?
– Za jakieś jedenaście sekund – odparłem.
– Jedenaście sek… Bullsi grają dzisiaj przeciwko Giannisowi. Czy to coś poważnego?
– Yyy… Chyba tak. Zależy, o co mnie oskarżą.
– A mają kilka opcji do wyboru?
– To zależy, czy będzie to FBI, czy miejscowa policja.
– I nawet tego nie wiesz? Coś ty znowu nawyprawiał, Leo?
Pierwsze piętro od drugiego, na którym mieszkam, dzieliło czternaście stopni na schodach pożarowych. Najpierw siedem, potem podest i kolejne siedem. Można by wydedukować, że razem z tymi łączącymi parter z pierwszym piętrem jest dwadzieścia osiem schodków. Ale w rzeczywistości jest dwadzieścia dziewięć, ponieważ na samym dole znajduje się jeden dodatkowy. A dwadzieścia dziewięć to nie tylko liczba pierwsza, ale też suma trzech następujących po sobie kwadratów (dwóch do kwadratu, trzech do kwadratu i czterech do kwadratu), co nie przynosiło mi ani trochę ulgi w tamtym momencie, ale… taka była prawda.
Trzy… dwa… jeden.
Przed tylnym wejściem pojawiły się dwie osoby. Jedna to mężczyzna, którego nie znałem. A druga to Mary Cagnola, pani sierżant z policji w Deemer Park. Oboje wyjęli odznaki, żeby mi je pokazać.
– To policja – wyjaśniłem Monty’emu i rozłączyłem się, zanim zdążyłby odmówić.
Otworzyłem drzwi, wpuszczając do mieszkania lodowate powietrze.
– Pan Leo Balanoff? – odezwała się sierżant Cagnola.
Gdybym był luzakiem, rzuciłbym coś w stylu: „Co tak długo?”.
– No proszę, a ja nie mam dla was kartek walentynkowych – powiedziałem zamiast tego.
– Nie chodzi o walentynki, Leo. Przyszliśmy z nakazem aresztowania za zabójstwo Cyrusa Balika.
Proces rejestracji w komisariacie w Deemer Park to prawdziwa gratka. Zrobili mi zdjęcia, pobrali z ust próbkę DNA i jeszcze odciski palców. Ale punktem kulminacyjnym była kontrola osobista. Kiedy słyszysz, jak ktoś z trzaskiem wkłada na dłonie gumowe rękawiczki, a potem każe ci się pochylić i rozstawić nogi, to zawsze daje impuls do przemyślenia własnego życia. W każdym razie była to jedyna intymna akcja, jaką miałem od wielu miesięcy…
Pokój przesłuchań „A” w komisariacie policji Deemer Park był równie ekscytujący, co kabina deprywacji sensorycznej. Ściany pokryte drewnianymi panelami pomalowanymi na biało. Dacie wiarę? Siedziałem przy starym, chwiejącym się stole, na niewygodnym, drewnianym krześle, które miało nierówne nogi. Nierówne jak ramiona wagi sprawiedliwości. Może dałoby się to wkomponować w jakiś tekst…
Cagnola i Dignan siedzieli naprzeciwko mnie. Tego drugiego dopiero co poznałem. Miał zaczerwienioną cerę, konkretną czuprynę i twarz, która zaczynała się poddawać upływowi czasu. Był porządnie po czterdziestce, więc pewnie niedługo miało mu stuknąć dwadzieścia lat służby i przymierzał się do emerytury. Mogę się założyć, że często o tym myślał. Udawał opanowanego i zuchwałego, żeby mnie onieśmielić, ale tak naprawdę był mocno zdenerwowany. Zauważyłem, że nerwowo porusza nogą.
I słusznie. Powinien się denerwować.
– Będziesz z nami rozmawiał, Leo? – Czyli przesłuchanie miała poprowadzić Cagnola. To ciekawe, szczerze mówiąc. Byłem zaskoczony jej obecnością w tym pokoju. Wyglądała na zmęczoną, ale poza tym nic się nie zmieniła od ostatniego razu, kiedy ją widziałem. Miała zimne, niebieskie oczy, które dominowały na jej twarzy i ciemne blond włosy związane w kucyk. A postawą mówiła do mnie: „pierdol się”.
– Nie zabiłem Cyrusa Balika – powiedziałem. – Wysłucham, co macie do powiedzenia, ale to wszystko jest… wielkim błędem wymiaru sprawiedliwości.
Czułem, że te słowa po prostu musiały paść.
Cagnola powstrzymała uśmiech. Spojrzała na mojego adwokata, Monty’ego, i potem znowu na mnie, kiwając głową, jakby mówiła: „Wierzysz mu?”.
A tak przy okazji, odpowiedź na to pytanie brzmiała „nie”. Monty prawdopodobnie nie całkiem mi wierzył. A to z kolei nigdy nie wróżyło dobrej współpracy na linii adwokat–klient.
– Dobrze. Cóż, na początek możesz nas wysłuchać. – Cagnola poprawiła się na krześle. – Ale i tak już wiesz, co zaraz powiem.
Normalnie skrzyżowałbym ramiona, jednak nie jest to łatwe w kajdankach, no chyba że byłbym zwinny jak Houdini.
Fajnie byłoby móc się tak wykręcać.
– Zacznijmy od tego, że nikt w tym pokoju nie nosi żałoby po Cyrusie Baliku. Ten facet był najgorszy z najgorszych. Handlował ludźmi, narkotykami, przemycał broń i kto wie, za ile morderstw odpowiadał. Wabił kobiety, robił z nich narkomanki i prostytutki, przeżuwał je i wypluwał. Był kimś, kogo określamy niszczycielem. Zrujnował życie wielu ludziom. Trzeba przyznać, że oddałeś światu przysługę, Leo.
Proszę bardzo.
– Zatem jeśli będziesz z nami współpracował, powiesz, co wtedy zaszło, to ja będę rekomendowała dla ciebie łagodny wyrok.
Kiwnąłem głową, jakbym rozważał jej propozycję. Ale tylko udawałem.
– Nie pierwszy raz złamałeś prawo – kontynuowała. – Na studiach pobiłeś policjanta.
– Wcale go nie pobiłem – odparłem.
– Oczywiście, że nie. Nie zrobiłeś tego. Tylko przyznałeś się do czegoś, czego nie zrobiłeś, tak? To się przecież ciągle zdarza, prawda?
To się zdarza częściej, niż ludzie myślą.
– Jednak my na tym skorzystaliśmy – mówiła dalej. – Dzięki tamtemu aresztowaniu zyskaliśmy twoje DNA i odciski palców. A te okazały się bardzo przydatne.
Taaa, więcej o tym w następnych odcinkach, jak znam życie.
– No i był jeszcze tamten numer, który wykręciłeś, już jako prawnik. Dopuściłeś się oszustwa sądowego. I straciłeś prawo wykonywania zawodu na… Ile wtedy dostałeś? Tyle co nic?
Tak, dostałem zawieszenie na pięć lat. Rok temu odzyskałem uprawnienia. To długa historia.
– I byłeś… Tamta komisja dyscyplinarna zatrudniła eksperta, który zdiagnozował cię jako patologicznego kłamcę. Tak? Jesteś patologicznym kłamcą?
Innymi słowy mówiła: „No dalej, spróbuj się z tego wykręcić. I tak nikt ci nie uwierzy”.
– Podobno – odparłem, co nie było równoznaczne z odpowiedzią twierdzącą.
Cagnola wydawała się zadowolona ze swojej przemowy.
– Więc porozmawiajmy o powodach twojej dzisiejszej obecności tutaj. Wiemy, że chciałeś nakłonić policję do przyciśnięcia Cyrusa Balika. Wiemy, że twoja… yyy… klientka, Bonnie Tressler, miała zeznawać przeciwko niemu. I wiemy, że ona nie żyje.
– Została zamordowana – poprawiłem ją.
Monty położył mi dłoń na ramieniu.
– Teraz tylko słuchamy.
– Została zamordowana – powtórzyła za mną Cagnola, zadowolona, że mogła wykorzystać moje słowa. – Zamordowana przez Cyrusa? Tak sądzisz? To znaczy o to właśnie poszło, tak? Twoim zdaniem Cyrus zamordował Bonnie.
Oczywiście, że tak myślałem. To w naszej profesji nazywało się moim „motywem”.
Monty znowu się wtrącił.
– Tylko słuchamy.
Cagnola przytaknęła, ale patrzyła na mnie, nie na niego.
– I wiemy, że pojechałeś potem do Cyrusa Balika, już po śmierci Bonnie.
To była prawda.
– I wiemy, że to spotkanie nie potoczyło się dobrze.
A to z kolei niedopowiedzenie. To tak, jakby powiedzieć, że dziewiczy rejs Titanica nie przebiegł zgodnie z oczekiwaniami.
– A niedługo potem Cyrus umiera od rany kłutej.
Przyjąłem.
– A technicy – powiedziała, przyglądając się mojej reakcji – znaleźli twoją krew i twoje DNA na rękawie koszuli Cyrusa.
