Wieczność - Łukasz Haciuk - ebook

Wieczność ebook

Łukasz Haciuk

4,3

Opis

Historia pozornie klarowna i nieskomplikowana. O Jacku, głównym bohaterze powieści, wiemy niewiele. Jego wspomnienia mówią nam o dawnym przyjacielu, z którym znajomość prawdopodobnie zerwana została boleśnie i bezpowrotnie. Retrospekcje, którymi wypełniona jest powieść, nie tylko odkrywają przed czytelnikiem złożoną, autodestrukcyjną naturę Jacka, ale też bezlitośnie obnażają psychikę pozostałych postaci. Ich sny i wspomnienia stanowią nierozerwalne tło pozornie prostej historii. Sen, to słowo-klucz do jej zrozumienia. Niekiedy naturalny, innym razem wywołany narkotykami. A tam, gdzie granica między rzeczywistością a onirycznym uniwersum niebezpiecznie się zaciera, to co pozornie błahe i nieistotne, zaczyna nabierać nowego znaczenia. Każdy nowy wątek jest coraz bardziej zawiły, każdy kolejny bohater - coraz bardziej złożony. Sporo tu obłędu, nie mniej zemsty i obsesji. Esencji dodaje szczypta seksu i przemocy. A o finale całej tej historii w dużej mierze zadecyduje wyobraźnia czytelnika. „Wieczność" to powieść o wyjściu z uzależnienia w najgorszy z możliwych sposobów. 

Książka przeznaczona dla osób pełnoletnich. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 225

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (8 ocen)
4
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
do_przeczyt_Ania

Dobrze spędzony czas

Hej #bookstagram 📖 Czytanie czy słuchanie książek? Jaka formę, przyjmowania treści wybieracie? 🤔 Ja wybieram obie. Zdążają się jednak książki, na których totalnie chce się skupić. Wtedy przełączam słuchawki na oczy i oddaje się w całości 😎 Tak było w przypadku #wieczność Z początku włączyłam audiobook, który kompletnie zaburzał dreszczyk emocji. Aaa bardzo, ale to bardzo, nie chciałam ominąć tego, co mogłam dostać! To książka, która rzuca światło na osoby uzależnione. Poznajemy wielu bohaterów, w różnych sytuacjach i miejscach. Osoby te są pochłonięte, otępione, chodzące w amoku narkotykowego obłędu. Obserwujemy ich reakcje, po przyjęciu substancji odurzających, oraz na głodzie. Wizje wytwarzane w głowie postaci, budzą niepokój i strach. Zabierają czytelnika w najmroczniejsze i najbardziej niebezpieczne miejsca, które pozostaną w głowie na długo… 🤯😱 @lukasz_haciuk.89 przeczytałam! Ta okładka pochłonęła moją ciekawość! Zahipnotyzowała mnie! Jestem już po lekturze iii.. Prz...
00
Hali97

Nie oderwiesz się od lektury

Poznajemy losy kilku bohaterów, których wątki po czasie zaczynają się ze sobą łączyć. Jacek to młody człowiek, który został wplątany kiedyś przez przyjaciela narkomana i egocentryka w różne nielegalne substancje i walczy ze sobą, żeby z tym skończyć. Pojawia się ofiara morderstwa. Policja zatrzymuje podejrzanego Jacka. Jednak czy będzie w stanie sobie przypomnieć prawdziwy przebieg dramatu, który rozegrał się w mieszkaniu kumpla? Dodatkowo w powieści pojawia się postać tajemniczego starca, który wie między innymi o przyszłych zdarzeniach. Kim jest starzec? Strony książki przewijały mi się niczym obrazy na granicy rzeczywistości i fikcji. Mnóstwo tu mocnych opisów postaci pod wpływem narkotyków, alkoholu i czarnych myśli, wizji, urojeń. Wszystko mamy jeszcze okraszone mocniejszą muzyką w tle. To naprawdę mocny debiut. Barwny i wręcz poetycki styl pisania to ogromny plus tej książki. Do tego otwarte zakończenie, które skłania do refleksji nad życiem. Na pewno nie jest to łatwa...
00

Popularność




„Wieczność”

© copyright by Łukasz Haciuk, 2024

Skład – Agnieszka Terczyńska, Studio Grafpa, www.grafpa.pl

Redakcja i korekta – Katarzyna Nowakowska

Projekt okładki – Ursula Roslon

Pójdźmy stąd…

Bo dla tego, który mierzył kulą we własne serce – nie ma ani dziś – ani jutro – ani tu – ani tam – tylko niezmierzone królestwa myśli, zamkniętej w łupinie orzecha –

Tadeusz Miciński, Mené-Mené-Thekel Upharisim!… Quasi una phantasia

Rozdział pierwszy

Podróż

Siedział pogrążony w półśnie. Opierał głowę o szybę miejskiego autobusu, wokół którego gasły już ostatnie latarnie. Wnętrze starego pojazdu od ponad pół godziny nie było już oświetlone. Mleczna szarość wlewała się przez szyby, a na licznych zakrętach, które pokonywał, dawała o sobie znać porzucona plastikowa butelka. Hałaśliwie turlała się od drzwi do ściany autobusu, wybudzając co chwilę któregoś z kilkunastu pasażerów. Ich liczba co jakiś czas malała, by za chwilę wrócić do poprzedniego stanu. Towarzyszyła temu nużąca, niemal nienaturalna cisza. Od czasu do czasu ktoś tylko niechcący chrapnął, zbyt głośno ziewnął albo westchnął. W ciszę tę w jakiś niewytłumaczalny sposób wplątane było subtelne zażenowanie. Jego poziom nieznacznie wzrastał, kiedy autobus, zatrzymawszy się na przystanku, ani nie wysadził żadnego z pasażerów, ani też do swego wnętrza nikogo nie zaprosił. Wszystko to odbywało się pośród obdrapanych siedzeń, pomazanych markerami ścian i dawno niemytych, obwieszonych brązowymi zasłonami szyb.

Całe to zatęchłe otoczenie o sto osiemdziesiąt stopni różniło się od tego, co działo się w głowie przyklejonego do szyby mężczyzny. Stygły w niej powoli, lecz jeszcze żarzyły się, wizje nieziemskich światów. Myśli, jak magma na dnie oceanu, co chwila przybierały stałą formę, by w takiej postaci dać się porwać podwodnym falom i przepaść w bezdennej otchłani rzeczywistości. Stan ten zdawał się nie mieć ani początku, ani końca. Był jak bezcelowa mantra, która istnieje sama dla siebie, obejmując swym trwaniem czas i przestrzeń.

Wystarczył gwałtowny przejazd w poprzek torów kolejowych, by myśli mężczyzny powędrowały w czasie. Przeniósł się dziesięć lat wstecz. Za zamkniętymi powiekami rozjaśnił mu się przecudny, wiosenny dzień, kiedy to szlajał się po opuszczonym torowisku. W wędrówkach tych zwykle towarzyszył mu przyjaciel. Tak było i tym razem. O głowę wyższy, pewnie stąpający po polnej drodze blondyn, dumnie kroczył pośród zieleni traw, łąk i pól, a kwietniowe, leniwie przesuwające się po nieboskłonie słońce nie spieszyło się w swej wędrówce na zachód. Pełnią sił biło w twarze chłopców. Niezaprzeczalne życie manifestowało swą niezłomną wolę w śpiewie ptaków, szeleście traw i głębokiej, zgłodniałej ciepła i wilgoci zieleni, na którą słońce rzucało swój łaskawy wzrok.

– Jak ci się wydaje? – rzekł w świecie swych wspomnień mężczyzna do starszego kolegi.

Był wtedy chłopcem, miał szesnaście lat, kolega zaś niespełna osiemnaście. Z przymrużonych oczu wyłaniał się pełen nastoletniej naiwności wzrok. Przysłaniała je brązowa grzywka, a na policzkach widoczne były drobne piegi.

– Słyszysz mnie? – zapytał.

Po tych słowach blondyn na chwilę przystanął, sięgnął do kieszeni po paczkę papierosów, wyjął z niej jednego i odpalił. Zaciągnął się nim bez pośpiechu, po czym spojrzał na chłopaka. Ten zdołał już przejść cztery metry do przodu i stanąć. Ze zdziwieniem patrzył na kolegę.

– Co „jak mi się wydaje”? – spytał starszy chłopak, patrząc drwiąco. – Chodzi ci o to, o czym gadaliśmy ostatnio?

– A o co innego miałoby mi niby chodzić? – odpowiedział młodszy z irytacją w głosie.

Starszy wypalił mniej więcej połowę papierosa i zdecydował się iść dalej. Ruszył, wyprzedzając szybko kolegę i zaciągając się przy tym znacznie mocniej niż dotychczas. Wyglądał na lekko podirytowanego.

– Znasz moje zdanie na ten temat – urwał dyskusję definitywnie, rzucając niedopałek w nasyp kolejowy.

Młody powędrował wzrokiem za żarzącym się petem. Kiedy ten kończył swój żywot, powoli wypuszczając z siebie resztki dymu, kamienie z nasypu zaczęły się usuwać. Chłopak odniósł wrażenie, jakby to było przyczyną jakiegoś sejsmicznego wstrząsu, jednak w pamięci mężczyzny przyklejonego do autobusowego okna tego wspomnienia nie było.

Zdziwiony ocknął się nagle i zrozumiał, że wstrząs, jakiego doświadczył, był wynikiem tego, że autobus przejechał przez przejazd kolejowy. To go wybudziło. Pozostały po mieszance pyłu i deszczowej wody zaciek na szybie był pierwszą rzeczą, którą ujrzał, kiedy otworzył oczy. Musiał się sporo natrudzić, by wyostrzyć wzrok, ponieważ zaciek kolorystycznie zlewał się z obrazem za oknem. Na tle błotnistej brei przesuwały się stare reklamowe szyldy z wyblakłymi literami. Tuż za nimi pełzło nie mniej nadszarpnięte przez czas betonowe ogrodzenie, na grzbiecie którego dostrzec można było nierówno rozmieszczone kolce pordzewiałych drutów. Dalej widać było opuszczony parking. Natomiast na ulicy, po której sunął autobus, kałuże dokładnie wypełniały dziury w asfalcie i wszelkie nierówności. Mężczyzna uświadomił sobie czas i miejsce, w którym się znajdował, po czym wrócił do świata iluzji i czarów. Kontrast między nim a rzeczywistością uderzał tak bardzo, że ocknięcie się i stanięcie twarzą w twarz ze zgniłoszarym porankiem, równać się mogło jedynie z nagłym nokautem, po którym na kilka sekund traci się przytomność.

Znowu był nastolatkiem i biegł za starszym kolegą. Słońce powoli zachodziło, rzucając na piaszczystą drogę dwa długie cienie. Rafał, bo tak miał na imię blondyn, dla naiwnego chłopaka stanowił swego rodzaju wyrocznię, szczególnie w sprawach z góry skazanych na nieodgadnienie. O dziwo, szesnastolatek dość dobrze zdawał sobie sprawę ze swej naiwności. Podświadomie wyczekiwał jej potwierdzenia u kresu długich rozmów i zaciekłych dialogów. Stanowczość starszego kolegi utwierdzała go tylko w pozycji, którą wobec niego przyjmował.

Rafał natomiast bardzo potrzebował przy sobie kogoś, kto w jego oczach jest niedojrzały i naiwny. W konfrontacji z tego typu osobą zawsze na pierwszy plan jego dość złożonej osobowości wychodziła swego rodzaju charyzma, która powodowała, że zaprzeczał wszystkiemu, co w jego przekonaniu było złe. Nie licząc się ze zdaniem ogółu, nadawał swym racjom, tezom i poglądom spójność, którą, w jego przekonaniu, zrozumieć mogli tylko nieliczni. Wyraźnie przejawiało się to w szkole, miejscu znienawidzonym nie tyle przez Rafała, co przez jego ojca. To on od zawsze marzył o tym, żeby jego jedyny syn miał indywidualne nauczanie, jednak stan majątkowy Brzozowskich skutecznie to uniemożliwiał. Często wypisywał Rafałowi lewe usprawiedliwienia nieobecności w szkole tylko po to, by choć przez chwilę oszczędzić chłopcu, jak to zwykł mawiać, „zdradliwego i niszczącego indywidualizm towarzystwa tych, których jest nazbyt wielu”. Rafał, odrzucony przez dzieci i subtelnie podsycany w rodzinnym domu niechęcią do otoczenia, dość wcześnie zaczął hodować w sobie pewnego rodzaju dumę i pychę. Na żyznej glebie samotności z roku na rok dawały one coraz obfitsze plony. Głęboko zakorzeniły się w duszy chłopca, wypuszczając swe bujne korony pod postacią obojętnego wzroku, ironicznego uśmiechu i wszechobecnej w każdym z jego czynów drwinie. Pycha i duma, starannie podlewane w rodzinnym domu, na trwałe zrosły się z jego duszą. Tak, tylko nieliczni mogli poznać wielkość i potęgę Rafała.

Jednym z nich, jeśli nie jedynym, był chłopiec, który dziesięć lat później siedział półprzytomny w autobusie błądzącym po peryferiach miasta. To, w jakim stanie się znajdował, w pewnym sensie zawdzięczał właśnie poznaniu owej wielkości i potęgi Rafała. W głowie mężczyzny na nowo rozpoczął się dialog:

– Uważam, że to wszystko nie ma większego sensu – powiedział Rafał.

– Co nie ma sensu? – próbował odgryźć się chłopiec.

– Zarówno to, o czym od kilku dni gadasz, jak i cała dyskusja o tym… czymś.

Młody nie mógł zrozumieć złości, z jaką Rafał reagował na próbę poruszenia tego tematu. W jego oczach kolega jawił się raczej jako osoba stonowana i niemal pozbawiona emocji.

– Wiesz, czym tak naprawdę jest dusza?

Młody wytrzeszczył oczy ze zdumienia. W końcu doczekał się ze strony przyjaciela jakiegokolwiek zaangażowania w podjęty przez siebie trudny temat.

– Powiem ci – kontynuował Rafał. – Dusza jest tylko produktem ubocznym analitycznego myślenia. Rozumiesz już?

Młody nie do końca jednak widział związek tej wypowiedzi z ogólnym tematem ich dyskusji.

– Czy ktokolwiek dba o to, co dzieje się z odpadami? – brnął dalej Rafał. – Im bardziej wszystko analizujesz, tym chętniej to, co naturalne i zdrowe spychasz na drugi plan. To coś wciąż jednak uwiera i nie daje spokoju, a jako istota myśląca musisz to nazwać. I nazywasz to duszą.

Szesnastolatek w zamyśleniu zmarszczył czoło. Próbował poskładać sobie wypowiedziane z irytacją słowa kolegi. Ten go jednak wyprzedził.

– Wieczność, tak?

Po krótkiej chwili milczenia młodszy przytaknął.

– Co to według ciebie jest? – zapytał Rafał.

Chłopiec, chcąc zmienić temat, stwierdził, że warto wrócić do tego, co przed chwilą padło z ust przyjaciela:

– To znaczy, że skoro zastanawiam się nad tym, co będzie dalej, to nie myślę? – spytał zaczepnie.

– Nie! – powiedział zdecydowanie Rafał, ale w jego ustach zabrzmiało to jak: „Zamknij wreszcie mordę!”. – To znaczy – kontynuował już spokojniej – to po prostu znaczy, że jesteś naiwny i oderwany od rzeczywistości. – Nagle zmienił ton o sto osiemdziesiąt stopni. – Zajmij się lepiej czymś konstruktywnym. Nie wiem… Znajdź sobie dziewczynę, nowe hobby… Cokolwiek, co zajmie twą nadszarpniętą przez metafizykę głowę.

Słowa te, w połączeniu z położeniem dłoni na ramieniu młodszego kolegi, zabrzmiały jak szczera, przyjacielska rada. Młodszy nie dawał jednak za wygraną.

– Chyba nie chcesz powiedzieć, że to zupełnie nieistotne.

Rafałowi opadły ręce.

– Każdy na pewno się nad tym zastanawia, a ty robisz ze mnie dziwaka. O co ci chodzi?

Młodszy chłopak odszedł kilka metrów. Blondyn zacisnął pięści i przygryzł wargi. W jego zrezygnowanym spojrzeniu, które odbijało się od pustki nieba, ukryta była złość.

– Chcesz się dowiedzieć? – krzyknął na poważnie zdenerwowany.

Chłopiec odwrócił wzrok.

– To co stoi na przeszkodzie? Zrób to! – powiedział głośno Rafał. Nawet nie próbował ukrywać swej irytacji. – Jest tyle różnych sposobów. Będziesz miał wreszcie spokój.

Po pobliskim lesie rozległo się echo, a młody poczuł na plecach dre­szcz przerażenia, który wmurował go na kilka sekund w glebę. Blondyn wykorzystał to i szybko podbiegł do kolegi. Pochylił się nad jego zdziwioną twarzą i niemal z nienawiścią w oczach kontynuował swój wywód:

– Wiesz co w tym wszystkim jest najlepsze, świętoszku? – zapytał. – A to właśnie, że w niczym nie różnisz się od nas, ateistów.

Strach, jaki przez chwilę zawładnął szesnastolatkiem, powoli zaczął ustępować miejsca ciekawości.

– Ta twoja wieczność… Jak chciałbyś ją zdefiniować? – Rafał się uspokoił. Cierpliwie czekał na odpowiedź ze strony kolegi. I doczekał się jej po około minucie.

– W zasadzie to… Czy ja wiem… Taki stan bez… – bąknął młody nieśmiało.

– To jest nicość. I tak samo jak ta twoja wieczność nie mieści się w głowie przeciętnego śmiertelnika. To jest jedno i to samo. Można nie wierzyć w nic albo udawać przed sobą, że w coś tam się wierzy. Albo wierzyć w coś, czego nie można sobie nawet wyobrazić, czego obraz ma się rozmazany i kompletnie niejasny. Wszystko to jedno i to samo. Tak samo nieistotne.

Z minuty na minutę mówił coraz spokojniej, a jego słowa stopniowo przybierały ton zadumy i dekadencji. Gdzieś na dnie jego wypowiedzi czaiła się ironia.

– Można też… – przerwał i sięgnął po papierosa. – Można po prostu samemu się o tym przekonać.

Zapalił, spojrzał na kolegę i zaśmiał się dwuznacznie. Młodego znów obleciał strach. Starszy powoli się zaciągał.

– Chcesz jednego? – Podsunął papierosa pod nos kolegi, ledwie powstrzymując wybuch śmiechu. – Stary, nie wiem co ci teraz chodzi po głowie, ale szczerze chciałbym ci jakoś pomóc.

Ale tak naprawdę pomoc była ostatnią rzeczą, jaką Rafał miał do zaoferowania. I tak to zazwyczaj wyglądało. Niekiedy, dość nieśmiało i z wielkim trudem, próbował podać pomocną dłoń, jednak ta zawsze odsuwała się w ostatnim momencie. Zwykle było nim przywołanie siebie do porządku w imię swej niepodważalnej wyższości.

– Nie to nie. – Schował papierosa i nagle odwrócił się na pięcie. Odszedł dwa metry i stanął plecami do kolegi. – Pewnie stchórzysz – rzucił obojętnie. – Zresztą jak zwykle…

Młody znów poczuł strach i to jakby ze zdwojoną siłą. Wiatr zakołysał drzewami.

– Wielu was… tchórze – kontynuował Rafał. – Czy moja chęć pomocy zostanie w jakikolwiek sposób odwzajemniona? Ostatnio też stchórzyłeś… Za chwilę możesz zbliżyć się do tych twoich zaświatów.

Siedzący w autobusie mężczyzna oczami samego siebie sprzed lat zobaczył głębię pustego spojrzenia. Ocknął się na chwilę, bo w miejsce błogości jakiej doświadczał, na ułamek sekundy wpełzło coś, co można by nazwać mieszaniną strachu i irytacji. Czuł kwaśną suchość w ustach i szybko nasilające się swędzenie ramion. Twarz otarł szorstką dłonią, szybko otworzył oczy i mocno złapał oddech. Uderzył go widok odpychającego wnętrza pojazdu – był niczym skondensowana w jednym miejscu szpetota całego miasta, po skraju którego autobus wlókł teraz garstkę Bogu ducha winnych ludzi. Ci na poważnie walczyli już ze znużeniem, co od razu zwróciło uwagę mężczyzny. Rozejrzał się ospale, popatrzył w tył i w bok. Ku swemu zadowoleniu zorientował się, że siedzi najdalej jak to tylko możliwe od wszystkich. Po kilku sekundach doszedł do wniosku, że gdyby było inaczej, nie wytrzymałby ocierających się o niego ciał i wbijającego się w uszy szelestu jesiennych kurtek. Stopniowo powstający szmer, jak słusznie osądził, zwiastował zakończenie trasy pojazdu. Wizja końca drogi wzbudziła w nim wstręt i bezpodmiotową pogardę. Jedyną ucieczką było ponowne zanurzenie się w powoli słabnącej błogości. Nasunął na głowę kaptur i, jak to miał w zwyczaju, wsunął dłonie w kieszenie bluzy.

Wzrok, jaki przed chwilą ujrzał w swojej wizji, zdawał się stopniowo ocieplać. Gdzieś tam na jego dnie kiełkowała miłość i szczera chęć bezinteresownej pomocy. Na usta mężczyzny powoli powracał uśmiech. Po dłuższej chwili jego palce natrafiły w kieszeni bluzy na plastikowo-aluminiowy, szeleszczący listek. Bawiąc się nim jakiś czas, zorientował się, że jest w stanie wyłuskać z niego jeszcze trzy tabletki. Ocknął się z niedowierzaniem. Ponownie rozejrzał się wokół. Na szczęście obudzeni ludzie zastygli w spokoju na jakiś czas, a autobus, przynajmniej jak na razie, nie tylko nie zamierzał się zatrzymywać, ale nawet lekko przyspieszył. Mężczyzna powoli zaczął zbierać ślinę niezbędną do przełknięcia kapsułek. Nie spieszył się zbytnio. Oparł zakapturzoną głowę o szybę…

– Chcesz czymś popić? – zapytał Rafał. – W plecaku mam dla nas piwa.

Młody milcząco przytaknął.

– Tu nie znajdziesz odpowiedzi, ale może jakąś wskazówkę. Morfina, mój drogi, wprowadza ludzki organizm w stan podobny do martwego ludzkiego ciała. Odrobinę obniża jego temperaturę, spłyca oddech i spowalnia akcję serca. Zupełnie tak, jakbyś powoli żegnał się z tym światem. Moim zdaniem podobnie będziesz się czuł w chwili śmierci. I mówię to w oparciu o analizę i doświadczenie, a nie o jakieś zabobony i dyrdymały – powiedział zdecydowanie Rafał i spojrzał uważnie na młodszego kolegę, upewniając się, że ten rozumie, o co chodzi. – Podczas naturalnej agonii mózg wydziela sporo pozytywnej chemii, by jakoś ten przykry fakt swemu nieszczęsnemu posiadaczowi zrekompensować. Poza tym przekonasz się, że po morfinie realny świat zostanie za jakąś niewytłumaczalną barierą. Może to właśnie jest tamta strona, o której tyle ostatnio gadasz.

– Skąd to wszystko wiesz?

– Nie wiem, ale wiele wskazuje, że tak właśnie jest. To podstawowa wiedza i doświadczenie. A jeśli chodzi o te twoje zaświaty… Wiesz, dawno temu podczas pogańskich świąt to właśnie obecna w maku morfina umożliwiała kontakt ze zmarłymi. Nasi prawdziwi przodkowie, nie mówię tu o rzymskich katolikach – prychnął Rafał – często to robili. I to na długo przed tym, zanim ten twój Pan przywlókł na krzyżu życie wieczne.

Miał już młodego w swych szponach. Ten czuł, że nie ma się jak ruszyć, zaprzeczyć czy ukryć zgorszenia. Wiedział też, że nie ma innego wyjścia, jak tylko po prostu uwierzyć koledze na słowo. Chłód nadchodzącego wieczoru harmonijnie zlewał się z nadciągającym z wnętrza ciała ciepłem. Każdy z poruszanych przez przyjaciół tematów zdawał się czymś nie do przemierzenia.

– Zobacz, już zlatują bociany.

– Gdzie? – Młody w skupieniu zmrużył oczy. Na tle ciemniejącego nieba z wielkim trudem wypatrzył jednego z tych zwiastunów lata.

– Słuchaj, Kasztan… – odrzekł Rafał. Przezwisko chłopca wzięło się z zachodzącej na czoło brązowej grzywki, która swym kształtem przypominała owal. Przyzwyczaił się już do niego, jednak zawsze gdy je słyszał, jakaś część dumy walczyła w nim z realiami otaczającego go ekspansywnego świata. – A może śmierć to tylko moment, kiedy musimy po prostu wylecieć do ciepłych krajów…

Młodszy kolega na chwilę się zamyślił. Powoli zaczął zdawać sobie sprawę z tego, że nie jest do końca trzeźwy. Nie był to stan, za który mogło odpowiadać wypite piwo. Mimo swej intensywności, ów stan wciąż pozostawał bardzo subtelny.

– Zaraz… – bąknął w zamyśleniu.

Blondyn zatrzymał się i ze zdziwieniem spojrzał na chłopca. Ruszył nagle, pospiesznie popijając piwo.

– Wiesz, to, że nie wierzę w Boga… – rozpoczął swój wywód, o krok wyprzedzając młodego. – Zresztą – urwał nagle – przytaczam ci tylko pogańskie mity, a każdy z nich, nawet ten najbardziej absurdalny, i tak ma w sobie więcej sensu niż to, co oferują nam największe religie tego świata. Wszystko dlatego, że pradawne mity, zanim zostały zawłaszczone i przeinaczone przez największe religie, opierały się na obserwacji natury, próbowały znaleźć analogię między otaczającym światem a ludzkim wnętrzem i egzystencją.

Młody zaczynał co nieco rozumieć.

– A ta dusza… – zaczął. – Jak to jest? Wierzysz…

– Znów zaczynasz! – Rafał nagle wrócił do stanu sprzed wspólnego zaaplikowania sobie leku.

Szedł nieco szybciej i klepał się po kieszeniach w poszukiwaniu paczki papierosów.

Kasztan natomiast odnalazł szybującego po niebie bociana. Wpatrywał się w niego coraz intensywniej, mając z tyłu głowy myśl o ulotnej, lecącej swobodnie duszy. Uciekający mu sprzed oczu obraz powoli nakładał się na półsenną wizję. O dziwo, młody nie czuł znużenia, lecz jego mózg pracował tak, jakby w dużej mierze śnił. W jednej chwili zdało mu się, że to on leci, witając nową porę roku. Delikatnie uniósł ramiona, z pewnym trudem zaczerpnął świeżego, chłodnego powietrza i zorientował się, że już żadna bariera nie może zatrzymać narastającej z minuty na minutę przyjemności. Pragnął lecieć coraz wyżej – tak, by objąć wzrokiem wymykający się oczom horyzont, lecz co chwilę wyłaniały się zza niego nowe przestrzenie. Kiedy myślał, że ma przed sobą bujną, zieloną łąkę, zza krzewów i drzew, nie wiadomo jak, wyrastały potężne góry. Z niewyjaśnionym uczuciem zadowolenia i dumy towarzyszącym człowiekowi w momencie, gdy osiąga coś niesłychanie ważnego, rozejrzał się pewnie w obie strony. Czuł się, jakby cały świat miał pod sobą. Po łagodnym slalomie między kilkoma najwyższymi szczytami ujrzał bezgraniczny ocean. Cała wizja niejako nakładała się na widziany obraz nieba, a doznanie nasilającego się zadowolenia utwierdzało go tylko w przekonaniu, że rzeczywiście gdzieś tam leci. Błękitna głębia oceanu tak płynnie przechodziła w błękit nieba, że ów nieosiągalny przed chwilą horyzont powoli przestawał istnieć. Łatwość, z jaką wola przechodziła w czyn, była w tym doświadczeniu najbardziej zdumiewająca. Dusza, gdy tylko miała na to ochotę, mogła niewyobrażalnie przyspieszyć, po czym niemal się zatrzymywała. Leciała teraz nad taflą oceanu, lekko ją muskając. Dłonie, czując subtelny chłód, z przyjemnością wsunęły się w kieszenie.

Przysypiający w autobusie mężczyzna skulił się, opierając kolana na przednim siedzeniu. Wciskał zaciśnięte ręce we wnętrze bluzy. Błękit, który miał pod sobą, delikatnie ciemniał. Uświadomił sobie wtedy, że właśnie wyruszył w niebezpieczne, nieznane mu dotąd, zaklęte rewiry, że brnie w samo centrum przedwiecznego chaosu, tam gdzie czas i przestrzeń nie mają już żadnego znaczenia. Zdał sobie sprawę, że to, co ma pod sobą, a właściwie dookoła siebie, nie jest ani wodą, ani tym bardziej niebem. Otaczająca go jednolita masa była jakby idealnym ich wymieszaniem. Z głębin tego zamętu wydobywał się głos Rafała:

– …potomkowie Apsu…

Kasztan nie usłyszał tych słów. Od kilku sekund bowiem widział jedynie poruszające się usta starszego kolegi. Towarzyszył temu delikatny i głuchy pisk w uszach.

– …dopiero Marduk rozdzielił noc z dniem, stworzył gwiazdy, księżyc i słońce. Na samym końcu oczywiście i nas, ludzi.

To młody już usłyszał. Patrzył teraz na Rafała ze zdziwieniem. Wyraźnie zgubił wątek i od dłuższej chwili próbował odnaleźć się w nowym miejscu i czasie. Starszy kolega niesłychanie się rozgadał.

– Dlaczego to mówię? Wiesz… u podstaw wszelkich wierzeń leżała nie tylko próba wyjaśnienia sobie tego, co czeka nas po śmierci i towarzyszące jej żałosne uszczęśliwianie się różnymi dziwacznymi bajkami. Można by powiedzieć, że wszystko to, co obecnie nazywamy religijnością, swe korzenie ma zapuszczone zarówno w tym, co nas czeka, jak i w tym, czego nie było nam dane doświadczyć, w szukaniu odpowiedzi na pytanie, jak powstaliśmy i w jaki sposób będziemy trwać wówczas, gdy nas już nie będzie. Początek i koniec. – Rafał chwilę się zastanowił. – Podstawowy problem leży w sposobie ludzkiego myślenia. Człowiek nie jest w stanie wyobrazić sobie czegoś, co trwa wiecznie. Nie mieści mu się w głowie, że coś może po prostu trwać bez żadnej przyczyny. Być samo z siebie. Wynieśliśmy takie rozumowanie z obserwacji natury, jednak to za mało. Dlatego też w swym istnieniu człowiek również dopatruje się ciągów przyczynowo-skutkowych. Istnieje po coś. Żyje dla kogoś… Wszystko to przez podstawowy błąd…

Rafał na chwilę zamilkł, uświadamiając sobie, że tak naprawdę nie mówi tylko po to, by mówić. Ma przecież słuchacza.

– Ej… – Szturchnął Kasztana w ramię. – Chyba wiesz, o co mi chodzi, prawda?

Młody, mimo że nie do końca nadążał za wywodem kolegi, w niewyjaśniony sposób chwytał cały sens wypowiedzi. Bardziej go czuł, niż rozumiał. Uczucie to budowało delikatną więź porozumienia między przyjaciółmi.

– Mniej więcej – odparł w skupieniu.

Rafał po krótkiej pauzie wrócił do swego pasjonującego wykładu. Chłopcy od dłuższego czasu szli kolejowym nasypem, który coraz wyżej wznosił się nad polaną. Mimo dość pasjonującego tematu, Kasztan wciąż był nieco skryty i zamknięty w sobie. Uczucie, jakiego doznał, wywołało w nim niemal zgorszenie. Była to inicjacja, która, jak sądził, nie zwiastowała niczego dobrego. Wiedział, że kolejnym etapem tej podróży będzie już tylko tęsknota. Westchnął, a leniwe uderzenie serca wpompowało w żyły kolejną dawkę boskiej przyjemności. Tymczasem Rafał postanowił żwawo zbiec z niemal już czterometrowego pagórka.

– Dawaj na dół! – krzyknął i potrząsnął plecakiem, w którym zabrzęczały butelki. – Chcesz browar? Mam jeszcze po jednym – wrzeszczał już z dołu.

– Jasne!

Kasztan pozostał jednak na górze. Postanowił zbadać stan swej trzeźwości, próbując iść po jednej z szyn. W międzyczasie porządnie się rozpadało, jednak próba stąpania równo po śliskiej od deszczu szynie, jak na razie, szła mu całkiem dobrze. Ulewa stała się dla przyjaciół ciekawym elementem dość niecodziennej przygody.

– Dawaj na dół! – krzyczał Rafał.

Młody od dwóch minut sunął wytrwale po coraz bardziej śliskiej szynie. Zadowolenie temu towarzyszące rodziło w nim rzadko spotykaną pewność siebie.

– Kasztan! – krzyknął Rafał, lekko podbiegając w kierunku pobliskiego drzewa. – Kiedy ty mi w końcu powiesz, jak to jest z tobą i tą Magdą?

W tym momencie młody ześlizgnął się z szyny, obijając sobie kolano. Upadek w dużej mierze zamortyzował rękoma, jednak ani w kolanie, ani w poranionych przez kruszywo kolejowe dłoniach, nie odczuł bólu. Zdziwiło go to tym bardziej, że dostrzegł krew na swej prawej ręce w dwóch miejscach.

– Jak to „jak”? Kumplujemy się po prostu. Znamy się od lat – odparł, niewiele myśląc i wciąż nie mogąc wyjść ze zdziwienia, że praktycznie nie czuje żadnego bólu.

– A w czym to przeszkadza? – zapytał Rafał, chcąc wierzyć, że to on wprowadził kolegę w zamyślenie i konsternację. – Bierz się za nią na poważnie. Fajna laska jest!

– Masz te piwa? – odparł Kasztan, myjąc w strumieniach deszczu dłonie.

– Nie zmieniaj tematu!

Kasztan na chwilę uwierzył, że rzeczywiście sam ucieka od tematu rzekomego romansu. W jednej chwili zapadła dłuższa cisza. Akompaniował jej szum deszczu, przerywany od czasu do czasu dalekimi grzmotami.

– Sam nie wiem… – Młody zdecydował się na przerwanie ciszy. – Wiesz… ona ciągle gada o swoim byłym.

Szesnastolatek nie tyle dał się wciągnąć w niewygodny temat, co raczej chciał odegnać myśli o reakcji swojego organizmu na narkotyk. Dłuższe zastanawianie się nad brakiem bólu rodziło w jego duszy poczucie winy. Rafał wybuchnął nieco wymuszonym śmiechem.

– Stary, idziesz dobrą drogą! Słuchaj, jak ci o nim pieprzy, pocieszaj ją i najlepiej spełniaj jej durne zachcianki. Ostatnio siedziałeś u niej i nie chciałeś iść na browar.

– Nie rozumiesz…

Ale Rafał zdawał się w ogóle nie słuchać kolegi.

– Wiesz… jeszcze miesiąc, dwa i może zostaniesz jej najlepszą przyjaciółką – drwił.

– Odwal się! – Urażony Kasztan zaczął powoli schodzić ze śliskiego od mokrej trawy pagórka.

– No co? Wolisz jej głupie fochy niż piwo z kumplem? Ostatnio trzeba cię siłą wyciągać, żebyś gdziekolwiek wyszedł.

Młody nic nie odpowiedział. Szedł teraz z wolna, znów zastanawiając się nad tym, co dzieje się z jego ciałem i umysłem.

– Ej, stary! Wyluzuj. Jak nie ta, to inna – powiedział pojednawczo Rafał.

– Nic nie rozumiesz. Zmieńmy temat.

– Na twoim miejscu totalnie bym ją olał, ale zrobisz, co zechcesz. Dobrze, że chociaż dziś cię wyciągnąłem. Dawaj na dół!

– Otwieraj piwo! – krzyknął młody.

– Ale się wleczesz! – zadrwił Rafał, dając jednocześnie koledze komunikat w stylu „widzę jak cię rozwala, mam to samo”.

Kasztan tylko się zaśmiał, czując ile wysiłku musi włożyć w zejście z dość stromego zbocza. Po około minucie chwycił piwo i jednym haustem wypił jedną trzecią butelki.

– Jak ci się podoba? – spytał Rafał.

Młody początkowo udawał, że nie wie, o co chodzi.

– No, gadaj! – ponaglił go kolega.

– Hmm… sam nie wiem.

– Ty nigdy nic nie wiesz. – Rafał pociągnął spory łyk z butelki. – Musiałeś kiedyś leczyć kaszel kodeiną. Za pierwszym razem tak nie klepie, a widzę, że nieźle cię porobiło.

Dla młodego zabrzmiało to dość niepokojąco i tajemniczo.

– To dobrze – uspokoił go starszy kolega. – Mogłeś sobie kiedyś nieświadomie wyrobić receptory opioidowe właśnie przez leki z kodeiną. Albo po prostu jesteś podatny na opiaty.

– I tak wolę sam alkohol – odparł młody.

– Pieprzysz! – powiedział zdecydowanie Rafał. – Tu masz coś, w skład czego również wchodzi faza alkoholowa. Nie zapomnij, że najpopularniejsza na świecie używka, tak samo jak opiaty, jest depresantem. W morfinie masz to i wiele, wiele więcej. Czujesz w ogóle coś z tych dwóch piw?

Chwilę milczeli.

– Właśnie! Jak chcesz, mam jeszcze trochę tego sprzętu, ale wiesz… trzeba uważać.

Kasztan czuł jeszcze przyjemny ból mięśni pozostały po schodzeniu z nasypu. W zasadzie każdy fizjologiczny bodziec docierał do niego jako jakaś forma przyjemności, co dobitnie uświadomił sobie, rozdrapując poranioną dłoń. Dopił piwo i postanowił wyrzucić butelkę daleko za siebie. Ta niespodziewanie rozbiła się o jedną z szyn, co wywołało w chłopcu niezrozumiałe i dzikie zadowolenie. Przez jego umysł przebiegło coś na kształt déjà vu.

Rozdział drugi

Klub dwadzieścia siedem

Ewa nerwowo pakowała ubrania, a za rozmazanym jej łzami makijażem kryła się pełna determinacji twarz kobiety skrzywdzonej, lecz nie słabej, kobiety kompletnie nieświadomej swej nadludzkiej siły.

Przetarłszy prawą powiekę, ozdobiła policzek czarną smugą, która kolorystycznie zlała się z jej opadającymi włosami. Ich końcówki delikatnie głaskały podręczną walizkę leżącą na podłodze w progu między kuchnią a przedpokojem. Pochylona nad nią kobieta zdawała się przebywać w jakimś dziwnym transie. Próbując upchnąć wszystkie niezbędne rzeczy, nerwowo poruszała suwakiem z góry na dół, pozwalając sobie przy tym na dość niecenzuralne słowa. Z transu wyrwał ją dźwięk telefonu.

– Jeśli to znowu on, to… – warknęła.

Poruszana wibracjami Nokia od kilku minut niebezpiecznie zbliżała się do krawędzi drewnianej skrzyni. Ewa położyła ją tam przed godziną. Dopiero teraz usłyszała swój telefon i z lekkim wstydem uświadomiła sobie, że walizka, z którą walczyła już kilkanaście minut, nie była przyczyną jej frustracji. Nie warto było słać pod jej adresem tak soczystych wiązanek. Nokia, jakby pod wpływem przenikliwego spojrzenia kobiety, nagle się zatrzymała. Ewa przez dłuższą chwilę patrzyła w kierunku ciemnej przestrzeni przedpokoju. To tam w cieniu stała drewniana skrzynia z butami, a na niej leżał telefon.

Zbierała myśli, oddychając dość szybko. Jakby z automatu weszła do łazienki, nie pamiętając że po drodze wzięła komórkę. Zapętlona frustracja minęła wraz z pozostawieniem walizki samej sobie, jednak delikatny trans, w jakim kobieta się znajdowała, ani na chwilę nie ustawał. Ewa była bardzo zamyślona, a wchodząc do łazienki, postanowiła ostatecznie zmyć z twarzy makijaż. W lustrzanym odbiciu nie była zdolna dostrzec stanowczości, z jaką patrzyła sobie w oczy. Widziała jedynie symetryczne oblicze dwudziestosiedmioletniej kobiety, które nawet jej się podobało – nie za grube usta, lekko zarysowane kości policzkowe i brązowe oczy. Spojrzenie przez nie rzucane zdawało się być lekko desperackim, jednak bardzo zdecydowanym, jakby należało do kogoś, kto wie, czego chce i jasno stawia granice.

Do takiej wersji swojej osoby Ewa się przyzwyczaiła, jednak teraz, gdy patrzyła sobie w twarz, czuła się zdradzona przez samą siebie. W tym wszystkim nie pozwalała sobie jednak na współczucie. Niegdyś to właśnie ono było powodem tego, że wielokrotnie zwlekała z rozstaniem. Współczuć samej sobie jednak nigdy nie potrafiła. Wyprostowała się teraz przed lustrem i związała swe długie do ramion włosy. Bez makijażu podobała się sobie jeszcze bardziej. Delikatnie latynoska uroda, szczupła talia i szerokie biodra, na które nasunięta była granatowa spódnica, nie pozwalały jej bać się samotności. Za jej ostateczną decyzją krył się jednak strach, tym większy, że wiedziała czego, a raczej kogo się boi.

Masz na mnie czekać do jedenastej. Wtedy oddasz mi klucze.

Pozostając w mantrze zapętlonych myśli, od niechcenia odczytała esemesa. Jej niezłomność, której zazwyczaj sobie nie uświadamiała, przysłoniło na chwilę zwątpienie. Ewa nie zamierzała jednak zwlekać z rozstaniem i zaplanowała już, że o dwudziestej trzeciej będzie w pociągu. Zaproponowała wcześniej, że odda klucze w drodze na dworzec. Ponieważ była to jej własna, niezależna decyzja, nie mogła spotkać się z akceptacją ze strony jej byłego chłopaka. „Ten to zawsze musi coś spieprzyć… Aby tylko postawić na swoim” – pomyślała, sięgając po wypełnioną po brzegi i z trudem dopiętą podręczną walizkę. Upewniwszy się kilkukrotnie, że wzięła ze sobą najbardziej niezbędne rzeczy, wróciła do kuchni. Dokręciła kurki w kranie, podomykała okna, rozejrzała się po swej dawnej sypialni i ruszyła w nowe życie. Dwukrotnie przekręciła klucz w drzwiach, na wszelki wypadek upewniając się, że są zamknięte.

Idąc szybkim, pewnym krokiem, z niecierpliwością spojrzała na zegarek. Przeszła jakieś dziesięć metrów i wcisnęła przycisk w oczekiwaniu na windę. Uświadomiła sobie jednak, że zerknęła na zegarek znajdujący się na jej lewym nadgarstku, a nie, jak to miała w zwyczaju, na Nokię 3310 i poczuła nagły przypływ niepokoju. Poklepała się po kieszeniach. Telefonu nie było. W tym czasie winda już podjechała, a Ewa rozsunęła walizkę. Nic prócz ubrań, kosmetyczki i kilku książek z niej nie wypadło. Otworzyła drzwi od windy i by ta nagle nie uciekła, przytrzymała je nogą. Chcąc wrócić do zamkniętego już mieszkania, pomyślała, że przez ten niezaplanowany powrót cały jej plan się nie powiedzie, że wydarzy się coś niespodziewanego, co raz na zawsze go zrujnuje. Z kilkusekundowej konsternacji wyrwał ją stłumiony dźwięk wibrującego telefonu. Wjechała z walizką do windy i zaczęła wyrzucać z niej ubrania i inne szpargały. Nie mogła wyjść ze zdziwienia, kiedy jej oczom ukazała się Nokia. „Jakim cudem ona się tu znalazła?” – pomyślała z przerażeniem. Wynikało ono z absurdu całej sytuacji. Ewa dałaby sobie głowę uciąć, że nie wrzuciła telefonu na samo dno wypchanej po brzegi walizki. Upychała wszystko z powrotem, a wibrującą komórkę wrzuciła do kieszeni swego jesiennego płaszcza. Nagle cały absurd prysł, a serce Ewy na nowo zalała fala spokoju. Nie musiała się po nic wracać, a to w tym momencie zdawało się jej najważniejsze. Przez te kilka minut na poważnie uwierzyła, że wracając po telefon, sprowadzi na siebie jakąś niewyobrażalną katastrofę. Winda zatrzymała się na parterze, a kobieta niezdarnie z niej wyszła, wlokąc za sobą na wpół otwartą walizkę.