Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przyjrzyj się
David Ellis
Simon Dobias jest trzydziestosiedmioletnim profesorem prawa w Chicago, a jego żona Vicky pracuje na rzecz ofiar przemocy domowej. Zamożna para wydaje się zwykłym i nudnym małżeństwem z prawie dziesięcioletnim stażem, ale to tylko pozory. Oboje mają silny pociąg do kłamstwa i liczne sekrety. Część z nich zaczyna wychodzić na jaw, gdy w rezydencji na przedmieściach zostaje znalezione ciało pięknej Lauren Betancourt. Kto ją zabił? To tylko jedna z wielu zagadek. Przygotuj się na prawdziwy emocjonalny rollercoaster. Skup się dobrze, ponieważ czeka cię mnóstwo zwrotów akcji i misternie utkana sieć kłamstw. To ekscytująca powieść o chciwości, zemście, obsesji i... morderstwie doskonałym?
Nic nie jest takie, jakie wydaje się na pierwszy rzut oka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 521
1
Simon
Sprawdzam godzinę na swoim jednorazowym telefonie. Jest dwudziesta pięćdziesiąt jeden. Dziewięć minut do dwudziestej pierwszej. Prawie dwie godziny temu dzieciaki przestały chodzić po domach i zbierać cukierki. Grace Village jest pogrążone w ciemności, a mieszkańcy tego miasta-sypialni szykują się już do snu.
Dzisiejszej nocy okolicę będą patrolować policyjne radiowozy, ale na razie na Lathrow Avenue nie ma ani jednego. A przynajmniej żadnego nie widzę, stojąc u Lauren w przestronnym holu i patrząc przez wizjer drzwi wejściowych, choć przyznaję, że z nadmiaru emocji widzę niewyraźnie i obraz wydaje się nieco rozmyty. Nie, nie z powodu łez. Nie płaczę. Szczerze powiedziawszy, myślałem, że będę. Spodziewałem się tego. Ale nie. Brak łez w tej chwili daje mi pewność, że już ich nie uświadczę. Płacz jest dobry dla tych, którzy odczuwają smutek, żal bądź też wyrzuty sumienia.
Chociaż nie ukrywam, daleko mi teraz do spokoju i tak zwanej normalności. Nawet bardzo. Słyszę tępe dzwonienie w uszach i bicie własnego serca: ŁUP-ŁUP, ŁUP-ŁUP… – odbija się we mnie echem, jest jak dudniący bęben basowy niepasujący do żadnej orkiestry symfonicznej. Mimo wszystko nie czuję drżenia rąk, gdy łapię za klamkę i odblokowuję zdobioną złotą zasuwkę, której nie powstydziłby się żaden królewski skarbiec. Jednak za tymi drzwiami nie ma klejnotów ani innych kosztowności. Tylko niebezpieczeństwo. Nie powinno mnie tu być. W domu Lauren.
Odwracam się, by ostatni raz spojrzeć na hol.
Ciało Lauren zwisa z półpiętra. Jej palce u nóg znajdują się ledwie parę stóp1 nad marmurową podłogą holu. Nie rusza się. Wisi z twarzą skierowaną w moją stronę i nienaturalnie wygiętą w prawo szyją, wokół której został zawiązany sznur. Na tej pętli spoczywa jej głowa, tak przekrzywiona, że wygląda, jakby w każdej chwili mogła odpaść i potoczyć się po tej pięknej marmurowej posadzce. Ma na sobie obcisły kostium kotki i odpowiednio zrobiony makijaż, w tym namalowane wąsy i okrągły nosek przypominający guzik. Do tego paznokcie u rąk i nóg zostały pomalowane na czarno. Halloweenowa Barbie, jeśli coś takiego w ogóle istnieje; chociaż sądzę, że tak. Sznur wisi napięty na ozdobnej balustradzie z kutego żelaza, prowadzącej na pierwsze piętro. Wprawdzie uroda Lauren jest niezaprzeczalnie olśniewająca, a strój seksowny, ale patrząc na nią teraz, od razu mam przed oczami widok tusz wołowych zwisających w rzeźni z wielkich haków zamontowanych w suficie chłodni. Nic na to nie poradzę.
Wesołego Halloween, Lauren.
Robię krok do przodu, ale coś chrzęści mi pod butem. To odłamki szkła z rozbitej w holu misy z cukierkami na Halloween. Co ja wyprawiam? Dlaczego robię krok w jej stronę? Ostatnie pożegnanie? Chęć wymiany obcasa, który odpadł od jej lewej szpilki? Po chwili zastanowienia odwracam się i kieruję swe kroki w stronę wyjścia.
Pociągam za klamkę i otwieram drzwi wejściowe. Chłodne październikowe powietrze wdziera się do wnętrza naciągniętego na głowę kaptura, który nie tylko zasłania mi całą twarz, ale i uniemożliwia swobodne rozglądanie się na boki. Przed wyjściem zapominam jeszcze raz zerknąć przez wizjer. Jest to prawdziwe niedopatrzenie. A tej nocy nie ma miejsca na błędy.
Przemierzam puste ulice Village w stroju Ponurego Żniwiarza, ściskając kurczowo poszewkę na poduszkę. Mijam zawieszone na drzewach tandetne szkielety, postawione na podwórkach „nagrobki”, pomarańczowe lampiony oświetlające krzewy i spoglądające na mnie zza okien „duchy”.
Metr osiemdziesiąt wzrostu i głowa schowana w wydłużonym kapturze… Mógłbym uchodzić za nastolatka zbierającego cukierki (choć ten numer by nie przeszedł, biorąc pod uwagę fakt, że w Village poważnie podchodzi się do kwestii „godziny policyjnej”) lub dorosłego wracającego do domu z imprezy (której ani adresu, ani gospodarza nie byłbym w stanie wskazać). Powinienem iść swobodnym krokiem. Przechadzać się beztrosko. W końcu jestem całkowicie anonimowym człowiekiem od stóp do głów ubranym na czarno w tę jedyną w roku noc, kiedy to nie wzbudza niczyjego zdziwienia. Powinienem też mieć przygotowaną historyjkę dla policji, na wypadek gdyby zatrzymał mnie jakiś radiowóz.
Kiedyś usłyszałem z ust pewnej mądrej kobiety: „Najlepsze kłamstwa to te najbliższe prawdzie”.
Wracam do domu – tak powiem, jeśli ktoś mnie zapyta, co robię. – Za dużo wypiłem.
To będzie musiało wystarczyć za całe usprawiedliwienie. Fragment o piciu to kłamstwo, ale jednocześnie wystarczająco trudny do obalenia argument. Natomiast stwierdzenie, że wracam do domu, jest bliskie prawdy. Przynajmniej idę we właściwym kierunku.
Dochodzę do parku na południowo-wschodnim krańcu miasta. Idę ścieżką po przekątnej, mijając kilku bezdomnych, huśtawki, siłownię w plenerze oraz na wzgórzu grupkę przyczajonych z piwem nastolatków. Jedna stopa. Potem druga. Staram się zachowywać normalnie. Myśleć o zwyczajnych, przyziemnych rzeczach. Dawno tego nie robiłem.
Od trzynastego maja nie czuję się normalnie.
Bawię się w „Co – by było – gdyby?”. Co by było, gdyby moja wizyta u fryzjera została przełożona z trzynastego maja na inny dzień? Co by było, gdyby prodziekan nie wezwał mnie wtedy do swojego gabinetu? Te dziesięć–piętnaście sekund różnicy mogło wystarczyć, byśmy się minęli. Nie dowiedziałbym się, że wróciła.
Ale to mnie nie uspokaja, zaczynam więc myśleć o tym, co będzie dalej. O moim dzienniku. Tym z zieloną okładką, kolorystycznie pasującym do telefonu. Pozbyłem się tego dziennika, prawda? Spaliłem go na popiół w moim kominku. Prawda? Nie przyśniło mi się to, co nie? Gdyby ten zielony dziennik kiedykolwiek trafił w ręce policji… to byłby szach-mat. Koniec gry.
To także niespecjalnie pomaga mi zredukować stres, dlatego koncentruję się na zabawach językowych. Kiedy byłem dzieckiem, koiły mi nerwy. Język potrafi zaskakiwać i bywa naprawdę dziwaczny. Na przykład – dlaczego mówi się „rok dwutysięczny”, ale już nie „dwutysięczny pierwszy”? Czemu mamy „może” przez „ż” i „morze” pisane przez „rz”? I jak to się stało, że istnieją słowa, które mają tylko liczbę pojedynczą, jak „powietrze”, a inne jedynie mnogą: „nożyczki”, „spodnie”, „usta”, „drzwi”… Nie wiem, dlaczego dziwność, sprzeczność i osobliwość mnie uspokaja; ale zawsze tak było. Być może ma to związek z faktem, że te cechy są mi w pewien sposób bliskie. Widzę, że w dużej mierze sam je posiadam.
Znienacka się zatrzymuję. Nagle, nie wiedzieć czemu, nogi się pode mną uginają. Ogarnia mnie ogromne zmęczenie. Wręcz wyczerpanie. Jakby tego było mało, puls znów przyspiesza, aż wibruje mi w gardle. Zaledwie parę kroków dzieli mnie od Harlem Avenue. Za moment przekroczę granicę miasta. Tylko kilka stóp i opuszczę Grace Village. Przejdę do znacznie większego miasta – Grace Park. Tam właśnie mieszkam.
Udaje mi się schować za szopą na narzędzia należącą do parku miejskiego. Siadam na ziemi, ściągam kaptur, zdejmuję maskę i opieram spoconą głowę o ceglaną ścianę. Szukam noża schowanego w poszewce na poduszkę. Jest duży. Kiedy byłem jeszcze dzieciakiem, kroiliśmy nim indyka w Święto Dziękczynienia. Pomyślałem, że może mi się dziś przydać. Wyciągam swój zielony telefon i zaczynam pisać:
Przepraszam, Lauren. Jest mi przykro. Z powodu tego, co zrobiłem. Z powodu tego, że mnie nie kochałaś. Ale nie zamierzam przepraszać za to, że kocham cię jak nikt inny. Idę do ciebie. Mam nadzieję, że przyjmiesz mnie z otwartymi ramionami, że pozwolisz kochać się tak, jak nie było mi dane być przez ciebie kochanym na tym świecie.
Po napisaniu wiadomości kładę telefon na kolanach, obok noża. Wyciągam do przodu rękę dłonią w dół i patrzę na nią. Nadal nie drży.
Biorę głęboki wdech i kiwam głową. Zrobię to. Jestem gotowy.
Przed Halloween 13 maja
2
Simon
– Wiesz, z czym masz problem? – mówi do mnie Anshu, choć wcale go o to nie pytałem. Gdybyśmy mieli teraz poddać analizie wszystkie moje problemy, musielibyśmy tu przesiedzieć całe popołudnie. – Nie masz odpowiedniego wizerunku – kontynuuje, nie czekając na jakąkolwiek reakcję z mojej strony.
– Nie mam odpow… – zerkam na swoją koszulę OCBD i niebieskie dżinsy. – Co ci nie pasuje?
– Ubierasz się jak student, a powinieneś jak profesor.
– Co mam niby nosić? Tweedową marynarkę z łatami na łokciach? A może jeszcze fajkę do tego?
Siedzę w swoim gabinecie na drugim piętrze wydziału prawa wraz z profesorem Anshumanem Bindrą, który odpowiedni wizerunek ma z natury: poważna twarz przywodząca na myśl puchacza, starannie przycięta broda i włosy sztywne jak szczotka do szorowania, które w ogóle się nie poruszały, a i tak jakimś cudem wyglądały na rozczochrane. Anshu odchyla się w swoim fotelu ze słowami:
– Simon, mój drogi przyjacielu, właśnie zostałeś zacytowany w uzasadnieniu Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych. To tak, jakby jego sędziowie zstąpili z Waszyngtonu do Chicago i szepnęli Komisji: „Zróbcie z tego faceta profesora”. Powinieneś dumnie kroczyć i zachowywać się jak nowy król czwartej poprawki. Ale nie. Zamiast tego wolisz wyglądać tak, jakbyś wybierał się na imprezę jakiegoś studenckiego bractwa.
– To, jak się ubieram, nie powinno mieć żadnego znaczenia. To, co mówię i piszę, czego uczę… To powinno mieć…
Jednak Anshu już składa dłoń w dzióbek i zaczyna nim ruszać, jakby chciał powiedzieć: „Ble, ble, ble”, po czym zauważa:
– Weźmy na przykład Reida. On należycie się prezentuje. Ma odpowiedni wygląd. Codziennie nosi sportową marynarkę i spodnie w kant.
Reid Southern? Ten facet jest dla uczelni tym, czym Pauly Shore dla aktorstwa dramatycznego. Jego starzy mają koneksje. To wszystko.
– Nosi sportową marynarkę, bo ma wystający bebzon – odpowiadam. – I pewnie nie mieści się w żadne dżinsy.
Anshu spuszcza głowę i łapie się za nasadę nosa:
– Tja… może i biegasz w maratonach i zapewne połowa twoich studentek chce się z tobą przespać, ale to Reid wygląda i zachowuje się jak profesor prawa. Ten facet słucha w swoim gabinecie Mozarta. A ty? R.E.M, Panic! at the Disco i N.W.A.
– OK, po pierwsze – mówię, pochylając się do przodu – nie słucham i nawet nie zamierzam nigdy słuchać Panic! at the Disco. A po drugie, od kiedy to ma jakiekolwiek znaczenie, jakiej słucham muzyki?
– Nie chodzi tylko o to, ale o całokształt… niechlujny wygląd, muzykę… całe twoje nastawienie. Myślisz, że pozory nie mają znaczenia? Wiem, że nie powinny, ale…
– Ale mają. Tak, wiem.
Tyle że nie zamierzam się z tego powodu zmieniać. Dlaczego niby miałbym to robić? Na uczelni nie ma żadnego dress code’u. Jestem dużo lepszym wykładowcą niż Reid Southern. Studenci go nie znoszą. Czytałem w internecie, jakie ma opinie. A jego dorobek naukowy można określić (w najlepszym wypadku) jako „drobiazgowy”. On pisze o różnych interpretacjach „porozumienia stron” w prawie zobowiązań, a ja o tym, że rządzący codziennie łamią konstytucyjne prawa swoich obywateli.
– Sam sobie umniejszasz. Jesteś zbyt skromny – mówi Anshu.
Jasne, czemu nie. Kontynuujmy. Brnijmy w to dalej.
– Wolałbyś, żebym był nadęty? Wpadł w samouwielbienie? Jeeezu, Anshu… chcesz zaprzepaścić wszystko, czego nauczyła mnie matka?
Macha na mnie ręką ze słowami:
– A możesz mi powtórzyć, co właśnie powiedziałeś Loomisowi na korytarzu? Wiceprzewodniczący cholernej Komisji do Spraw Stopni i Promocji Naukowych pogratulował ci tego, że twój artykuł został zacytowany przez Sąd Najwyższy, a ty co? Co mu na to odpowiedziałeś?
– Nie pamiętam, co takiego mu niby powiedziałem?
– Powiedziałeś: „To musiał być długi dzień w Sądzie”.
A tak, rzeczywiście. Tak powiedziałem.
– A gdzie „dziękuję”? – mówi dalej Anshu. – Najwyższa instancja w tym kraju dopiero co zacytowała jeden z twoich artykułów. Mógłbyś chociaż trochę ponapawać się tą sytuacją. Przez chwilę pławić się w blasku chwały. Ale nie, ty nawet nie potrafisz przyjąć komplementu. Wolisz sam umniejszać swoje zasługi. A poza tym Reid nie ma bloga – dodaje.
Rozkładam ręce.
– Co jest nie tak z moim blogiem?
– Śmieszkujesz sobie na nim – mówi. – I robisz przytyki.
– Ale piszę też o decyzjach i wyrokach sądowych. O ich słuszności lub jej braku.
– Napisałeś limeryk o prezesie Sądu Najwyższego.
– Napisałem. Był zabawny, co nie?
– Był, ale jak możesz tak się zachowywać? Być taki swobodny… prześmiewczy i lekceważący?
– Pytasz się mnie, jak mogę nie być sztywniakiem? Jak mogę nie robić przypisów? Jak mogę nie używać sentencji łacińskich? Dobrze wiesz, jaki mam stosunek do przypisów i…
– Tak, wiem, jaki masz stosunek do przypisów – wyciąga do mnie ręce jakby w błagalnym geście. – Ale profesorowie prawa robią przypisy! Profesorowie prawa używają sentencji łacińskich!
Ja nie. Nie zamierzam ubierać się inaczej. Nie chcę podlizywać się członkom Komisji i reszcie kadry akademickiej podczas partyjek pokera oraz imprez wydziałowych. W nosie mam używanie sentencji łacińskich. I za cholerę nie będę robił przypisów.
No dobra, może daleko mi do Roosevelta w czasie bitwy pod San Juan, ale obstaję twardo przy swoim.
– Najpierw załatw sobie stołek – mówi. – Kiedy już będziesz profesorem, a nie profesorem uczelni, możesz podważać wszelkie uczelniane konwencje i konwenanse. Proszę bardzo. Droga wolna. Ale ten twój cały luz…
Nie jestem wyluzowany. W żadnym razie. Daleko mi do luzu. Jestem uparty, a to zupełnie insza inszość.
– Chcesz łaciny? Proszę bardzo – mówię. – Ego facturus est via mea.
Anshu wzdycha.
– I zapewne zaraz mi powiesz, co to znaczy.
– Oczywiście. Powiedziałem, że zrobię to po swojemu.
– Jasne. Jakżeby inaczej. Jak zawsze.
– A teraz proszę mi wybaczyć, panie profesorze, ale muszę się ostrzyc.
– Chwała Bogu. Twoja fryzura to kolejny problem. Masz za długie włosy. Wyglądasz jak…
– Jak student. Tak, wiem.
Nagle słyszę, że dzwoni mój telefon.
Niecałe pięć minut później wchodzę do gabinetu Martina Comstocka, jednego z prodziekanów. Tak się akurat złożyło, że jest również przewodniczącym Komisji do Spraw Stopni i Promocji Naukowych. Siwowłosy elegancik z jaskrawoczerwoną muszką. Uosobienie wielu prawniczych stereotypów.
Nosi muszki tylko po to, żeby ludzie go o nie pytali. Wtedy „niechętnie” wyjaśnia, że kiedyś współpracował z Johnem Paulem Stevensem – sędzią Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych, a następnie senatorem Paulem Simonem. Co łączyło obu tych panów? Nosili muszki. Prodziekan lubił mówić: „Co? O to pytasz? Cóż, jeśli już musisz wiedzieć… to mogę zdradzić, że jest to coś w rodzaju hołdu”.
W przyszłym roku nasz dziekan odchodzi na emeryturę i chodzą słuchy, że Comstock przejmie po nim stery. Nie wszystkim się to podoba. Mnie również nie. Comstock to polityk, a nie naukowiec. Błękitna krew, nie uczony. Reprezentuje wszystko to, czego nie akceptuję w środowisku akademickim.
Pomijając ten drobny szczegół, zapewne spoko z niego gość.
– Ach, Simon! Dobrze, że jesteś. Proszę, wejdź – mówi, gdy pukam do jego otwartych drzwi.
– Dzień dobry, panie dziekanie – lubi być tak nazywany, chociaż udaje, że nie.
Comstock dokonuje szybkiej, dezaprobującej oceny mojego stroju. Żeby było jasne: moja koszula jest wpuszczona w spodnie, a dżinsy czyste i niepodarte. Wyglądam normalnie.
– Dzięki, że wpadłeś – mówi. – Przejdę od razu do rzeczy.
Gabinet, w którym króluje skóra i orzech, stanowi pomnik jego wielkości: te wszystkie dyplomy, nagrody i zdjęcia z prezydentami oraz sędziami Sądu Najwyższego. Comstock siedzi rozparty w swoim skórzanym fotelu z wysokim oparciem za imponującym biurkiem.
– Simon, chcesz zostać profesorem. Zamierzasz złożyć wniosek – mówi, układając sobie na kolanach dłonie w wieżyczkę.
– Zgadza się.
– Jasne, to zrozumiałe. Nic w tym dziwnego – ciągnie dalej. – Robisz kawał dobrej roboty. Cały czas to wszystkim powtarzam.
Nadszedł czas na „ale”.
– Proszę, nie obraź się, ale…
W całej historii ludzkości nie było chyba przypadku, aby ktoś nie obraził się po usłyszeniu zdania rozpoczynającego się od: „nie obraź się, ale”.
– Zastanawiam się… – zaczyna. – Powiem wprost. Czy wiesz, że Reid Southern również ubiega się o to stanowisko?
Pewnie, że tak! Wiem też, że jego ojciec w ciągu ostatniej dekady przekazał uczelni pięć milionów dolarów. Początki tej niezwykłej hojności dziwnym trafem zbiegły się w czasie z momentem, kiedy Reid zaczął tu pracować.
– Tak – odpowiadam.
– Zapewne wiesz również, że Reid jest tutaj o rok dłużej od ciebie.
– Jestem tego świadomy. Jak również tego, że jest tylko jedno miejsce.
– Tak, dokładnie. Dokładnie… – mówi tak ochoczo i protekcjonalnie, jakby miał za chwilę rzucić mi psiego smaczka. – To delikatna sprawa i zapewne wiesz, że Reid cieszy się sporym poparciem. Wiesz, jak to jest… nadeszła jego kolej.
Wielu profesorom uczelni odmówiono awansu na stanowisko profesora. Nie mówi się ludziom, że „nadeszła ich kolej”. Chyba że ich ojciec jest chodzącym bankomatem.
– Nie chciałbym… – zaczyna machać palcami w powietrzu, jakby próbował uchwycić nimi właściwe słowa. Jak gdyby nie przygotował się zawczasu do tej rozmowy i nie wiedział dokładnie, co chce powiedzieć. – Myślę, że byłoby lepiej, gdybyś poczekał, aż zwolni się kolejne miejsce. Lepiej dla ciebie. Wtedy mógłbyś się ubiegać o stanowisko bez piętna, że już raz złożyłeś wniosek i twoja kandydatura została odrzucona.
– Myśli Pan, że moja kandydatura zostanie odrzucona – nie mówię tego w formie pytania. Ale to JEST pytanie. Tak sądzę. Mamy wprawdzie na uczelni pewne hermetyczne grono, kilku oldschoolowych typów, którym prawdopodobnie nie przypadnę do gustu, ale jest tu też wielu dobrych, niebawiących się w politykę ludzi, jak Anshu, uważających, że liczy się jakość nauczania i osiągnięcia naukowe, a nie ubiór oraz znajomości.
– Cóż, oczywiście nie chcę wywierać na tobie żadnej presji. W końcu nic nie jest jeszcze przesądzone. Ale jak mówię, Reid cieszy się dużym poparciem. Nie żeby ktokolwiek kwestionował twoje osiągnięcia naukowe, Simon. Powiem to jeszcze raz: robisz kawał dobrej roboty.
Jasne. I cały czas to wszystkim powtarzasz.
– Dał mi pan do myślenia, panie dziekanie – mówię.
Wychodzę z jego gabinetu, by mógł swobodnie zadzwonić do tatusia Reida. Powiedzieć mu, że odfajkował rozmowę ze mną i wszystko idzie jak po maśle.
Jestem spóźniony na wizytę u fryzjera. Zazwyczaj idę do niego na piechotę, bezpośrednio po wyjściu z pracy, ponieważ zakład fryzjerski znajduje się w odległości raptem kilku przecznic. Jednak tym razem kieruję się na uczelniany parking zewnętrzny. Zwykle przyjeżdżam do pracy wcześniej niż pozostali i staję na jednym z lepszych miejsc.
Znajduję srebrnego mercedesa coupé i sięgam do kieszeni po kluczyk. Rozglądam się dookoła i przejeżdżam nim po boku samochodu, robiąc ohydną rysę na całej długości, od strony kierowcy.
Ojej, przepraszam, panie dziekanie.
Teraz mogę iść do fryzjera.
I tak oto zmierzam w swoim niegodnym profesora uczelni stroju na spotkanie ze starym Ruskiem o imieniu Ygor (serio). Dam sobie skrócić włosy. Tak na wszelki wypadek, by reszta kadry akademickiej nie uznała, że przez ich długość nie zasługuję na awans. Zresztą teraz to bez znaczenia – najwyraźniej powinienem zrezygnować ze składania wniosku.
Jest parne popołudnie. Przepycham się przez tłum na Michigan Avenue: turystów, bogaczy, performerów ulicznych i bezdomnych. Kwintesencja Magnificent Mile. W dzisiejszych czasach naprawdę powinni rozważyć zmianę nazwy2. Ale co tam – mam ważniejsze sprawy na głowie.
Na przykład – dlaczego to właśnie uprzywilejowani starzy biali mężczyźni w czarnych togach mają najwięcej do powiedzenia w kwestii tego, jak to jest być afroamerykańskim dzieciakiem zatrzymanym na ulicy przez policjanta? Czemu prawnicy sądzą, że mądrzej brzmi, gdy mówią „interalia” zamiast „między innymi”? I kto, do cholery, wpadł na to, żeby wymyślić „słowo” konstantynopolitańczykowianeczka? Bez sensu.
Takie i podobnie głębokie myśli zaprzątają mi umysł, gdy mijam Chicago Avenue. Znajduję się zaledwie przecznicę od salonu fryzjerskiego.
I nagle staję. Na przejściu dla pieszych. Ktoś idący z tyłu wpada na mnie i zmusza do zrobienia kroku w przód dla złapania równowagi.
Staję, ponieważ coś czuję. TWOJĄ obecność. Przysięgam, że czuję ją, jeszcze zanim cię zauważam. Wychodzisz z Bloomingdale’s. Nie wiem, po czym cię poznaję. Może po kształcie twojej głowy… podbródka… Lub po sposobie, w jaki zaciskasz usta, gdy się na czymś skupiasz. Po czymś, co sprawia, że jesteś sobą. Definiuje cię nawet po upływie dziewiętnastu lat. Po czymś, co aż krzyczy: LAUREN…
Lauren.
Lauren.
Hej, Simon, jak się masz?
Doskonale, Lauren. A co u ciebie?
…zanim obracasz się w moim kierunku, w za dużych okularach przeciwsłonecznych w stylu Audrey Hepburn.
Tak, to ty. Twoje blond włosy są dłuższe i o ton jaśniejsze, ale to ty.
Wchodzisz na przejście dla pieszych sprężystym krokiem. Z pewnością siebie charakterystyczną dla kogoś, kto przywykł do lawirowania w tłumie bez nawiązywania kontaktu wzrokowego z innymi. Poruszasz ustami. Nie widzę telefonu, ale kiedy wiatr unosi twoje włosy, dostrzegam w uszach AirPodsy.
Typowa zagrywka, którą sam stosuję, gdy chcę uniknąć z kimś kontaktu? Telefon. Przykładam go do ucha i schylam głowę, jakbym miał słaby zasięg i próbował lepiej usłyszeć rozmówcę. W ten sposób udało mi się uniknąć setek rozmów na korytarzach mojej uczelni.
Jednak teraz tego nie robię. Nie sięgam po telefon.
Powinienem się ruszyć, a nie stać na środku przejścia, tworząc przesmyk między morzami pieszych, mijających mnie z obu stron. Powinienem iść w twoim kierunku tak pewnie, jak ty zmierzasz w moim, ale nie mogę. Nie jestem w stanie. Mój organizm jest w trakcie zamykania systemu. Stopy nie chcą się ruszyć. Czuję pulsowanie w głowie. Jakbym został odarty ze skóry i paradował z wnętrznościami na wierzchu.
Mam wrażenie, że czuję zapach twoich perfum, gdy mnie mijasz. Zmieniłaś je.
Nie zauważasz mnie. Pewnie zostaję przysłonięty przez ludzką chmarę, albo jesteś zbyt skupiona na rozmowie telefonicznej. A może mnie zauważyłaś, ale najzwyczajniej w świecie nie poznałaś? W końcu jestem dla ciebie tylko odległym wspomnieniem. Nieprawdaż?
Odwracam się i idę za tobą.
– Hmm… nie, bardzo dziękuję. To się nazywa: „mieć trochę godności”? – wypowiadasz zdanie jak pytanie retoryczne. Potem się śmiejesz.
Śmiech się nie zmienił. To naprawdę ty.
Masz na sobie różową sukienkę podkreślającą walory twojej figury. Niesiesz dwie torby z wyraźnie drogimi zakupami. Masz pieniądze. To żadna niespodzianka. Masz na palcu pierścionek z dużym kamieniem. To też żadna niespodzianka. Zawsze potrafiłaś przyciągać uwagę bogatych facetów. Nie miałaś z tym najmniejszych problemów.
Poklepać cię po ramieniu? Powiedzieć: „Hej, kopę lat. Pamiętasz mnie?”.
Czy złapać cię za ramię? „HEJ, LAUREN, PAMIĘTASZ MNIE?”.
Jestem za blisko, więc zwalniam kroku.
Przechodnie się na ciebie gapią. No jasne, że tak. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Nic dziwnego. Jesteś prawdziwym dziełem sztuki. Musisz być tego świadoma. Na pewno to wiesz. Idziesz jak gdyby nigdy nic, pewnym krokiem.
Za to ja mam nogi jak z waty. Czuję pieczenie w gardle wywołane refluksem. Fuuj…
Mijasz Chicago Avenue i wchodzisz do jednego z budynków.
Jeśli wejdę za tobą do środka – zakładam, że jest to lobby apartamentowca – nie pozostanę anonimowy. Ludzie nie wchodzą, ot tak sobie, do tego typu miejsc.
Ale nie dbam o to. Popycham drzwi obrotowe jakieś pięć sekund po tobie. Tyle wystarczy, żebyś mnie nie zobaczyła. Wchodzę do eleganckiego, bogato zdobionego i klimatyzowanego lobby luksusowego apartamentowca w centrum miasta.
– Pani Betancourt! – mówi mężczyzna stojący za biurkiem recepcji. – Wpadła pani na weekend?
– Nie, Charlie. Wpadłam tylko podrzucić kilka rzeczy – mówisz. – Jak tam dzieci? Wszystko w porządku?
Betancourt. Betancourt.
Wyszłaś za mąż, Lauren.
Wychodzę z powrotem na upał. Z obu stron mijają i popychają mnie ludzie. Moja stopa spada z chodnika na ulicę. Słyszę klakson samochodowy. To na mnie ktoś trąbi…
Robię krok w tył, o włos mijając się z taksówką jadącą na południe Michigan Avenue.
By złapać równowagę, kładę dłoń na zaparkowanym aucie z gorącym silnikiem.
– Gościu, co ty odpierdalasz?! – kolejny taksówkarz. Wystawia głowę przez okno stojącego na krawężniku samochodu.
Podnoszę rękę w przepraszającym geście i, potykając się, wracam na chodnik. Nie jestem pewien, w którą stronę mam teraz iść. Potrząsam głową i szepczę:
– Betancourt. Betancourt.
Betancourt, Betancourt, Betancourt, Betancourt.
W Chicago i jego okolicach mieszkają dziesiątki osób o tym nazwisku, ale tylko jedna z nich ma na imię Lauren. I to właśnie jesteś ty. Patrzę na twoje zdjęcie profilowe na Facebooku. Pozujesz na nim w obcisłej białej sukience i w fantazyjnym kapeluszu – wyglądasz, jakbyś była na Kentucky Derby. Podnosisz kieliszek wypełniony napojem z bąbelkami i układasz usta w uroczy, delikatny dzióbek. Czy naprawdę byłaś aż taka szczęśliwa, robiąc to zdjęcie, Lauren? A może przez cały czas myślałaś tylko o tym, że nada się świetnie na profilowe na Facebooku? Czy to tylko fałsz, jak wtedy, kiedy ludzie koloryzują swoje opowieści, by wydawały się zabawniejsze, niż są w rzeczywistości? Czy bardziej przejmujesz się tym, jak widzą cię inni, niż jak sama siebie postrzegasz?
Tysiące facebookowych znajomych i „lubię to” pod setkami zdjęć stanowiących maleńkie okienko na twój świat, życie w ciągu ostatniej dekady: szczyt wieży Eiffla, safari w RPA, drinki na Times Square, morsowanie w jeziorze Michigan, triatlon i jakiś wyścig w błocie. Na każdym zdjęciu otaczają cię przyjaciele i przystojni mężczyźni, a ty sama jesteś skąpana w słońcu, szczęśliwa, olśniewająca, seksowna, rozrywkowa, pełna energii oraz swobody.
Wyszłaś za niejakiego Conrada Betancourta, ale nie masz dzieci.
I nie mieszkasz w samym Chicago, tylko w Grace Village, zaraz obok mojego Grace Park.
Wróciłaś do domu, Lauren.
Biorę głęboki oddech. Uspokój się, Simon. Może gry językowe pomogą? Cokolwiek. Kolejny głęboki oddech.
Dlaczego „bicie” i „misie” trochę się rymują, a trochę nie i czemu coś takiego nazywa się rymem niedokładnym?
Głęboki oddech.
Dlaczego, kiedy przymiotnik pełni funkcję kategoryzacyjną, stawiamy go po rzeczowniku, a w innych przypadkach przed? W zależności od kontekstu możemy powiedzieć „biały niedźwiedź” lub „niedźwiedź biały”.
I czemu nie mogę powiedzieć grenlandzki biały niedźwiedź? Musi być koniecznie ten niedźwiedź biały grenlandzki?
Głęboki oddech.
Wszystko wraca. Jak obmywająca mnie fala. Rośnie we mnie. Jak nowotwór. Czuję się, jakby w moich żyłach płynęła trucizna. Powinienem przestać. Opamiętać się. W tej chwili. Zapomnieć, że cię widziałem. Zostawić to wszystko za sobą. Zostawić ciebie. Tak, musisz zostać tam, gdzie byłaś – w moim lusterku wstecznym. Tak jest lepiej. Ze mną jest lepiej. Wiem, że tak. Vicky mówi, że jest lepiej. Nie mogę do tego wracać. Wszystko jest dobrze. Wszystko jest w porządku.
Tak, właśnie to zamierzam zrobić, Lauren. Odpuścić. Należysz do przeszłości i to takiej sprzed dziewiętnastu lat.
OK, to tyle. Postanowione. Zapomnę, że dzisiaj cię widziałem.
Siedem tygodni później Lipiec
3
Poniedziałek, 4 lipca 2022 r.
O… mój… Boże – wyszeptałem. Nawet pomimo tego, że wpadłem dziś do klubu dla snobów pierwszy raz od lat tylko z twojego powodu. W nadziei, że będziesz na przyjęciu z okazji czwartego lipca3. Nawet pomimo tego, że myślałem o tobie od tamtego majowego dnia… kogo ja oszukuję z „tamtym majowym dniem”? Od piątku, trzynastego maja, od godziny 14:04 – kiedy zobaczyłem cię na Michigan Avenue. Nawet pomimo tego, że próbowałem wykombinować, jak tu na ciebie „przypadkiem” wpaść. Nawet pomimo tego, że ćwiczyłem sobie różne teksty i scenariusze przed lustrem, jak podenerwowany nastolatek.
Tak, to wszystko nie miało znaczenia, Lauren, bo kiedy tylko zobaczyłem cię na patio klubu, na tle pola golfowego, poczułem coś świeżego, czystego i właściwego. Jakby wszystko nagle było na swoim miejscu. Jakbym widział cię pierwszy raz w życiu.
Rozłożyłem ręce tak, jak gdybym coś wyczarował. W sumie to ma sens. Magia to odpowiednie słowo. Właściwe, by opisać… ciebie.
Miałaś na sobie białą letnią sukienkę. Byłaś opalona. I po raz kolejny założyłaś te okulary à la Audrey Hepburn. Poza tym twoje włosy były upięte z tyłu. Śmiałaś się razem ze swoimi przyjaciółmi, ale musiałaś zobaczyć mnie kątem oka, ponieważ nagle bez powodu odwróciłaś się w moją stronę.
– To – odezwałaś się, zdejmując okulary i mrużąc oczy od słońca. Wydawałaś się mniej zaskoczona ode mnie. – Simon – powiedziałaś to tak, jakby wymawianie mojego imienia sprawiało ci przyjemność.
Odłączyłaś się od swojej grupki, w której najwyraźniej nie było twojego męża Conrada. Cieszę się, że pomyślałaś o tym, byśmy na naszym pierwszym spotkaniu (a przynajmniej pierwszym po dziewiętnastoletniej przerwie) mieli odrobinę prywatności, nawet jeśli i tak otaczała nas setka ludzi, którzy przybyli do klubu na grilla i fajerwerki zorganizowane z okazji czwartego lipca.
– Co ty… co ty tu… – nie dokończyłem zdania.
– Ach… wróciłam – powiedziałaś. – No, prawie. Mieszkam w Village.
– W Grace Village? – zapytałem.
– Tak. Jestem tu od kilku lat. Mam męża. A ty wciąż mieszkasz w Grace Park?
– W tym samym domu – odpowiedziałem.
Na co ty kiwnęłaś głową ze słowami:
– Nie dziwi mnie to. I dlatego spodziewałam się, że prędzej czy później mogę cię spotkać w tym klubie. Pamiętałam, że twoi rodzice byli członkami. Ja… myślałam nawet, żeby do ciebie zadzwonić. Tak po prostu, by przełamać lody…
Machnąłem ręką.
– E tam, nie przejmuj się. To było… dawno temu.
Wyglądałaś, jakby kamień spadł ci z serca. Uśmiechnęłaś się do mnie, jakby z wdzięcznością.
Myślałem, że będę bardzo zdenerwowany. Miałem w głowie obraz naszego ponownego spotkania. Byłem pewien, że zacznę się jąkać, pocić i zrobię z siebie debila. Ale nie. Kiedy tylko cię zobaczyłem, wszystko przestało mieć znaczenie. Wyćwiczone kwestie od razu wyparowały mi z głowy. Nie były potrzebne. Liczyliśmy się tylko my. Znowu razem. Wszystko inne było bez znaczenia.
– Jesteś żonaty? – zapytałaś, widząc obrączkę na moim palcu.
– Prawie dziesięć lat – odparłem. – Ma na imię Vicky.
– Jest gdzieś tutaj?
Nie. Vicky ze mną nie było. Siłą bym jej nie zaciągnął w takie miejsce.
– Nie mogła przyjechać – odpowiedziałem. Wyglądałaś, jakbyś zdała sobie sprawę z tego, że poruszyłaś drażliwy temat. Musiałaś odgadnąć to po wyrazie mojej twarzy.
Nie jesteś tak piękna jak dziewiętnaście lat temu. O nie, Lauren. Jesteś piękniejsza. Wyglądasz na doświadczoną. Mądrzejszą. Nie jesteś już gorącą dwudziestolatką, wspinającą się po szczeblach kariery w kancelarii mojego ojca, tylko dojrzałą, elegancką i pewną siebie kobietą, która swoje przeżyła, zna swoją wartość, a przede wszystkim siebie.
Czułem się niekomfortowo, bo cię okłamałem. Chciałem powiedzieć, że widziałem cię w maju na Michigan Avenue i że zobaczyłem wasze imiona – twoje i Conrada – na liście członków klubu. Pragnąłem przyznać się, że przyszedłem na tę głupią imprezę w Grace Country Club tylko dlatego, że miałem nadzieję spotkać tam ciebie. Wyznać, że moje „zaskoczenie” na twój widok nie było do końca szczere. Gryzło mnie to, że coś, co mogłoby być niewymuszone i autentyczne między nami, zaczęło się od takiego podstępu z mojej strony.
Dlatego obiecałem sobie, że na tym poprzestanę. Jedno niewinne kłamstewko i na tym koniec. Nigdy więcej nie będę z tobą nieszczery.
W drodze do domu kupiłem sobie ten oto kołonotatnik z zieloną okładką. (Nie wiem, co mną kierowało. Może to, że zielony kojarzy mi się z nowym początkiem). Od lat nie prowadziłem dziennika. Przestałem spisywać swoje codzienne przemyślenia. Być może dlatego, że nie miałem nic specjalnie ciekawego do przekazania. Prowadzę teraz bloga, piszę artykuły i wykładam na uczelni. Prawo mam we krwi. Płynie w moich żyłach. Oddycham i żywię się nim. Żyję nim. O czym innym miałem pisać? O nudnym małżeństwie, w którym brakuje miłości? Rekordzie w biegu na dziesięć kilometrów?
Ale teraz to co innego – witaj, Zielony Dzienniku – bo znów mam o czym pisać, Lauren. A raczej o kim. O takiej jed(y)nej, wyjątkowej osobie.
O kimś, kto zgodził się pójść ze mną na kawę w przyszłym tygodniu!
Nie ma w tym nic złego, prawda? To tylko kawa bez zobowiązań, mam rację?
4
Simon
Niepotrzebnie narażam się na ryzyko. Już sam fakt, że zaparkowałem samochód na końcu ulicy Lauren chwilę przed ósmą rano, może mnie wpędzić w kłopoty. To tu stoją domy, które miejscowi zwykli nazywać „rezydencjami Lathrow”. W samym środku Grace Village. Są niczym atrakcja turystyczna. Niektórzy przewrażliwieni mieszkańcy Lathrow Avenue dzwonią na policję, jak tylko zobaczą kogoś, kto „nie jest z sąsiedztwa”. I choć ten kod zazwyczaj nie dotyczy postaci takich jak ja – biały facet w średnim wieku w przyzwoicie wyglądającym SUV-ie – to jednak… Jeśli będę tu siedział za długo, na pewno zwrócę na siebie czyjąś uwagę, a wtedy mili panowie policjanci przyjadą radiowozem, by zadać mi kilka pytań. Czy wszystko w porządku, proszę pana? Mogę zapytać, co pan robi? Czy mógłbym prosić o pana dowód osobisty?
Nie mogę im przecież powiedzieć prawdy. Oświadczyć, że w wakacje nie prowadzę żadnych zajęć na uczelni, więc wykorzystuję wolny czas na szpiegowanie mojej dawnej dziewczyny i jej męża oraz pozyskiwanie wszelkich możliwych informacji na ich temat. To nie zabrzmiałoby najlepiej, nieprawdaż?
Ostatnie, czego mi trzeba – to gliny, które zaczną urządzać scenę. Może nawet wlepią mi mandat za nieprawidłowe parkowanie. Tymczasem Lauren wyjdzie z domu i zobaczy starego Simona Dobiasa, który najwyraźniej zaparkował w pobliżu i nie był w stanie podać żadnego sensownego powodu takiego zachowania. Pomyśli sobie, że niezły ze mnie świr!
Pochodzę stąd, ale nie do końca z TEJ okolicy. Mieszkam w Grace Park, zamieszkanym w większości przez przedstawicieli klasy średniej, dumnych ze swojej postępowości – wystarczy nas o nią zapytać. Jednak kiedy Mortimer Grace założył Park w 1800 roku, odłączył od niego kawał ziemi o powierzchni trzech mil kwadratowych4 jako osobny projekt – Grace Village. Poglądy Mortimera w kwestii klas, ras i religii wedle obecnych standardów nie zostałyby uznane za oświecone. Chciał, aby Village była zamkniętą społecznością białych, anglosaskich protestantów, takich jak on sam.
Wprawdzie już w latach czterdziestych ubiegłego wieku dawne zakazy zostały zniesione, a prawa miejskie znowelizowano, by nie zawierały niestosownych zapisów, ale niektórzy twierdzą, że niewiele to dało i od tamtego czasu Village niespecjalnie się zmieniła. A już na pewno nie uległ zmianie fakt, że zamieszkiwali ją bogacze. Większość dzieciaków z Village nie uczęszcza do Grace Consolidated High School (sam ukończyłem ten ogólniak), tylko do prywatnych szkół. Ale często już jako dorośli ludzie wracali do Village, by założyć własne rodziny. Są nawet tacy, którzy mieszkają tu od sześciu pokoleń.
Lauren też nie jest stąd. Pochodzi z Old Irving Park w północnej części Chicago. Kiedy ją poznałem, wciąż tam mieszkała. (W kancelarii mojego ojca Lauren była wtedy asystentką, a ja chłopcem na posyłki). Jednak to już przeszłość. Teraz mieszka w rezydencji przypominającej pałac i jest trzecią żoną Conrada Betancourta, o piętnaście lat od niego młodszą. Facet zarządza jednym z czołowych funduszy hedgingowych na świecie.
Wyczerpałem już chyba swój limit szczęścia w misjach zwiadowczych na ten tydzień. Zresztą, jak na razie, zgromadziłem wystarczająco dużo informacji. W ramach przypomnienia wyrywam stronę z mojego zielonego dziennika i zaczynam czytać.
Każdego ranka, punktualnie o szóstej, pod dom podjeżdża kierowca w wypasionej bryce, by zawieźć Conrada autostradą do centrum. Betancourt najpierw ćwiczy w East Bank Club, a potem jedzie do swojego biura w Civic Opera Building na Wacker Drive. Wraca do domu o różnych porach – a przynajmniej w tym tygodniu tak było.
Lauren – z tego, co udało mi się ustalić – raczej nie ma pracy. W tym tygodniu codziennie rano grała w tenisa w Grace Country Club. Potem zaliczała rundkę golfa, dwukrotnie, wraz z grupką kobiet. Kolację jadła w centrum, ale ani razu z Conradem. Wtedy też nocowała w swoim mieszkaniu przy Michigan Avenue.
Kiedy jednak spędzała noc tutaj, w Grace Village, każdego ranka robiła sobie przebieżkę po mieście. Zwykle na dystansie około trzech lub czterech mil5. Wracała przed ósmą trzydzieści.
Bieganie, tenis, golf… nic dziwnego, że jesteś w tak dobrej formie, Lauren.
Dwie nastolatki idą chodnikiem. Rozmawiają i patrzą w telefony, podczas gdy prowadzony przez nie na smyczy pomeranian wącha hydrant.
Jedna z dziewcząt zerka na mnie raz, a potem drugi. W uszach mam słuchawki, więc zaczynam mówić. Udawać, że rozmawiam przez telefon. Nie wiem dlaczego, ale to działa. Z jakiegoś powodu siedzenie w zaparkowanym samochodzie wydaje się wtedy mniej dziwne.
Boże, co ja robię? Powinienem to zakończyć. Zapomnieć o tym wszystkim. Zapomnieć, że cię widziałem, Lauren. Ruszyć do przodu, jak sobie obiecałem. Jednak ciągle przegrywam tę walkę sam ze sobą.
Wydaje mi się, że tym razem nie potrafię odpuścić.
5
Vicky
Administrator na oddziale ratunkowym patrzy na identyfikator zawieszony na mojej szyi i skinieniem głowy zezwala mi na wejście. Niektórzy już zdążyli mnie poznać, ale nie ten.
– Pomoc społeczna?
– Tja. Jestem Vicky z Safe Haven6. Przyszłam do Brandi Stratton.
Około dwudziestej na oddziale ratunkowym panuje względny spokój. Jakaś kobieta otacza ramieniem chłopca, który pociąga nosem i gra na tablecie. Pewien mężczyzna siedzi z ręką owiniętą ręcznikiem. On również ma kobiece towarzystwo.
– Jest tam, szósta zasłona – mówi administrator – ale proszę poczekać, bo jeszcze ją zszywają.
– Jasne.
Słyszę, że dzwoni mój telefon. M&Msy – Mariah i Macy, córki mojej siostry, chcą porozmawiać przez kamerkę. Przechodzę przez automatyczne drzwi, ledwie unikając zderzenia z kobietą na wózku, która wprawdzie ma twarz wykrzywioną w grymasie, ale zachowuje przy tym stoicki spokój. Prowadzi ją ratownik medyczny.
Wkładam do uszu moje AirPodsy i odbieram. Widzę je obie – Macy, lat dziesięć, i Mariah, trzynastolatka, która mogłaby uchodzić za dziewiętnastolatkę. Obie są piękne, podobne do swojej matki. Monica miała oczy w kształcie migdałów i lśniące włosy – niestety, ja nie wygrałam tych cech na loterii genetycznej. Kiedyś żartowałam, że musimy mieć różnych ojców. Chociaż teraz, patrząc z perspektywy czasu, uważam – że może jednak to nie do końca był żart.
– Cześć, miśki – staram się wyglądać i brzmieć na wesołą, ale średnio mi to wychodzi.
– Hej, Vicky – mówią jednocześnie. Przysuwają twarze bliżej siebie, by lepiej mnie widzieć.
– Oddzwaniamy dopiero teraz – mówi Mariah – bo wcześniej nie mogłyśmy. Kiedy dzwoniłaś, byłyśmy na basenie, a potem tata powiedział, że możemy z tobą porozmawiać dopiero po lekcji gry na fortepianie.
Miało to sens, bo czasem naprawdę potrafimy się rozgadać. Tym razem będzie jednak inaczej, ponieważ muszę porozmawiać z Brandi Stratton, która czeka na mnie za szóstą zasłoną.
Dzwoniłam dziś wcześniej głównie po to, by wybadać, czy wszystko u nich w porządku. Nie byłam pewna, czy moje siostrzenice zdają sobie sprawę z tego, jaki dziś mamy dzień. To rocznica śmierci ich matki. Wszyscy pamiętają o urodzinach, ale mało kto skupia się na tej mniej przyjemnej dacie. Ja tak. Czasami nie pamiętam o urodzinach mojej siostry. Jednak nigdy nie zapomnę dnia jej śmierci.
Najwyraźniej jednak ta rocznica umknęła uwadze moich siostrzenic. Dla nich to był tylko kolejny lipcowy dzień spędzony na basenie z nianią i przyjaciółmi. Dlatego na pewno nie będę im niczego przypominać. Wygląda na to, że radzą już sobie o wiele lepiej. Macy (ta młodsza) nie tak dobrze jak jej siostra, ale zdaje się, że obie prowadzą całkiem normalne i szczęśliwe życie. Przynajmniej takie odnoszę wrażenie. Niestety, ostatnio nasz kontakt ogranicza się głównie do rozmów wideo. A nawet kiedy widzę je na żywo, mogę jedynie podjąć próbę wniknięcia w procesy psychiczne zachodzące w ich nastoletnich umysłach.
– Muszę wracać do pracy – mówię – więc zdzwonimy się jutro, dobrze? Macy, ty i tak już powinnaś być w łóżku, mam rację?
– Eee… są wakacje?
Wracam tam, skąd przyszłam. Administrator kiwa na mnie głową.
– Muszę lecieć, ślicznotki. Porozmawiamy jutro, dobrze? Kocham was, miśki!
– Szósta zasłona – przypomina mi administrator. – Zna pani drogę?
O tak. Zdecydowanie wiem, którędy iść.
Administrator otwiera drzwi, a ja wchodzę do pomieszczenia. Kierując się w stronę szóstej zasłony, czuję dobrze połączenie zapachów – środka do dezynfekcji, ludzkiego mięsa i alkoholu. Za jedną zasłoną jęczy mężczyzna, za drugą krzyczy i awanturuje się – rzecz jasna, pijany.
Dochodzę do miejsca, gdzie stoi młoda policjantka.
– Pomoc społeczna? – pyta mnie.
– Tja, Safe Haven. Funkcjonariusz Gilford?
– To ja – funkcjonariuszka kiwa głową w kierunku kącika wydzielonego zasłoną, a ja podążam za nią. – Jej mąż wykręcił jej niezły numer. Pobił patelnią. Najwyraźniej nie smakowała mu kolacja, którą zrobiła. Nawet nie poczekał, aż patelnia ostygnie. A potem to już klasyka gatunku – przeszedł do rękoczynów.
Zrywam kontakt wzrokowy po słowach:
– Ale Brandi nie chce wnieść zarzutów.
– Zgadza się – funkcjonariuszka stara się zachować profesjonalizm, ale każdy ma swoje granice. Gdy ktoś je przekracza, trudno jest ukryć odrazę i rozczarowanie, bez względu na to, jak często ma się styczność z podobnymi sprawami.
– I ma córkę?
– Tak, Ashley. Słodka dziewczynka. Ma cztery latka.
To by się zgadzało. W mojej dokumentacji jest o niej wzmianka.
– A ten dupek nazywa się… Steven? – pytam.
– Aha, Steven Stratton.
Odsuwam zasłonę. Matka, Brandi, lat dwadzieścia dwa, siedzi na szpitalnym łóżku ze śpiącą Ashley na kolanach. Dziewczynka, dzięki Bogu, wygląda na nietkniętą. Prawe oko Brandi jest tak spuchnięte, że nie może go otworzyć, a lewa strona jej twarzy została porządnie zabandażowana. Ma też opatrzone prawe przedramię – w jej karcie jest napisane, że próbowała ręką odeprzeć atak gorącą patelnią.
Brandi mierzy mnie wzrokiem, ze szczególnym uwzględnieniem identyfikatora.
– Cześć, Brandi – mówię cicho, choć wątpię, by dziewczynka się obudziła. – Jestem Vicky. Z Safe Haven. Chcesz zatrzymać się u nas na noc?
– Nie mogę… – odwraca wzrok i wolną ręką odgarnia kosmyk włosów za ucho.
Nie może tam wrócić. Ani dziś. Ani jutro. Ani nigdy. Ale prawie wszystkie to robią. On przeprosi. Zafunduje masę czułości. Sprawi, że poczuje się szczęśliwa i kochana. Wtedy to ona zacznie się obwiniać i ulegnie złudnemu wrażeniu, że nie ma innego wyjścia. Innych opcji.
– Oczywiście to twoja decyzja, Brandi. Nasz obiekt nie jest zbyt duży. Musiałybyście dzielić pokój. Do tego klimatyzacja jest do bani i cały czas wysiada, więc jesteśmy zdani na wiatraki. Ale jest cicho i bezpiecznie. Mamy porządny system zabezpieczeń i strażnika. Może… może tobie i Ashley przydałoby się trochę snu i spokoju?
Może dasz się namówić do spędzenia nocy w naszej placówce, żebym mogła cię przekonać, że zostawienie w diabły tego psychola, skończonej mendy, którą nazywasz mężem, jest najlepszym rozwiązaniem? Możemy zrobić dla nich tak wiele, jeśli tylko nam na to pozwolą. Mogą zostać u nas do dwóch tygodni. Możemy załatwić terapię i prawnika pro bono – by pomógł im uzyskać zakaz zbliżania się i złożyć papiery rozwodowe. Możemy znaleźć dla nich alternatywne miejsce zamieszkania. Ale muszą powiedzieć „tak”. Muszą nauczyć się o siebie walczyć.
6
Piątek, 15 lipca 2022 r.
Cóż, po raz kolejny stworzyłem w swojej głowie jakiś straszliwy scenariusz, który nijak się miał do rzeczywistości. Było o niebo lepiej, niż zakładałem.
Zacznijmy od tego, że nie miałem pewności, czy do naszego spotkania w ogóle dojdzie. Łatwo jest komuś powiedzieć: „Jasne, chodźmy na kawę”, a potem odwołać w ostatniej chwili. Obiecać, że nadrobicie zaległości, po czym się nie odzywać lub nie odpowiedzieć na otrzymany esemes. I nie sposób wtedy dociec, czy było to celowe działanie, czy też jedna z tak wielu rzeczy w życiu, która pomimo szczerych chęci nie dochodzi do skutku i trudno kogokolwiek o cokolwiek obwiniać. Taka, którą kwitujesz tekstem w stylu: „No trudno”.
Wmówiłem więc sobie, że kiedy spotkaliśmy się w zeszłym tygodniu w klubie, tylko kurtuazyjnie zgodziłaś się pójść ze mną na kawę. Chciałaś być miła. No bo co innego miałaś niby odpowiedzieć? Normalna sprawa: najpierw powiedzieć komuś „tak”, żeby się odczepił, a potem go olać. Wykręcić się jakąś zręczną wymówką.
Ale nie. Ty tego nie zrobiłaś, Lauren. Naprawdę przyszłaś do Max’s Café, tak jak obiecałaś. W białym komplecie do tenisa i czapce z daszkiem, w której był otwór na twoje związane w kucyk włosy.
Do tego naprawdę byłaś ciekawa, co u mnie słychać. Oczywiście, był to przejaw twoich dobrych manier i życzliwości, ale jakoś się tego nie spodziewałem. A ja w odpowiedzi na zadawane przez ciebie pytania nie kłamałem i nie koloryzowałem. Obiecałem sobie, że więcej cię nie okłamię, Lauren, i nie zrobiłem tego.
Byłem też szczery, jeśli chodzi o Vicky. Zaczęło się od zwykłej pogawędki. Takiej gadki szmatki: czym się zajmuję, jak długo jesteśmy małżeństwem i ani się obejrzałem, jak zacząłem się przed tobą otwierać. Opowiadać o dzieciństwie Vicky, jej dorastaniu w biedzie w Wirginii Zachodniej, ucieczce z domu w wieku siedemnastu lat, uzależnieniu od narkotyków i robieniu poniżających rzeczy, by móc się utrzymać. O tym, że gdy się poznaliśmy, oboje byliśmy w rozsypce, ale każdy w inny sposób. Tonęliśmy, ale jakoś pomogliśmy sobie nawzajem dopłynąć do brzegu. Zaznaczyłem również, jak bardzo jestem dumny z Vicky i jak wiele dla mnie znaczy. Nawet nie wiem, kiedy poczułem się na tyle swobodnie, że zacząłem ci się zwierzać ze wszystkiego. Naprawdę ze WSZYSTKIEGO, Lauren. Wyznałem, że bardzo kocham Vicky i zawsze będę, ale tak wiele nas dzieli. Mieliśmy zupełnie inny start. Jakbyśmy szli z dwóch różnych kierunków i nigdy nie spotkali się gdzieś pośrodku. Paplałem o tym, jak wiele dla siebie znaczymy i że zrobilibyśmy dla siebie wszystko, ale nasz związek „ewoluował”, a raczej się wypalił. Nie było w nim już ognia. Stwierdziłem, że obecnie bliżej nam do współlokatorów niż małżonków. Staliśmy się dla siebie bardziej kumplami niż kochankami.
Kiedy skończyłem swój przydługi wywód, zaśmiałem się nerwowo.
– Rany, pewnie teraz żałujesz, że zapytałaś, co u mnie – powiedziałem. – Przepraszam za tę brutalną szczerość.
Jednak nie zbyłaś tego żartem ani nie uciekłaś w popłochu. Nie, twoja odpowiedź odmieniła moje życie.
– Jeśli cię to pocieszy – powiedziałaś – moje małżeństwo to kompletna porażka.
Tak. Jeśli mam być szczery, to było bardzo pocieszające. I był to właśnie jeden z wielu powodów, dla których nigdy nie przeczytasz tego dziennika, Lauren. Nie chciałbym, żebyś wiedziała, jak bardzo pragnąłem usłyszeć te słowa. Wiem, jak to brzmi, ale taka jest prawda. Liczyłem na to, że powiesz mi coś w tym stylu. Dasz znać, że też jesteś nieszczęśliwa w swoim małżeństwie.
Następne kilka godzin spędziliśmy na analizowaniu naszego życia małżeńskiego pod każdym możliwym kątem. Czasem łatwiej jest to zrobić z nieznajomym niż z kimś bliskim. A może jeszcze lepiej z kimś, kogo kiedyś kochało się bardziej niż kto kiedyś był ci bliski. Nawet jeśli przez lata ta osoba stała się dla ciebie praktycznie obca.
A może nie ma co dorabiać do tego żadnej teorii i najzwyczajniej w świecie nadajemy na tych samych falach.
Nigdy nie przypuszczałem, że będę się tak dobrze bawił, opowiadając o tym, jak to moja żona już mnie nie kocha. Ale wiesz co? Te dwie godziny spędzone w ogródku Max’s Café same w sobie wydawały się nowym życiem. Były jak narodziny czegoś niezwykłego. Obietnica czegoś wiecznego.
Tak, wiem. To był słaby tekst. Ckliwy i banalny. Ale co tam. Pieprzyć to. I tak nikt nigdy tego nie przeczyta. Mogę walić oklepanymi tekstami ile wlezie. Kiedy tylko zechcę. Zresztą kto nie myśli stereotypowo? Czyja miłość nie jest oklepana? Ckliwa? Tylko boimy się o tym mówić na głos. Ze strachu. Z obawy przed kompromitacją.
A potem ten pocałunek. Gdybym to ja miał wyjść z inicjatywą, zapewne nigdy by do niego nie doszło; a raczej na pewno nie. Właśnie żegnaliśmy się po „kawowym spotkaniu” (ostatecznie zjedliśmy też po kawałku ciasta marchewkowego). Staliśmy obok twojego samochodu. Dwoje starych znajomych nadrabiających zaległości i mówiących sobie „adieu”.
Pochyliłaś się i pocałowałaś mnie delikatnie. Zupełnie się tego nie spodziewałem. Nie byłem na to przygotowany. Do tego stopnia, że niewiele brakowało, a nie zdążyłbym zamknąć ust (wtedy dopiero byłoby niezręcznie). Twoje wargi złączyły się z moimi. Pocałunek trwał wystarczająco długo, bym nie miał wątpliwości, że to nie przyjacielskie cmoknięcie ani żaden platoniczny gest. Nic w stylu „świetnie się bawiłam!”.
O nie. Nic z tych rzeczy. Serce waliło mi jak młotem.
Spojrzałaś na mnie i powiedziałaś – może część naszych dialogów sparafrazowałem, ale tych słów nigdy nie zapomnę – „Hej, chciałbyś się ze mną jeszcze zobaczyć?”.
Choć znałaś przecież odpowiedź.
7
Vicky
Spotykam Rambo na parkingu Home Depot w Merrillville w Indianie. Nie chciałam rozmawiać z nim ani przez telefon, ani przez mail. Musiałam to zrobić osobiście. Poza tym mam niewiele czasu, bo umówiłam się z Simonem na lunch. Muszę się sprężyć i wrócić do Chicago o odpowiedniej porze.
Wysiada ze swojego rzęchowatego chevroleta z teczką w ręku.
– Panienko Vicky – mówi.
Zawsze mnie tak nazywał, odkąd się tylko poznaliśmy. Pracowałam wtedy jeszcze w „branży rozrywkowej”, a on był policjantem. I moim klientem. To było jeszcze przed przeprowadzką do Chicago, zanim poznałam Simona i wyszłam na prostą. Rambo był w porządku. Nigdy nie używał wobec mnie przemocy. Nie zabawiał się na ostro. Poza tym zawsze mi płacił, a przecież jako glina mógł liczyć na „numerek” gratis. Zawsze uważałam, że to między innymi dzięki niemu nie miałam problemów w związku ze swoją profesją, choć nigdy wprost nie przyznał, że mnie chronił.
Tak naprawdę nazywa się Roger Rampkin, ale wszyscy mówią na niego Rambo. Nie tylko ze względu na nazwisko. Przed wstąpieniem do policji w Indianapolis służył w armii. Co więcej, był z niego kawał chłopa. Był tym typem gliniarza, przez którego zapewne niejeden podczas przesłuchania narobił w gacie.
Przeszedł na emeryturę jakieś cztery lata temu i teraz dorabiał jako prywatny detektyw i „ochroniarz”, nieraz udowadniając mi, że jest wart swojej ceny.
– Dobrze się panienka trzyma – mówi.
Chciałabym móc powiedzieć to samo o nim, jednak z Rambo czas nie obszedł się zbyt łaskawie. Przybyło mu co najmniej dziesięć kilogramów, głównie w obwodzie, ma worki pod oczami, a jego broda woła o pomstę do nieba. Nie wygląda już jak policjant-złodupiec. Raczej jak świr prosto z buszu.
Biorę od niego teczkę i w zamian wręczam mu kopertę z gotówką.
– Bardzo dziękuję, sir – mówię.
Rambo wrzuca kopertę na przednie siedzenie przez otwarte okno samochodu i zapala papierosa. Częstuje mnie, ale odmawiam. Rzuciłam palenie w komplecie ze wszystkim innym, chociaż z fajkami naprawdę niełatwo było zerwać. Trudniej niż z kokainą.
– Powiedz mi, proszę, dlaczego? – pyta.
– Nigdy wcześniej nie pytałeś – rzucam w odpowiedzi.
Wypuszcza dym papierosowy z ust i mówi:
– Bo zawsze wiedziałem dlaczego. Ale kapuję. Wiem, do czego pijesz.
Do tego, że to nie jego sprawa.
– Grzeczny chłopiec – mówiąc to, macham teczką. Dopiero teraz zauważam, jaka jest lekka. – Prawie nic tam nie ma.
– Zgadza się. Prawie nic tam nie ma.
– Opowiedz mi tak w skrócie, co tam znajdę. Najważniejsze informacje.
– Najważniejsza informacja jest taka… że prawie nic tam nie ma. Zrobiłem jeszcze raz pełny research. Tak jak prosiłaś. Sprawdziłem, gdzie tylko mogłem. Vicky Lanier urodziła się w Fairmont w Wirginii Zachodniej. Chodziła do ogólniaka – Fairmont Senior High School. Zniknęła w 2003 roku w wieku siedemnastu lat. Od tamtej pory słuch po niej zaginął. Została uznana za zaginioną, ale tak naprawdę nie wiadomo, czy uciekła z domu, czy została porwana, czy też zamordowana. Nie ma po niej śladu w sieci. Żadnych kont w mediach społecznościowych. Nigdy nie wypełniła zeznania podatkowego. Nie była aresztowana. Brak jej odcisków palców w bazie. Nie poszła na studia. Nie otworzyła konta w żadnym banku. Jakby w wieku siedemnastu lat zapadła się pod ziemię.
– OK, czyli nic nie przykuło twojej uwagi? Nie zapaliła ci się czerwona lampka ostrzegawcza?
– Nie. Nic nie przykuło mojej uwagi. Żadnych czerwonych lampek.
– Czyli podsumowując – mówię – nadal mogę bez obaw przedstawiać się jako Vicky Lanier?
– Tak, choć nigdy nie zrozumiem, dlaczego wybrałaś tożsamość kobiety, która ma na imię tak samo jak ty.
Widać ma krótką pamięć. Zginam nogę, wysuwam stopę z buta i unoszę ją do góry, by mógł zobaczyć tatuaż nad moją prawą kostką – małe czerwone serduszko, którego górna część jest owinięta wstęgą z imieniem Vicky. Błąd młodości. Durny pomysł szesnastolatki. Trudno byłoby mi się z niego wytłumaczyć, gdybym chciała używać imienia Jane, Molly lub Gina.
– Aaa… no tak. Rzeczywiście. Uciekło mi to z głowy. Sporo czasu minęło, odkąd…
Odkąd widziałeś mnie nago. Aj, Rambo… Rambo… wolałabym do tego nie wracać. Staram się zostawić to za sobą. Właściwie to zostawiłam to za sobą. A przynajmniej na tyle, na ile da się zostawić za sobą coś takiego.
– Czyli nikt nie może stwierdzić, że nie jestem Vicky Lanier. Tak?
– Nikt nie może tego podważyć. Przynajmniej tak długo, jak długo będziesz trzymać się historyjki, że odkąd uciekłaś z domu w Fairmont w wieku siedemnastu lat, żyjesz pod kamieniem. Płacisz za wszystko gotówką i takie tam.
Smutne… moja historia niewiele różni się od tej przedstawionej przed chwilą przez Rambo. Jednak to nie przypadek. Właśnie dlatego wybrałam tożsamość Vicky Lanier. Sam Rambo powiedział mi: „Najlepsze kłamstwa to te najbliższe prawdzie”, a ten facet zdecydowanie znał się na rzeczy. W końcu był wtedy jeszcze policjantem i musiał wiedzieć, kiedy podejrzani mówią prawdę, a kiedy mu wciskają kit. Nie mieszkałam w Wirginii Zachodniej i nikt mnie nie porwał, ale opuściłam dom rodzinny w 2003 roku, mając siedemnaście lat. Więc kiedy poprosiłam Rambo o znalezienie dla mnie nowej tożsamości, chciałam, by była to dziewczyna o imieniu Vicky, która zaginęła jako siedemnastolatka. W roku 2003. Nie byłam pewna, czy znajdzie się choć jedna osoba spełniająca wszystkie te kryteria. Okazało się, że aż trzy nastolatki pasowały do podanego opisu, co samo w sobie było dość niepokojące. Vicky Lanier z Fairmont była do mnie najbardziej podobna, dlatego to właśnie ją wybrałam.
– Po prostu bądź ostrożna. I w razie czego nie daj sobie pobrać odcisków palców – mówi Rambo – bo wtedy w bazie wyskoczy twoje prawdziwe nazwisko.
No tak. Mądrala. Niby jaki mam na to wpływ?
Rambo przekrzywia głowę i mówi:
– Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z tego, że zapłaciłaś mi dwa razy za to samo? Kiedy miałem ci znaleźć nową tożsamość, zanim zaproponowałem Vicky Lanier, upewniłem się, że jest czysta.
– Mała aktualizacja researchu nie zaszkodzi – odpowiadam.
– Eee tam. Wiem, co się święci – mówi półgębkiem. – Spodziewasz się, że ktoś będzie węszył. Szukał informacji o tobie. Spodziewasz się kłopotów.
Wpatruję się w niego ze zdawkowym uśmiechem.
– Zresztą nieważne – mówi. – Nie chcę wiedzieć.
Ma rację w obu kwestiach. Będą kłopoty i naprawdę nie chce wiedzieć.
8
Simon
Spotykam się z Vicky w chińskiej restauracji niedaleko uczelni. Często pracuje cały dzień, więc kiedy akurat ma wolną chwilkę, staramy się wyrwać na wspólny lunch. Szczególnie latem, kiedy mam luźny grafik.
Całuje mnie w policzek na przywitanie.
– Cześć, przystojniaczku – oblizuje palec i ściera mi szminkę z twarzy. A potem siada w loży naprzeciwko mnie. – Jak tam twój koleżka, Pierdziekan?
– O, nie. Nie zaczynajmy znowu tego tematu – mówię. – Co mam niby zrobić? Postawić się? Zrobić mu na przekór? Napluć w twarz najbardziej wpływowemu facetowi na uczelni?
– Sam zaczął. Pamiętaj, że to on napluł ci w twarz jako pierwszy.
Vicky (niech jej Bóg błogosławi) trzyma moją stronę. Walczy o mnie. Nie podoba się jej, że Comstock zmusza mnie do rezygnacji z ubiegania się o stanowisko profesora. Potrafi nieźle się zagotować, gdy ktoś okazuje mi brak szacunku. Strasznie mnie to w niej kręci. Sam nie wiem czemu.
– Simon, przecież nic takiego nie robisz. Aplikujesz tylko na stanowisko profesora. Masz do tego takie samo prawo jak ten patafian z bogatym tatusiem… Reid, czy jak mu tam… Kogo obchodzi, co o tym wszystkim myśli pan dziekan Ciućmok?
– Comstock – śmieję się. – Facet, który jednym telefonem może pogrzebać moją karierę? Chyba jednak trochę mnie obchodzi, co myśli.
Potrząsa głową. Jest zła i rozczarowana. Kocham tę kobietę i zawsze będę. Nie kłamałem, kiedy pisałem to w swoim dzienniku. Problem polega na tym, że ona nie odwzajemnia mojego uczucia. Lubi mnie i zależy jej na mnie, ale nic więcej. Nie działam na nią w ten sposób. Dla mnie to jak spuścić powietrze z balonu. Cała frajda gdzieś ulatuje. Być może Freud miałby tutaj coś do powiedzenia o id i superego, ale nie jestem jednym z tych facetów, którzy lubią wyzwania. Nie pociąga mnie ktoś, kogo ja nie pociągam.
Poznałem Vicky raptem sześć tygodni po tym, jak jej siostra popełniła samobójstwo. Było w niej tyle złości. Smutku, rzecz jasna, też, ale przede wszystkim złości. A ja byłem w stanie jej pomóc. Być może jedynie to ją do mnie przyciągało. I na odwrót. Być może właśnie to przyciągało mnie do niej. Niestety, serce nie pisze uzasadnień dla swoich decyzji.
– Wszyscy wiedzą, że zamierzasz złożyć wniosek, prawda? – dopytuje. – Musisz jeszcze dosłać jakieś papiery, ale masz na to czas do któregoś tam września, tak?
– Tak, tak i tak – mówię. – Ale nie będę aplikował.
Łapie mnie za rękę. Mogę sobie wmawiać, co tylko zechcę, ale to na mnie działa.
– Simon, zasługujesz na ten awans. Jesteś jednym z najwybitniejszych umysłów na tej uczelni. I kochasz swoją pracę. Jesteś do niej stworzony. Nie mogę patrzeć, jak jakiś skończony bufon wkłada ci palucha w oko. I co? Masz nie reagować? Powiedzieć: „Ojej, dziękuję, panie dziekanie. Cóż za zaszczyt. Może pan zrobić z drugim to samo?”.
– Wiem, wiem. Ja też nie jestem zachwycony.
– To może łaskawie coś byś z tym zrobił? Niech chociaż obieca, że następnym razem cię poprze.
– To tak… To tak nie działa.
– Niby dlaczego? – opada na poduszki, którymi wyłożone jest oparcie loży. – Właśnie, że tak to działa. Sam mówiłeś, że ten facet to przede wszystkim polityk. W takim razie dogadaj się z nim. Zawrzyjcie układ. Tym razem odpuścisz, ale następnym on cię poprze.
Przewracam stronę menu. Nie dlatego, że nie wiem, co chcę zamówić. Skupiam wzrok na menu, bo wiem, że Vicky ma rację. Powinienem coś zrobić. Jednak, znając mnie, zapewne nic z tym nie zrobię. Dlatego nie mogę spojrzeć jej w oczy.
– Wiesz, że masz jeszcze inne opcje, prawda? – mówi z delikatną nutką szelmostwa w głosie.
Zerkam na nią znad menu.
– O nie, Vicky.
– Nawet nie wiesz, co chciałam…
– Domyślam się, co chciałaś powiedzieć i moja odpowiedź brzmi: „nie”.
Kelner przynosi nam napoje – dla mnie wodę, a dla Vicky pinot grigio. Udaje, że nie podsłuchiwał naszej rozmowy.
Vicky podnosi kieliszek i sączy swoje wino.
– Potwierdź, że mnie zrozumiałaś. Powiedz, że słyszałaś moje „nie”.
Robi wielkie oczy.
– Dobrze, już dobrze. Słyszałam cię, słyszałam… – odpowiada.
9
Piątek, 29 lipca 2022 r.
Może to i lepiej, że po tamtym spotkaniu przy kawie pojechałaś z przyjaciółkami do Paryża. Miałem czas, żeby to wszystko przemyśleć.
I oto do jakich wniosków doszedłem, Lauren: ja nie robię takich rzeczy. Nie postępuję w ten sposób. Jestem zwykłym facetem ze zwyczajnym małżeństwem. Mam zwykłą pracę. Mieszkam w zwyczajnej okolicy. Moje zainteresowania również są jak najbardziej zwyczajne. Nie jestem tym typem faceta, który wdaje się w romanse. Takim, który ma kochanki!
I jeszcze nie jest za późno, żeby powiedzieć: „stop!”. Jeszcze do niczego nie doszło. Zresztą kto wie, może to ty naciśniesz hamulec… może to ty stchórzysz?
Nie wiem jak ty, ale ja z pewnością mam powód, by w to nie brnąć. Vicky. Vicky Lanier Dobias jest moją żoną od prawie dziesięciu lat. Vicky nie jest szczęśliwa w naszym małżeństwie. Do tego życzy mi z pewnością szczęścia. Wiem, że tak. Ale mi ufa i to zaufanie jest dla niej wszystkim. Jestem chyba pierwszym facetem, którego nim obdarzyła od czasu jej dzieciństwa, które było kompletnie do bani. Pomogłem Vicky zbudować fundamenty nowego życia. Jeśli teraz je zburzę, nie wiem, co się z nią stanie. Nie mogę jej zawieść.
Nie, nie mogę tego zrobić. Muszę to przerwać, zdusić w zarodku.
Powiem ci to prosto w twarz, kiedy wrócisz z wyjazdu. I to by było na tyle, Lauren.
Dzień po Halloween
10
Jane
– Święta Maryjo, Matko Boska – szepcze do siebie sierżant Jane Burke, wpatrując się w ciało Lauren Betancourt, które zwisa na sznurze przymocowanym do balustrady prowadzącej na piętro. Pierwsze zabójstwo w jej karierze i (z tego, co wie) w historii Grace Village.
Jej partner, sierżant Andy Tate, schodzi ostrożnie po schodach, omijając poręcz oraz ślady butów i porysowań na poszczególnych schodkach.
– Szef już dzwonił?
– Zaraz zadzwoni. Dosłownie za chwilę.
W ciągu ostatniej godziny rozmawiała z szefem przez telefon już trzy razy. Odkąd tylko sprzątaczka Betancourtów odkryła ciało i zadzwoniła na policję. Jane dopiero szykowała się do pracy, kiedy otrzymała telefon.
– Pan Betancourt jest już w drodze – mówi Andy. – Jeden z naszych odbierze go z lotniska.
– Przypomnij mi, proszę, gdzie on właściwie był? – pyta Jane.
– W Neapolu. Zrobił sobie wycieczkę z synami. Grali w golfa. – Andy okrąża trupa, jakby to był wielki drogocenny żyrandol. – Nie najgorsze alibi.
Może i tak, ale jeśli mąż jest w to zamieszany i ma kupę kasy, zleciłby brudną robotę komuś innemu.
– Niezła laska – mamrocze Andy, przyglądając się zwłokom. Wprawdzie rigor mortis zrobiło swoje, ale Jane musiała przyznać mu rację. Lauren Betancourt była prawdziwą pięknością. Miała doskonałą figurę, o którą wyraźnie dbała, twarz o delikatnych rysach i jedwabiście gładkie, lśniące blond włosy. Jednak jej strój, który po śmierci wydawał się jeszcze bardziej krzykliwy, pozostawił niewiele miejsca dla wyobraźni – opięte body z lamparcim nadrukiem. Kostium kocicy na Halloween. Oczy Lauren, szeroko otwarte, zdawały się patrzeć na Jane. Rozchylone wargi wyglądały tak, jakby przed śmiercią o czymś rozmyślała. Czarna szminka na ustach pasowała do kocich wąsików namalowanych na jej twarzy. Drogi manicure. Czarny lakier na paznokciach.
Od strony pleców nie było widać nic szczególnego poza ciemną plamą między nogami. Utrata kontroli nad zwieraczami to tylko jeden z wielu paskudnych atrybutów śmierci.
Jane ma w uszach słuchawki, więc słyszy bzyczenie telefonu. Szturcha Andy’ego ze słowami:
– Szef dzwoni.
– OK, Janey, jestem już w aucie. Powinienem być na miejscu za mniej więcej trzy godziny. Pierwsza sprawa: czy pismaki już się zleciały?
– Jeśli tak, to nic mi o tym nie wiadomo – Jane wygląda przez okno. Może i na razie nie widać żadnych reporterów, ale sąsiadów owszem. Godna reprezentacja rozlała się po trawnikach, stoją na ulicy i na chodniku. Niektórzy są ubrani do pracy, inni nadal mają na sobie szlafroki i kapcie. Widać też dzieci z plecakami, które w drodze do szkoły zatrzymały się na chwilę z ciekawości. W końcu jest wtorek i za dziesięć minut pierwszy dzwonek. Z pewnością sześć radiowozów to wystarczający powód, by przykuć uwagę mieszkańców Grace Village, jednak Jane podejrzewała, że słyszeli już najświeższe ploteczki.
– Chryste – mówi komendant. – Pierwsze zabójstwo w Grace Village… akurat kiedy jestem w Indianie. Zasrane seminarium.
Jane podchodzi do kuchennych drzwi, ponieważ według jej najlepszej wiedzy nie tędy wszedł napastnik i nie tu rozegrała się walka o życie Lauren. Zależy jej na tym, by zminimalizować ryzyko kontaminacji dowodów przed przybyciem techników kryminalistyki, których przyśle tu Grupa Zadaniowa.
Zdejmuje ochraniacze na obuwie i wychodzi na zewnątrz, zaciągając się świeżym powietrzem. Andy idzie za nią w stronę drzwi frontowych, gdzie rozegrała się akcja tego dramatu.
Dzień po Halloween Grace Village było pokryte resztkami rozwalonych dyń i papierkami po cukierkach, którymi były upstrzone nie tylko trawniki, ale i kraty kanalizacyjne. Plastikowe siatki fruwały na wietrze lub zdobiły gałęzie nagich drzew.
To, co się tu dzieje w Halloween, to prawdziwe szaleństwo. Village jest istną mekką dla dzieci z zachodniej części Chicago, drugiej strony rzeki Des Plaines, a nawet z Grace Park. Czasami przyjeżdżają autobusami, by zobaczyć wymyślnie udekorowane rezydencje i zebrać tyle cukierków, ile tylko zdołają unieść. Starsze nastolatki zjawiają się pod koniec czterogodzinnej zabawy w „cukierek albo psikus” (takie ramy czasowe wyznaczono na zabawę), licząc na to, że będą mogły opróżnić do końca miski z cukierkami. Z reguły są wręcz do tego nakłaniane przez co bardziej neurotycznych sztywniaków, którzy tu mieszkają.
Setki ludzi wałęsały się wczoraj po ulicach tego miasta. Wiele osób w kostiumach, maskach i z pomalowanymi twarzami w tę jedyną w roku noc, kiedy na nikim nie robiło to najmniejszego wrażenia. Morderca mógł przebrać się nie do poznania, nie wyróżniając się przy tym z tłumu. Wszystko to znacznie utrudni śledztwo.
Podsumowując: jeśli chce się kogoś sprzątnąć, Halloween to nie najgorszy wybór.
– Szefie, powiem, jakimi informacjami dysponujemy na chwilę obecną.
– Zamieniam się w słuch.
– Po pierwsze: okno od frontu.
Wzdłuż budynku rozciągają się równiutko przycięte krzewy. Za nimi znajdują się duże okna. Jane idzie po trawie i zagląda przez krzewy.
Pod jednym z okien widoczne są ślady butów – wyraźne, głębokie i doskonale nadające się do zabezpieczenia. Wyglądają, jakby już zostały utrwalone w ziemi.
– Mamy głębokie ślady butów – mówi Jane. – Wyglądają na obuwie dorosłego. Tak na oko rozmiar 46 lub 47. Poprosimy techników o zabezpieczenie śladów. Zobaczymy, czy wyskoczy nam coś w bazie.
– Super.
– Wczoraj po południu trochę padało. Tuż przed „cukierek albo psikus”. Dla nas to jak dar niebios. Ziemia zrobiła się na tyle miękka, że sprawca mógł zostawić takie piękne ślady. Dodatkowo wygląda na to, że stał tam jakiś czas.
– Obserwował ją przez okno?
– Dokładnie. Nic innego nie mógł robić, będąc tak ustawionym.
– Mamy ramy czasowe?
– Na tym polega problem, szefie. Wczoraj było Halloween. Wie pan, jak to tutaj wygląda.
– Taaa… dzieciaki mogą się bawić od piętnastej do dziewiętnastej, a potem wypad. Światła gasną.
Zgodnie z tradycją mieszkańcy Grace Village dają w ten sposób do zrozumienia, że zabawa w „cukierek albo psikus” dobiegła końca. Równo o dziewiętnastej wszyscy rodzice krzyczą: „Wesołego Halloween!” – prawdopodobnie mrucząc pod nosem: „a teraz won z mojej ziemi” – po czym gaszą wszystkie światła na zewnątrz swoich rezydencji.
– Nasz Pan Zboku-Po-Zmroku nie mógł się tu zakraść przed dziewiętnastą – mówi Jane – wszyscy by go zauważyli, a ruch był spory.
– Ale kiedy tylko wybiła dziewiętnasta…
– Kiedy tylko wybiła dziewiętnasta, w Grace Village zrobiło się tak ciemno, jak w żadną inną noc w roku. Sprawca mógł stać przed jej oknem ile dusza zapragnie. Niezauważony.
– No dobra, co dalej?
– Nasz Zboku-Po-Zmroku kieruje się w stronę drzwi wejściowych – mówi Jane. – Nie ma śladów jego butów ani na chodniku, ani na podjeździe. Przeszedł od okna prosto do drzwi.
Nad drzwiami wejściowymi znajduje się ceglane zadaszenie w kształcie litery „A” wykończone kamieniem. Wycieraczka przed drzwiami posiada nadruk z napisem: „Betancourt”. Światła zewnętrzne są wyłączone. Rama drzwi wejściowych pozostała nietknięta. Podłoga na ganku jest wyłożona kamieniem. Do tego całkiem brudna po wczorajszej zabawie w „cukierek albo psikus”. Dzieciaki nawnosiły na nią ziemi.
– Na ganku też są ślady jego butów – kontynuuje Jane. – O wiele wyraźniejsze od tych pozostawionych przez dzieciaki. Pewnie dlatego, że są najświeższe. Do tego są też na drzwiach, szefie.
– OK. Na drzwiach. Czyli w nie kopał.
– Właśnie tak. Są pod kątem, więc przypuszczamy, że odsunął się trochę, żeby móc mocniej w nie kopnąć.
– Czy właśnie tak dostał się do środka? Wyważył drzwi?
– Nie. Nic nie wskazuje na to, że wszedł do domu siłą. Drzwi nie zostały w żaden sposób uszkodzone.
– Więc musiała wpuścić go do środka.
– Więc musiała wpuścić go do środka.
– Wpuściła kogoś, kto kopał w jej drzwi?
– Też mnie to zdziwiło. Więc stąd przypuszczenie, że ofiara znała sprawcę.
– Że co? Dobra, dobra… słyszę cię, parszywy gnojku!
To brzmiało tak, jakby ktoś zaczął trąbić na komendanta. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę jego „styl” jazdy. Niektórzy gliniarze myślą, że mogą jeździć jak gliniarze, nawet wtedy, kiedy nie są na służbie.
– Przepraszam, Janey. Wracając do tematu: tak, to raczej oczywiste, że się znali i wpuściła go do środka.