Dobra, pierwszy przyznam: to wszystko nie potoczyło się zgodnie z planem.
– A na nożu wbitym w szyję Cyrusa znaleźliśmy twoje odciski palców.
Nie będę owijał w bawełnę: to było żenujące niedopatrzenie.
– Więc? – Cagnola rozłożyła ręce. – Mamy motyw i mamy dowody, że byłeś na miejscu zdarzenia z nożem w dłoni. Mamy cię, Leo. Już po tobie. Chciałbyś coś dodać?
Raczej nie. Miałem alibi, ale takie, które nie utrzymałoby się w sądzie. A szansa, że przy badaniu DNA nastąpiła pomyłka, była jedna na miliard.
– Może to była obrona konieczna? – powiedziała Cagnola, podpuszczając mnie.
Nie, nie była. I ona to wiedziała. Przynajmniej nie obrona zgodna z prawną definicją.
– Może to była chwila paniki? – spróbowała znowu.
Na pewno nie paniki.
– Masz teraz okazję sobie pomóc – odezwał się Dignan. – Wyjaśnić, jak do tego doszło.
Spojrzałem na Monty’ego. Nie mogło mi pomóc nic, co bym im powiedział. Wiedzieliśmy to obydwaj.
Po raz pierwszy w życiu nie mogłem wykręcić się z czegoś ładną gadką.
ROK WCZEŚNIEJ STYCZEŃ 2023
2 Leo
– Nadal męczą mnie koszmary. Nadal się go boję. Czy to nie dziwne? – spytała. Bonnie Tressler siedziała na kanapie z kolanami podciągniętymi pod brodę, a cienie tańczyły na jej twarzy. Przygryzała paznokieć kciuka i wpatrywała się w widoczny z okna jej mieszkania ceglany mur, który znajdował się po drugiej stronie uliczki. W przygaszonym świetle, ze swoimi zapadniętymi oczami, wyglądała na o wiele starszą niż czterdzieści dziewięć lat. Kilka dekad nadużywania narkotyków zrobiło swoje.
– To wcale nie jest dziwne – odparłem.
Uśmiechnęła się z wdzięcznością, ale także z pewnością, że nigdy tego nie zrozumiem.
– Mam już dość tego strachu. To znaczy… – Wypuściła powietrze. – Uciekłam od niego dwadzieścia lat temu. On już dawno zdążył o mnie zapomnieć. Zresztą teraz i tak byłabym dla niego zupełnie bezużyteczna. Spójrz tylko na mnie. Ćpunka w średnim wieku?
Bonnie nie wyglądała źle. Miała mysie włosy poprzetykane niebieskimi pasemkami i przekłute różne miejsca na twarzy, a jednocześnie widać było, że wiele w życiu przeszła.
– Już eksćpunka – zaznaczyłem.
Po trzy kolczyki w każdym uchu, jeden nad wargami, jeden w płatku nosa i jeden w samym środku dołka w policzku. Do tego pięć tatuaży w widocznych miejscach: po jednym na każdej kostce, małe serduszko na prawym policzku, krzyż na przedramieniu i czaszka na karku. Od kiedy zaczęliśmy rozmawiać, skrzyżowała i rozplotła nogi już sześć razy i oblizała usta (to taki nerwowy odruch) siedem razy.
Czasami liczyłem różne rzeczy.
– Nie musisz nam nic mówić – odezwał się siedzący obok niej Trace, kładąc dłoń na jej dłoni. – Wiem, że cię namawiałem, ale nie musisz tego robić, Bon. Wszystko jest okej.
Uśmiechnęła się do niego łagodnie, a w oczach wezbrały jej łzy.
– Nie, nic nie jest okej. A wiesz dlaczego? Bo on może właśnie robić to kolejnej kobiecie. I najprawdopodobniej to robi.
Pewnie tak było. Kimkolwiek był, jeśli nie siedział w więzieniu albo nie był martwy, to z pewnością nadal żerował na kobietach. Handel ludźmi przynosi zbyt duże zyski, żeby go sobie odpuścić. A ludzie, którzy się nim trudnią, niekoniecznie mają sumienie.
– Pieprzyć to. – Wyprostowała się, zebrała dłońmi włosy z tyłu głowy. Stary grzejnik akurat w tej chwili postanowił ryknąć i syknąć. – Cyrus – powiedziała. – Tak ma na imię – dodała, a potem roztrzepała włosy i ze zdecydowaną miną wypuściła powietrze, które wstrzymywała od dwudziestu lat. – To Cyrus Balik.
– Pójdziemy z tym na policję. Pójdę z tobą – wtrąciłem szybko, widząc minę Bonnie. – Zostanę twoim adwokatem, więc to ze mną będą musieli rozmawiać.
– Możesz już to robić? Wróciłeś do zawodu?
– W zeszłym tygodniu przywrócono mi licencję.
W ubiegły piątek zakończył się mój pięcioletni okres zawieszenia. Odzyskałem prawo do wykonywania zawodu.
To długa historia. A w wersji skróconej brzmiała tak: spierdoliłem.
– Znamy jedną glinę w Deemer Park, prawda? – odezwał się Trace, oczekując na moją reakcję.
– Ach, no tak, Andi. – Bonnie się ożywiła. – Oczywiście! Ale… Wypadłeś przecież z jej łask.
– Tak, na pięć lat. – Rzuciłem spojrzenie Trace’owi. – I nie zamieniliśmy w tym czasie ani słowa. Andi zareaguje na mój telefon jak na widok gigantycznego korka na trasie.
– No, ale to do niej powinniśmy zadzwonić. – Trace rozłożył dłonie.
Podrapałem się po szyi.
– Myślałem raczej o federalnych – wyjaśniłem. – O FBI.
Ale Trace miał rację. To Andi powinna się tym zająć, bo – według przypuszczeń Bonnie – w Deemer Park, czyli na jej terenie, Cyrus nadal prowadził część swoich interesów.
– Okej, odezwę się do niej.
Wyjąłem telefon i napisałem do Andi krótką wiadomość:
Potrzebuję Twojej pomocy w sprawie klienta.
Nie chciałem ujawniać więcej w zwykłej wiadomości. Nacisnąłem „wyślij”, a potem napisałem jeszcze drugiego SMS-a.
Z tej strony Leo, tak na marginesie, jeśli skasowałaś mój numer.
– Mogła zmienić numer – zastrzegłem. – A nawet jeśli nie, to może odpisać… za sto lat albo nigdy.
– I nie można jej za to winić – odezwała się Bonnie.
Wcale nie powiedziałem, że ją winię. Bo nie winiłem. Po tym, co odwaliłem, to i ja sam zerwałbym ze sobą.
– A właśnie, że można. – Trace stanął w mojej obronie. – Zrobiłeś, co trzeba. Postąpiłeś słusznie. Kogo to obchodzi, że złamałeś jakieś głupie prawnicze zasady?
Jednak kogoś obchodziło, a dokładnie Najwyższy Sąd Stanowy. Pięcioletnie zawieszenie prawa wykonywania zawodu to nie byle klaps.
Telefon mi zabzyczał. To Andi. Szybko.
Odeszłam z policji. Działam teraz w ochronie. Zadzwoń do sierż. Mary Cagnola, w Deemer Park. Ufam jej.
Czułem, że się rumienię. Andi odeszła z policji? Andi, którą znałem, nigdy by tego nie zrobiła. To, co właśnie do mnie dotarło, poruszyło mnie tak mocno, jak jeszcze nigdy: już jej nie znałem. Już wszystko skończone. Odeszła. Na zawsze.
– Poważnie? – odezwał się Trace, kiedy pokazałem mu wiadomość. Przeczytał ją na głos, jakby była napisana w obcym języku. – Andi nie jest już gliną? O co tu, kurwa, chodzi? – powiedział i rzucił telefonem o podłogę. A potem go kopnął.
– To mój telefon, T, nie twój.
3 Chris
– Dobrze, upewnię się, czy dobrze zrozumiałem – powiedział agent specjalny Christopher Roberti, siedzący naprzeciw Bonnie Tressler i jej adwokata Leo Balanoffa. Obok stała sierżant Mary Cagnola z policji w Deemer Park, prywatnie siostra Robertiego, która wprowadziła go w sprawę. – Pani Tressler…
– Bonnie – poprawiła go. – Wszyscy tak do mnie mówią.
Bonnie i jej adwokat przyglądali mu się, a przynajmniej takie Chris odnosił wrażenie. Miał świadomość, że czupryna nie do końca jeszcze mu odrosła, że coś tam dopiero kiełkuje. Że skóra na twarzy obwisała po znaczącej utracie wagi. Że jego ubrania nie leżały dobrze: kołnierzyk koszuli był za luźny, a ramiona marynarki zwisały. Zastanawiali się na pewno, czy chodzi o drastyczną dietę, czy chorobę… A takie włosy wskazywały raczej na to drugie.
– Okej, Bonnie – poprawił się. – Twierdzisz, że uciekłaś z domu w Indianie, kiedy miałaś czternaście lat. Zostałaś uwięziona przez Cyrusa Balika, który cię narkotyzował i wielokrotnie zgwałcił. A potem zaszłaś w ciążę.
– Zgadza się – przytaknęła, bawiąc się dłońmi i spoglądając co chwila na Balanoffa, swojego adwokata. – Kiedy się dowiedziałam, od razu przestałam brać. W ciąży byłam czysta.
– Okej, rozumiem. – Chris się uśmiechnął. – Potem urodziłaś, ale Cyrus nadal przetrzymywał cię u siebie.
– Tak. On nie pozwalał… Nie wolno nam było wychodzić na zewnątrz. W środku budynku było takie jakby podwórko. Tam pozwalał nam chodzić.
– Nam? Czyli były tam też inne kobiety?
– No tak, kilka. Nie wiem, ile. Niektóre widywałam. Może sześć, dziesięć?
– Dobrze. A kiedy twój syn miał cztery lata, Cyrus odebrał ci go.
Bonnie przytaknęła, krzywiąc się.
– Sądzisz, że sprzedał dziecko?
– Wiemy, że to zrobił – odezwał się Balanoff po raz pierwszy.
Chris spojrzał na niego.
– Komu? Czarny rynek? Sieć pedofilska?
– Dojdziemy do tego w odpowiedniej chwili.
Chris odchylił się na krześle. – Ta chwila jest odpowiednia. Sami przecież do mnie przyszliście.
– Powiemy ci więcej o jej synu, kiedy będziemy mieli pewność, że coś z tego wyjdzie. Do tego czasu Bonnie nie będzie ryzykowała ujawnienia jego tożsamości.
Chris spojrzał na siostrę.
– Niech pan posłucha, panie… Balanoff?
– Proszę mi mówić po imieniu.
– Leo, ja próbuję zamknąć Cyrusa Balika od pięciu lat. Jeśli macie coś na niego, to z wielką ochotą spowoduję, że coś z tego wyjdzie. Ale jak dotąd… Słuchajcie, wierzę wam. Wierzę ci, Bonnie. W stu procentach. Ale nie jestem pewien, co mi to da. Po pierwsze, to się wydarzyło ponad trzydzieści lat temu. A to oznacza, że, jak na tę chwilę, będę miał tylko słowo przeciwko słowu i poważny problem z przedawnieniem.
– Po pierwsze – odparł Balanoff. – Nie ma problemu z przedawnieniem. Istnieje minimum jeden zarzut dotyczący zbrodni handlu ludźmi, który nie podlega przedawnieniu. A jeśli chodzi o dowody, to nie ma tu mowy o słowie przeciwko słowu. Bonnie urodziła dziecko. To możemy udowodnić. Po DNA możemy dowieść, że to akurat dziecko jest jej. I możemy też udowodnić, kiedy ono się urodziło… I to, ile Bonnie miała wtedy lat.
– Tak, rozumiem. Ale jak możemy to powiązać z… Ach… – Chris mocno skinął głową. Wreszcie załapał. – Twierdzicie, że to Cyrus jest ojcem?
– Cyrus jest ojcem. Zdobądź próbkę jego DNA. To dowiedzie, że rodzicami dziecka są Bonnie i Cyrus. On ma teraz trzydzieści cztery lata. Bonnie zaś ma czterdzieści dziewięć. Czyli…
– Czyli to prosta matematyka. – Mary uderzyła dłonią w blat stołu. – Czterdzieści dziewięć odjąć trzydzieści cztery daje piętnaście. Miałaś piętnaście lat, kiedy rodziłaś.
Bonnie kiwnęła głową.
– Czternaście, kiedy mnie zaciążył.
– Wow. To naprawdę może się udać. – Mary spojrzała na brata.
– Ale nie dostanę zgody na zbadanie DNA potencjalnego ojca dziecka bez rzeczonego dziecka – odparł Chris.
– Jest potrzebny prawdopodobny motyw – wytłumaczył Bonnie Leo. – Nie można, ot tak, pobrać od kogoś próbki DNA. Potrzebny jest nakaz. A jemu chodzi o to, że nie dostanie nakazu bez wcześniejszej rozmowy i pobrania próbki od twojego syna.
Bonnie pokręciła głową, bardziej ze złości niż innego powodu.
– Wykaż się kreatywnością – zwrócił się Leo do Chrisa. – Próbkę DNA można zdobyć na wiele sposobów. On pije ze szklanki, a ty ją zwijasz. Gasi papierosa albo wypluwa gumę… Na to nie potrzebujesz nakazu.
Chris pomyślał przez chwilę, coraz bardziej zachęcony tym pomysłem.
– Wykazać się kreatywnością – powiedział. – To mogę zrobić.
Trzy tygodnie później Chris przechodził pod rozwiniętą policyjną taśmą. Postawił kołnierz płaszcza, osłaniając się od zimnego wiatru.
– Gdzie jesteś? – odezwał się do kogoś przez telefon.
– W piwnicy. Schodami z tyłu.
Jednopiętrowy budynek w Humboldt Park wyglądał pod każdym względem na niegdyś obiecujący pierwszy dom, który potem uległ całkowitemu zniszczeniu. Miasto starało się zamykać dostęp do takich miejsc, ale ćpuny były w tym temacie bardzo zaradne. Trudno się oprzeć pokusie posiadania dachu nad głową lodowatą zimą, taką jak ta teraz. Idealne, ciche miejsce, żeby dać sobie w żyłę.
Już sam zapach, który poczuł Chris, kiedy wszedł do środka, torując sobie odznaką drogę wśród licznie zgromadzonych chicagowskich policjantów, już sam ten zapach mówił wszystko o tym miejscu. Gęsty, cierpki, bardziej jak w zoo niż we wnętrzu, w którym mieszkały istoty ludzkie. Ale wystarczy odciąć bieżącą wodę i ludzie zaczną srać i oddawać mocz, gdzie popadnie.
Chris wstrzymał oddech i odnalazł schody, mijając kolejnych policjantów, którym pokazywał swoją odznakę, choć nawet na nią nie zerkali.
Mary stała w rogu z odznaką zawieszoną na szyi, świecąc latarką na kobietę, która leżała tuż obok z martwym wzrokiem i pianą na ustach. Zaledwie trzy tygodnie wcześniej wyglądała zupełnie inaczej.
– Potwierdziliście tożsamość?
Mary przytaknęła, ale Chris i tak rozpoznał Bonnie Tressler z tymi jej charakterystycznymi niebieskimi włosami, kolczykami i tatuażami.
– Myślisz, że zaczęła znowu brać? – spytała Mary.
– Za cholerę nie. Spotkaliśmy się trzy tygodnie temu, była czysta, trzeźwa i zdeterminowana, znalazła adwokata i tak dalej. A teraz nagle miałaby przedawkować? To był Cyrus. Cholera jasna. – Chris zakręcił się dookoła własnej osi. – Gdzie… Gdzie popełniłem błąd? Jakim cudem dostał o nas cynk? Zawęziliśmy krąg tak, że mysz by się nie przecisnęła. A on i tak się dowiedział.
– Oni mają oczy dookoła głowy – powiedziała Mary. – I uszy. Mają je wszędzie. Są dobrzy. Cholernie dobrzy.
Chris spojrzał w martwe oczy Bonnie Tressler.
– W takim razie my musimy być lepsi – stwierdził.
OBECNIE STYCZEŃ 2024 Sześć tygodni przed walentynkami
4 Leo
Sądny dzień. Taką przynajmniej miałem nadzieję. Bardzo chciałem, żeby to się już skończyło.
Żeby dotrzeć do sali sądowej, musieliśmy się przedrzeć przez cały tłum dziennikarzy i kamerzystów. Od windy do sali były czterdzieści trzy kroki, a przynajmniej moje kroki. Czterdzieści trzy to najmniejsza liczba pierwsza, którą można wyrazić jako sumę dwóch, trzech, czterech lub pięciu różnych liczb pierwszych. Wolałbym tego nie wiedzieć.
Prokuratorzy, oskarżyciele posiłkowi, czyli dwóch mężczyzn i kobieta, byli już na miejscu. Monty zawsze mówił na nich „dyrektorzy domu pogrzebowego”, bo byli to ludzie poważni aż do bólu, w czarnych garniturach i białych koszulach, nie wspominając o ich absolutnym braku zdolności do uśmiechu. To byli zawsze młodzi prawnicy po modnych szkołach i z atrakcyjną pracą, w której szlifowali umiejętności po to, żeby potem zboczyć na drogę prywatnej działalności i zarabiać tam absurdalne kwoty na reprezentowaniu pozwanych jako (i tu uwaga) „byli prokuratorzy federalni”. Tymczasem jednak pozowali na bez reszty zaangażowanych w swoją rolę i świętszych od papieża… Coś w stylu: „skupmy się na faktach” i takie tam…
Nasz klient, Peter Sahin, który wszedł właśnie do sali z żoną Evą, witał się z synami obecnymi już na miejscu pocałunkiem w oba policzki. Rozpiął marynarkę i sięgnął do nadgarstków, żeby poprawić mankiety, ale nagle zdał sobie sprawę, że nie włożył dziś koszuli z podwójnym mankietem. Zakazaliśmy mu zakładania spinek do mankietów. Oraz tej do krawata. Nic eleganckiego. Chodziło o to, żeby nie wyglądał na bogatą szuję.
W lewej kieszeni zawibrował mi telefon. Nie był to mój iPhone, tylko telefon na kartę. Wyjąłem go i pod blatem sprawdziłem, kto się dobija. Właściwie mogła to być tylko jedna osoba. Trace.
Wygrałeś już? Możemy już o tym zapomnieć?
Odpisałem mu: Cierpliwości, wyluzuj i wsunąłem telefon z powrotem do kieszeni.
Peter ze zdenerwowania nie mógł usiedzieć w miejscu. Wyraz twarzy miał niewzruszony (zawsze szczycił się zdolnością do ukrywania emocji), ale jego zachowanie wskazywało na coś zupełnie przeciwnego. Na przykład w tym momencie pocierał palcem o palec, jakby chciał w ten sposób rozpalić ogień.
– Spóźnia się – szepnął.
– Sędzia nigdy się nie spóźnia – przypomniałem mu. – A ona jest sędzią.
Po raz pierwszy wyjąłem telefon z prawej kieszeni, tego mojego „codziennego” iPhone’a. Cztery po wyznaczonej godzinie. Nie lubię czwórki. Wolę liczby nieparzyste. I te podzielne przez trzy.
Peter, od którego aż biła nerwowa energia, spojrzał na mnie.
– Nie znoszę czekania.
To może trzeba było nie dawać łapówki radnemu.
– Dzisiaj moja mama kończyłaby dziewięćdziesiąt pięć lat – mówił dalej, cały czas się wiercąc.
Dziewięćdziesiąt pięć to liczba półpierwsza, jej czynnikami pierwszymi są liczby dziewiętnaście i pięć, przy czym obie to liczby pierwsze.
– Może to przyniesie mi szczęście. – Spojrzał na mnie. – Masz z mamą bliskie relacje?
Nie za bardzo lubię rozmawiać z ludźmi. Zwłaszcza na własny temat. Ale tak ogólnie, po prostu nie przepadam za tym.
– Moja matka nie żyje – odparłem.
– Musiała umrzeć młodo.
Przytaknąłem.
– Zginęła w Afganistanie.
– Na polu walki?
– No. Była oficerem operacyjnym CIA. Podczas operacji Anakonda jej konwój został zaatakowany w dolinie Shah-e-Kot. Zajmując pozycję obronną, mama przetoczyła się po minie lądowej.
Zastanawiałem się, czy ktokolwiek kiedykolwiek zginął w ten sposób. To by dopiero była historia.
– To… Przykro mi.
– Mnie też.
– Proszę wstać – odezwał się woźny, kiedy sędzia weszła na salę. Dokładnie o godzinie 9.06 rano.
Dziewięćset sześć to liczba, która wygląda tak samo po odwróceniu o sto osiemdziesiąt stopni. Może życie Petera Sahina też miało się obrócić o sto osiemdziesiąt stopni.
– Zapoznałam się dokładnie z aktami sprawy i jestem gotowa wydać werdykt, chyba że któraś ze stron zechce jeszcze coś dodać – powiedziała prowadząca sprawę sędzia Miriam Blanchard, spoglądając na obie strony znad okularów.
Kiedy sędzia stwierdza, że jest gotowy wydać werdykt, oznacza to, że nie chce już słuchać argumentów żadnej ze stron. Ale i tak składa taką propozycję, żeby dopełnić formalności. Monty zgarbił się lekko, sam nie wiedziałem, czy to z poczucia ulgi, czy może czuł się zawiedziony.
– Sąd przychyla się do argumentów obrony, że przedstawiony materiał dowodowy nie potwierdza jednoznacznie, że doszło do wymiany quid pro quo, czyli przekazania datków na kampanię w zamian za wydanie dokumentu. Władze nie przedstawiły dowodów potwierdzających zawarcie porozumienia, a dokładniej, dowodów, że oskarżony kontaktował się z radnym Franconą, zanim przekazał środki finansowe na kampanię. W tych okolicznościach sąd postanawia, że oskarżony jest niewinny stawianych mu zarzutów.
Dwadzieścia siedem sekund. Tyle zajęło sędzi odczytanie wyroku głosem tak beznamiętnym, jak głos dyrektora podczas apelu w auli szkolnej. A życie Petera zmieniło się na zawsze.
Mocno zamrugał oczami, zaskoczony, jakby go ktoś właśnie uderzył w twarz. Spojrzał na mnie.
– Czy my…?
– Już po wszystkim – potwierdziłem.
Monty objął go ramieniem.
– Gratulacje, przyjacielu.
Peter chwycił mnie za dłoń i uścisnął ją mocno, spoglądając mi głęboko w oczy. Bezgłośnie powiedział „dziękuję”, a potem to samo powtórzył w kierunku Monty’ego.
I tak oto człowiek, który dał łapówkę radnemu, będzie wolny. Prawo go obroniło. Zgodnie z prawem zasługiwał na wygraną, ponieważ zarówno on, jak i radny byli na tyle sprytni, żeby nie wypowiadać na głos tego, co powinno pozostać milczeniem: że Peter wpłacił zawrotną sumę na kampanię radnego, prosząc w zamian jedynie o wydanie odpowiednich warunków zabudowy już po zakończeniu kampanii. I nikt jednoznacznie nie powiązał quid z quo.
Peter nie zatrudnił nas dla lekcji wiedzy o społeczeństwie czy nauki moralności. On nas zatrudnił, żebyśmy znaleźli rozwiązanie. I my to zrobiliśmy. Dlatego właśnie nigdy nie określamy kogoś jako niewinnego. Mówimy po prostu, że jest albo winny, albo uniewinniony.
Wyjąłem telefon na kartę i napisałem wiadomość:
Zwycięstwo. Ale nie przyjeżdżaj. Sam się tym zajmę.
I nacisnąłem „wyślij”.
Po jedenastu sekundach Trace odpowiedział:
Pierdolić to. Przyjeżdżam za dwa dni. I zapnij pasy.
5 Leo
Minęły dwa dni. Zdążyłem już nadrobić zaległości w spaniu i myśleniu. Duuużo myślałem.
Wyszedłem wcześniej z pracy i złapałem Ubera. Wysadził mnie jedną ulicę od mieszkania na Starym Mieście. Dojazd samochodem z mojego biura zajął trzydzieści jeden minut. Jeśli dodasz do siebie pierwsze trzydzieści jeden liczb pierwszych, otrzymasz trzydzieści jeden do kwadratu. A suma pierwszych ośmiu znaków w liczbie pi to też trzydzieści jeden. Dość.
Niebo było szare. Wszędzie wokół utrzymywały się jeszcze pozostałości ubiegłotygodniowej śnieżycy, a do tego niska temperatura, co powodowało, że całe chodniki usiane były niewidzialnymi ślizgawkami. Klasyczny styczeń w Chicago.
Rozejrzałem się po ulicy. Żadnego przypadkowego włóczęgi. Żadnego dymu z rury wydechowej, a przy tej temperaturze nikt nie wysiedziałby w samochodzie bez ogrzewania. Czyli przynajmniej na pierwszy rzut oka nikt nie obserwował mieszkania.
Na wszelki wypadek wszedłem w boczną uliczkę. To samo. Nikt nie siedział w zaparkowanym samochodzie, nikt się nie kręcił, udając, że interesuje go zupełnie coś innego, podczas gdy w rzeczywistości tylko czeka na mężczyznę, który wejdzie po schodach przeciwpożarowych budynku przy 1441 North.
Gdybyście kiedykolwiek potrzebowali kryjówki, to zima w Chicago ma wiele do zaoferowania.
Wyjąłem telefon i wysłałem wiadomość:
Jestem. Zapukam za trzydzieści sekund.
Ściskając w jednej dłoni meksykańskie jedzenie na wynos, a w drugiej teczkę, stąpałem ostrożnie, ponieważ lód w bocznych uliczkach ma dłuższą datę przydatności niż na chodnikach. Po drodze zakręciłem piruet jak na castingu do Disneya na lodzie, wpadając w poślizg na zamarzniętej kałuży w kształcie pancernika. Nie byłem pewien, jak miał się ten ślizg do mojej liczby kroków, która w tamtej chwili wynosiła sto trzydzieści cztery. Życie jest pełne niewiadomych.
Kiedy dotarłem do schodów przeciwpożarowych budynku przy 1441 North, naliczyłem sto sześćdziesiąt dwa kroki, co było ciekawe, ponieważ ostatnim razem, kiedy tutaj byłem, zrobiłem sto sześćdziesiąt sześć kroków. Może tym razem wysiadłem z Ubera w innym miejscu…
Adres o numerze 1441 nie bardzo mi się podobał, ale przynajmniej był to palindrom oraz liczba nieparzysta. Zawsze mogło być gorzej. A poza tym mieszkanie było tanie, a do tego płatne z miesiąca na miesiąc, a nie za dłuższy okres z góry.
Wszedłem po schodach przeciwpożarowych na pierwsze piętro i odstawiłem aktówkę, żeby zapukać, ale drzwi otworzyły się, zanim zdążyłem ich dotknąć.
– Cześć. – Trace wpuścił mnie do środka i zamknął za mną drzwi. – Śledził cię ktoś?
– No, są tuż za mną – zażartowałem. – Podałem im numer mieszkania, na wypadek, gdyby się zgubili.
– Nie potrafisz po prostu odpowiedzieć na pytanie?
– Bo to głupie pytanie. Gdybym miał podejrzenie, że ktoś za mną idzie, to czy przyprowadziłbym go do ciebie? Z definicji to, że tutaj jestem, oznacza, że nie sądzę, że ktoś mnie śledził…
– Jezu, dobra. Przepraszam, że zapytałem – powiedział, po czym odwrócił się do zasuwy na drzwiach i zamknął ją. – Trzeba zmienić ten system – zasugerował. – Zaczynając od porządnego zamka. Na przykład typu 626 w chromie.
Trace prowadził firmę, która sprzedawała różnego rodzaju drzwi do domów, magazynów, biur i tym podobnych, ale osobiście specjalizował się w ślusarstwie. Nie potrafił przejść obok drzwi bez skomentowania jakości ich zabezpieczenia.
– Albo można po prostu podstawić na noc krzesło pod klamkę – zasugerowałem. – Jak podróż?
– Mordęga. – Potarł dłonią kark. – A ta pogoda jest do dupy. Nie wierzę, że mogłem tu kiedyś mieszkać.
Mieszkał w tym mieście, w wielkim stanie Illinois, od urodzenia. Wyjechał przed czterema laty. Wtedy jego szef Hector, koleś z północnego Meksyku, przejął po ojcu biznes drzwiowy w wiosce niedaleko Chihuahua. Zwrócił się wtedy do Trace’a z pytaniem, czy nie poprowadziłby interesu tam, na miejscu, bo sam chciał zostać w Chicago. A Trace musiał zmienić otoczenie, więc się zgodził.
Położyłem torebkę z taco na blacie w maleńkiej kuchni. Od zapachu grillowanego chorizo zaburczało mi w brzuchu.
– Mieszkam w Meksyku, w Chicago jestem niecały tydzień, a ty mi przynosisz taco? – odezwał się Trace. – Nic greckiego. Nie kanapkę z wołowiną. Nie kurczaka w parmezanie. Poza tym dlaczego nie zjemy gdzieś na mieście?
– Po pierwsze, nie kapryś jak dziecko – odparłem. – Ciągle marudzisz.
– Mówię tylko, że…
– Ma-ru-da. – Ułożyłem dłoń w kształt ust i kłapnąłem nią kilka razy. – Nie wąchasz teraz kwiatków od spodu, tak jak Bonnie, tylko dlatego, że oni nie wiedzą, kim jesteś.
– Ale przez to ty jesteś w niebezpieczeństwie. Jesteś naszym prawnikiem.
– Ta, co ty nie powiesz. Obaj jesteśmy w niebezpieczeństwie. Oni wiedzą, kim jestem, i na to akurat nic nie mogę poradzić. Za to ty owszem. Możesz pozostać anonimowy.
Wydał gardłowy dźwięk niezadowolenia i usiadł z jedzeniem na kanapie. Dobrze wyglądał. Był umięśniony, miał zadbane włosy i uśmiechał się radośnie. Teraz prezentował się znacznie lepiej niż wtedy, gdy nie mieszkał po drugiej stronie granicy. Co prawda jeszcze w Chicago przestał brać, ale cały czas miał wokół siebie mnóstwo pokus. Zawsze sądziłem, że było mu trudniej, niż sam był gotów przyznać. A wyprowadzka do Meksyku, zmiana otoczenia i wszystkiego wokół sprawiły, że pozostawanie w trzeźwości stało się dla niego łatwiejsze, nawet jeśli czasem pojawiały się tam pokusy pójścia na skróty.
– No to kiedy to będzie? – spytał.
– Najszybciej, jak się da – odparłem. – Będę musiał ustawić spotkanie.
– Nie musisz tego robić – powiedział. – Nie powinieneś tego robić. Powinieneś pozwolić, żebym zrobił to sam.
– To ty powinieneś trzymać się od tego z daleka – podkreśliłem. – Powiedziałem, że masz nie przyjeżdżać. Trzeba było zostać w Meksyku.
– Hej. – Poczekał, aż na niego spojrzę. – Poważnie. Pozwól, że ja to zrobię. Nie ty.
Wyjąłem swoją porcję na blat w minikuchni.
– Od jak dawna się znamy?
– Od kiedy miałem cztery lata – przyznał.
– Czy kiedykolwiek udało ci się mnie od czegoś odwieść? A poza tym, zdarzało mi się robić jeszcze większe wariactwa dla klientów.
Te słowa wywołały u niego wybuch śmiechu.
– To prawda. Ale ryzykowanie swojej kariery to coś innego. Nigdy nie ryzykowałeś życia.
– Zawsze musi być ten pierwszy raz – odparłem, jakby mnie to nie ruszało. Jakbym był jakimś superbohaterem.
– Próba negocjowania z kimś takim jak Cyrus Balik to samobójstwo – naciskał dalej Trace.
Odpakowałem pierwsze taco. Położyli mi na wierzchu kolendrę. Nie znosiłem jej.
– Przesadzasz – odparłem. – Jestem pewien, że zachowa się jak dżentelmen.
6 Andi
George McLaughlin miło spędzał czas. Bo i komu nie byłoby miło jeść kolację w Gibson’s Italia i popijać drogiego szampana, chłodzącego się w lodzie, przy stoliku przykrytym eleganckim obrusem, z miejsca z prześlicznym widokiem na zakole rzeki Chicago o zachodzie słońca.
Andi siedziała przy barze sama, co nie było przyjemne, choć nie dlatego, że nie lubiła być sama (nie miała z tym problemu), ale dlatego, że mężczyźni sądzili, że szuka towarzystwa (a nie szukała).
Trzymała telefon przy uchu, jakby z kimś prowadziła rozmowę. Choć tak naprawdę rozmawiała z kimś, kto mówił do niej przez słuchawkę, którą Andi miała podłączoną bezprzewodowo do odbiornika przyczepionego do paska. Słuchawkę zasłaniały jej włosy, które miała tak uczesane, żeby opadały na twarz. A odbiornik skrywał się pod marynarką.
– To już zaraz – powiedziała, kiedy George McLaughlin sięgnął do kieszeni sportowej marynarki.
– Gotowi – powiedział jej do ucha Jack Cortland. – Światła, kamera, akcja.
Jack Cortland siedział naprzeciw niej, przy czteroosobowym stoliku, niedaleko okna z widokiem na rzekę. Andi podeszła do stolika George’a i jego towarzysza dokładnie w momencie, w którym ten drugi wpychał sobie kopertę za pazuchę.
– George? – odezwała się, udając przyjacielski ton.
George miał pociągłą twarz i burzę włosów w kolorze rdzy. Tweedowa marynarka nadawała mu profesorskiego wyglądu, chociaż tak naprawdę facet całe życie zajmował się handlem.
Tydzień wcześniej przeszedł na emeryturę w wieku pięćdziesięciu czterech lat, przepracowawszy dwadzieścia lat w QCI, twierdząc, że odpocznie trochę, popodróżuje z żoną, a potem może zajmie się handlem przez internet.
Tak, z tym że nie.
– George McLaughlin? – powtórzyła Andi. – Nie pamiętasz mnie, prawda?
Musiał zdecydować i dokonał właściwego wyboru, mówiąc prawdę:
– Przykro mi, nie przypominam sobie…
– Andrea – odparła. – Andi Piotrowski. Poznaliśmy się na konferencji IHM, jesienią, w Portland. Nadal pracujesz w QCI?
Chodziło jej o Quigley Crowe International.
– Właściwie to dopiero co przeszedłem na…
– Mogę się na chwilę przysiąść? – przerwała mu, siadając na jednym z dwóch wolnych krzeseł.
– Yyy… Proszę – odparł, spoglądając na swojego towarzysza, który, tak na marginesie, nazywał się Richard Jaconti. – To mój znajomy, Rich.
– Miło mi cię poznać, Rich. Andi Piotrowski. Nie przeszkadzam?
– Yyy… Nie, nie przeszkadzasz. – George przyglądał się uważnie Andi, a jego twarz przybierała powoli innego rodzaju „przyjacielski” wyraz. – Musiałem chyba zdecydowanie za dużo pić w Portland, skoro cię nie pamiętam.
Rety, George, na pewno łapiesz na ten tekst wszystkie laski.
– Piotrowski – powtórzył. – To polskie nazwisko, prawda?
– Oczywiście.
– Po mężu?
– Nie – zaprzeczyła Andi.
Kiedy ludzie słyszą to nazwisko, natychmiast wyobrażają sobie białą blondynkę, nie kogoś o brązowym kolorze skóry. Większość ludzi tak ją postrzegała, choć tak naprawdę Andi była dwurasowa.
– Ach, czyli jedno z twoich rodziców jest Polakiem?
Tak, George, tak właśnie to zwykle działa. Mam ci to rozrysować?
A teraz przeprosiny. Za trzy… dwa… jeden…
– To znaczy… Rozumiem – powiedział. – Nie… Nie chciałem cię urazić.
Gdyby czuła się urażona za każdym razem, kiedy ktoś zastanawiał się, jakim cudem czarna kobieta nosi polskie nazwisko, musiałaby być ciągle zła. Zazwyczaj ją to zdumiewało, a czasami męczyło.
– Nic nie szkodzi – odparła. – Więc, Rich, czym się zajmujesz?
Facet zaczął mówić, zatrzymał się na chwilę, a potem rzucił:
– Mam nudną pracę w handlu.
Richard Jaconti, czterdzieści dwa lata, był wiceprezesem i szefem do spraw rynku krajowego w firmie Jenner 3D Labs, głównej rywalki Quigley Crowe International.
– A ty? – zapytał, zmieniając temat.
– Ja? Ja też pracuję w QCI. – Uśmiechnęła się Andi. – To dziwne, że nigdy nie widziałam cię w biurze, George. Chociaż w sumie ja pracuję w dziale ochrony.
Patrząc na miny obu panów, można by pomyśleć, że Andi właśnie poinformowała ich, że ma pod bluzką bombę.
Wyjęła z marynarki odznakę i pokazała im. Była na niej tylko złota gwiazda i logo firmy. Andi jeszcze nie przyzwyczaiła się do tego, że na jej odznace nie widniał napis „Policja”. Ale za to tutaj płacili jej dużo lepiej.
– Tak? – wydusił z siebie George, udając beztroskiego, chociaż jego twarz w szybkim tempie traciła kolor. – W ochronie? To… brzmi interesująco.
– Czasami takie jest – przyznała Andi. Na przykład ten dzień właśnie taki był.
– Wybaczcie mi na chwilę – powiedział nagle Richard, odsuwając krzesło od stołu.
– Powinien pan pozostać na miejscu, panie Jaconti – zatrzymała go Andi.
Wypowiedziała jego nazwisko po raz pierwszy. Teraz przynajmniej wszyscy już dokładnie się rozumieli.
– Przepraszam, co… Co tu się dzieje? – zapytał George drżącym głosem.
Andi zwróciła się do niego.
– Richard zostanie aresztowany przez FBI, zanim zdoła pozbyć się pendrive’a, którego mu właśnie dałeś, George. Tego pendrive’a, na którym znajdują się prognozy sprzedaży FY25 dla hematologii, nietrzymania moczu, zapobiegania infekcjom, prawda? Nie umknęła mi jakaś inna linia produktów?
Podczas jej krótkiej przemowy George zdążył uporać się z całą gamą emocji, od zaskoczenia, przez przerażenie, aż do częściowego odzyskania równowagi.
– Nie wiem, o czym mówisz – powiedział stanowczo. – Tak, zapisałem dane dotyczące tych sprzedaży.
Czyli wiedział, że temu nie da rady zaprzeczyć. Wiedział, że wydział ochrony QCI ma możliwość prześledzenia rejestrów danych każdego komputera w firmie.
– Ale to tylko dlatego, że miałem obawy co do tych linii produktów i chciałem się upewnić, że nadal będą odnotowywały wzrost po moim odejściu.
Oczywiście. Pewnie od początku planował w ten właśnie sposób się tłumaczyć i miał to przećwiczone na wypadek konfrontacji. Nie była to zła odpowiedź, a do tego niemożliwa do podważenia. Dlatego właśnie Andi musiała poczekać do chwili, w której George przekaże te dane konkurencji.
– Georgowi wydawało się, że jest sprytny – zwróciła się Andi do Richarda. – Dane dotyczące nietrzymania moczu pobrał we środę przed Świętem Dziękczynienia, mając nadzieję, że tego nie zauważymy. Nic się potem nie stało, więc poczuł się bezpiecznie i w drugim tygodniu grudnia pobrał prognozy sprzedaży dla hematologii. A następnie dane dotyczące zapobiegania infekcjom, dokładnie w Wigilię. Wiesz, najlepiej rozłożyć coś w czasie, poczekać na reakcję, a kiedy ta się nie pojawi, działać dalej. Potem, w zeszłym tygodniu, złożył wymówienie. Aż tu nagle spotykamy go na późnym obiedzie z naszą konkurencją!
Richard, który wyglądał, jakby miał zaraz zemdleć, jakby mu z twarzy odpłynęła cała krew, co do ostatniej kropelki, pochylił się w jej stronę i wydusił z siebie jedyne literki, które zaprzątały całkowicie jego myśli:
– FBI?
– Jeśli spróbujesz uciec albo zniszczyć pendrive, który wcisnąłeś sobie do kieszeni marynarki, to tak, Richardzie, zostaniesz aresztowany przez FBI – wyjaśniła mu Andi. – A muszę przyznać, że nic nie sprawiłoby mi większej radości. Więc proszę, spróbuj. A tak na marginesie, jeśli aresztowany zostanie jeden z was, to i drugi też. Albo zrobi się z tego sprawa karna, albo nie.
Richard wodził wzrokiem po sali, usiłując jednocześnie powstrzymywać dłonie przed drżeniem.
– Czyli jest inne wyjście… – zaczął, ale ściśnięte gardło nie dało mu dokończyć.
– George, złamałeś podpisaną w QCI klauzulę poufności, nie wspominając już o umowie o zakazie współpracy z konkurencją, za której zawarcie otrzymałeś niemałą premię. A do tego popełniłeś przestępstwo federalne. Jeśli w tej chwili powiesz nam wszystko i zgodzisz się na całkowitą współpracę, a Richard odda mi pendrive, nie zgłosimy sprawy na policję.
George i Richard spojrzeli na siebie.
– Czyli… wszystko zostanie zapo… – George przerwał i z trudem przełknął ślinę. – Zapomniane?
– Nie staniesz przed sądem za szpiegostwo przemysłowe, żaden z was nie stanie – wyjaśniła Andi. – Zastanawiasz się teraz, czy nadal będzie ci przysługiwała emerytura, ubezpieczenie zdrowotne i możliwość zakupu akcji?
George przytaknął, zagryzając wargę.
– To już zależy od QCI – odparła Andi. – Nie ode mnie. Ja osobiście zakułabym was obu w kajdanki.
– Kurwa mać, George. – Richard wyciągnął kopertę z kieszeni i podał ją Andi. – Ja się zgadzam.
7 Andi
Jack Cortlad wrócił do swojego biura, w którym siedziała Andi z nogami na jego biurku.
– Myślę, że George żałuje, że nie założył rano pieluchy – powiedziała.
Jack zdjął marynarkę i zarzucił ją na oparcie krzesła. Należał do tego typu mężczyzn, którzy nie lubią się stroić, kiedy nie jest to absolutnie konieczne. Gdyby mógł, nosiłby codziennie do pracy zwykłą koszulę i spodnie w kolorze khaki. Wyglądał jak ktoś, kto całe życie pracował fizycznie i teraz, będąc już w podeszłym wieku, wyhodował duży brzuch (choć nadal był solidnie zbudowany), miał zmarszczki na twarzy i rozwiane, siwe włosy.
– Muszę przyznać, Andi, że to było piękne i doskonałe. – Wyjął z szuflady biurka butelkę whisky Dewar’s oraz dwie szklanki. – Napijesz się?
Jeśli chodziło o relacje interpersonalne w pracy, Jack pozostawał nadal w dwudziestym stuleciu. Stale komentował wygląd Andi i otwarcie z nią flirtował. Z kimś takim można sobie poradzić na wiele sposobów i kiedyś Andi pewnie reagowałaby znacznie bardziej agresywnie, ale teraz wolała luz i spokój.
– Nie, dziękuję – odparła. Nie chciała go zachęcać, ale jednocześnie nie chciała też robić z jego zachowania afery.
Agnes fajnie to określała. Co ona zwykła mówić? „Zawsze trudniej jest odmówić po raz drugi”.
– Nie przepadasz za szkocką, co?
– Raczej za piciem z przełożonym.
– Cóż, ale nie możesz mieć mi za złe, że zaproponowałem.
W zasadzie to mogłabym, Jack. Ale nie chcę.
Jack nalał sobie odrobinę.
– Ale go przyszpiliłaś. Nie uwierzyłbym, gdybym tego nie widział. Twoje zdrowie. – Wziął łyk i mlasnął z satysfakcją. – Brakuje ci pracy w policji, prawda?
Andi wzruszyła ramionami. Brakowało jej tamtego romantyzmu… gdzie dobrzy ścigają złych. Ale tamten okręt odpłynął już dawno temu, jeszcze zanim odeszła z komisariatu w Deemer Park, kiedy zdała sobie sprawę, że ci źli nie zawsze byli tak źli, jak się wydawało, a ci dobrzy zdecydowanie nie byli aż tacy dobrzy.
Tutaj przynajmniej nie było udawania. Firma Quigley Crowe International sprzedawała produkty medyczne dla zysku. Oczywiście z ogromnym uogólnieniem można było określić ją jako firmę, która wytwarzała produkty, które pomagały ludziom. Chociaż tak naprawdę QCI była prywatnym przedsiębiorstwem, które zwyczajnie zarabiało pieniądze i chroniło własne interesy.
– I ten blef z FBI – kontynuował Jack. – Nie wierzyłem, że się na to nabiorą. Ale ty byłaś tego pewna.
– Popatrz na to z ich perspektywy – odparła. – Zostali przyłapani na gorącym uczynku. Musieli szybko zdecydować. Nie zdawali sobie sprawy, że aresztowanie pracownika przez FBI byłoby tak samo kompromitujące dla QCI, jak dla nich samych. Myśleli tylko o tym, że mogą zaraz zostać wyprowadzeni w kajdankach z Gibson’s Italia, stracić wszystko i musieć spojrzeć w oczy żonom i dzieciom, a potem odsiedzieć wyrok w zakładzie karnym. Ten strach wyparł z ich głów racjonalne myślenie.
Jack zacisnął usta i kiwnął głową z uznaniem.
– Myślisz tak jak oni.
– Muszę.
– Mhm. – Kolejny łyk Dewar’sa. – Andi, przydzielam cię do Projektu Nano. Słyszałaś o nim?
Oczywiście, że słyszała. Wszyscy w firmie o nim słyszeli, chociaż tylko nieliczni znali szczegóły. Projekt Nano był arcydziełem. Absolutnym przełomem. Nie do końca jeszcze gotowym, żeby zgłosić go do testów w Agencji Żywności i Leków, ale kiedy prace nad nim zostaną już ukończone, będzie to najważniejszy produkt, który powstał w QCI. Jedna z największych innowacji w zakresie leczenia raka. Szacowano, że w ciągu następnych dwudziestu lat przyniesie on firmie zyski wielkości około trzech miliardów dolarów.
Wielu – w tym konkurencja, inne państwa czy piraci przemysłowi – gotowych było zapłacić ogromne pieniądze, żeby położyć łapy na danych Projektu Nano.
I od tej chwili Andi powinna zrobić wszystko, aby temu zapobiec.
8 Andi
W sobotni poranek Andi skończyła pierwszą połowę swojego biegu dokładnie przed knajpą Sal’s Diner. Bolała ją głowa od za dużej ilości wódki wypitej poprzedniego wieczora (dziewczyńskiego wypadu na miasto), ale była zbyt uparta, żeby odpuścić sobie poranne bieganie.
Zdjęła słuchawki, czapkę i weszła do środka.
– Dzień dobry, Andreo! – przywitał ją Sal zza lady. – Jak samopoczucie tego pięknego poranka?
– Znasz mnie, Sal. Każdy dzień to dla mnie dar.
– Cała prawda. Twój staruszek siedzi z tyłu, jak zawsze.
Pomachała mu i przeszła do tylnej części restauracji, czując, że burczy jej w brzuchu od zapachów smażonego mięsa i naleśników. W końcu przebiegła już prawie pięć kilometrów po błocie pośniegowym i kałużach.
Brando siedział przy stoliku w boksie, ubrany w dres, a otwarta gazeta zasłaniała jego twarz. Kelnerka właśnie dolewała mu kawy.
– Andi! – zawołał śpiewnie.
– Mój tata to wymierający gatunek – zwróciła się Andi do kelnerki. – Jest jedynym człowiekiem na ziemi, który nadal czyta rano prawdziwe gazety.
Ojciec spojrzał na nią znad dziennika.
– Zrób mi tę przyjemność i nie używaj słowa „wymierający”, kiedy o mnie mówisz.
Andi chwyciła kawałek chrupiącego bekonu z jego talerza i odgryzła połowę.
Brando zawsze najpierw zamawiał bekon, który postrzegał jako przystawkę.
– Pewnie, częstuj się – powiedział, zwinął gazetę i odłożył ją na siedzenie, po czym zwrócił się do kelnerki. – Urodę odziedziczyła po matce, gdyby się pani zastanawiała…
Kelnerce chyba podobała się ta wymiana zdań. Andi zamówiła tylko sok pomarańczowy, ponieważ zostało jej jeszcze do przebiegnięcia kolejne pięć kilometrów. A Brando zażyczył sobie jajka z tabasco.
– Tak przy okazji, co u mamy? – zapytał.
– Nic nowego. A jak tam stawki?
Brando zrobił złośliwą minę. Jeszcze nie brał prysznica. Resztka włosów, którą miał na głowie, wyglądała, jakby w nią strzelił piorun. A twarz miał pooraną zmarszczkami i skaleczeniami, jakby goląc się, tańczył pogo.
– Ze stawkami, jak zawsze, bywa różnie – odparł. – Ale wczoraj wyszedłem na swoje. Zaryzykowałem w piątej kolejce. Dzięki temu czas szybciej mija.
– Problem z hazardem nie jest sposobem na zabijanie czasu.
– A kto powiedział, że mam problem z hazardem? Czy człowiek w moim wieku nie może robić czegoś, co sprawia mu przyjemność?
Andi oparła się o miękkie oparcie siedziska.
– Nie wyglądasz za dobrze, tato.
– Bo martwię się o ciebie. – Zmierzył ją wzrokiem. – Spójrz na siebie, kochana. Trochę wczoraj zabalowałaś, co?
– Może… I wypiłam o parę kieliszków cosmo za dużo.
– A przynajmniej zaliczyłaś coś?
– Och, na litość boską! – Andi schowała twarz w dłoniach. Brando był bezpośredni do bólu. Kelnerka zdążyła właśnie wrócić z sokiem dla niej i usłyszała to ostatnie pytanie.
– My… yyy… nie mamy tradycyjnej relacji ojca z córką – wyjaśniła jej Andi. Kelnerka uśmiechnęła się tylko i poszła sobie.
Nie, Andi wczoraj nie zaliczyła. Miała czas posuchy. Po Leo (po tym, jak ich związek niczym Hindenburg rozbił się i spłonął jakieś sześć lat temu) nie była z nikim na poważnie. A to oznaczało sześć lat okazjonalnych randek, jeszcze mniej okazjonalnego seksu i tylko jednego kolesia, który wydawał się obiecujący. Ale wkrótce Andi dowiedziała się, że jego żona też lubiła spędzać z nim czas.
Pewnie problemem była jej praca. Kiedy była policjantką w Deemer Park, było jej jeszcze trudniej. Po pierwsze, chodziło o beznadziejne godziny pracy. Chociaż jeszcze gorsze było przynoszenie tego całego gówna ze sobą do domu, a potem musiała zmyć je z siebie, założyć szpilki i udawać „normalną” dla jakiegoś kolesia, który zwykle okazywał się bez porównania gorszy od książki czy serialu na Netflixie albo wypadu na miasto z dziewczynami.
„Nie wzięłaś ślubu z pracą – zawsze powtarzała jej mama. – Ty się chowasz za swoją pracą”.
– W każdym razie – Brando zmienił temat. – Jak tam twoje śledztwo w sprawie tego faceta, co ukradł to coś tam… Te dane o sprzedaży?
– Złapałam go na gorącym uczynku. Wszystko oddał.
– Serio? Brawo! Jack Cortland na pewno był zadowolony.
– Był. A wiesz, jak zadowolony?
– Nie. Jak?
Andi pochyliła się w jego stronę.
– Tak, że skierował mnie do Projektu Nano.
– Och, Andi, to wspaniale! – Brando z dumną miną odchylił się na oparcie. – No proszę, odnosisz sukcesy!
9 Chris
Agent specjalny Christopher Roberti, który wyszedł przed chwilą spod prysznica, wyciągnął igłę z fiolki, nacisnął tłok, żeby usunąć ze strzykawki duży pęcherzyk powietrza, po czym odłożył ją wraz z fiolką na blat w łazience.
Spojrzał na telefon, na obszerny artykuł „Tribune” o tym, co poszło nie tak w śledztwie FBI w sprawie Petera Sahina, któremu kilka dni wcześniej postawiono zarzuty korupcyjne. Artykuł nie ukazywał we właściwym świetle ani dowodów, ani sprawy, którą ostatecznie poskładali jego koledzy z wydziału do walki z korupcją, choć raczej należałoby powiedzieć, że polegli na tym polu. Chris mógł wyrecytować każdy ich błąd, a było ich wiele, na przykład rzeczy, które jego koledzy mogli i powinni byli zrobić oraz ich działania, które potem obróciły się przeciwko nim.
Telefon zawibrował. To była jego siostra, Mary. Odebrał i włączył tryb głośnomówiący.
– Co porabiasz, braciszku?
To była rutynowa kontrola. Często tak robiła. Chris pochylił się, opierając ciężar na lewej nodze i odsłaniając prawy pośladek. Palcem nakreślił na nim krzyżyk, a potem przetarł jego górny prawy róg wacikiem nasączonym alkoholem.
– Muszę dzisiaj wcelować do narożnika. A w międzyczasie czytam o tym, jak spartaczyliśmy sprawę Sahina.
– Czyli się gotujesz.
Wziął strzykawkę, wycelował igłą w wyznaczone miejsce, nabrał powietrza, a potem wbił ją w skórę jednym sprawnym ruchem, jak przy grze w darta.
– Wcale się nie gotuję.
– Niech zgadnę. Ci goście z wydziału do walki z korupcją nie potrafiliby znaleźć swoich własnych dup, nawet gdyby im dać kompasy, a mimo to odrzucili ciebie i wzięli kogoś z zewnątrz. Tak było?
Irytowało go to, jak siostra dobrze go znała. Odchylił głowę, żeby spojrzeć na strzykawkę. Wewnątrz nie pojawiła się krew. Dobrze.
Wcisnął tłok i dokończył zastrzyk.
– Po prostu mam już dość przestępczości zorganizowanej. Męczy mnie ściganie pomniejszych handlarzy narkotykami.
– Chris, dopiero wróciłeś do pracy. Daj sobie czas.
Mary ciągle to powtarzała. Ten tekst zaczynał już powoli siwieć. A on wcale nie „dopiero wrócił do pracy”. Od jego powrotu minął już rok, a mimo to Chris nadal tkwił w przestępczości zorganizowanej, chociaż wiele razy prosił o przeniesienie. Wszyscy nadal widzieli w nim rannego, słabego osobnika. Nikt tego nie powiedział na głos, ale tak właśnie było.
– Powinieneś zadzwonić do Leviego – zasugerowała Mary. – On zawsze potrafi poprawić ci humor. Rozmawiałeś z nim ostatnio?
– Nie, ale za to umówiłem się na przyszły tydzień z wróżką. Z tym że potem zadzwoniła do mnie i przepowiedziała, że będę musiał to odwołać.
Mary jęknęła z niesmakiem. Ale to była jedna z zasad Leviego, którą Chris wprowadził w życie: „Co odpędza złe myśli? Codzienna dawka kiepskich żartów”.
– Sorki, muszę odebrać zamówienie – powiedział, po czym się rozłączył. A potem otworzył butelkę z pigułkami, która stała na blacie. Połknął jedną i popił wodą z kranu, krzywiąc się. Bo smakowała obrzydliwie.
Włożył do ust wykałaczkę i usadowił się na łóżku. Wszedł do internetu i ponownie otworzył swoje wyniki badań, które dostał w zeszłym tygodniu i od tamtej pory co chwila je czytał. Były tam wykresy, liczby i dziwne nazwy, takie jak morfologia, kompleksowy panel metaboliczny, lipidogram, wskaźnik MPV czy hematokryt. Wszystkie te nazwy zlewały mu się w niejasną magmę. Jedyne, co rzucało mu się w oczy, to zwrot „w normie” na końcu każdej linijki.
A do tego przyszła krótka wiadomość od doktora Quaresha, jego onkologa:
Christopherze, dobra robota! Cały rok w zdrowiu! Tak trzymaj i do zobaczenia za kilka tygodni.
Chris czytał ją codziennie, i to wielokrotnie. Była dla niego niczym zimny okład na rozgrzaną głowę. Ciągle upewniał się, że to prawda, a nie sen.
Doktor Quaresh był małym mężczyzną o dużych uszach i z kępką siwych włosów na głowie. To właśnie on trzy lata temu wypowiedział słowa, które zmieniły życie Chrisa: „Cóż, guz jest złośliwy, co oznacza, że czeka nas trochę pracy”.
Jak dotąd, wynik wynosi: Christopher Roberti –1, rak – 0.
– Wygrałeś – powiedział Levi. Przyjmowali razem chemię, kiedy Chris dostał pierwszy wynik potwierdzający jego powrót do zdrowia. – A teraz ciesz się tym. Żyj! Wyjdź z domu i czerp ze świata garściami.
Chris zamknął plik z wynikami i otworzył ten z nagraniami z pluskwy zainstalowanej w biurze Cyrusa Balika, w jego klubie ze striptizem o nazwie Seksi.
Cyrus Balik był dostawcą tak zwanej świętej trójcy, czyli broni, dziewczyn i narkotyków. Był to biały mężczyzna, Estończyk z pochodzenia, który zaopatrywał gangi z Calumet City i Deemer Park. Obecnie zajmował się głównie przemytem ludzi, a konkretnie dziewczyn z Europy Wschodniej, ale też tych miejscowych, głównie uciekinierek z domu. Był właścicielem paru firm: kilku dyskotek, klubu ze striptizem, dwóch myjni samochodowych oraz knajpy z burgerami. Wszystko po to, żeby prać pieniądze.
Przez niektórych nazywany był Cyklopem, a to z powodu sztucznego lewego oka. Wieść niosła, że stracił je podczas bójki na noże w jego rodzinnym Tallinnie, po tym, jak wszedł w drogę jakiejś ważnej postaci z lokalnego gangu. Uciekł potem do Stanów i tutaj skorzystał z okazji zbudowania własnej przestępczej korporacji. Było to jakieś trzydzieści pięć lat temu.
I trzeba przyznać, że mu się udało.
Pięć lat temu Chris miał już Cyrusa na widelcu podczas próby zakupu broni – karabinków AR-15 z Ameryki Środkowej. Chris przyłapał na gorącym uczynku kuriera, który pełnił funkcję łącznika, a był nim chudy gość o imieniu Arturo. Dwa tygodnie później głowę Arturo znaleziono w rowie na poboczu ulicy Pulaski Road.
Trzy lata temu, tuż przed pojawieniem się w życiu Chrisa słowa na „r”, czyli tuż przed przymusowym odejściem na zwolnienie z powodu chemii, Chris miał informatora w otoczeniu Cyrusa. Była nim łotewska nastolatka Lucija, przemiła dziewczyna, która dała się namówić na przyjazd do Stanów i została zmuszona do sprzedawania się i tańczenia w klubach Cyrusa. Jej ciała nigdy nie udało się odnaleźć. Po prostu zniknęła pewnego dnia.
No i przed rokiem była Bonnie Tressler.
Ludzie, którzy napotykali Cyrusa na swojej drodze, umierali tragicznie.
Chris nacisnął „play” na nagraniu z podsłuchu i przesunął je do przodu, pomijając cichy fragment. Cyrus rzadko pojawiał się w klubie w ciągu dnia. Spędzał w nim wieczory. Wczoraj pierwsze głosy dały się słyszeć na nagraniu nieco po godzinie 19.30.
– Viin, mida me teeme, maitseb nagu piss.
– Kedagi ei huvita, mida me müüme. Nad on naiste jaoks olemas.
Chris zrozumiał z tego tylko tyle, że Cyrus mówił do jednego ze swoich ludzi po estońsku. Wiedział, że była to całkowicie bezużyteczna wymiana zdań, nie musiał nawet poświęcać czasu na tłumaczenie. Raz to zrobił i – spędziwszy długie godziny na analizowaniu jednej z podobnych rozmów – dowiedział się tylko, że Cyrus i jego idioci rozmawiali wyłącznie o cyckach, lodach, wódce, piłce nożnej i rozmiarach fiutów.
– Ütle sellele rumalale, et täna õhtul raha teenida.
– Ma ütlen talle, et ta peab oma perset vel natuke rapu tama.
Chris przesunął nagranie jeszcze do przodu, nadal nie wyłapując nic użytecznego, a jedynie ciche fragmenty i coś po estońsku. Zamknął nagranie i zapisał na swoim komputerze.
Nie obchodziło go, co Cyrus mówił do otaczających go zbirów. I tak nie przekazywał im nic, co mogłoby się przydać. Interesowały go tylko te chwile, kiedy Cyrus wyganiał wszystkich z biura i wyjmował telefon na kartę, z którego dzwonił do osoby znajdującej się nad nim w łańcuchu pokarmowym. Jedynej, przed którą odpowiadał, a był nim niejaki Nico.
Nico Katsaros, czyli człowiek niewidzialny, Grecki Duch, Pan Teflon.
I całe szczęście, że Nico nie mówił po estońsku, więc Cyrus rozmawiał z nim po angielsku.
Taki telefon wykonał osiem dni temu. Chris otworzył nagranie i zaczął słuchać.
– Muszę z tobą porozmawiać o tamtym. Nie, nie tym. O Nano.
Chodziło o Projekt Nano. Jakiś przełomowy lek na raka, wynaleziony przez prywatną firmę o nazwie Quigley Crowe International. Nico planował wykraść im formułę i sprzedać ją Chińczykom. A Cyrus miał mu pomóc z dostawą. Miał być za nią odpowiedzialny.
– Tak, o to. Nie powinienem brać w tym udziału. Co będzie, jeśli mnie złapią? O tym przecież zawsze mówiłeś. Żeby być przygotowanym na najgorsze. Tak, oczywiście, nic bym im nie powiedział, ale jestem z tobą blisko. Będą próbowali nas powiązać. Lepiej, żeby zajął się tym ktoś bez powiązań. Okej. Okej, dobra, w porządku. Zrobię to, ale… Zastanów się nad tym.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki