W sieci kłamstw - David Ellis - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

W sieci kłamstw ebook i audiobook

Ellis David

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

49 osób interesuje się tą książką

Opis

Gdy tylko kłamca zna prawdę.

Leo Balanoff jest skrywającym wiele tajemnic patologicznym kłamcą. I jednocześnie prawnikiem wytrwale walczącym o sprawiedliwość. Gdy przy zwłokach bezwzględnego handlarza narkotyków policja znajduje na narzędziu zbrodni odciski palców Leo, nikt nie wierzy w jego niewinność. Jedyną szansą dla prawnika jest współpraca z FBI. Musi dokonać wyboru: albo ryzykować życie, pracując dla federalnych, albo iść za kratki. Podejmując wyzwanie, prowadzi skomplikowaną i niebezpieczną grę, lawirując w fałszu i półprawdach pomiędzy ambitną agentką FBI a okrutnym szefem mafii. I nie jest bez szans. Bo Leo Balanoff skrywa nie tylko tajemnice...

Światowa premiera 23 lipca 2024 roku. Najnowszy, pełen niespodziewanych zwrotów akcji thriller wielokrotnie nagradzanego pisarza, numeru 1 na liście bestsellerowych autorów „New York Timesa”. W Polsce dużym powodzeniem cieszyła się jego powieść „Przyjrzyj się”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 389

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 3 min

Lektor: Dominik Rutkowski
Oceny
4,3 (30 ocen)
19
5
4
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] “W sieci kłamstw” Davida Ellisa to thriller z nutką sensacji, w którym dużo się dzieje, a zaskoczenia fabularne to główna atrakcja historii, choć z początku się na to absolutnie nie zapowiada! Duże miasto w USA, prawnik aresztowany za samodzielne wymierzenie sprawiedliwości. Prawnik, który we krwi ma kłamstwo… Agent FBI trzymający rękę na pulsie, gangsterzy tacy najgorsi z możliwych i pracowniczka prywatnej ochrony firmy farmaceutycznej. Światy pozornie ze sobą kompletnie niezwiązane, a jednak w jakimś celu pojawiają się w tej historii… My poznajemy ją z trzech perspektyw: prawnika, prywatnej ochrony i agenta FBI, ale tylko ten pierwszy opowiada nam ją w narracji pierwszoosobowej - uważajcie, to przecież kłamca, więc czy na pewno mówi szczerze? To raczej autor od początku czytelnikiem manipuluje - zaczyna tak, że byłam pewna, że już na początku wiem wszystko, uznałam historię podobną do tysiąca innych. To zmyłka! Pierwszy twist fabularny, pierwszy szok, trochę pod...
10
agatkazne

Nie oderwiesz się od lektury

Ależ to było dobre! Świetna intryga, do tego dobrze napisana. Wyśmienita!
10
coolturka

Dobrze spędzony czas

Leo Balanoff to prawnik-kłamczuszek, który wydaje się mieć sporo za uszami. Czy jest winny śmierci bezwzględnego handlarza narkotyków, przy którego ciele znaleziono narzędzie zbrodni z odciskami palców Leo? Jedno jest pewne, facet musi się nieźle nagimnastykować, by wyjść z tej sieci kłamstw obronną ręką. David Ellis autor „W sieci kłamstw” jest prawnikiem, ba nawet sędzią i z całą pewnością wie, o czym pisze. Nie sposób nie polubić stworzonego przezeń bohatera: zuchwały i bezkompromisowy, ma poczucie humoru, które rozłoży na łopatki nawet największego ponuraka. Nałogowy kłamca z lekką nerwicą natręctw, to tylko jedna z kluczowych dla całej historii postaci. Powieść charakteryzuje spora ilość bohaterów, wielowątkowość i niespodziewany zwrot akcji, który całkowicie odmienił mój odbiór całości, a główna intryga okazała się bardziej złożona, niż początkowo zakładałam. Spodziewałam się thrillera, otrzymałam powieść sensacyjną, ale i tak jestem usatysfakcjonowana.
00
dominikanous

Nie oderwiesz się od lektury

świetna
00
Legimiplaywiki

Nie polecam

Zachęcona dobrymi opiniami zaczęłam tą książkę,mimo że poprzednio czytana tego autora nie powaliła mnie na kolana. Tutaj - nie dotrwałam nawet do połowy. Przeczytałam jakieś 100 stron i poległam. Nuda okropna. Nawet jeśli akcja potem się jakoś rozkręci to osobiście uważam, że przyjemność czytania powinna być przez całą książkę a nie tylko pod koniec.
00

Popularność




Walentynki 2024

WALEN­TYNKI 2024

1 Leo

Słu­cha­łem, jak wcho­dzą po tyl­nych scho­dach, tych prze­ciw­po­ża­ro­wych, pro­wa­dzą­cych z bocz­nej uliczki. Ich kroki były pewne, nie­śpieszne, zamie­rzone. Czyli nie przy­szli, żeby mnie zabić.

Tyle, jeśli cho­dzi o dobre wie­ści.

Szli po to, żeby mnie aresz­to­wać.

Kiedy los ci daje tylko takie dwie opcje, powi­nie­neś poważ­nie prze­my­śleć swoje decy­zje życiowe.

To gli­nia­rze. Miej­scowi czy fede­ralni? Sam nie wie­dzia­łem, któ­rych powi­nie­nem się bar­dziej oba­wiać. Za chwilę mia­łem się o tym prze­ko­nać.

Chwy­ci­łem za tele­fon i wybra­łem numer mojego wspól­nika z kan­ce­la­rii, Mont­go­mery’ego Mor­risa.

– Szczę­śli­wych walen­ty­nek – przy­wi­tał się ze mną.

– Masz chwilę?

– Wycho­dzę wła­śnie na mecz Bul­l­sów. A co?

– Będę potrze­bo­wał adwo­kata, Monty.

– Co? Dla­czego?

– To długa histo­ria. Zostanę zatrzy­many.

– Ale kiedy?

– Za jakieś jede­na­ście sekund – odpar­łem.

– Jede­na­ście sek… Bul­lsi grają dzi­siaj prze­ciwko Gian­ni­sowi. Czy to coś poważ­nego?

– Yyy… Chyba tak. Zależy, o co mnie oskarżą.

– A mają kilka opcji do wyboru?

– To zależy, czy będzie to FBI, czy miej­scowa poli­cja.

– I nawet tego nie wiesz? Coś ty znowu nawy­pra­wiał, Leo?

Pierw­sze pię­tro od dru­giego, na któ­rym miesz­kam, dzie­liło czter­na­ście stopni na scho­dach poża­ro­wych. Naj­pierw sie­dem, potem podest i kolejne sie­dem. Można by wyde­du­ko­wać, że razem z tymi łączą­cymi par­ter z pierw­szym pię­trem jest dwa­dzie­ścia osiem schod­ków. Ale w rze­czy­wi­sto­ści jest dwa­dzie­ścia dzie­więć, ponie­waż na samym dole znaj­duje się jeden dodat­kowy. A dwa­dzie­ścia dzie­więć to nie tylko liczba pierw­sza, ale też suma trzech nastę­pu­ją­cych po sobie kwa­dra­tów (dwóch do kwa­dratu, trzech do kwa­dratu i czte­rech do kwa­dratu), co nie przy­no­siło mi ani tro­chę ulgi w tam­tym momen­cie, ale… taka była prawda.

Trzy… dwa… jeden.

Przed tyl­nym wej­ściem poja­wiły się dwie osoby. Jedna to męż­czy­zna, któ­rego nie zna­łem. A druga to Mary Cagnola, pani sier­żant z poli­cji w Deemer Park. Oboje wyjęli odznaki, żeby mi je poka­zać.

– To poli­cja – wyja­śni­łem Monty’emu i roz­łą­czy­łem się, zanim zdą­żyłby odmó­wić.

Otwo­rzy­łem drzwi, wpusz­cza­jąc do miesz­ka­nia lodo­wate powie­trze.

– Pan Leo Bala­noff? – ode­zwała się sier­żant Cagnola.

Gdy­bym był luza­kiem, rzu­cił­bym coś w stylu: „Co tak długo?”.

– No pro­szę, a ja nie mam dla was kar­tek walen­tyn­ko­wych – powie­dzia­łem zamiast tego.

– Nie cho­dzi o walen­tynki, Leo. Przy­szli­śmy z naka­zem aresz­to­wa­nia za zabój­stwo Cyrusa Balika.

Pro­ces reje­stra­cji w komi­sa­ria­cie w Deemer Park to praw­dziwa gratka. Zro­bili mi zdję­cia, pobrali z ust próbkę DNA i jesz­cze odci­ski pal­ców. Ale punk­tem kul­mi­na­cyj­nym była kon­trola oso­bi­sta. Kiedy sły­szysz, jak ktoś z trza­skiem wkłada na dło­nie gumowe ręka­wiczki, a potem każe ci się pochy­lić i roz­sta­wić nogi, to zawsze daje impuls do prze­my­śle­nia wła­snego życia. W każ­dym razie była to jedyna intymna akcja, jaką mia­łem od wielu mie­sięcy…

Pokój prze­słu­chań „A” w komi­sa­ria­cie poli­cji Deemer Park był rów­nie eks­cy­tu­jący, co kabina depry­wa­cji sen­so­rycz­nej. Ściany pokryte drew­nia­nymi pane­lami poma­lo­wa­nymi na biało. Dacie wiarę? Sie­dzia­łem przy sta­rym, chwie­ją­cym się stole, na nie­wy­god­nym, drew­nia­nym krze­śle, które miało nie­równe nogi. Nie­równe jak ramiona wagi spra­wie­dli­wo­ści. Może dałoby się to wkom­po­no­wać w jakiś tekst…

Cagnola i Dignan sie­dzieli naprze­ciwko mnie. Tego dru­giego dopiero co pozna­łem. Miał zaczer­wie­nioną cerę, kon­kretną czu­prynę i twarz, która zaczy­nała się pod­da­wać upły­wowi czasu. Był porząd­nie po czter­dzie­stce, więc pew­nie nie­długo miało mu stuk­nąć dwa­dzie­ścia lat służby i przy­mie­rzał się do eme­ry­tury. Mogę się zało­żyć, że czę­sto o tym myślał. Uda­wał opa­no­wa­nego i zuchwa­łego, żeby mnie onie­śmie­lić, ale tak naprawdę był mocno zde­ner­wo­wany. Zauwa­ży­łem, że ner­wowo poru­sza nogą.

I słusz­nie. Powi­nien się dener­wo­wać.

– Będziesz z nami roz­ma­wiał, Leo? – Czyli prze­słu­cha­nie miała popro­wa­dzić Cagnola. To cie­kawe, szcze­rze mówiąc. Byłem zasko­czony jej obec­no­ścią w tym pokoju. Wyglą­dała na zmę­czoną, ale poza tym nic się nie zmie­niła od ostat­niego razu, kiedy ją widzia­łem. Miała zimne, nie­bie­skie oczy, które domi­no­wały na jej twa­rzy i ciemne blond włosy zwią­zane w kucyk. A postawą mówiła do mnie: „pier­dol się”.

– Nie zabi­łem Cyrusa Balika – powie­dzia­łem. – Wysłu­cham, co macie do powie­dze­nia, ale to wszystko jest… wiel­kim błę­dem wymiaru spra­wie­dli­wo­ści.

Czu­łem, że te słowa po pro­stu musiały paść.

Cagnola powstrzy­mała uśmiech. Spoj­rzała na mojego adwo­kata, Monty’ego, i potem znowu na mnie, kiwa­jąc głową, jakby mówiła: „Wie­rzysz mu?”.

A tak przy oka­zji, odpo­wiedź na to pyta­nie brzmiała „nie”. Monty praw­do­po­dob­nie nie cał­kiem mi wie­rzył. A to z kolei ni­gdy nie wró­żyło dobrej współ­pracy na linii adwo­kat–klient.

– Dobrze. Cóż, na począ­tek możesz nas wysłu­chać. – Cagnola popra­wiła się na krze­śle. – Ale i tak już wiesz, co zaraz powiem.

Nor­mal­nie skrzy­żo­wał­bym ramiona, jed­nak nie jest to łatwe w kaj­dan­kach, no chyba że był­bym zwinny jak Houdini.

Faj­nie byłoby móc się tak wykrę­cać.

– Zacznijmy od tego, że nikt w tym pokoju nie nosi żałoby po Cyru­sie Baliku. Ten facet był naj­gor­szy z naj­gor­szych. Han­dlo­wał ludźmi, nar­ko­ty­kami, prze­my­cał broń i kto wie, za ile mor­derstw odpo­wia­dał. Wabił kobiety, robił z nich nar­ko­manki i pro­sty­tutki, prze­żu­wał je i wyplu­wał. Był kimś, kogo okre­ślamy nisz­czy­cie­lem. Zruj­no­wał życie wielu ludziom. Trzeba przy­znać, że odda­łeś światu przy­sługę, Leo.

Pro­szę bar­dzo.

– Zatem jeśli będziesz z nami współ­pra­co­wał, powiesz, co wtedy zaszło, to ja będę reko­men­do­wała dla cie­bie łagodny wyrok.

Kiw­ną­łem głową, jak­bym roz­wa­żał jej pro­po­zy­cję. Ale tylko uda­wa­łem.

– Nie pierw­szy raz zła­ma­łeś prawo – kon­ty­nu­owała. – Na stu­diach pobi­łeś poli­cjanta.

– Wcale go nie pobi­łem – odpar­łem.

– Oczy­wi­ście, że nie. Nie zro­bi­łeś tego. Tylko przy­zna­łeś się do cze­goś, czego nie zro­bi­łeś, tak? To się prze­cież cią­gle zda­rza, prawda?

To się zda­rza czę­ściej, niż ludzie myślą.

– Jed­nak my na tym sko­rzy­sta­li­śmy – mówiła dalej. – Dzięki tam­temu aresz­to­wa­niu zyska­li­śmy twoje DNA i odci­ski pal­ców. A te oka­zały się bar­dzo przy­datne.

Taaa, wię­cej o tym w następ­nych odcin­kach, jak znam życie.

– No i był jesz­cze tam­ten numer, który wykrę­ci­łeś, już jako praw­nik. Dopu­ści­łeś się oszu­stwa sądo­wego. I stra­ci­łeś prawo wyko­ny­wa­nia zawodu na… Ile wtedy dosta­łeś? Tyle co nic?

Tak, dosta­łem zawie­sze­nie na pięć lat. Rok temu odzy­ska­łem upraw­nie­nia. To długa histo­ria.

– I byłeś… Tamta komi­sja dys­cy­pli­narna zatrud­niła eks­perta, który zdia­gno­zo­wał cię jako pato­lo­gicz­nego kłamcę. Tak? Jesteś pato­lo­gicz­nym kłamcą?

Innymi słowy mówiła: „No dalej, spró­buj się z tego wykrę­cić. I tak nikt ci nie uwie­rzy”.

– Podobno – odpar­łem, co nie było rów­no­znaczne z odpo­wie­dzią twier­dzącą.

Cagnola wyda­wała się zado­wo­lona ze swo­jej prze­mowy.

– Więc poroz­ma­wiajmy o powo­dach two­jej dzi­siej­szej obec­no­ści tutaj. Wiemy, że chcia­łeś nakło­nić poli­cję do przy­ci­śnię­cia Cyrusa Balika. Wiemy, że twoja… yyy… klientka, Bon­nie Tres­sler, miała zezna­wać prze­ciwko niemu. I wiemy, że ona nie żyje.

– Została zamor­do­wana – popra­wi­łem ją.

Monty poło­żył mi dłoń na ramie­niu.

– Teraz tylko słu­chamy.

– Została zamor­do­wana – powtó­rzyła za mną Cagnola, zado­wo­lona, że mogła wyko­rzy­stać moje słowa. – Zamor­do­wana przez Cyrusa? Tak sądzisz? To zna­czy o to wła­śnie poszło, tak? Twoim zda­niem Cyrus zamor­do­wał Bon­nie.

Oczy­wi­ście, że tak myśla­łem. To w naszej pro­fe­sji nazy­wało się moim „moty­wem”.

Monty znowu się wtrą­cił.

– Tylko słu­chamy.

Cagnola przy­tak­nęła, ale patrzyła na mnie, nie na niego.

– I wiemy, że poje­cha­łeś potem do Cyrusa Balika, już po śmierci Bon­nie.

To była prawda.

– I wiemy, że to spo­tka­nie nie poto­czyło się dobrze.

A to z kolei nie­do­po­wie­dze­nie. To tak, jakby powie­dzieć, że dzie­wi­czy rejs Tita­nica nie prze­biegł zgod­nie z ocze­ki­wa­niami.

– A nie­długo potem Cyrus umiera od rany kłu­tej.

Przy­ją­łem.

– A tech­nicy – powie­działa, przy­glą­da­jąc się mojej reak­cji – zna­leźli twoją krew i twoje DNA na ręka­wie koszuli Cyrusa.

Dobra, pierw­szy przy­znam: to wszystko nie poto­czyło się zgod­nie z pla­nem.

– A na nożu wbi­tym w szyję Cyrusa zna­leź­li­śmy twoje odci­ski pal­ców.

Nie będę owi­jał w bawełnę: to było żenu­jące nie­do­pa­trze­nie.

– Więc? – Cagnola roz­ło­żyła ręce. – Mamy motyw i mamy dowody, że byłeś na miej­scu zda­rze­nia z nożem w dłoni. Mamy cię, Leo. Już po tobie. Chciał­byś coś dodać?

Raczej nie. Mia­łem alibi, ale takie, które nie utrzy­ma­łoby się w sądzie. A szansa, że przy bada­niu DNA nastą­piła pomyłka, była jedna na miliard.

– Może to była obrona konieczna? – powie­działa Cagnola, pod­pusz­cza­jąc mnie.

Nie, nie była. I ona to wie­działa. Przy­naj­mniej nie obrona zgodna z prawną defi­ni­cją.

– Może to była chwila paniki? – spró­bo­wała znowu.

Na pewno nie paniki.

– Masz teraz oka­zję sobie pomóc – ode­zwał się Dignan. – Wyja­śnić, jak do tego doszło.

Spoj­rza­łem na Monty’ego. Nie mogło mi pomóc nic, co bym im powie­dział. Wie­dzie­li­śmy to oby­dwaj.

Po raz pierw­szy w życiu nie mogłem wykrę­cić się z cze­goś ładną gadką.

Rok wcześniej. Styczeń 2023

ROK WCZE­ŚNIEJ STY­CZEŃ 2023

2 Leo

– Na­dal męczą mnie kosz­mary. Na­dal się go boję. Czy to nie dziwne? – spy­tała. Bon­nie Tres­sler sie­działa na kana­pie z kola­nami pod­cią­gnię­tymi pod brodę, a cie­nie tań­czyły na jej twa­rzy. Przy­gry­zała pazno­kieć kciuka i wpa­try­wała się w widoczny z okna jej miesz­ka­nia ceglany mur, który znaj­do­wał się po dru­giej stro­nie uliczki. W przy­ga­szo­nym świe­tle, ze swo­imi zapad­nię­tymi oczami, wyglą­dała na o wiele star­szą niż czter­dzie­ści dzie­więć lat. Kilka dekad nad­uży­wa­nia nar­ko­ty­ków zro­biło swoje.

– To wcale nie jest dziwne – odpar­łem.

Uśmiech­nęła się z wdzięcz­no­ścią, ale także z pew­no­ścią, że ni­gdy tego nie zro­zu­miem.

– Mam już dość tego stra­chu. To zna­czy… – Wypu­ściła powie­trze. – Ucie­kłam od niego dwa­dzie­ścia lat temu. On już dawno zdą­żył o mnie zapo­mnieć. Zresztą teraz i tak była­bym dla niego zupeł­nie bez­u­ży­teczna. Spójrz tylko na mnie. Ćpunka w śred­nim wieku?

Bon­nie nie wyglą­dała źle. Miała mysie włosy poprze­ty­kane nie­bie­skimi pasem­kami i prze­kłute różne miej­sca na twa­rzy, a jed­no­cze­śnie widać było, że wiele w życiu prze­szła.

– Już eks­ć­punka – zazna­czy­łem.

Po trzy kol­czyki w każ­dym uchu, jeden nad war­gami, jeden w płatku nosa i jeden w samym środku dołka w policzku. Do tego pięć tatu­aży w widocz­nych miej­scach: po jed­nym na każ­dej kostce, małe ser­duszko na pra­wym policzku, krzyż na przed­ra­mie­niu i czaszka na karku. Od kiedy zaczę­li­śmy roz­ma­wiać, skrzy­żo­wała i roz­plo­tła nogi już sześć razy i obli­zała usta (to taki ner­wowy odruch) sie­dem razy.

Cza­sami liczy­łem różne rze­czy.

– Nie musisz nam nic mówić – ode­zwał się sie­dzący obok niej Trace, kła­dąc dłoń na jej dłoni. – Wiem, że cię nama­wia­łem, ale nie musisz tego robić, Bon. Wszystko jest okej.

Uśmiech­nęła się do niego łagod­nie, a w oczach wez­brały jej łzy.

– Nie, nic nie jest okej. A wiesz dla­czego? Bo on może wła­śnie robić to kolej­nej kobie­cie. I naj­praw­do­po­dob­niej to robi.

Pew­nie tak było. Kim­kol­wiek był, jeśli nie sie­dział w wię­zie­niu albo nie był mar­twy, to z pew­no­ścią na­dal żero­wał na kobie­tach. Han­del ludźmi przy­nosi zbyt duże zyski, żeby go sobie odpu­ścić. A ludzie, któ­rzy się nim trud­nią, nie­ko­niecz­nie mają sumie­nie.

– Pie­przyć to. – Wypro­sto­wała się, zebrała dłońmi włosy z tyłu głowy. Stary grzej­nik aku­rat w tej chwili posta­no­wił ryk­nąć i syk­nąć. – Cyrus – powie­działa. – Tak ma na imię – dodała, a potem roz­trze­pała włosy i ze zde­cy­do­waną miną wypu­ściła powie­trze, które wstrzy­my­wała od dwu­dzie­stu lat. – To Cyrus Balik.

– Pój­dziemy z tym na poli­cję. Pójdę z tobą – wtrą­ci­łem szybko, widząc minę Bon­nie. – Zostanę twoim adwo­ka­tem, więc to ze mną będą musieli roz­ma­wiać.

– Możesz już to robić? Wró­ci­łeś do zawodu?

– W zeszłym tygo­dniu przy­wró­cono mi licen­cję.

W ubie­gły pią­tek zakoń­czył się mój pię­cio­letni okres zawie­sze­nia. Odzy­ska­łem prawo do wyko­ny­wa­nia zawodu.

To długa histo­ria. A w wer­sji skró­co­nej brzmiała tak: spier­do­li­łem.

– Znamy jedną glinę w Deemer Park, prawda? – ode­zwał się Trace, ocze­ku­jąc na moją reak­cję.

– Ach, no tak, Andi. – Bon­nie się oży­wiła. – Oczy­wi­ście! Ale… Wypa­dłeś prze­cież z jej łask.

– Tak, na pięć lat. – Rzu­ci­łem spoj­rze­nie Trace’owi. – I nie zamie­ni­li­śmy w tym cza­sie ani słowa. Andi zare­aguje na mój tele­fon jak na widok gigan­tycz­nego korka na tra­sie.

– No, ale to do niej powin­ni­śmy zadzwo­nić. – Trace roz­ło­żył dło­nie.

Podra­pa­łem się po szyi.

– Myśla­łem raczej o fede­ral­nych – wyja­śni­łem. – O FBI.

Ale Trace miał rację. To Andi powinna się tym zająć, bo – według przy­pusz­czeń Bon­nie – w Deemer Park, czyli na jej tere­nie, Cyrus na­dal pro­wa­dził część swo­ich inte­re­sów.

– Okej, ode­zwę się do niej.

Wyją­łem tele­fon i napi­sa­łem do Andi krótką wia­do­mość:

Potrze­buję Two­jej pomocy w spra­wie klienta.

Nie chcia­łem ujaw­niać wię­cej w zwy­kłej wia­do­mo­ści. Naci­sną­łem „wyślij”, a potem napi­sa­łem jesz­cze dru­giego SMS-a.

Z tej strony Leo, tak na mar­gi­ne­sie, jeśli ska­so­wa­łaś mój numer.

– Mogła zmie­nić numer – zastrze­głem. – A nawet jeśli nie, to może odpi­sać… za sto lat albo ni­gdy.

– I nie można jej za to winić – ode­zwała się Bon­nie.

Wcale nie powie­dzia­łem, że ją winię. Bo nie wini­łem. Po tym, co odwa­li­łem, to i ja sam zerwał­bym ze sobą.

– A wła­śnie, że można. – Trace sta­nął w mojej obro­nie. – Zro­bi­łeś, co trzeba. Postą­pi­łeś słusz­nie. Kogo to obcho­dzi, że zła­ma­łeś jakieś głu­pie praw­ni­cze zasady?

Jed­nak kogoś obcho­dziło, a dokład­nie Naj­wyż­szy Sąd Sta­nowy. Pię­cio­let­nie zawie­sze­nie prawa wyko­ny­wa­nia zawodu to nie byle klaps.

Tele­fon mi zabzy­czał. To Andi. Szybko.

Ode­szłam z poli­cji. Dzia­łam teraz w ochro­nie. Zadzwoń do sierż. Mary Cagnola, w Deemer Park. Ufam jej.

Czu­łem, że się rumie­nię. Andi ode­szła z poli­cji? Andi, którą zna­łem, ni­gdy by tego nie zro­biła. To, co wła­śnie do mnie dotarło, poru­szyło mnie tak mocno, jak jesz­cze ni­gdy: już jej nie zna­łem. Już wszystko skoń­czone. Ode­szła. Na zawsze.

– Poważ­nie? – ode­zwał się Trace, kiedy poka­za­łem mu wia­do­mość. Prze­czy­tał ją na głos, jakby była napi­sana w obcym języku. – Andi nie jest już gliną? O co tu, kurwa, cho­dzi? – powie­dział i rzu­cił tele­fo­nem o pod­łogę. A potem go kop­nął.

– To mój tele­fon, T, nie twój.

3 Chris

– Dobrze, upew­nię się, czy dobrze zro­zu­mia­łem – powie­dział agent spe­cjalny Chri­sto­pher Roberti, sie­dzący naprze­ciw Bon­nie Tres­sler i jej adwo­kata Leo Bala­noffa. Obok stała sier­żant Mary Cagnola z poli­cji w Deemer Park, pry­wat­nie sio­stra Rober­tiego, która wpro­wa­dziła go w sprawę. – Pani Tres­sler…

– Bon­nie – popra­wiła go. – Wszy­scy tak do mnie mówią.

Bon­nie i jej adwo­kat przy­glą­dali mu się, a przy­naj­mniej takie Chris odno­sił wra­że­nie. Miał świa­do­mość, że czu­pryna nie do końca jesz­cze mu odro­sła, że coś tam dopiero kieł­kuje. Że skóra na twa­rzy obwi­sała po zna­czą­cej utra­cie wagi. Że jego ubra­nia nie leżały dobrze: koł­nie­rzyk koszuli był za luźny, a ramiona mary­narki zwi­sały. Zasta­na­wiali się na pewno, czy cho­dzi o dra­styczną dietę, czy cho­robę… A takie włosy wska­zy­wały raczej na to dru­gie.

– Okej, Bon­nie – popra­wił się. – Twier­dzisz, że ucie­kłaś z domu w India­nie, kiedy mia­łaś czter­na­ście lat. Zosta­łaś uwię­ziona przez Cyrusa Balika, który cię nar­ko­ty­zo­wał i wie­lo­krot­nie zgwał­cił. A potem zaszłaś w ciążę.

– Zga­dza się – przy­tak­nęła, bawiąc się dłońmi i spo­glą­da­jąc co chwila na Bala­noffa, swo­jego adwo­kata. – Kiedy się dowie­dzia­łam, od razu prze­sta­łam brać. W ciąży byłam czy­sta.

– Okej, rozu­miem. – Chris się uśmiech­nął. – Potem uro­dzi­łaś, ale Cyrus na­dal prze­trzy­my­wał cię u sie­bie.

– Tak. On nie pozwa­lał… Nie wolno nam było wycho­dzić na zewnątrz. W środku budynku było takie jakby podwórko. Tam pozwa­lał nam cho­dzić.

– Nam? Czyli były tam też inne kobiety?

– No tak, kilka. Nie wiem, ile. Nie­które widy­wa­łam. Może sześć, dzie­sięć?

– Dobrze. A kiedy twój syn miał cztery lata, Cyrus ode­brał ci go.

Bon­nie przy­tak­nęła, krzy­wiąc się.

– Sądzisz, że sprze­dał dziecko?

– Wiemy, że to zro­bił – ode­zwał się Bala­noff po raz pierw­szy.

Chris spoj­rzał na niego.

– Komu? Czarny rynek? Sieć pedo­fil­ska?

– Doj­dziemy do tego w odpo­wied­niej chwili.

Chris odchy­lił się na krze­śle. – Ta chwila jest odpo­wied­nia. Sami prze­cież do mnie przy­szli­ście.

– Powiemy ci wię­cej o jej synu, kiedy będziemy mieli pew­ność, że coś z tego wyj­dzie. Do tego czasu Bon­nie nie będzie ryzy­ko­wała ujaw­nie­nia jego toż­sa­mo­ści.

Chris spoj­rzał na sio­strę.

– Niech pan posłu­cha, panie… Bala­noff?

– Pro­szę mi mówić po imie­niu.

– Leo, ja pró­buję zamknąć Cyrusa Balika od pię­ciu lat. Jeśli macie coś na niego, to z wielką ochotą spo­wo­duję, że coś z tego wyj­dzie. Ale jak dotąd… Słu­chaj­cie, wie­rzę wam. Wie­rzę ci, Bon­nie. W stu pro­cen­tach. Ale nie jestem pewien, co mi to da. Po pierw­sze, to się wyda­rzyło ponad trzy­dzie­ści lat temu. A to ozna­cza, że, jak na tę chwilę, będę miał tylko słowo prze­ciwko słowu i poważny pro­blem z przedaw­nie­niem.

– Po pierw­sze – odparł Bala­noff. – Nie ma pro­blemu z przedaw­nie­niem. Ist­nieje mini­mum jeden zarzut doty­czący zbrodni han­dlu ludźmi, który nie pod­lega przedaw­nie­niu. A jeśli cho­dzi o dowody, to nie ma tu mowy o sło­wie prze­ciwko słowu. Bon­nie uro­dziła dziecko. To możemy udo­wod­nić. Po DNA możemy dowieść, że to aku­rat dziecko jest jej. I możemy też udo­wod­nić, kiedy ono się uro­dziło… I to, ile Bon­nie miała wtedy lat.

– Tak, rozu­miem. Ale jak możemy to powią­zać z… Ach… – Chris mocno ski­nął głową. Wresz­cie zała­pał. – Twier­dzi­cie, że to Cyrus jest ojcem?

– Cyrus jest ojcem. Zdo­bądź próbkę jego DNA. To dowie­dzie, że rodzi­cami dziecka są Bon­nie i Cyrus. On ma teraz trzy­dzie­ści cztery lata. Bon­nie zaś ma czter­dzie­ści dzie­więć. Czyli…

– Czyli to pro­sta mate­ma­tyka. – Mary ude­rzyła dło­nią w blat stołu. – Czter­dzie­ści dzie­więć odjąć trzy­dzie­ści cztery daje pięt­na­ście. Mia­łaś pięt­na­ście lat, kiedy rodzi­łaś.

Bon­nie kiw­nęła głową.

– Czter­na­ście, kiedy mnie zacią­żył.

– Wow. To naprawdę może się udać. – Mary spoj­rzała na brata.

– Ale nie dostanę zgody na zba­da­nie DNA poten­cjal­nego ojca dziecka bez rze­czo­nego dziecka – odparł Chris.

– Jest potrzebny praw­do­po­dobny motyw – wytłu­ma­czył Bon­nie Leo. – Nie można, ot tak, pobrać od kogoś próbki DNA. Potrzebny jest nakaz. A jemu cho­dzi o to, że nie dosta­nie nakazu bez wcze­śniej­szej roz­mowy i pobra­nia próbki od two­jego syna.

Bon­nie pokrę­ciła głową, bar­dziej ze zło­ści niż innego powodu.

– Wykaż się kre­atyw­no­ścią – zwró­cił się Leo do Chrisa. – Próbkę DNA można zdo­być na wiele spo­so­bów. On pije ze szklanki, a ty ją zwi­jasz. Gasi papie­rosa albo wypluwa gumę… Na to nie potrze­bu­jesz nakazu.

Chris pomy­ślał przez chwilę, coraz bar­dziej zachę­cony tym pomy­słem.

– Wyka­zać się kre­atyw­no­ścią – powie­dział. – To mogę zro­bić.

Trzy tygo­dnie póź­niej Chris prze­cho­dził pod roz­wi­niętą poli­cyjną taśmą. Posta­wił koł­nierz płasz­cza, osła­nia­jąc się od zim­nego wia­tru.

– Gdzie jesteś? – ode­zwał się do kogoś przez tele­fon.

– W piw­nicy. Scho­dami z tyłu.

Jed­no­pię­trowy budy­nek w Hum­boldt Park wyglą­dał pod każ­dym wzglę­dem na nie­gdyś obie­cu­jący pierw­szy dom, który potem uległ cał­ko­wi­temu znisz­cze­niu. Mia­sto sta­rało się zamy­kać dostęp do takich miejsc, ale ćpuny były w tym tema­cie bar­dzo zaradne. Trudno się oprzeć poku­sie posia­da­nia dachu nad głową lodo­watą zimą, taką jak ta teraz. Ide­alne, ciche miej­sce, żeby dać sobie w żyłę.

Już sam zapach, który poczuł Chris, kiedy wszedł do środka, toru­jąc sobie odznaką drogę wśród licz­nie zgro­ma­dzo­nych chi­ca­gow­skich poli­cjan­tów, już sam ten zapach mówił wszystko o tym miej­scu. Gęsty, cierpki, bar­dziej jak w zoo niż we wnę­trzu, w któ­rym miesz­kały istoty ludz­kie. Ale wystar­czy odciąć bie­żącą wodę i ludzie zaczną srać i odda­wać mocz, gdzie popad­nie.

Chris wstrzy­mał oddech i odna­lazł schody, mija­jąc kolej­nych poli­cjan­tów, któ­rym poka­zy­wał swoją odznakę, choć nawet na nią nie zer­kali.

Mary stała w rogu z odznaką zawie­szoną na szyi, świe­cąc latarką na kobietę, która leżała tuż obok z mar­twym wzro­kiem i pianą na ustach. Zale­d­wie trzy tygo­dnie wcze­śniej wyglą­dała zupeł­nie ina­czej.

– Potwier­dzi­li­ście toż­sa­mość?

Mary przy­tak­nęła, ale Chris i tak roz­po­znał Bon­nie Tres­sler z tymi jej cha­rak­te­ry­stycz­nymi nie­bie­skimi wło­sami, kol­czy­kami i tatu­ażami.

– Myślisz, że zaczęła znowu brać? – spy­tała Mary.

– Za cho­lerę nie. Spo­tka­li­śmy się trzy tygo­dnie temu, była czy­sta, trzeźwa i zde­ter­mi­no­wana, zna­la­zła adwo­kata i tak dalej. A teraz nagle mia­łaby przedaw­ko­wać? To był Cyrus. Cho­lera jasna. – Chris zakrę­cił się dookoła wła­snej osi. – Gdzie… Gdzie popeł­ni­łem błąd? Jakim cudem dostał o nas cynk? Zawę­zi­li­śmy krąg tak, że mysz by się nie prze­ci­snęła. A on i tak się dowie­dział.

– Oni mają oczy dookoła głowy – powie­działa Mary. – I uszy. Mają je wszę­dzie. Są dobrzy. Cho­ler­nie dobrzy.

Chris spoj­rzał w mar­twe oczy Bon­nie Tres­sler.

– W takim razie my musimy być lepsi – stwier­dził.

Obecnie. Styczeń 2024. Sześć tygodni przed walentynkami

OBEC­NIE STY­CZEŃ 2024 Sześć tygo­dni przed walen­tyn­kami

4 Leo

Sądny dzień. Taką przy­naj­mniej mia­łem nadzieję. Bar­dzo chcia­łem, żeby to się już skoń­czyło.

Żeby dotrzeć do sali sądo­wej, musie­li­śmy się prze­drzeć przez cały tłum dzien­ni­ka­rzy i kame­rzy­stów. Od windy do sali były czter­dzie­ści trzy kroki, a przy­naj­mniej moje kroki. Czter­dzie­ści trzy to naj­mniej­sza liczba pierw­sza, którą można wyra­zić jako sumę dwóch, trzech, czte­rech lub pię­ciu róż­nych liczb pierw­szych. Wolał­bym tego nie wie­dzieć.

Pro­ku­ra­to­rzy, oskar­ży­ciele posił­kowi, czyli dwóch męż­czyzn i kobieta, byli już na miej­scu. Monty zawsze mówił na nich „dyrek­to­rzy domu pogrze­bo­wego”, bo byli to ludzie poważni aż do bólu, w czar­nych gar­ni­tu­rach i bia­łych koszu­lach, nie wspo­mi­na­jąc o ich abso­lut­nym braku zdol­no­ści do uśmie­chu. To byli zawsze mło­dzi praw­nicy po mod­nych szko­łach i z atrak­cyjną pracą, w któ­rej szli­fo­wali umie­jęt­no­ści po to, żeby potem zbo­czyć na drogę pry­wat­nej dzia­łal­no­ści i zara­biać tam absur­dalne kwoty na repre­zen­to­wa­niu pozwa­nych jako (i tu uwaga) „byli pro­ku­ra­to­rzy fede­ralni”. Tym­cza­sem jed­nak pozo­wali na bez reszty zaan­ga­żo­wa­nych w swoją rolę i święt­szych od papieża… Coś w stylu: „skupmy się na fak­tach” i takie tam…

Nasz klient, Peter Sahin, który wszedł wła­śnie do sali z żoną Evą, witał się z synami obec­nymi już na miej­scu poca­łun­kiem w oba policzki. Roz­piął mary­narkę i się­gnął do nad­garst­ków, żeby popra­wić man­kiety, ale nagle zdał sobie sprawę, że nie wło­żył dziś koszuli z podwój­nym man­kie­tem. Zaka­za­li­śmy mu zakła­da­nia spi­nek do man­kie­tów. Oraz tej do kra­wata. Nic ele­ganc­kiego. Cho­dziło o to, żeby nie wyglą­dał na bogatą szuję.

W lewej kie­szeni zawi­bro­wał mi tele­fon. Nie był to mój iPhone, tylko tele­fon na kartę. Wyją­łem go i pod bla­tem spraw­dzi­łem, kto się dobija. Wła­ści­wie mogła to być tylko jedna osoba. Trace.

Wygra­łeś już? Możemy już o tym zapo­mnieć?

Odpi­sa­łem mu: Cier­pli­wo­ści, wylu­zuj i wsu­ną­łem tele­fon z powro­tem do kie­szeni.

Peter ze zde­ner­wo­wa­nia nie mógł usie­dzieć w miej­scu. Wyraz twa­rzy miał nie­wzru­szony (zawsze szczy­cił się zdol­no­ścią do ukry­wa­nia emo­cji), ale jego zacho­wa­nie wska­zy­wało na coś zupeł­nie prze­ciw­nego. Na przy­kład w tym momen­cie pocie­rał pal­cem o palec, jakby chciał w ten spo­sób roz­pa­lić ogień.

– Spóź­nia się – szep­nął.

– Sędzia ni­gdy się nie spóź­nia – przy­po­mnia­łem mu. – A ona jest sędzią.

Po raz pierw­szy wyją­łem tele­fon z pra­wej kie­szeni, tego mojego „codzien­nego” iPhone’a. Cztery po wyzna­czo­nej godzi­nie. Nie lubię czwórki. Wolę liczby nie­pa­rzy­ste. I te podzielne przez trzy.

Peter, od któ­rego aż biła ner­wowa ener­gia, spoj­rzał na mnie.

– Nie zno­szę cze­ka­nia.

To może trzeba było nie dawać łapówki rad­nemu.

– Dzi­siaj moja mama koń­czy­łaby dzie­więć­dzie­siąt pięć lat – mówił dalej, cały czas się wier­cąc.

Dzie­więć­dzie­siąt pięć to liczba pół­pierw­sza, jej czyn­ni­kami pierw­szymi są liczby dzie­więt­na­ście i pięć, przy czym obie to liczby pierw­sze.

– Może to przy­nie­sie mi szczę­ście. – Spoj­rzał na mnie. – Masz z mamą bli­skie rela­cje?

Nie za bar­dzo lubię roz­ma­wiać z ludźmi. Zwłasz­cza na wła­sny temat. Ale tak ogól­nie, po pro­stu nie prze­pa­dam za tym.

– Moja matka nie żyje – odpar­łem.

– Musiała umrzeć młodo.

Przy­tak­ną­łem.

– Zgi­nęła w Afga­ni­sta­nie.

– Na polu walki?

– No. Była ofi­ce­rem ope­ra­cyj­nym CIA. Pod­czas ope­ra­cji Ana­konda jej kon­wój został zaata­ko­wany w doli­nie Shah-e-Kot. Zaj­mu­jąc pozy­cję obronną, mama prze­to­czyła się po minie lądo­wej.

Zasta­na­wia­łem się, czy kto­kol­wiek kie­dy­kol­wiek zgi­nął w ten spo­sób. To by dopiero była histo­ria.

– To… Przy­kro mi.

– Mnie też.

– Pro­szę wstać – ode­zwał się woźny, kiedy sędzia weszła na salę. Dokład­nie o godzi­nie 9.06 rano.

Dzie­więć­set sześć to liczba, która wygląda tak samo po odwró­ce­niu o sto osiem­dzie­siąt stopni. Może życie Petera Sahina też miało się obró­cić o sto osiem­dzie­siąt stopni.

– Zapo­zna­łam się dokład­nie z aktami sprawy i jestem gotowa wydać wer­dykt, chyba że któ­raś ze stron zechce jesz­cze coś dodać – powie­działa pro­wa­dząca sprawę sędzia Miriam Blan­chard, spo­glą­da­jąc na obie strony znad oku­la­rów.

Kiedy sędzia stwier­dza, że jest gotowy wydać wer­dykt, ozna­cza to, że nie chce już słu­chać argu­men­tów żad­nej ze stron. Ale i tak składa taką pro­po­zy­cję, żeby dopeł­nić for­mal­no­ści. Monty zgar­bił się lekko, sam nie wie­dzia­łem, czy to z poczu­cia ulgi, czy może czuł się zawie­dziony.

– Sąd przy­chyla się do argu­men­tów obrony, że przed­sta­wiony mate­riał dowo­dowy nie potwier­dza jed­no­znacz­nie, że doszło do wymiany quid pro quo, czyli prze­ka­za­nia dat­ków na kam­pa­nię w zamian za wyda­nie doku­mentu. Wła­dze nie przed­sta­wiły dowo­dów potwier­dza­ją­cych zawar­cie poro­zu­mie­nia, a dokład­niej, dowo­dów, że oskar­żony kon­tak­to­wał się z rad­nym Fran­coną, zanim prze­ka­zał środki finan­sowe na kam­pa­nię. W tych oko­licz­no­ściach sąd posta­na­wia, że oskar­żony jest nie­winny sta­wia­nych mu zarzu­tów.

Dwa­dzie­ścia sie­dem sekund. Tyle zajęło sędzi odczy­ta­nie wyroku gło­sem tak bez­na­mięt­nym, jak głos dyrek­tora pod­czas apelu w auli szkol­nej. A życie Petera zmie­niło się na zawsze.

Mocno zamru­gał oczami, zasko­czony, jakby go ktoś wła­śnie ude­rzył w twarz. Spoj­rzał na mnie.

– Czy my…?

– Już po wszyst­kim – potwier­dzi­łem.

Monty objął go ramie­niem.

– Gra­tu­la­cje, przy­ja­cielu.

Peter chwy­cił mnie za dłoń i uści­snął ją mocno, spo­glą­da­jąc mi głę­boko w oczy. Bez­gło­śnie powie­dział „dzię­kuję”, a potem to samo powtó­rzył w kie­runku Monty’ego.

I tak oto czło­wiek, który dał łapówkę rad­nemu, będzie wolny. Prawo go obro­niło. Zgod­nie z pra­wem zasłu­gi­wał na wygraną, ponie­waż zarówno on, jak i radny byli na tyle sprytni, żeby nie wypo­wia­dać na głos tego, co powinno pozo­stać mil­cze­niem: że Peter wpła­cił zawrotną sumę na kam­pa­nię rad­nego, pro­sząc w zamian jedy­nie o wyda­nie odpo­wied­nich warun­ków zabu­dowy już po zakoń­cze­niu kam­pa­nii. I nikt jed­no­znacz­nie nie powią­zał quid z quo.

Peter nie zatrud­nił nas dla lek­cji wie­dzy o spo­łe­czeń­stwie czy nauki moral­no­ści. On nas zatrud­nił, żeby­śmy zna­leźli roz­wią­za­nie. I my to zro­bi­li­śmy. Dla­tego wła­śnie ni­gdy nie okre­ślamy kogoś jako nie­win­nego. Mówimy po pro­stu, że jest albo winny, albo unie­win­niony.

Wyją­łem tele­fon na kartę i napi­sa­łem wia­do­mość:

Zwy­cię­stwo. Ale nie przy­jeż­dżaj. Sam się tym zajmę.

I naci­sną­łem „wyślij”.

Po jede­na­stu sekun­dach Trace odpo­wie­dział:

Pier­do­lić to. Przy­jeż­dżam za dwa dni. I zapnij pasy.

5 Leo

Minęły dwa dni. Zdą­ży­łem już nad­ro­bić zale­gło­ści w spa­niu i myśle­niu. Duuużo myśla­łem.

Wysze­dłem wcze­śniej z pracy i zła­pa­łem Ubera. Wysa­dził mnie jedną ulicę od miesz­ka­nia na Sta­rym Mie­ście. Dojazd samo­cho­dem z mojego biura zajął trzy­dzie­ści jeden minut. Jeśli dodasz do sie­bie pierw­sze trzy­dzie­ści jeden liczb pierw­szych, otrzy­masz trzy­dzie­ści jeden do kwa­dratu. A suma pierw­szych ośmiu zna­ków w licz­bie pi to też trzy­dzie­ści jeden. Dość.

Niebo było szare. Wszę­dzie wokół utrzy­my­wały się jesz­cze pozo­sta­ło­ści ubie­gło­ty­go­dnio­wej śnie­życy, a do tego niska tem­pe­ra­tura, co powo­do­wało, że całe chod­niki usiane były nie­wi­dzial­nymi śli­zgaw­kami. Kla­syczny sty­czeń w Chi­cago.

Rozej­rza­łem się po ulicy. Żad­nego przy­pad­ko­wego włó­częgi. Żad­nego dymu z rury wyde­cho­wej, a przy tej tem­pe­ra­tu­rze nikt nie wysie­działby w samo­cho­dzie bez ogrze­wa­nia. Czyli przy­naj­mniej na pierw­szy rzut oka nikt nie obser­wo­wał miesz­ka­nia.

Na wszelki wypa­dek wsze­dłem w boczną uliczkę. To samo. Nikt nie sie­dział w zapar­ko­wa­nym samo­cho­dzie, nikt się nie krę­cił, uda­jąc, że inte­re­suje go zupeł­nie coś innego, pod­czas gdy w rze­czy­wi­sto­ści tylko czeka na męż­czy­znę, który wej­dzie po scho­dach prze­ciw­po­ża­ro­wych budynku przy 1441 North.

Gdy­by­ście kie­dy­kol­wiek potrze­bo­wali kry­jówki, to zima w Chi­cago ma wiele do zaofe­ro­wa­nia.

Wyją­łem tele­fon i wysła­łem wia­do­mość:

Jestem. Zapu­kam za trzy­dzie­ści sekund.

Ści­ska­jąc w jed­nej dłoni mek­sy­kań­skie jedze­nie na wynos, a w dru­giej teczkę, stą­pa­łem ostroż­nie, ponie­waż lód w bocz­nych ulicz­kach ma dłuż­szą datę przy­dat­no­ści niż na chod­ni­kach. Po dro­dze zakrę­ci­łem piruet jak na castingu do Disneya na lodzie, wpa­da­jąc w poślizg na zamar­z­nię­tej kałuży w kształ­cie pan­cer­nika. Nie byłem pewien, jak miał się ten ślizg do mojej liczby kro­ków, która w tam­tej chwili wyno­siła sto trzy­dzie­ści cztery. Życie jest pełne nie­wia­do­mych.

Kiedy dotar­łem do scho­dów prze­ciw­po­ża­ro­wych budynku przy 1441 North, nali­czy­łem sto sześć­dzie­siąt dwa kroki, co było cie­kawe, ponie­waż ostat­nim razem, kiedy tutaj byłem, zro­bi­łem sto sześć­dzie­siąt sześć kro­ków. Może tym razem wysia­dłem z Ubera w innym miej­scu…

Adres o nume­rze 1441 nie bar­dzo mi się podo­bał, ale przy­naj­mniej był to palin­drom oraz liczba nie­pa­rzy­sta. Zawsze mogło być gorzej. A poza tym miesz­ka­nie było tanie, a do tego płatne z mie­siąca na mie­siąc, a nie za dłuż­szy okres z góry.

Wsze­dłem po scho­dach prze­ciw­po­ża­ro­wych na pierw­sze pię­tro i odsta­wi­łem aktówkę, żeby zapu­kać, ale drzwi otwo­rzyły się, zanim zdą­ży­łem ich dotknąć.

– Cześć. – Trace wpu­ścił mnie do środka i zamknął za mną drzwi. – Śle­dził cię ktoś?

– No, są tuż za mną – zażar­to­wa­łem. – Poda­łem im numer miesz­ka­nia, na wypa­dek, gdyby się zgu­bili.

– Nie potra­fisz po pro­stu odpo­wie­dzieć na pyta­nie?

– Bo to głu­pie pyta­nie. Gdy­bym miał podej­rze­nie, że ktoś za mną idzie, to czy przy­pro­wa­dził­bym go do cie­bie? Z defi­ni­cji to, że tutaj jestem, ozna­cza, że nie sądzę, że ktoś mnie śle­dził…

– Jezu, dobra. Prze­pra­szam, że zapy­ta­łem – powie­dział, po czym odwró­cił się do zasuwy na drzwiach i zamknął ją. – Trzeba zmie­nić ten sys­tem – zasu­ge­ro­wał. – Zaczy­na­jąc od porząd­nego zamka. Na przy­kład typu 626 w chro­mie.

Trace pro­wa­dził firmę, która sprze­da­wała róż­nego rodzaju drzwi do domów, maga­zy­nów, biur i tym podob­nych, ale oso­bi­ście spe­cja­li­zo­wał się w ślu­sar­stwie. Nie potra­fił przejść obok drzwi bez sko­men­to­wa­nia jako­ści ich zabez­pie­cze­nia.

– Albo można po pro­stu pod­sta­wić na noc krze­sło pod klamkę – zasu­ge­ro­wa­łem. – Jak podróż?

– Mor­dęga. – Potarł dło­nią kark. – A ta pogoda jest do dupy. Nie wie­rzę, że mogłem tu kie­dyś miesz­kać.

Miesz­kał w tym mie­ście, w wiel­kim sta­nie Illi­nois, od uro­dze­nia. Wyje­chał przed czte­rema laty. Wtedy jego szef Hec­tor, koleś z pół­noc­nego Mek­syku, prze­jął po ojcu biz­nes drzwiowy w wio­sce nie­da­leko Chi­hu­ahua. Zwró­cił się wtedy do Trace’a z pyta­niem, czy nie popro­wa­dziłby inte­resu tam, na miej­scu, bo sam chciał zostać w Chi­cago. A Trace musiał zmie­nić oto­cze­nie, więc się zgo­dził.

Poło­ży­łem torebkę z taco na bla­cie w maleń­kiej kuchni. Od zapa­chu gril­lo­wa­nego cho­rizo zabur­czało mi w brzu­chu.

– Miesz­kam w Mek­syku, w Chi­cago jestem nie­cały tydzień, a ty mi przy­no­sisz taco? – ode­zwał się Trace. – Nic grec­kiego. Nie kanapkę z woło­winą. Nie kur­czaka w par­me­za­nie. Poza tym dla­czego nie zjemy gdzieś na mie­ście?

– Po pierw­sze, nie kapryś jak dziecko – odpar­łem. – Cią­gle maru­dzisz.

– Mówię tylko, że…

– Ma-ru-da. – Uło­ży­łem dłoń w kształt ust i kłap­ną­łem nią kilka razy. – Nie wąchasz teraz kwiat­ków od spodu, tak jak Bon­nie, tylko dla­tego, że oni nie wie­dzą, kim jesteś.

– Ale przez to ty jesteś w nie­bez­pie­czeń­stwie. Jesteś naszym praw­ni­kiem.

– Ta, co ty nie powiesz. Obaj jeste­śmy w nie­bez­pie­czeń­stwie. Oni wie­dzą, kim jestem, i na to aku­rat nic nie mogę pora­dzić. Za to ty ow­szem. Możesz pozo­stać ano­ni­mowy.

Wydał gar­dłowy dźwięk nie­za­do­wo­le­nia i usiadł z jedze­niem na kana­pie. Dobrze wyglą­dał. Był umię­śniony, miał zadbane włosy i uśmie­chał się rado­śnie. Teraz pre­zen­to­wał się znacz­nie lepiej niż wtedy, gdy nie miesz­kał po dru­giej stro­nie gra­nicy. Co prawda jesz­cze w Chi­cago prze­stał brać, ale cały czas miał wokół sie­bie mnó­stwo pokus. Zawsze sądzi­łem, że było mu trud­niej, niż sam był gotów przy­znać. A wypro­wadzka do Mek­syku, zmiana oto­cze­nia i wszyst­kiego wokół spra­wiły, że pozo­sta­wa­nie w trzeź­wo­ści stało się dla niego łatwiej­sze, nawet jeśli cza­sem poja­wiały się tam pokusy pój­ścia na skróty.

– No to kiedy to będzie? – spy­tał.

– Naj­szyb­ciej, jak się da – odpar­łem. – Będę musiał usta­wić spo­tka­nie.

– Nie musisz tego robić – powie­dział. – Nie powi­nie­neś tego robić. Powi­nie­neś pozwo­lić, żebym zro­bił to sam.

– To ty powi­nie­neś trzy­mać się od tego z daleka – pod­kre­śli­łem. – Powie­dzia­łem, że masz nie przy­jeż­dżać. Trzeba było zostać w Mek­syku.

– Hej. – Pocze­kał, aż na niego spoj­rzę. – Poważ­nie. Pozwól, że ja to zro­bię. Nie ty.

Wyją­łem swoją por­cję na blat w mini­kuchni.

– Od jak dawna się znamy?

– Od kiedy mia­łem cztery lata – przy­znał.

– Czy kie­dy­kol­wiek udało ci się mnie od cze­goś odwieść? A poza tym, zda­rzało mi się robić jesz­cze więk­sze wariac­twa dla klien­tów.

Te słowa wywo­łały u niego wybuch śmie­chu.

– To prawda. Ale ryzy­ko­wa­nie swo­jej kariery to coś innego. Ni­gdy nie ryzy­ko­wa­łeś życia.

– Zawsze musi być ten pierw­szy raz – odpar­łem, jakby mnie to nie ruszało. Jak­bym był jakimś super­bo­ha­te­rem.

– Próba nego­cjo­wa­nia z kimś takim jak Cyrus Balik to samo­bój­stwo – naci­skał dalej Trace.

Odpa­ko­wa­łem pierw­sze taco. Poło­żyli mi na wierz­chu kolen­drę. Nie zno­si­łem jej.

– Prze­sa­dzasz – odpar­łem. – Jestem pewien, że zachowa się jak dżen­tel­men.

6 Andi

Geo­rge McLau­gh­lin miło spę­dzał czas. Bo i komu nie byłoby miło jeść kola­cję w Gib­son’s Ita­lia i popi­jać dro­giego szam­pana, chło­dzą­cego się w lodzie, przy sto­liku przy­kry­tym ele­ganc­kim obru­sem, z miej­sca z prze­ślicz­nym wido­kiem na zakole rzeki Chi­cago o zacho­dzie słońca.

Andi sie­działa przy barze sama, co nie było przy­jemne, choć nie dla­tego, że nie lubiła być sama (nie miała z tym pro­blemu), ale dla­tego, że męż­czyźni sądzili, że szuka towa­rzy­stwa (a nie szu­kała).

Trzy­mała tele­fon przy uchu, jakby z kimś pro­wa­dziła roz­mowę. Choć tak naprawdę roz­ma­wiała z kimś, kto mówił do niej przez słu­chawkę, którą Andi miała pod­łą­czoną bez­prze­wo­dowo do odbior­nika przy­cze­pio­nego do paska. Słu­chawkę zasła­niały jej włosy, które miała tak ucze­sane, żeby opa­dały na twarz. A odbior­nik skry­wał się pod mary­narką.

– To już zaraz – powie­działa, kiedy Geo­rge McLau­gh­lin się­gnął do kie­szeni spor­to­wej mary­narki.

– Gotowi – powie­dział jej do ucha Jack Cor­tland. – Świa­tła, kamera, akcja.

Jack Cor­tland sie­dział naprze­ciw niej, przy czte­ro­oso­bo­wym sto­liku, nie­da­leko okna z wido­kiem na rzekę. Andi pode­szła do sto­lika Geo­rge’a i jego towa­rzy­sza dokład­nie w momen­cie, w któ­rym ten drugi wpy­chał sobie kopertę za pazu­chę.

– Geo­rge? – ode­zwała się, uda­jąc przy­ja­ciel­ski ton.

Geo­rge miał pocią­głą twarz i burzę wło­sów w kolo­rze rdzy. Twe­edowa mary­narka nada­wała mu pro­fe­sor­skiego wyglądu, cho­ciaż tak naprawdę facet całe życie zaj­mo­wał się han­dlem.

Tydzień wcze­śniej prze­szedł na eme­ry­turę w wieku pięć­dzie­się­ciu czte­rech lat, prze­pra­co­waw­szy dwa­dzie­ścia lat w QCI, twier­dząc, że odpocz­nie tro­chę, popo­dró­żuje z żoną, a potem może zaj­mie się han­dlem przez inter­net.

Tak, z tym że nie.

– Geo­rge McLau­gh­lin? – powtó­rzyła Andi. – Nie pamię­tasz mnie, prawda?

Musiał zde­cy­do­wać i doko­nał wła­ści­wego wyboru, mówiąc prawdę:

– Przy­kro mi, nie przy­po­mi­nam sobie…

– Andrea – odparła. – Andi Pio­trow­ski. Pozna­li­śmy się na kon­fe­ren­cji IHM, jesie­nią, w Por­t­land. Na­dal pra­cu­jesz w QCI?

Cho­dziło jej o Quigley Crowe Inter­na­tio­nal.

– Wła­ści­wie to dopiero co prze­sze­dłem na…

– Mogę się na chwilę przy­siąść? – prze­rwała mu, sia­da­jąc na jed­nym z dwóch wol­nych krze­seł.

– Yyy… Pro­szę – odparł, spo­glą­da­jąc na swo­jego towa­rzy­sza, który, tak na mar­gi­ne­sie, nazy­wał się Richard Jaconti. – To mój zna­jomy, Rich.

– Miło mi cię poznać, Rich. Andi Pio­trow­ski. Nie prze­szka­dzam?

– Yyy… Nie, nie prze­szka­dzasz. – Geo­rge przy­glą­dał się uważ­nie Andi, a jego twarz przy­bie­rała powoli innego rodzaju „przy­ja­ciel­ski” wyraz. – Musia­łem chyba zde­cy­do­wa­nie za dużo pić w Por­t­land, skoro cię nie pamię­tam.

Rety, Geo­rge, na pewno łapiesz na ten tekst wszyst­kie laski.

– Pio­trow­ski – powtó­rzył. – To pol­skie nazwi­sko, prawda?

– Oczy­wi­ście.

– Po mężu?

– Nie – zaprze­czyła Andi.

Kiedy ludzie sły­szą to nazwi­sko, natych­miast wyobra­żają sobie białą blon­dynkę, nie kogoś o brą­zo­wym kolo­rze skóry. Więk­szość ludzi tak ją postrze­gała, choć tak naprawdę Andi była dwu­ra­sowa.

– Ach, czyli jedno z two­ich rodzi­ców jest Pola­kiem?

Tak, Geo­rge, tak wła­śnie to zwy­kle działa. Mam ci to roz­ry­so­wać?

A teraz prze­pro­siny. Za trzy… dwa… jeden…

– To zna­czy… Rozu­miem – powie­dział. – Nie… Nie chcia­łem cię ura­zić.

Gdyby czuła się ura­żona za każ­dym razem, kiedy ktoś zasta­na­wiał się, jakim cudem czarna kobieta nosi pol­skie nazwi­sko, musia­łaby być cią­gle zła. Zazwy­czaj ją to zdu­mie­wało, a cza­sami męczyło.

– Nic nie szko­dzi – odparła. – Więc, Rich, czym się zaj­mu­jesz?

Facet zaczął mówić, zatrzy­mał się na chwilę, a potem rzu­cił:

– Mam nudną pracę w han­dlu.

Richard Jaconti, czter­dzie­ści dwa lata, był wice­pre­ze­sem i sze­fem do spraw rynku kra­jo­wego w fir­mie Jen­ner 3D Labs, głów­nej rywalki Quigley Crowe Inter­na­tio­nal.

– A ty? – zapy­tał, zmie­nia­jąc temat.

– Ja? Ja też pra­cuję w QCI. – Uśmiech­nęła się Andi. – To dziwne, że ni­gdy nie widzia­łam cię w biu­rze, Geo­rge. Cho­ciaż w sumie ja pra­cuję w dziale ochrony.

Patrząc na miny obu panów, można by pomy­śleć, że Andi wła­śnie poin­for­mo­wała ich, że ma pod bluzką bombę.

Wyjęła z mary­narki odznakę i poka­zała im. Była na niej tylko złota gwiazda i logo firmy. Andi jesz­cze nie przy­zwy­cza­iła się do tego, że na jej odznace nie wid­niał napis „Poli­cja”. Ale za to tutaj pła­cili jej dużo lepiej.

– Tak? – wydu­sił z sie­bie Geo­rge, uda­jąc bez­tro­skiego, cho­ciaż jego twarz w szyb­kim tem­pie tra­ciła kolor. – W ochro­nie? To… brzmi inte­re­su­jąco.

– Cza­sami takie jest – przy­znała Andi. Na przy­kład ten dzień wła­śnie taki był.

– Wybacz­cie mi na chwilę – powie­dział nagle Richard, odsu­wa­jąc krze­sło od stołu.

– Powi­nien pan pozo­stać na miej­scu, panie Jaconti – zatrzy­mała go Andi.

Wypo­wie­działa jego nazwi­sko po raz pierw­szy. Teraz przy­naj­mniej wszy­scy już dokład­nie się rozu­mieli.

– Prze­pra­szam, co… Co tu się dzieje? – zapy­tał Geo­rge drżą­cym gło­sem.

Andi zwró­ciła się do niego.

– Richard zosta­nie aresz­to­wany przez FBI, zanim zdoła pozbyć się pen­drive’a, któ­rego mu wła­śnie dałeś, Geo­rge. Tego pen­drive’a, na któ­rym znaj­dują się pro­gnozy sprze­daży FY25 dla hema­to­lo­gii, nie­trzy­ma­nia moczu, zapo­bie­ga­nia infek­cjom, prawda? Nie umknęła mi jakaś inna linia pro­duk­tów?

Pod­czas jej krót­kiej prze­mowy Geo­rge zdą­żył upo­rać się z całą gamą emo­cji, od zasko­cze­nia, przez prze­ra­że­nie, aż do czę­ścio­wego odzy­ska­nia rów­no­wagi.

– Nie wiem, o czym mówisz – powie­dział sta­now­czo. – Tak, zapi­sa­łem dane doty­czące tych sprze­daży.

Czyli wie­dział, że temu nie da rady zaprze­czyć. Wie­dział, że wydział ochrony QCI ma moż­li­wość prze­śle­dze­nia reje­strów danych każ­dego kom­pu­tera w fir­mie.

– Ale to tylko dla­tego, że mia­łem obawy co do tych linii pro­duk­tów i chcia­łem się upew­nić, że na­dal będą odno­to­wy­wały wzrost po moim odej­ściu.

Oczy­wi­ście. Pew­nie od początku pla­no­wał w ten wła­śnie spo­sób się tłu­ma­czyć i miał to prze­ćwi­czone na wypa­dek kon­fron­ta­cji. Nie była to zła odpo­wiedź, a do tego nie­moż­liwa do pod­wa­że­nia. Dla­tego wła­śnie Andi musiała pocze­kać do chwili, w któ­rej Geo­rge prze­każe te dane kon­ku­ren­cji.

– Geo­r­gowi wyda­wało się, że jest sprytny – zwró­ciła się Andi do Richarda. – Dane doty­czące nie­trzy­ma­nia moczu pobrał we środę przed Świę­tem Dzięk­czy­nie­nia, mając nadzieję, że tego nie zauwa­żymy. Nic się potem nie stało, więc poczuł się bez­piecz­nie i w dru­gim tygo­dniu grud­nia pobrał pro­gnozy sprze­daży dla hema­to­lo­gii. A następ­nie dane doty­czące zapo­bie­ga­nia infek­cjom, dokład­nie w Wigi­lię. Wiesz, naj­le­piej roz­ło­żyć coś w cza­sie, pocze­kać na reak­cję, a kiedy ta się nie pojawi, dzia­łać dalej. Potem, w zeszłym tygo­dniu, zło­żył wymó­wie­nie. Aż tu nagle spo­ty­kamy go na póź­nym obie­dzie z naszą kon­ku­ren­cją!

Richard, który wyglą­dał, jakby miał zaraz zemdleć, jakby mu z twa­rzy odpły­nęła cała krew, co do ostat­niej kro­pelki, pochy­lił się w jej stronę i wydu­sił z sie­bie jedyne literki, które zaprzą­tały cał­ko­wi­cie jego myśli:

– FBI?

– Jeśli spró­bu­jesz uciec albo znisz­czyć pen­drive, który wci­sną­łeś sobie do kie­szeni mary­narki, to tak, Richar­dzie, zosta­niesz aresz­to­wany przez FBI – wyja­śniła mu Andi. – A muszę przy­znać, że nic nie spra­wi­łoby mi więk­szej rado­ści. Więc pro­szę, spró­buj. A tak na mar­gi­ne­sie, jeśli aresz­to­wany zosta­nie jeden z was, to i drugi też. Albo zrobi się z tego sprawa karna, albo nie.

Richard wodził wzro­kiem po sali, usi­łu­jąc jed­no­cze­śnie powstrzy­my­wać dło­nie przed drże­niem.

– Czyli jest inne wyj­ście… – zaczął, ale ści­śnięte gar­dło nie dało mu dokoń­czyć.

– Geo­rge, zła­ma­łeś pod­pi­saną w QCI klau­zulę pouf­no­ści, nie wspo­mi­na­jąc już o umo­wie o zaka­zie współ­pracy z kon­ku­ren­cją, za któ­rej zawar­cie otrzy­ma­łeś nie­małą pre­mię. A do tego popeł­ni­łeś prze­stęp­stwo fede­ralne. Jeśli w tej chwili powiesz nam wszystko i zgo­dzisz się na cał­ko­witą współ­pracę, a Richard odda mi pen­drive, nie zgło­simy sprawy na poli­cję.

Geo­rge i Richard spoj­rzeli na sie­bie.

– Czyli… wszystko zosta­nie zapo… – Geo­rge prze­rwał i z tru­dem prze­łknął ślinę. – Zapo­mniane?

– Nie sta­niesz przed sądem za szpie­go­stwo prze­my­słowe, żaden z was nie sta­nie – wyja­śniła Andi. – Zasta­na­wiasz się teraz, czy na­dal będzie ci przy­słu­gi­wała eme­ry­tura, ubez­pie­cze­nie zdro­wotne i moż­li­wość zakupu akcji?

Geo­rge przy­tak­nął, zagry­za­jąc wargę.

– To już zależy od QCI – odparła Andi. – Nie ode mnie. Ja oso­bi­ście zaku­ła­bym was obu w kaj­danki.

– Kurwa mać, Geo­rge. – Richard wycią­gnął kopertę z kie­szeni i podał ją Andi. – Ja się zga­dzam.

7 Andi

Jack Cor­tlad wró­cił do swo­jego biura, w któ­rym sie­działa Andi z nogami na jego biurku.

– Myślę, że Geo­rge żałuje, że nie zało­żył rano pie­lu­chy – powie­działa.

Jack zdjął mary­narkę i zarzu­cił ją na opar­cie krze­sła. Nale­żał do tego typu męż­czyzn, któ­rzy nie lubią się stroić, kiedy nie jest to abso­lut­nie konieczne. Gdyby mógł, nosiłby codzien­nie do pracy zwy­kłą koszulę i spodnie w kolo­rze khaki. Wyglą­dał jak ktoś, kto całe życie pra­co­wał fizycz­nie i teraz, będąc już w pode­szłym wieku, wyho­do­wał duży brzuch (choć na­dal był solid­nie zbu­do­wany), miał zmarszczki na twa­rzy i roz­wiane, siwe włosy.

– Muszę przy­znać, Andi, że to było piękne i dosko­nałe. – Wyjął z szu­flady biurka butelkę whi­sky Dewar’s oraz dwie szklanki. – Napi­jesz się?

Jeśli cho­dziło o rela­cje inter­per­so­nalne w pracy, Jack pozo­sta­wał na­dal w dwu­dzie­stym stu­le­ciu. Stale komen­to­wał wygląd Andi i otwar­cie z nią flir­to­wał. Z kimś takim można sobie pora­dzić na wiele spo­so­bów i kie­dyś Andi pew­nie reago­wa­łaby znacz­nie bar­dziej agre­syw­nie, ale teraz wolała luz i spo­kój.

– Nie, dzię­kuję – odparła. Nie chciała go zachę­cać, ale jed­no­cze­śnie nie chciała też robić z jego zacho­wa­nia afery.

Agnes faj­nie to okre­ślała. Co ona zwy­kła mówić? „Zawsze trud­niej jest odmó­wić po raz drugi”.

– Nie prze­pa­dasz za szkocką, co?

– Raczej za piciem z prze­ło­żo­nym.

– Cóż, ale nie możesz mieć mi za złe, że zapro­po­no­wa­łem.

W zasa­dzie to mogła­bym, Jack. Ale nie chcę.

Jack nalał sobie odro­binę.

– Ale go przy­szpi­li­łaś. Nie uwie­rzył­bym, gdy­bym tego nie widział. Twoje zdro­wie. – Wziął łyk i mla­snął z satys­fak­cją. – Bra­kuje ci pracy w poli­cji, prawda?

Andi wzru­szyła ramio­nami. Bra­ko­wało jej tam­tego roman­ty­zmu… gdzie dobrzy ści­gają złych. Ale tam­ten okręt odpły­nął już dawno temu, jesz­cze zanim ode­szła z komi­sa­riatu w Deemer Park, kiedy zdała sobie sprawę, że ci źli nie zawsze byli tak źli, jak się wyda­wało, a ci dobrzy zde­cy­do­wa­nie nie byli aż tacy dobrzy.

Tutaj przy­naj­mniej nie było uda­wa­nia. Firma Quigley Crowe Inter­na­tio­nal sprze­da­wała pro­dukty medyczne dla zysku. Oczy­wi­ście z ogrom­nym uogól­nie­niem można było okre­ślić ją jako firmę, która wytwa­rzała pro­dukty, które poma­gały ludziom. Cho­ciaż tak naprawdę QCI była pry­wat­nym przed­się­bior­stwem, które zwy­czaj­nie zara­biało pie­nią­dze i chro­niło wła­sne inte­resy.

– I ten blef z FBI – kon­ty­nu­ował Jack. – Nie wie­rzy­łem, że się na to nabiorą. Ale ty byłaś tego pewna.

– Popatrz na to z ich per­spek­tywy – odparła. – Zostali przy­ła­pani na gorą­cym uczynku. Musieli szybko zde­cy­do­wać. Nie zda­wali sobie sprawy, że aresz­to­wa­nie pra­cow­nika przez FBI byłoby tak samo kom­pro­mi­tu­jące dla QCI, jak dla nich samych. Myśleli tylko o tym, że mogą zaraz zostać wypro­wa­dzeni w kaj­dan­kach z Gib­son’s Ita­lia, stra­cić wszystko i musieć spoj­rzeć w oczy żonom i dzie­ciom, a potem odsie­dzieć wyrok w zakła­dzie kar­nym. Ten strach wyparł z ich głów racjo­nalne myśle­nie.

Jack zaci­snął usta i kiw­nął głową z uzna­niem.

– Myślisz tak jak oni.

– Muszę.

– Mhm. – Kolejny łyk Dewar’sa. – Andi, przy­dzie­lam cię do Pro­jektu Nano. Sły­sza­łaś o nim?

Oczy­wi­ście, że sły­szała. Wszy­scy w fir­mie o nim sły­szeli, cho­ciaż tylko nie­liczni znali szcze­góły. Pro­jekt Nano był arcy­dzie­łem. Abso­lut­nym prze­ło­mem. Nie do końca jesz­cze goto­wym, żeby zgło­sić go do testów w Agen­cji Żyw­no­ści i Leków, ale kiedy prace nad nim zostaną już ukoń­czone, będzie to naj­waż­niej­szy pro­dukt, który powstał w QCI. Jedna z naj­więk­szych inno­wa­cji w zakre­sie lecze­nia raka. Sza­co­wano, że w ciągu następ­nych dwu­dzie­stu lat przy­nie­sie on fir­mie zyski wiel­ko­ści około trzech miliar­dów dola­rów.

Wielu – w tym kon­ku­ren­cja, inne pań­stwa czy piraci prze­my­słowi – goto­wych było zapła­cić ogromne pie­nią­dze, żeby poło­żyć łapy na danych Pro­jektu Nano.

I od tej chwili Andi powinna zro­bić wszystko, aby temu zapo­biec.

8 Andi

W sobotni pora­nek Andi skoń­czyła pierw­szą połowę swo­jego biegu dokład­nie przed knajpą Sal’s Diner. Bolała ją głowa od za dużej ilo­ści wódki wypi­tej poprzed­niego wie­czora (dziew­czyń­skiego wypadu na mia­sto), ale była zbyt uparta, żeby odpu­ścić sobie poranne bie­ga­nie.

Zdjęła słu­chawki, czapkę i weszła do środka.

– Dzień dobry, Andreo! – przy­wi­tał ją Sal zza lady. – Jak samo­po­czu­cie tego pięk­nego poranka?

– Znasz mnie, Sal. Każdy dzień to dla mnie dar.

– Cała prawda. Twój sta­ru­szek sie­dzi z tyłu, jak zawsze.

Poma­chała mu i prze­szła do tyl­nej czę­ści restau­ra­cji, czu­jąc, że bur­czy jej w brzu­chu od zapa­chów sma­żo­nego mięsa i nale­śni­ków. W końcu prze­bie­gła już pra­wie pięć kilo­me­trów po bło­cie pośnie­go­wym i kału­żach.

Brando sie­dział przy sto­liku w bok­sie, ubrany w dres, a otwarta gazeta zasła­niała jego twarz. Kel­nerka wła­śnie dole­wała mu kawy.

– Andi! – zawo­łał śpiew­nie.

– Mój tata to wymie­ra­jący gatu­nek – zwró­ciła się Andi do kel­nerki. – Jest jedy­nym czło­wie­kiem na ziemi, który na­dal czyta rano praw­dziwe gazety.

Ojciec spoj­rzał na nią znad dzien­nika.

– Zrób mi tę przy­jem­ność i nie uży­waj słowa „wymie­ra­jący”, kiedy o mnie mówisz.

Andi chwy­ciła kawa­łek chru­pią­cego bekonu z jego tale­rza i odgry­zła połowę.

Brando zawsze naj­pierw zama­wiał bekon, który postrze­gał jako przy­stawkę.

– Pew­nie, czę­stuj się – powie­dział, zwi­nął gazetę i odło­żył ją na sie­dze­nie, po czym zwró­cił się do kel­nerki. – Urodę odzie­dzi­czyła po matce, gdyby się pani zasta­na­wiała…

Kel­nerce chyba podo­bała się ta wymiana zdań. Andi zamó­wiła tylko sok poma­rań­czowy, ponie­waż zostało jej jesz­cze do prze­bie­gnię­cia kolejne pięć kilo­me­trów. A Brando zaży­czył sobie jajka z taba­sco.

– Tak przy oka­zji, co u mamy? – zapy­tał.

– Nic nowego. A jak tam stawki?

Brando zro­bił zło­śliwą minę. Jesz­cze nie brał prysz­nica. Resztka wło­sów, którą miał na gło­wie, wyglą­dała, jakby w nią strze­lił pio­run. A twarz miał pooraną zmarszcz­kami i ska­le­cze­niami, jakby goląc się, tań­czył pogo.

– Ze staw­kami, jak zawsze, bywa róż­nie – odparł. – Ale wczo­raj wysze­dłem na swoje. Zary­zy­ko­wa­łem w pią­tej kolejce. Dzięki temu czas szyb­ciej mija.

– Pro­blem z hazar­dem nie jest spo­so­bem na zabi­ja­nie czasu.

– A kto powie­dział, że mam pro­blem z hazar­dem? Czy czło­wiek w moim wieku nie może robić cze­goś, co spra­wia mu przy­jem­ność?

Andi oparła się o mięk­kie opar­cie sie­dzi­ska.

– Nie wyglą­dasz za dobrze, tato.

– Bo mar­twię się o cie­bie. – Zmie­rzył ją wzro­kiem. – Spójrz na sie­bie, kochana. Tro­chę wczo­raj zaba­lo­wa­łaś, co?

– Może… I wypi­łam o parę kie­lisz­ków cosmo za dużo.

– A przy­naj­mniej zali­czy­łaś coś?

– Och, na litość boską! – Andi scho­wała twarz w dło­niach. Brando był bez­po­średni do bólu. Kel­nerka zdą­żyła wła­śnie wró­cić z sokiem dla niej i usły­szała to ostat­nie pyta­nie.

– My… yyy… nie mamy tra­dy­cyj­nej rela­cji ojca z córką – wyja­śniła jej Andi. Kel­nerka uśmiech­nęła się tylko i poszła sobie.

Nie, Andi wczo­raj nie zali­czyła. Miała czas posu­chy. Po Leo (po tym, jak ich zwią­zek niczym Hin­den­burg roz­bił się i spło­nął jakieś sześć lat temu) nie była z nikim na poważ­nie. A to ozna­czało sześć lat oka­zjo­nal­nych ran­dek, jesz­cze mniej oka­zjo­nal­nego seksu i tylko jed­nego kole­sia, który wyda­wał się obie­cu­jący. Ale wkrótce Andi dowie­działa się, że jego żona też lubiła spę­dzać z nim czas.

Pew­nie pro­ble­mem była jej praca. Kiedy była poli­cjantką w Deemer Park, było jej jesz­cze trud­niej. Po pierw­sze, cho­dziło o bez­na­dziejne godziny pracy. Cho­ciaż jesz­cze gor­sze było przy­no­sze­nie tego całego gówna ze sobą do domu, a potem musiała zmyć je z sie­bie, zało­żyć szpilki i uda­wać „nor­malną” dla jakie­goś kole­sia, który zwy­kle oka­zy­wał się bez porów­na­nia gor­szy od książki czy serialu na Net­fli­xie albo wypadu na mia­sto z dziew­czy­nami.

„Nie wzię­łaś ślubu z pracą – zawsze powta­rzała jej mama. – Ty się cho­wasz za swoją pracą”.

– W każ­dym razie – Brando zmie­nił temat. – Jak tam twoje śledz­two w spra­wie tego faceta, co ukradł to coś tam… Te dane o sprze­daży?

– Zła­pa­łam go na gorą­cym uczynku. Wszystko oddał.

– Serio? Brawo! Jack Cor­tland na pewno był zado­wo­lony.

– Był. A wiesz, jak zado­wo­lony?

– Nie. Jak?

Andi pochy­liła się w jego stronę.

– Tak, że skie­ro­wał mnie do Pro­jektu Nano.

– Och, Andi, to wspa­niale! – Brando z dumną miną odchy­lił się na opar­cie. – No pro­szę, odno­sisz suk­cesy!

9 Chris

Agent spe­cjalny Chri­sto­pher Roberti, który wyszedł przed chwilą spod prysz­nica, wycią­gnął igłę z fiolki, naci­snął tłok, żeby usu­nąć ze strzy­kawki duży pęche­rzyk powie­trza, po czym odło­żył ją wraz z fiolką na blat w łazience.

Spoj­rzał na tele­fon, na obszerny arty­kuł „Tri­bune” o tym, co poszło nie tak w śledz­twie FBI w spra­wie Petera Sahina, któ­remu kilka dni wcze­śniej posta­wiono zarzuty korup­cyjne. Arty­kuł nie uka­zy­wał we wła­ści­wym świe­tle ani dowo­dów, ani sprawy, którą osta­tecz­nie poskła­dali jego kole­dzy z wydziału do walki z korup­cją, choć raczej nale­ża­łoby powie­dzieć, że pole­gli na tym polu. Chris mógł wyre­cy­to­wać każdy ich błąd, a było ich wiele, na przy­kład rze­czy, które jego kole­dzy mogli i powinni byli zro­bić oraz ich dzia­ła­nia, które potem obró­ciły się prze­ciwko nim.

Tele­fon zawi­bro­wał. To była jego sio­stra, Mary. Ode­brał i włą­czył tryb gło­śno­mó­wiący.

– Co pora­biasz, bra­ciszku?

To była ruty­nowa kon­trola. Czę­sto tak robiła. Chris pochy­lił się, opie­ra­jąc cię­żar na lewej nodze i odsła­nia­jąc prawy pośla­dek. Pal­cem nakre­ślił na nim krzy­żyk, a potem prze­tarł jego górny prawy róg waci­kiem nasą­czo­nym alko­ho­lem.

– Muszę dzi­siaj wce­lo­wać do naroż­nika. A w mię­dzy­cza­sie czy­tam o tym, jak spar­ta­czy­li­śmy sprawę Sahina.

– Czyli się gotu­jesz.

Wziął strzy­kawkę, wyce­lo­wał igłą w wyzna­czone miej­sce, nabrał powie­trza, a potem wbił ją w skórę jed­nym spraw­nym ruchem, jak przy grze w darta.

– Wcale się nie gotuję.

– Niech zgadnę. Ci goście z wydziału do walki z korup­cją nie potra­fi­liby zna­leźć swo­ich wła­snych dup, nawet gdyby im dać kom­pasy, a mimo to odrzu­cili cie­bie i wzięli kogoś z zewnątrz. Tak było?

Iry­to­wało go to, jak sio­stra dobrze go znała. Odchy­lił głowę, żeby spoj­rzeć na strzy­kawkę. Wewnątrz nie poja­wiła się krew. Dobrze.

Wci­snął tłok i dokoń­czył zastrzyk.

– Po pro­stu mam już dość prze­stęp­czo­ści zor­ga­ni­zo­wa­nej. Męczy mnie ści­ga­nie pomniej­szych han­dla­rzy nar­ko­ty­kami.

– Chris, dopiero wró­ci­łeś do pracy. Daj sobie czas.

Mary cią­gle to powta­rzała. Ten tekst zaczy­nał już powoli siwieć. A on wcale nie „dopiero wró­cił do pracy”. Od jego powrotu minął już rok, a mimo to Chris na­dal tkwił w prze­stęp­czo­ści zor­ga­ni­zo­wa­nej, cho­ciaż wiele razy pro­sił o prze­nie­sie­nie. Wszy­scy na­dal widzieli w nim ran­nego, sła­bego osob­nika. Nikt tego nie powie­dział na głos, ale tak wła­śnie było.

– Powi­nie­neś zadzwo­nić do Leviego – zasu­ge­ro­wała Mary. – On zawsze potrafi popra­wić ci humor. Roz­ma­wia­łeś z nim ostat­nio?

– Nie, ale za to umó­wi­łem się na przy­szły tydzień z wróżką. Z tym że potem zadzwo­niła do mnie i prze­po­wie­działa, że będę musiał to odwo­łać.

Mary jęk­nęła z nie­sma­kiem. Ale to była jedna z zasad Leviego, którą Chris wpro­wa­dził w życie: „Co odpę­dza złe myśli? Codzienna dawka kiep­skich żar­tów”.

– Sorki, muszę ode­brać zamó­wie­nie – powie­dział, po czym się roz­łą­czył. A potem otwo­rzył butelkę z piguł­kami, która stała na bla­cie. Połknął jedną i popił wodą z kranu, krzy­wiąc się. Bo sma­ko­wała obrzy­dli­wie.

Wło­żył do ust wyka­łaczkę i usa­do­wił się na łóżku. Wszedł do inter­netu i ponow­nie otwo­rzył swoje wyniki badań, które dostał w zeszłym tygo­dniu i od tam­tej pory co chwila je czy­tał. Były tam wykresy, liczby i dziwne nazwy, takie jak mor­fo­lo­gia, kom­plek­sowy panel meta­bo­liczny, lipi­do­gram, wskaź­nik MPV czy hema­to­kryt. Wszyst­kie te nazwy zle­wały mu się w nie­ja­sną magmę. Jedyne, co rzu­cało mu się w oczy, to zwrot „w nor­mie” na końcu każ­dej linijki.

A do tego przy­szła krótka wia­do­mość od dok­tora Quare­sha, jego onko­loga:

Chri­sto­phe­rze, dobra robota! Cały rok w zdro­wiu! Tak trzy­maj i do zoba­cze­nia za kilka tygo­dni.

Chris czy­tał ją codzien­nie, i to wie­lo­krot­nie. Była dla niego niczym zimny okład na roz­grzaną głowę. Cią­gle upew­niał się, że to prawda, a nie sen.

Dok­tor Quaresh był małym męż­czy­zną o dużych uszach i z kępką siwych wło­sów na gło­wie. To wła­śnie on trzy lata temu wypo­wie­dział słowa, które zmie­niły życie Chrisa: „Cóż, guz jest zło­śliwy, co ozna­cza, że czeka nas tro­chę pracy”.

Jak dotąd, wynik wynosi: Chri­sto­pher Roberti –1, rak – 0.

– Wygra­łeś – powie­dział Levi. Przyj­mo­wali razem che­mię, kiedy Chris dostał pierw­szy wynik potwier­dza­jący jego powrót do zdro­wia. – A teraz ciesz się tym. Żyj! Wyjdź z domu i czerp ze świata gar­ściami.

Chris zamknął plik z wyni­kami i otwo­rzył ten z nagra­niami z plu­skwy zain­sta­lo­wa­nej w biu­rze Cyrusa Balika, w jego klu­bie ze strip­ti­zem o nazwie Seksi.

Cyrus Balik był dostawcą tak zwa­nej świę­tej trójcy, czyli broni, dziew­czyn i nar­ko­ty­ków. Był to biały męż­czy­zna, Estoń­czyk z pocho­dze­nia, który zaopa­try­wał gangi z Calu­met City i Deemer Park. Obec­nie zaj­mo­wał się głów­nie prze­my­tem ludzi, a kon­kret­nie dziew­czyn z Europy Wschod­niej, ale też tych miej­sco­wych, głów­nie ucie­ki­nie­rek z domu. Był wła­ści­cie­lem paru firm: kilku dys­ko­tek, klubu ze strip­ti­zem, dwóch myjni samo­cho­do­wych oraz knajpy z bur­ge­rami. Wszystko po to, żeby prać pie­nią­dze.

Przez nie­któ­rych nazy­wany był Cyklo­pem, a to z powodu sztucz­nego lewego oka. Wieść nio­sła, że stra­cił je pod­czas bójki na noże w jego rodzin­nym Tal­lin­nie, po tym, jak wszedł w drogę jakiejś waż­nej postaci z lokal­nego gangu. Uciekł potem do Sta­nów i tutaj sko­rzy­stał z oka­zji zbu­do­wa­nia wła­snej prze­stęp­czej kor­po­ra­cji. Było to jakieś trzy­dzie­ści pięć lat temu.

I trzeba przy­znać, że mu się udało.

Pięć lat temu Chris miał już Cyrusa na widelcu pod­czas próby zakupu broni – kara­bin­ków AR-15 z Ame­ryki Środ­ko­wej. Chris przy­ła­pał na gorą­cym uczynku kuriera, który peł­nił funk­cję łącz­nika, a był nim chudy gość o imie­niu Arturo. Dwa tygo­dnie póź­niej głowę Arturo zna­le­ziono w rowie na pobo­czu ulicy Pula­ski Road.

Trzy lata temu, tuż przed poja­wie­niem się w życiu Chrisa słowa na „r”, czyli tuż przed przy­mu­so­wym odej­ściem na zwol­nie­nie z powodu che­mii, Chris miał infor­ma­tora w oto­cze­niu Cyrusa. Była nim łotew­ska nasto­latka Lucija, prze­miła dziew­czyna, która dała się namó­wić na przy­jazd do Sta­nów i została zmu­szona do sprze­da­wa­nia się i tań­cze­nia w klu­bach Cyrusa. Jej ciała ni­gdy nie udało się odna­leźć. Po pro­stu znik­nęła pew­nego dnia.

No i przed rokiem była Bon­nie Tres­sler.

Ludzie, któ­rzy napo­ty­kali Cyrusa na swo­jej dro­dze, umie­rali tra­gicz­nie.

Chris naci­snął „play” na nagra­niu z pod­słu­chu i prze­su­nął je do przodu, pomi­ja­jąc cichy frag­ment. Cyrus rzadko poja­wiał się w klu­bie w ciągu dnia. Spę­dzał w nim wie­czory. Wczo­raj pierw­sze głosy dały się sły­szeć na nagra­niu nieco po godzi­nie 19.30.

– Viin, mida me teeme, mait­seb nagu piss.

– Kedagi ei huvita, mida me müüme. Nad on naiste jaoks ole­mas.

Chris zro­zu­miał z tego tylko tyle, że Cyrus mówił do jed­nego ze swo­ich ludzi po estoń­sku. Wie­dział, że była to cał­ko­wi­cie bez­u­ży­teczna wymiana zdań, nie musiał nawet poświę­cać czasu na tłu­ma­cze­nie. Raz to zro­bił i – spę­dziw­szy dłu­gie godziny na ana­li­zo­wa­niu jed­nej z podob­nych roz­mów – dowie­dział się tylko, że Cyrus i jego idioci roz­ma­wiali wyłącz­nie o cyc­kach, lodach, wódce, piłce noż­nej i roz­mia­rach fiu­tów.

– Ütle sel­lele ruma­lale, et täna õhtul raha teenida.

– Ma ütlen talle, et ta peab oma per­set vel natuke rapu tama.

Chris prze­su­nął nagra­nie jesz­cze do przodu, na­dal nie wyła­pu­jąc nic uży­tecz­nego, a jedy­nie ciche frag­menty i coś po estoń­sku. Zamknął nagra­nie i zapi­sał na swoim kom­pu­te­rze.

Nie obcho­dziło go, co Cyrus mówił do ota­cza­ją­cych go zbi­rów. I tak nie prze­ka­zy­wał im nic, co mogłoby się przy­dać. Inte­re­so­wały go tylko te chwile, kiedy Cyrus wyga­niał wszyst­kich z biura i wyj­mo­wał tele­fon na kartę, z któ­rego dzwo­nił do osoby znaj­du­ją­cej się nad nim w łań­cu­chu pokar­mo­wym. Jedy­nej, przed którą odpo­wia­dał, a był nim nie­jaki Nico.

Nico Kat­sa­ros, czyli czło­wiek nie­wi­dzialny, Grecki Duch, Pan Teflon.

I całe szczę­ście, że Nico nie mówił po estoń­sku, więc Cyrus roz­ma­wiał z nim po angiel­sku.

Taki tele­fon wyko­nał osiem dni temu. Chris otwo­rzył nagra­nie i zaczął słu­chać.

– Muszę z tobą poroz­ma­wiać o tam­tym. Nie, nie tym. O Nano.

Cho­dziło o Pro­jekt Nano. Jakiś prze­ło­mowy lek na raka, wyna­le­ziony przez pry­watną firmę o nazwie Quigley Crowe Inter­na­tio­nal. Nico pla­no­wał wykraść im for­mułę i sprze­dać ją Chiń­czy­kom. A Cyrus miał mu pomóc z dostawą. Miał być za nią odpo­wie­dzialny.

– Tak, o to. Nie powi­nie­nem brać w tym udziału. Co będzie, jeśli mnie zła­pią? O tym prze­cież zawsze mówi­łeś. Żeby być przy­go­to­wa­nym na naj­gor­sze. Tak, oczy­wi­ście, nic bym im nie powie­dział, ale jestem z tobą bli­sko. Będą pró­bo­wali nas powią­zać. Lepiej, żeby zajął się tym ktoś bez powią­zań. Okej. Okej, dobra, w porządku. Zro­bię to, ale… Zasta­nów się nad tym.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki