49,99 zł
Odkąd rozniosła się wieść, że Kim Dzong Un przejmie schedę po ojcu, narosła wokół niego gruba warstwa mitów i przypowiastek propagandowych. W wieku trzech lat przyszły Wielki Następca miał posługiwać się bronią, w wieku sześciu – ujeżdżać najdziksze konie, a jako dziewięciolatek – pokonać mistrza Europy w wyścigach motorowodnych.
Mało kto wierzył, że niedoświadczony, chorowity chłopiec wychowywany w izolacji od świata zdoła utrzymać władzę w państwie. Tymczasem nie tylko przetrwał, ale i doskonale sobie radzi.
Jak wyglądało dzieciństwo Kim Dzong Una? Skąd wzięła się legenda o boskim pochodzeniu rodu Kimów? Dlaczego siostra Wielkiego Następcy nazywana jest koreańską Ivanką Trump i jaką rolę odegrała w polityce międzynarodowej? Czy powolne uwalnianie gospodarki w socjalistycznym kraju to najlepszy przepis na długie rządy?
Anna Fifield rekonstruuje przeszłe i teraźniejsze życie dyktatora, powołując się na ekskluzywne relacje osób z jego otoczenia, i przygląda się dynastycznym ambicjom Kimów. Dzięki połączeniu sceptycyzmu i rozległej wiedzy odmalowuje fascynujący obraz najdziwniejszego i najbardziej skrytego reżimu świata. Reżimu, który prowadzi politykę izolacjonizmu, a mimo to ma ogromne znaczenie na arenie międzynarodowej, który trwa w stanie permanentnego bankructwa, choć stać go na broń atomową. Autorka ze znawstwem kreśli sylwetkę jego przywódcy, Wielkiego Następcy, Niepokonanego Zwycięskiego Generała, Słońca Socjalizmu, wodza Kim Dzong Una.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 424
Dwudziestu pięciu milionom obywateli Korei Północnej. Obyście niedługo stali się wolni i mogli podążać za marzeniami.
Wszak śmiać się umiem, śmiejąc się, mordować,
Na to, co pierś mą boli, wołać: owszem!
I łzy zmyślnemi skrapiać swe policzki,
I twarz układać stosownie do chwili (…)
Barw nowych dodam kameleonowi,
Zmienniejszym będę niżeli Proteusz,
W naukę do mnie pójdzie Machiawel.
Umiejąc tyle, nie zyszczęż korony?
William Szekspir, Król Henryk VI. Część III, akt III, scena III, tłum. Jan Kasprowicz
Wielu spośród występujących w niniejszej książce uchodźców z Korei Północnej prosiło, abym nie używała ich prawdziwych nazwisk. Obawiają się, że mogłoby to narazić na represje pozostałych w kraju członków ich rodzin. W takich przypadkach stosowałam pseudonimy albo pozostawiałam rozmówców anonimowymi.
Do zapisu koreańskich nazwisk i nazw własnych autorka wykorzystała oficjalne zasady latynizacji stosowane w Korei Północnej, odchodząc tym samym od norm anglosaskich. W przekładzie postanowiłem postąpić podobnie, zachowując polską transliterację tylko w przypadku nazwisk i nazw własnych silnie zakorzenionych w naszym języku (dla przykładu Kim Dzong Un, a nie Kim Jong Un, Kim Ir Sen, a nie Kim Il Sung).
Siedziałam na pokładzie zmierzającego do Pjongjangu samolotu linii Air Koryo, szykując się na szóstą w sumie wizytę w stolicy Korei Północnej, choć pierwszą, odkąd do władzy doszedł Kim Dzong Un, trzeci – po ojcu i dziadku – przywódca z rodziny Kimów. Był 28 sierpnia 2014 roku.
Dla dziennikarzy odwiedziny w Korei Północnej to zawsze osobliwe, fascynujące, a jednocześnie frustrujące doświadczenie. Ta podróż miała jednak na zawsze zapisać się w annałach surrealizmu.
Na dobry początek dostało mi się miejsce obok Jona Andersena, ważącego 150 kilo zapaśnika z San Francisco, który na ringu występuje pod pseudonimem Strong Man i znany jest z ruchów takich jak dźwignia z wyskoku i rzut goryla.
Wylądowałam wraz z nim w biznesklasie (tak, w komunistycznych liniach lotniczych mają klasy), gdyż pewien pasażer chciał siedzieć obok podróżującego klasą ekonomiczną przyjaciela i zapytał, czy nie moglibyśmy się zamienić. Tym sposobem rozsiadłam się wreszcie na pokładzie podstarzałego Iła, w czerwonym fotelu, który z powodu koronkowych narzut na zagłówkach i obitych brokatem poduszek bardziej pasowałby do babcinego saloniku niż na pokład odrzutowca.
Andersen był jednym z trzech amerykańskich zapaśników, którzy – mając najlepsze dni za sobą – trafili do Japonii, gdzie sama masa i wzrost sprawiały, że mogli jeszcze stanowić atrakcję. Cieszyli się tam niejaką sławą i nie najgorszymi przychodami – co nie przeszkadzało im szukać okazji, aby zarobić trochę na boku. Z tego właśnie powodu wszyscy trzej wybierali się na niezwykły event: pierwsze w historii Międzynarodowe Zawody Wrestlingowe w Pjongjangu, dwudniowe święto sztuk walki zorganizowane przez Antonia Inokiego, byłego japońskiego zapaśnika o kwadratowej szczenie, który promował ideę dążenia do pokoju przez rywalizację w sporcie.
Kiedy wystartowaliśmy, siedzący obok mnie wielkolud wyznał, że chętnie przekona się na własne oczy, jak to jest w tej Korei i co kryje się za kliszami powtarzanymi w amerykańskich mediach. Nie miałam serca mu powiedzieć, że czeka go szopka dopracowywana przez dziesięciolecia właśnie po to, aby żaden przybysz z zewnątrz nie poznał prawdziwego oblicza odwiedzanego przez siebie kraju, aby nie spotkał ani jednego przypadkowego człowieka i nie zjadł ani jednego przypadkowego posiłku.
Gdy ponownie ujrzałam Andersena, miał na sobie ciasne gacie z czarnej lycry z napisem STRONGMAN na tyłku. Na oczach trzynastu tysięcy starannie wyselekcjonowanych obywateli Korei Północnej wpadł na arenę Ryugyong Chung Ju-yung w Pjongjangu przy akompaniamencie dobywającego się z głośników ryku: „To prawdziwy macho”.
Bez ubrania wydawał się dużo większy. Zszokowały mnie rozmiary jego bicepsów i mięśni ud, wyglądających, jakby chciały się wyrwać spod skóry niczym mięso w za ciasno zwiniętej kiełbasie. Ciężko mi było sobie wyobrazić, jaki wstrząs jego widok wywołał wśród mieszkańców kraju, który we wcale nie odległej przeszłości zaznał głodu pochłaniającego setki tysięcy ludzkich istnień.
Chwilę później pojawił się Bob Sapp – jeszcze potężniej zbudowany zapaśnik ubrany w białą pelerynę z piórami i cekinami. Jego strój pasował raczej na imprezę karnawałową niż wizytę w „pustelniczym królestwie”.
– Prać ich! – ryknął Andersen do Sappa i obaj Amerykanie zaszarżowali na dwóch znacznie mniejszych zapaśników z Japonii.
To jeden z najbardziej cudacznych i psychodelicznych obrazków, jakie mi zostały z Korei Północnej: amerykańska farsa w kraju najnikczemniejszych propagandystów świata. Publiczność, oswojona ze sztuką iluzji, szybko zrozumiała, że walka jest w stu procentach ustawiona, że to bardziej teatrzyk niż sport. Uświadomiwszy to sobie, zaśmiewali się do rozpuku. Mnie jednak trudno było rozeznać, co jest prawdą, a co udawaniem.
Od mojej poprzedniej wizyty w Korei Północnej minęło sześć lat. Wcześniej odwiedziłam ją w 2008 roku, wraz z Filharmonią Nowojorską. Tamta wyprawa wydawała mi się punktem zwrotnym historii. Oto najsłynniejsza orkiestra Stanów Zjednoczonych miała okazję wystąpić w państwie, które praktycznie zbudowano na nienawiści do Ameryki. Flagi obu krajów obejmowały scenę z dwóch stron niby podpórki na książki, a grano Amerykanina w Paryżu autorstwa George’a Gershwina.
– Być może pewnego dnia jakiś kompozytor napisze utwór zatytułowany Amerykanie w Pjongjangu – powiedział wtedy zgromadzonym na widowni Koreańczykom dyrygent Lorin Maazel.
Następnie orkiestra zagrała Arirang, rozdzierającą serce koreańską pieśń ludową o bólu rozłąki. Nawet starannie dobrani mieszkańcy Pjongjangu nie potrafili ukryć wzruszenia.
Ale zwrot w historii nigdy nie nastąpił.
Tego samego roku „Umiłowany Przywódca” Korei Północnej, Kim Dzong Il, doznał poważnego wylewu, w wyniku którego o mało nie stracił życia. Od tego czasu reżimowe władze skupiły się na jednym: dopilnowaniu, aby ciągłość władzy dynastii Kimów została zachowana.
W kuluarach zaczął powstawać plan, aby nowym wodzem kraju uczynić najmłodszego syna dyktatora, człowieka, który dopiero co świętował dwudzieste czwarte urodziny.
Minęły dwa lata, nim świat zewnętrzny dowiedział się o koronacji młodzieńca. A kiedy wreszcie się to stało, niektórzy analitycy łudzili się, że Kim Dzong Un okaże się reformatorem. Ostatecznie zdobył wykształcenie w Szwajcarii, miał okazję podróżować po zachodnim świecie i poznać arkana kapitalizmu. Coś z tego musiało wraz z nim przeniknąć do Korei Północnej, prawda?
Podobne nadzieje żywiono, gdy w 2000 roku władzę w Syrii objął Baszszar al-Asad, wykształcony w Londynie absolwent medycyny. Nie mniejsze miały się też okazać oczekiwania wobec księcia Muhammada ibn Salmana, który odbył tournée po Dolinie Krzemowej, a w 2017 roku, kiedy został oficjalnym następcą tronu Arabii Saudyjskiej, pozwolił kobietom prowadzić samochody.
Według Johna Delury’ego, eksperta do spraw chińskich z Uniwersytetu Yonsei w Seulu, w przypadku Kim Dzong Una pierwsze sygnały wyglądały obiecująco. Delury dopatrywał się znaków świadczących, że młody przywódca przeprowadzi reformy w Korei Północnej i zapoczątkuje okres prosperity, tak jak to się stało w Chinach w 1978 roku, kiedy Deng Xiaoping zainicjował swój ambitny projekt przebudowy gospodarczej. Większość obserwatorów żywiła się jednak optymizmem zupełnie innego rodzaju – wiarą, że koniec jest blisko.
Od leżącego niemal po sąsiedzku Seulu po odległy Waszyngton analitycy i urzędnicy rządowi formułowali śmiałe teorie – niektórzy przekazywali je szeptem, inni ogłaszali krzykiem – o powszechnej destabilizacji państwa i masowym exodusie ludności do Chin, o przewrocie wojskowym i nieuniknionym upadku. Wszystkie te ponure wizje łączyło jedno przekonanie: reżim nie mógł przecież przetrwać objęcia władzy przez kolejnego dyktatora nazwiskiem Kim, a już na pewno nie, jeśli tym dyktatorem miałby zostać dwudziestoparolatek, który chodził do snobistycznych szkół w Europie i miał obsesję na punkcie Chicago Bulls – żółtodziób bez żadnego doświadczenia militarnego czy administracyjnego.
Victor Cha, główny negocjator w sprawach kontaktów z Koreą Północną za prezydentury George’a W. Busha, na łamach „New York Timesa” przepowiadał, że reżim upadnie w przeciągu kilku miesięcy, jeśli nie tygodni.
Cha może i zapędzał się trochę w swych prognozach, ale w ogólnym rozrachunku mało kto się z nim nie zgadzał. Większość obserwatorów sądziła, że koniec w istocie już nadchodzi. Panował powszechny sceptycyzm wobec talentów przywódczych Kim Dzong Una.
Ja również miałam wątpliwości. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, żeby władzę w Korei Północnej objęło trzecie już pokolenie Kimów. Śledziłam losy kraju zarówno z bliska, jak i z oddali. W 2004 roku „Financial Times” wysłał mnie do Seulu w charakterze korespondentki zajmującej się obiema Koreami. Od tego zaczęła się moja niesłabnąca obsesja.
W przeciągu następnych czterech lat dziesięciokrotnie przekraczałam granicę Korei Północnej, w tym pięciokrotnie, aby zbierać materiały do reportaży w Pjongjangu. Objeżdżałam pomniki ku czci Kimów i przeprowadzałam wywiady z przedstawicielami władz, kierownikami spółek państwowych oraz profesorami akademickimi – wiecznie w obecności reżimowej przyzwoitki. Ktoś zawsze uważał, abym nie zobaczyła niczego, co nie pasowałoby do przygotowanego specjalnie dla mnie obrazka.
Rozglądałam się za okruchami prawdy. Pomimo najlepszych starań oficjeli trudno było nie zauważyć, że państwo się sypie, że nic nie jest takie, jak się wydaje. Gospodarka ledwo zipała. W oczach ludzi lśnił strach. Aplauz dla Kim Dzong Ila, który słyszałam w 2005 roku, stojąc zaledwie pięćdziesiąt metrów od niego na stadionie w Pjongjangu, brzmiał, jakby został puszczony z playbacku.
Taki system rządów nie mógł się utrzymać przez trzy pokolenia. Prawda?
Eksperci przewidujący szeroko zakrojone reformy się mylili. Mylili się też ci, którzy przepowiadali nieuchronny upadek. Myliłam się i ja.
W 2014 roku, po sześciu latach spędzonych z dala od Półwyspu Koreańskiego, wróciłam do regionu jako korespondentka „Washington Post”. Kilka miesięcy od otrzymania przydziału – a jakieś trzy lata od objęcia władzy przez Kim Dzong Una – zostałam wysłana, aby napisać relację z urządzanych w Pjongjangu zawodów wrestlingowych. Cóż, czego się nie robi, by dostać wizę.
Byłam w szoku.
Wiedziałam, że stolica przeżywa budowlany boom, ale nie miałam pojęcia, na jaką skalę. Wyglądało to tak, jakby na co drugiej ulicy w centrum miasta powstawał nowy wieżowiec lub kino. Wcześniej ze świecą można by szukać choćby traktora, a tu nagle ubrani w oliwkowe uniformy robotnicy rozbijali się ciężarówkami i dźwigami.
Kiedy w minionych latach chadzałam ulicami, nikt nawet się na mnie nie obejrzał, choć cudzoziemcy stanowili rzadki widok. Przechodnie spuszczali wzrok i maszerowali w swoją stronę. Teraz w mieście czuło się powiew świeższego powietrza. Ludzie lepiej się ubierali, dzieciaki śmigały na rolkach po nowo pobudowanych placach zabaw – ogólnie atmosfera stała się bardziej swobodna.
Oczywiście w pokazowej stolicy nadal żyło się ciężko: do wiecznie psujących się trolejbusów wciąż stawały długie kolejki, zgarbione babuleńki dalej nosiły na plecach ciężkie worki, a wypatrzenie kogoś grubego graniczyło z niemożliwością. Co tam grubego – choćby trochę przy kości. Nie licząc Miłościwie Panującego. Niemniej jasne wydawało się, że Pjongjang, główne siedlisko elit utrzymujących Kim Dzong Una przy władzy, nie chyli się ku upadkowi. W siedemdziesiąt lat od utworzenia Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej jej komunistyczna fasada wciąż miała się dobrze.
W przeciągu tych siedmiu dekad świat był świadkiem panowania wielu okrutnych dyktatorów, którzy dręczyli lud dla własnego interesu. Jak Adolf Hitler. Józef Stalin. Pol Pot. Idi Amin. Saddam Husajn. Muammar Kaddafi. Ferdinand Marcos. Mobutu Sese Seko. Manuel Noriega. Niektórzy z nich byli ideologami, inni kleptokratami. Wielu jednymi i drugimi.
Widzieliśmy też dyktatury dynastyczne. Na Haiti Papa Doc Duvalier przekazał władzę swemu synowi Baby Docowi, zaś w Syrii po prezydencie Hafizie al-Asadzie w państwie ster przejął jego syn Baszszar. Na Kubie Fidel Castro umożliwił objęcie najwyższych stanowisk swemu bratu Raulowi.
Na tym tle ród Kimów wyróżnia się jednak wyjątkową trwałością władzy. W okresie rządów Kim Ir Sena Stany Zjednoczone zaliczyły dziewięciu prezydentów, od Harry’ego S. Trumana począwszy, a na Billu Clintonie skończywszy. W tym samym czasie Japonia miała dwudziestu jeden premierów. Kim Ir Sen przeżył Mao Zedonga o blisko dwadzieścia lat, zaś Józefa Stalina o czterdzieści. Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna istnieje już dłużej niż Związek Radziecki.
Bardzo pragnęłam zrozumieć, jakim sposobem to osobliwe państwo i jego młody przywódca – wbrew wszystkiemu i wszystkim – ciągle trwają. Postanowiłam się więc dowiedzieć, czego tylko mogłam, o Kim Dzong Unie.
Szukając jakichkolwiek poszlak dotyczących tego zagadkowego młodzieńca, zaczęłam przeprowadzać wywiady z ludźmi, którzy mieli okazję zetknąć się z nim osobiście. Nie było łatwo. Mało kogo dopuszcza się przed oblicze Wielkiego Następcy, a i pośród wybrańców tylko nieliczni spędzają w jego obecności wystarczająco dużo czasu, aby móc się dowiedzieć czegoś znaczącego. Mnie jednak interesowały wszelkie, choćby najdrobniejsze, spostrzeżenia.
Dotarłam do ciotki i wuja Kim Dzong Una, którzy byli jego prawnymi opiekunami, kiedy przebywał w Szwajcarii. Udałam się do Berna, stolicy tego kraju, aby zyskać pojęcie o formatywnych latach przyszłego dyktatora. Przesiadywałam pod jego dawnym mieszkaniem i spacerowałam wokół szkoły, do której uczęszczał.
Dwukrotnie wylądowałam też w pewnej obskurnej knajpie w Alpach Japońskich, gdzie spotykałam się z Kenjim Fujimoto, spłukanym kucharzem, który niegdyś przyrządzał sushi dla ojca Kima, a dla niego samego stał się kimś w rodzaju towarzysza zabaw. Rozmawiałam z ludźmi, którzy zawitali do Korei Północnej wraz z koszykarzem Dennisem Rodmanem, i słyszałam od nich historie o pijatykach i innych ekscesach.
Gdy tylko dotarła do mnie wiadomość, że przyrodni brat Kim Dzong Una, Kim Dzong Nam, został zamordowany w Kuala Lumpur, bez wahania wskoczyłam w samolot. Zaledwie kilka godzin po zabójstwie byłam już na miejscu zbrodni. Zadekowałam się pod kostnicą, w której trzymano ciało, obserwując, jak gniewni północnokoreańscy urzędnicy przychodzą i odchodzą. Skierowałam się do ambasady Korei Północnej, gdzie odkryłam, że dziennikarze tak dali w kość pracownikom korpusu dyplomatycznego, że postanowili oni zdemontować dzwonek do bramy.
Udało mi się skontaktować z kuzynką Kim Dzong Nama, kobietą, która w zasadzie stała się jego siostrą i utrzymywała z nim kontakt po tym, jak sama uciekła z kraju, a on został wygnany. Przyjąwszy fałszywą tożsamość, od ćwierć wieku prowadziła zupełnie nowe życie.
Później, po ożywieniu w stosunkach dyplomatycznych na linii Korea Północna – Korea Południowa – USA, które przypadło na rok 2018, znalezienie kogoś, kto osobiście poznał przywódcę Korei Północnej, stało się dużo łatwiejsze.
Przedstawiciele Korei Południowej i Stanów Zjednoczonych współorganizowali i uczestniczyli w spotkaniach Kim Dzong Una z prezydentami Mun Jae-inem i Donaldem Trumpem. Rozmawiałam z najróżniejszymi ludźmi, którzy mieli okazję zamienić kilka słów z Wielkim Następcą w Pjongjangu, od piosenkarki zza południowej granicy po niemieckiego działacza sportowego. Zdarzyło mi się nawet, że przewożąca Kima kolumna samochodów minęła mnie na ulicy w Singapurze. Z każdego otarcia się o osobę tego osobliwego potentata próbowałam wyciągnąć informacje, które pozwoliłyby mi go lepiej zrozumieć.
Wielokrotnie prosiłam też północnokoreańskich dyplomatów przy ONZ – wytwornych dżentelmenów urzędujących na Wyspie Roosevelta, żartobliwie zwanej czasem nowojorską republiką socjalistyczną – o możliwość przeprowadzenia wywiadu z samym wodzem. Pomysł śmiały, ale wcale nie tak zwariowany, jak mógłby się wydawać. Ostatecznie Kim Ir Sen przyjął grupę zagranicznych dziennikarzy na lunch tuż przed swą śmiercią w 1994 roku.
Powtarzałam więc prośbę przy każdym spotkaniu, a widywaliśmy się w pewnej restauracji w centrum Manhattanu, gdzie tamci nieodmiennie zamiast dania dnia zamawiali filet mignon za 48 dolarów. Nieodmiennie też w odpowiedzi na moje pytanie parskali śmiechem.
Przy ostatnim z tych manhattańskich obiadków, jakiś miesiąc po wizycie Donalda Trumpa w Korei Północnej w 2018 roku, złotousty dyplomata odpowiedzialny za kontakty z amerykańskimi mediami, ambasador Ri Yong Phil, wyśmiał mnie i powiedział:
– Wolno pani pomarzyć.
Zamiast posłuchać rady pana ambasadora, skupiłam się na poznawaniu prawdy o życiu poza pocztówkową stolicą, w miejscach, do których władze nie chciały mnie wpuścić. Dotarłam do wielu Koreańczyków, którzy poznali Kim Dzong Una nie osobiście, lecz przez jego ustawy: mieszkańców Korei Północnej, którzy zdołali przetrwać i wyrwać się spod panowania tyrana.
Przez lata pisania o „pustelniczym królestwie” spotkałam dziesiątki, jeśli nie setki osób, które uciekły przed kimistowskim reżimem. W amerykańskiej prasie nazywa się ich czasem „zbiegami”, ale nie lubię tego słowa, bo brzmi, jakby umykając przed opresją, popełnili jakąś zbrodnię. Wolę określenie „uciekinierzy” albo „uchodźcy”.
Dziś znalezienie osób gotowych dzielić się swoimi doświadczeniami staje się coraz trudniejsze. Częściowo wynika to z faktu, że za rządów Kim Dzong Una – w wyniku uszczelnienia granic i poprawy standardu życia – fala uchodźców przemieniła się w strumyczek. Inny problem stanowią rosnące oczekiwania, że uchodźcom będzie się płacić za ich historie, co z punktu widzenia etyki dziennikarskiej jest niedopuszczalne.
Dzięki organizacjom, które pomagają ludziom uciec z Korei Północnej bądź osiedlić się w Korei Południowej, byłam jednak w stanie skontaktować się z wieloma uchodźcami gotowymi porozmawiać ze mną bez zapłaty. Należeli do nich przedstawiciele najróżniejszych grup społecznych: urzędnicy i handlarze, którym dobrze się wiodło w Pjongjangu, mieszkańcy pogranicza żyjący ze sprzedaży swoich produktów na targach, więźniowie skazani za najbłahsze wykroczenia.
Wśród osób, z którymi rozmawiałam, były też takie, które wierzyły, że pod przewodnictwem młodego wodza kraj zmieni się na lepsze, a nawet takie, które nie potrafiły ukryć dumy z tego, że dzięki niemu Korea Północna posiada własny program nuklearny, czym nie mogą się pochwalić jej bogatsi sąsiedzi.
Z niektórymi uciekinierami spotykałam się w Korei Południowej, często na przedmieściach, w tanich grill barach, do których chadzali po pracy. Z innymi rozmawiałam blisko brzegów rzeki Mekong, siedząc na podłodze w obskurnych hotelikach w Laosie i Tajlandii, gdzie mogli na chwilę odetchnąć w czasie ucieczki.
Największe niebezpieczeństwo groziło tym, którzy znaleźli się w północnych Chinach. Chińczycy traktują koreańskich uchodźców jak imigrantów ekonomicznych i odsyłają ich do kraju, aby mogli zostać odpowiednio ukarani przez tamtejsze władze. Mimo to uciekinierzy ci, kryjąc się w użyczonych im mieszkaniach, odważnie zgodzili się podzielić ze mną swoimi historiami.
Poświęciwszy setki godzin na przeprowadzenie wywiadów w ośmiu różnych krajach, w końcu zdołałam skompletować układankę zwaną Kim Dzong Unem. To, czego się dowiedziałam, nie wróży dobrze 25 milionom ludzi wciąż uwięzionym w Korei Północnej.
Wspaniały towarzysz Kim Dzong Un, przybyły z niebios, a poczęty przez górę Pektu.
Dziennik „Rodong Sinmun”, wydanie z 20 grudnia 2011 roku
Wonsan to raj na ziemi. A przynajmniej raj jak na Koreę Północną. W kraju wysokich gór i kamienistej gleby, któremu nieobce są syberyjskie przymrozki i gwałtowne powodzie, ten nadmorski region stanowi jedną z nielicznych enklaw naturalnego piękna. Plaże pokrywa tam delikatny biały piasek, a u wylotu skrytego w osłoniętej zatoce portu rozrzucone są niewielkie wysepki. To kurort dla północnokoreańskich elit, ich Monte Carlo albo Saint-Tropez. Przyjeżdżają nad morze, aby pływać lub tylko wylegiwać się w basenach nadmorskich willi. Delektują się mięsem krabów wełnistoszczypcych – uchodzących za miejscowy rarytas – a także ich ikrą. Okazjonalnie urządzają również wycieczki nad jezioro Sijung, gdzie w błocie o temperaturze 41 stopni Celsjusza zażywają kąpieli, które podobno pomagają się odprężyć i usuwają zmarszczki. Dzięki temu stara partyjna kadra może się poczuć cudownie odświeżona.
Region Wonsan szczególnie upodobała sobie sama śmietanka narodu: rodzina Kimów, która rządzi Koreą Północną od przeszło siedemdziesięciu lat. Tu właśnie w 1945 roku, po kapitulacji Japonii w II wojnie światowej i wycofaniu jej roszczeń do półwyspu, wylądował wracający do ojczyzny bojownik o dźwięcznym nom de guerre Kim Ir Sen. Tu również ukrywał się czteroletni Kim Dzong Il, podczas gdy jego ojciec prowadził polityczną rozgrywkę o władzę w nowo utworzonej Koreańskiej Republice Ludowo-Demokratycznej. Ta część półwyspu miała zyskać poparcie Związku Radzieckiego i komunistycznych Chin, podczas gdy część południowa dostała się w orbitę wpływów demokratycznych Stanów Zjednoczonych.
Tu wreszcie chłopczyk imieniem Kim Dzong Un spędzał leniwe letnie dni swego dzieciństwa, dokazując na plaży bądź ujeżdżając fale na ciągniętym przez motorówkę pontonie.
W dniu jego urodzin, to jest 8 stycznia 1984 roku – roku, który dzięki powieści George’a Orwella zawsze już chyba kojarzył się będzie z opresyjną dystopią – dziadek chłopca miał za sobą 36 lat rządów. Był Wielkim Wodzem, Słońcem Narodu, Zawsze Zwycięskim Genialnym Strategiem Kim Ir Senem.
Z kolei ojciec malucha, dziwaczny, rozmiłowany w filmach człowieczek, miał niedługo skończyć 42 lata i został już naznaczony na spadkobiercę reżimu, co oznaczało, że rodzina Kimów zyskała wątpliwy zaszczyt stworzenia pierwszej w dziejach świata dynastii komunistycznej. Kim Dzong Il szykował się do przyjęcia roli Umiłowanego Przywódcy, Generała, Który w Chwale Zstąpił z Niebios, Przewodniej Gwiazdy Dwudziestego Pierwszego Wieku.
Obaj mężowie stanu uwielbiali spędzać czas w Wonsan. Nie inaczej było z chłopcem, który pewnego dnia miał pójść w ich ślady.
Dorastając, przyjeżdżał tam na wakacje z położonego kawałek na zachód Pjongjangu, a potem z leżącej daleko, daleko na zachód Szwajcarii. Po latach, pragnąc się pochwalić prywatnym wesołym miasteczkiem, ściągnął do krainy swego dzieciństwa osobliwego amerykańskiego koszykarza, aby mogli razem pływać łódką i imprezować – ostro imprezować. Jeszcze później pewien obdarzony specyficznym poczuciem humoru deweloper, który stał się prezydentem Stanów Zjednoczonych, miał się zachwycać „zarąbistymi plażami” Wonsan i chwalić region jako idealną lokalizację pod mieszkaniówkę.
Kimowie popisywali się naturalnym pięknem krainy przed wybranymi przybyszami z zewnątrz, aby rozpowszechniać mit, że Korea Północna to „socjalistyczny raj”. Samo miasto Wonsan nie prezentowało się szczególnie urokliwie. Zostało prawie zupełnie zniszczone w wyniku amerykańskich bombardowań w czasie wojny koreańskiej, a później odbudowane w stylu socrealistycznym. Wielkie czerwone napisy umieszczone na szczytach szarych betonowych budowli głosiły: „Niech żyje Wielki Wódz, towarzysz Kim Ir Sen”, billboardy reklamowały zaś ustrój totalitarny ludności, która nie miała innego wyboru niż go kupować.
Główną atrakcję zawsze stanowiła nieskazitelnie biała plaża Songdowon. W latach 80., kiedy Kim Dzong Un zaczynał się tam bawić, Wonsan było popularnym miejscem komunistycznych zlotów. Na obóz skautowski zorganizowany w 1985 roku zjechały się dzieciaki ze Związku Radzieckiego i NRD, a państwowe media zaraz zaczęły publikować zdjęcia rozradowanych maluchów przybywających tłumnie z całego świata, aby spędzać wakacje na koreańskim wybrzeżu[1].
Obrazek ten był, rzecz jasna, daleki od rzeczywistości – nawet wtedy, gdy ZSRR jeszcze istniało i mogło wspierać swego satelitę. Kiedy Lee U Hong, japoński inżynier rolnictwa o koreańskich korzeniach, w 1983 roku przybył do Wonsan, aby wykładać na tamtejszym uniwersytecie rolniczym, pozwolono mu obserwować zajęcia, podczas których grupa dziewcząt uczyła się o słynnym drzewie zwanym sosną złotą. Lee sądził, że są to uczennice gimnazjum na jakiegoś rodzaju wizycie orientacyjnej. Okazały się jednak pełnoletnimi studentkami – po prostu z powodu niedożywienia wydawały się dużo młodsze[2].
Następnego roku japoński inżynier wybrał się na plażę, aby poszukać rdzawych róż, z których słynie region. Nie znalazł ani jednej. Pewien miejscowy wytłumaczył mu, że północnokoreańskie dzieci są tak głodne, iż zbierają kwiaty, aby wyjadać ich nasiona.
Lee nigdzie nie uświadczył zaawansowanych technik rolniczych ani zmechanizowanych gospodarstw, o których bezustannie piali przedstawiciele władz. Zamiast tego ujrzał tysiące ludzi ręcznie zbierających ryż i kukurydzę[3].
Reżim Kimów musiał jednak podtrzymać mit dobrobytu. Gdy w 1984 roku seria powodzi spowodowała ogromne straty w Korei Południowej, Północ wysłała pomoc. Statki z jedzeniem wypływały z portu w Wonsan znajdującego się niespełna 130 kilometrów od strefy zdemilitaryzowanej, szerokiego na cztery kilometry pasa ziemi niczyjej, który od zakończenia wojny koreańskiej w 1953 roku rozdziela półwysep na dwie części.
Osiem miesięcy po urodzeniu Kim Dzong Una – w czasie, gdy szarzy obywatele Korei Północnej sami cierpieli z powodu niedoborów żywności – na południe popłynęły stosy worków z symbolem Północnokoreańskiego Czerwonego Krzyża i napisem „Pomoc dla powodzian z Korei Południowej”.
„Jako że było to pierwsze radosne zdarzenie w historii naszej czterdziestoletniej rozłąki, całe nabrzeże tętniło emocjami – komentował »Rodong Sinmun«, propagandowy dziennik Partii Pracy Korei. – Przystań rozbrzmiewała radosnymi okrzykami (…). W całym porcie panowała atmosfera rodzinnej miłości”.
Naturalnie wydarzenia te nie miały żadnego wpływu na Kim Dzong Una. Chłopiec dorastał w błogiej nieświadomości, spędzając czas albo w jednym z rodzinnych ośrodków w Pjongjangu, albo w nadmorskiej rezydencji w Wonsan. Tamtejszy dom był tak olbrzymi, że mali Kimowie poruszali się po nim meleksami[4].
W latach 90., kiedy północnokoreańskie dzieci nadal żywiły się nasionami kwiatów, przyszły wódz zajadał się sushi i oglądał filmy akcji. Powoli budziło się w nim zamiłowanie do koszykówki i regularnie latał do paryskiego Disneylandu.
Za kurtyną stworzoną przez najbardziej skryty reżim świata żył aż do swoich 25. urodzin, czyli do 2009 roku. Gdy wreszcie został formalnie przedstawiony elitom Korei Północnej jako następca Kim Dzong Ila, jego pierwsze publiczne zdjęcie zrobiono właśnie w Wonsan. W północnokoreańskiej telewizji pokazano je tylko raz czy dwa. Jest ziarniste i niezbyt wyraźne, można jednak rozpoznać na nim Kim Dzong Una ubranego w czarny mundurek Mao, stojącego pod drzewem wraz z ojcem, bratem i siostrą oraz dwoma mężczyznami.
W późniejszych latach Wonsan pozostało dla Wielkiego Następcy miejscem szczególnym. Objąwszy ster państwa, ufundował w mieście ogromny park rozrywki – być może po to, aby w pewien sposób odtworzyć beztroskie lata dzieciństwa. Znaleźć w nim można akwarium z długim tunelem biegnącym między basenami, dom luster w stylu wesołego miasteczka, a także rozległy kompleks krytych i odkrytych basenów zwany Songdowon Water Park. Mają tam nawet spiralną zjeżdżalnię połączoną z ciągiem okrągłych brodzików. Prawdziwy socjalistyczny raj przystosowany do wymogów XXI wieku.
Kim Dzong Un dokonał osobistej inspekcji powstającego obiektu już pod koniec 2011 roku, niedługo po tym, jak stał się „Szanownym i Umiłowanym Najwyższym Przywódcą”. Ubrany w lekką białą koszulą z wpiętą w klapę czerwoną zapinką przedstawiającą twarze jego ojca i dziada pochylił się nad zjeżdżalniami, uśmiechnął i oświadczył, że „niezwykle go raduje”, iż Korea Północna zdołała samodzielnie wybudować prawdziwy aquapark.
Z wysokich trampolin przy basenach dzieciaki mogły oglądać wielobarwne parasole na plaży i rowery wodne unoszące się na wodach zatoki. Jak donosiła prasa, najbliższe lato przyniosło ze sobą „niezwykły widok uczniów stojących na piaszczystej plaży z bajecznie kolorowymi kołami dmuchanymi, a także roześmianych dziadków prowadzących za rękę wnuki, które niecierpliwie przestępują z nogi na nogę, wyglądając w stronę morza”.
Tak prezentują się atrakcje dla proletariatu. Miłościwie panujący dysponują własnym zapleczem rekreacyjnym.
Ogromna posesja Kimów mieści zarówno luksusowe nadmorskie rezydencje dla członków rodziny, jak i komfortowe domy gościnne, przy czym i jedne, i drugie są osłonięte drzewami i ustawione w wystarczających odległościach od siebie, aby zapewnić lokatorom poczucie prywatności. Nawet wśród elit dyskrecja jest na wagę złota.
Na terenie mieści się duży kryty basen, przy brzegu cumują zaś barki wyposażone w specjalne zbiorniki wodne, dzięki czemu można zażywać kąpieli, nie narażając się na niebezpieczeństwa związane z pływaniem w otwartym morzu. W zadaszonym doku przechowywane są należące do Kimów jachty oraz przeszło tuzin skuterów wodnych. Posesja dysponuje też boiskiem do koszykówki i lądowiskiem dla helikopterów. W niewielkim oddaleniu znajduje się prywatne lotnisko, aby Kim Dzong Un mógł dotrzeć na miejsce osobistym samolotem.
Rodzina dzieli swój plac zabaw z innymi tuzami, które pomagają jej utrzymać się przy władzy. Departament Bezpieczeństwa Państwa, brutalny organ policyjny odpowiedzialny za prowadzenie obozów koncentracyjnych, ma na posesji Kimów dom wypoczynkowy. Podobnie jak osławiony Pokój 39, departament zajmujący się pozyskiwaniem pieniędzy do ich prywatnego skarbca. W sumie to dzięki pracy jego urzędników został ufundowany cały ten luksusowy ośrodek, należy im się zatem udział w zyskach.
Nietypowy element krajobrazu wybrzeża Wonsan – dotąd jeszcze nieskopiowany w zachodnich parkach rozrywki, którym nie zostaje nic innego jak zadowolić się zwykłymi fajerwerkami – stanowią silosy rakietowe. Odkąd Kim Dzong Un został przywódcą kraju, z regionu wystrzelono dziesiątki pocisków balistycznych[5].
Pod jego okiem niejednokrotnie przeprowadzano również szeroko zakrojone manewry artyleryjskie. Przy jednej okazji z przyjemnością przyglądał się, jak artylerzyści obracają w pył przybrzeżną wysepkę, używając dział kalibru 300 mm. Innym razem, aby obejrzeć pokaz, nie musiał nawet ruszać się ze swej willi. Naukowcy opracowujący nowe rodzaje uzbrojenia zwyczajnie zaciągnęli mobilną wyrzutnię na trawnik pod domem, a Kim z szerokim uśmiechem patrzył przez okno, jak kolejne rakiety śmigają w powietrze w kierunku Japonii.
W 2014 roku na swej prywatnej plaży urządził nawet szkolenie pływackie dla dowódców floty. Oficerowie – którzy sądząc po wyglądzie, dawno powinni już wygrzewać się na emeryturze – musieli zdjąć białe paradne mundury i wciągnąć na siebie kąpielówki, a następnie wbiec do morza i przepłynąć pięć kilometrów, jakby znajdowali się na „polu bitwy bez ostrzału”.
Z pewnością był to nie lada widok. Nowy wódz, który dopiero co skończył trzydzieści lat, siedział sobie przy biurku na plaży i patrzył przez lornetkę, jak na jego skinienie mężczyźni dwukrotnie od niego starsi i o połowę mniejsi taplają się w wodzie. Facet nieposiadający absolutnie żadnego doświadczenia wojskowego pokazywał im, kto tu rządzi. A czy można sobie wyobrazić lepszą miejscówkę na taki pokaz niż jego własne podwórko w Wonsan?
***
Roszczenia rodziny Kimów do władzy w Korei Północnej sięgają lat 30., kiedy Kim Ir Sen zaczął zdobywać sławę jako bojownik w antyjapońskiej partyzantce walczącej na północy Chin, w Mandżurii.
Prawdziwe imię Kim Ir Sena – czy też Kim Il Sunga, jak zapisują to Koreańczycy – brzmiało Kim Song Ju. Urodził się on na przedmieściach Pjongjangu 15 kwietnia 1912 roku – tego samego dnia, kiedy Titanic zderzył się z górą lodową i zatonął. W owym czasie miasto uznawano za jeden z najważniejszych ośrodków chrześcijaństwa w całej Azji, nazywano je nawet Jerozolimą Dalekiego Wschodu. Kimowie byli protestantami; jeden z dziadków przyszłego wodza pełnił funkcję pastora.
Japonia zaanektowała Koreę – będącą wtedy jednym państwem – dwa lata przed przyjściem na świat małego Kim Song Ju. Zaczął się czas bezlitosnej okupacji. W latach 20., uciekając przed japońskimi kolonistami, rodzina zbiegła do Mandżurii. Region ten stanowił naturalny punkt zborny dla walczących z okupantem Koreańczyków, a młody Kim – który na początku lat 30. przyjął imię Ir Sen, co znaczy „być słońcem” – z czasem wyrósł na lidera ruchu antyimperialistycznego.
W swoich oficjalnych pamiętnikach znacząco podkolorował potęgę antyjapońskiej opozycji. „Wróg porównywał nas do kropli w morzu, za nami stało jednak prawdziwe morze ludzi o niewyczerpanych zapasach sił – napisał. – Zdołaliśmy pokonać silnego, uzbrojonego po zęby wroga (…) bo lud był naszą fortecą, a masy naszym nieprzebranym oceanem”[6].
Nie mniej wyolbrzymione są opisy dokonań przyszłego wodza, które można znaleźć w północnokoreańskich podręcznikach historii. Według nich stanowił on serce ruchu oporu, mimo że w rzeczywistości miał nad sobą zarówno chińskich, jak i koreańskich generałów. Kim, choć w istocie był tylko trybikiem w maszynie, utrzymywał, że bez niego ruch partyzancki by się rozpadł. Sobie przypisywał pełnię zasług za przegraną Japonii w II wojnie światowej.
Wbrew oficjalnej wersji zdarzeń Kim Ir Sen w pewnym momencie przeniósł swoją bazę wypadową z Mandżurii do Związku Radzieckiego. Towarzyszyła mu kobieta, która w 1940 roku została jego żoną – przynajmniej w świetle prawa zwyczajowego. Nazywała się Kim Dzong Suk. W 1935 roku, kiedy poznała przyszłego męża, najprawdopodobniej liczyła sobie 15 lat i pracowała jako szwaczka. W 1942 roku – według podręczników, bo tak naprawdę wydarzyło się to w roku 1941 – w obozie wojskowym koło Chabarowska na wschodnich rubieżach ZSRR urodziła Kimowi pierwszego syna, Kim Dzong Ila.
Gdy wojna na Pacyfiku dobiegła końca, a Korea została uwolniona spod japońskiej okupacji, dalsze losy półwyspu stanęły pod znakiem zapytania. Dotąd, od blisko czternastu stuleci, był to jeden kraj, ale USA i Związek Radziecki, wielcy zwycięzcy pacyficznego konfliktu, postanowili podzielić zdobycz między sobą. Nikomu, rzecz jasna, nie przyszło do głowy zapytać Koreańczyków, czego oni by pragnęli.
Młody pułkownik Armii Stanów Zjednoczonych imieniem Dean Rusk, który po latach miał zostać sekretarzem stanu, wraz z drugim oficerem, przyszłym generałem Charlesem Bonesteelem, wygrzebali skądś mapę National Geographic. Narysowali na niej kreskę biegnącą przez sam środek Półwyspu Koreańskiego, wzdłuż 38. równoleżnika, i przedstawili to jako prowizoryczne rozwiązanie: Amerykanie mieli zrobić porządek w południowej części, podczas gdy Sowieci zajęliby się północą. Ku ich zdziwieniu Moskwa przystała na propozycję.
Prowizorka utrzymała się dużo dłużej, niż Rusk i Bonesteel przewidywali czy planowali. Po krwawej wojnie koreańskiej z lat 1950–1953 wyznaczona przez nich granica okrzepła w tak zwaną Strefę Zdemilitaryzowaną. Istnieje ona już od ponad 60 lat.
Powierzchnia powstałego na górzystej północy półwyspu kraju wynosiła około 120 tysięcy kilometrów kwadratowych, co oznaczało, że rozmiarami niemalże dorównywał on Anglii. Sowieci potrzebowali kogoś, kto objąłby władzę nad taką połacią ziemi.
Kim Ir Sen widział w tej roli siebie.
Jeszcze w Chabarowsku młody bojownik na tyle zaimponował sowieckim protektorom, że zasłużył sobie na ciepłą posadkę w dopiero powstającym reżimie. Co nie znaczy, że Rosjanie chcieli, by zaraz stanął na czele całego państwa. Ambicja zawsze ich niepokoiła. Stalin obawiał się, że Kim może stworzyć sobie zaplecze polityczne niezależne od radzieckich wojsk okupacyjnych[7].
A zatem obyło się bez fajerwerków, kiedy 19 września 1945 roku ubrany w rosyjski mundur Kim Ir Sen zszedł z pokładu dokującego w Wonsan okrętu wojennego Pugaczow. Nie pozwolono mu nawet dołączyć do sowieckich oddziałów, które wyparłszy niedobitki japońskich wojsk, triumfalnie wmaszerowały do Pjongjangu.
Jako przywódcę nowego państwa satelickiego Moskwa upatrzyła sobie nacjonalistę Cho Man-sika, sześćdziesięciodwuletniego prezbiteriańskiego neofitę, który przewodził pokojowemu ruchowi reformatorskiemu czerpiącemu z idei Gandhiego i Tołstoja. Nie był to kandydat idealny – Sowietom nie podobały się jego związki z Japonią – ale promował edukację i rozwój gospodarczy jako sposób na zapewnienie Korei niepodległości i bezpiecznej przyszłości[8].
Naturalnie Kim Ir Sen nie zamierzał się poddać bez walki. Szybko zaczął pracować nad poprawą swojej pozycji, mając na oku najwyższe stanowisko. W tym celu, między innymi, organizował dla radzieckich patronów bankiety, na których nie brakowało alkoholu i prostytutek.
Jego działania wkrótce przyniosły pożądany efekt. W niespełna miesiąc po powrocie pozwolono mu wystąpić na wiecu w Pjongjangu, gdzie miał wygłosić mowę przygotowaną przez sowieckich oficjeli. Kiedy stanął na scenie, rozbrzmiały gromkie okrzyki: „Niech żyje komendant Kim Ir Sen!”. Wśród ludności krążyły już niesamowite historie o błyskotliwym przywódcy partyzantów i jego bohaterskich dokonaniach w Mandżurii.
Stojący na podium człowiek nie całkiem odpowiadał powszechnym wyobrażeniom. Uczestnicy zgromadzenia spodziewali się srebrnowłosego weterana o elektryzującej osobowości. Tymczasem wystąpił przed nimi facet, który nie wyglądał nawet na swoje 33 lata, do tego ubrany w za mały, z pewnością pożyczony granatowy garnitur.
Co gorsza przyszły wódz nie mówił za dobrze po koreańsku, jako że 26 lat życia spędził na emigracji. Skromne wykształcenie otrzymał w chińskich szkołach. Z trudem przebrnął przez napuszoną, wypchaną niezgrabnie przełożonymi komunistycznymi frazesami mowę, którą napisali dla niego Sowieci. A przy tym – jak zanotował później sekretarz Cho Man-sika – „gdakał niczym kaczka”[9].
Jeden z widzów stwierdził, że mówca jest „ostrzyżony na chińskiego kelnera”, a ogólnie przypomina „grubego chłopca na posyłki z chińskiego targu”. Inni nazywali go oszustem i radzieckim pachołkiem[10].
Wystąpienie Kima okazało się całkowitą klapą.
Czekał go jednak łut szczęścia: Stalin i jego ludzie w końcu odkryli, że Cho Man-sik nie tylko nie jest komunistą, ale też nie da sobie w kaszę dmuchać. Lider nacjonalistów zaczął wysuwać irytujące żądania, aby Rosjanie pozwolili Korei Północnej funkcjonować jak niezależnemu państwu. Bierny, mierny, ale wierny Kim Ir Sen nagle stał się wygodną alternatywą. Cho szybciutko aresztowano i zniknął, Moskwa zaś postawiła na ambitnego młodzieńca. Do końca radzieckiej okupacji powierzano mu coraz wyższe stanowiska. Wreszcie, 9 września 1948 roku, Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna została oficjalnie powołana do życia, a na jej czele Sowieci postawili Kim Ir Sena.
Objąwszy nowy urząd, Kim zaczął propagować kult jednostki tak nachalnie, że nawet Stalin by się zarumienił. W przeciągu roku przyjął tytuł „Wielki Wódz”. Zapełnił kraj swymi pomnikami, a historię kazał spisać od nowa.
W oficjalnej biografii wodza żenujące przemówienie z 1945 roku opisano jako moment chwały. W poprawionej wersji rzeczywistości ludzie „nie mogli oczu oderwać od [jego] dumnej postaci” i wiwatowali przepełnieni „nieokiełznaną miłością i szacunkiem do swego wielkiego przywódcy”[11].
Kim Ir Sen nie zwlekał także z utworzeniem Koreańskiej Armii Ludowej, na której czele stanęli jego towarzysze broni z antyjapońskiej partyzantki. Opracował plan przejęcia władzy w Korei Południowej i w marcu 1949 roku udał się do Moskwy, aby namówić Stalina do zbrojnego wsparcia reunifikacji kraju. Radziecki przywódca, obawiając się wojny z posiadającymi broń nuklearną Stanami Zjednoczonymi, odmówił i powiedział swemu wasalowi, że Północ powinna stanąć do walki, tylko jeśli zostanie zaatakowana.
Tymczasem Kim i jego generałowie z zazdrością spoglądali na Chiny, gdzie pod koniec 1949 roku komunistom udało się wyprzeć z kraju nacjonalistyczny Kuomintang i jego przywódcę, Czang Kaj-szeka. Ambitny Koreańczyk nie przestawał wiercić dziury w brzuchu Stalinowi, zwłaszcza gdy Amerykanie – również w tym samym roku – wycofali się z południowej części półwyspu, zostawiając ją odsłoniętą.
Po roku przekonywania go radziecki dyktator w końcu ustąpił i wydał zgodę na przeprowadzenie inwazji – pod warunkiem, że przystanie na nią Mao Zedong. W roku 1950 Kim udał się do Pekinu, aby przekonać Mao. Chiński przywódca był zajęty problemem Czang Kaj-szeka, który wraz ze swymi nacjonalistami siedział na Tajwanie, ale ostatecznie pod naciskiem Stalina zaaprobował plan[12].
Kim Ir Sen nie tracił czasu. 25 czerwca 1950 roku, we wczesnych godzinach porannych, 150 wyprodukowanych w Związku Radzieckim czołgów T-34 należących do Koreańskiej Armii Ludowej przekroczyło wojskową linię demarkacyjną i wjechało na teren Korei Południowej. Siedem dywizji pancernych grzało w kierunku Seulu, za nimi zaś podążały oddziały piechoty.
Armia Korei Północnej błyskawicznie opanowała cały kraj, nie licząc niewielkiego obszaru wokół leżącego na dalekim południu miasta portowego Pusan. Wyglądało na to, że ostateczne zwycięstwo przyjdzie łatwo.
Generał Douglas MacArthur, dowódca amerykańskich sił zbrojnych stacjonujących w Japonii, był zaskoczony atakiem, ale zareagował bez wahania. We wrześniu tego samego roku jego żołnierze wylądowali na błotnistej równinie pod Incheon, na zachód od Seulu, i szybko odepchnęli armię Północy. Chiny, wyczuwając, że sprawy przybierają niekorzystny obrót, wysłały własne wojska na pomoc sojusznikowi.
Po sześciu miesiącach walk front ponownie stanął tam, skąd ruszył – na 38. równoleżniku. Przez kolejne dwa i pół roku żadna ze stron nie potrafiła uzyskać znaczącej przewagi.
Nie żeby Amerykanie się wstrzymywali. Zaledwie pięć lat po bestialskim zniszczeniu Hiroszimy i Nagasaki MacArthur z pełną powagą wysunął pomysł ataku nuklearnego na Koreę Północną.
Plan atomowy został pospiesznie odrzucony, niemniej Stany Zjednoczone postanowiły wprowadzić w życie dosłowną strategię spalonej ziemi, używając broni konwencjonalnej. Na północną część półwyspu zrzucono w sumie 635 tysięcy ton ładunków wybuchowych, więcej niż w walkach na Pacyfiku podczas II wojny światowej, gdzie użyto 503 tysięcy ton[13]. Na samo Pjongjang spadło 200 tysięcy bomb – po jednej na każdego mieszkańca.
Curtis LeMay, szef dowództwa strategicznego sił powietrznych USA, powiedział, że spalone zostało „każde miasto i miasteczko w Korei Północnej”. A gdy zabrakło ośrodków miejskich do zniszczenia, amerykańskie bombowce wzięły na cel elektrownie wodne i tamy irygacyjne, zalewając pola i niszcząc zbiory. Piloci zaczęli narzekać, że nie ma już czego bombardować[14].
Według późniejszych szacunków Sowietów 85 procent wszystkich budynków w Korei Północnej przestało istnieć.
Zdaniem historyków pod koniec wojny prawie 3 miliony Koreańczyków – czyli około 10 procent populacji całego półwyspu – zginęło, zaginęło lub odniosło obrażenia. LeMay oceniał, że liczba ofiar śmiertelnych na Północy sięgnęła jakichś 2 milionów[15]. W czasie walk życie straciło około 37 tysięcy żołnierzy amerykańskich.
W obliczu takiej dewastacji – na długo po tym, jak stało się jasne, że ani popierana przez Chiny i ZSRR Północ, ani sprzymierzone z Amerykanami Południe nie zdołają osiągnąć pełnego zwycięstwa – zwaśnione strony zgodziły się na zawieszenie broni. 27 lipca 1953 roku zaprzestano działań wojennych. Nigdy jednak nie podpisano traktatu pokojowego – oficjalnie wojna trwa dalej.
Reżim Kim Ir Sena winą za konflikt obarczył Koreę Południową, twierdząc, że to południowi sąsiedzi ze wsparciem Stanów Zjednoczonych najechali północne ziemie. Ogłosił się też zwycięzcą. Oba kłamstwa są podtrzymywane po dziś dzień.
W Korei Północnej starcie z Południem nadal zwie się „wielką zwycięską wojną ojczyźnianą”. W Pjongjangu znajduje się poświęcone tamtym wydarzeniom muzeum, w którym obejrzeć można doskonale zachowane wraki amerykańskich samolotów bojowych. To jeden z wielu sposobów na podtrzymanie pamięci o bestialskim konflikcie i upomnienie dla obywateli, że powinni zawsze mieć się na baczności i stać murem za rodziną Kimów.
Po wojnie Kim Ir Sen wzmocnił swoją władzę nad zrujnowanym krajem, przeprowadzając zakrojony na szeroką skalę program odbudowy sfinansowany przez komunistycznych sojuszników. Przy okazji dokonał czystek wśród wojskowych i partyjnych liderów, zrzucając na nich całą winę za straty w ludziach i mieniu. Rozprawił się też z opozycją.
Tymczasem machina propagandowa zdwoiła wysiłki w pielęgnowaniu czci dla Wielkiego Wodza. Radzieckich urzędników – którym bynajmniej nieobcy był kult jednostki – zaczęło niepokoić to, że Kim zmusza Koreańczyków, by traktowali go jak boga.
W depeszy z 1955 roku stacjonujący w Korei Północnej komisarze odnotowali, że wśród wysoko postawionych członków partii da się zaobserwować „niezdrową atmosferę pochlebstwa i służalczości wobec Kim Ir Sena”[16]. W tym czasie nawet Związek Radziecki odchodził już od tego rodzaju bałwochwalstwa. Stalin nie żył, a Chruszczow wygłosił tajny referat krytykujący promowany przez jego poprzednika kult jednostki.
Jakby tego było mało, koreański dyktator postanowił pokazać, że nie jest ani sowiecką, ani chińską marionetką. Zaczął pozować na wielkiego myśliciela przewodzącego niepodległemu i niezależnemu państwu[17]. Przyjął obłudną doktrynę zwaną dżucze, co zazwyczaj przekłada się jako „samodzielność”.
Koncepcja ta bazowała na przeświadczeniu, że Korea Północna jest w stu procentach samowystarczalna, a wszystkie jej osiągnięcia to „wyłączna zasługa narodu”. O tym, że dotąd polegała na pomocy komunistycznych protektorów, nikt nie wspominał, choć trzeba przyznać, że reżimowi udało się osiągnąć pewien stopień autarkii i swobody w kształtowaniu polityki zagranicznej i polityki bezpieczeństwa.
Doktryna dżucze została oficjalnie wpisana do konstytucji w latach 70. Jednak, jak często podkreśla koreanista Brian Myers, jest to idea tak płytka, że poświęcony jej wpis w północnokoreańskiej encyklopedii zajmuje o połowę mniej miejsca niż notatka na temat jednego z pomników w Pjongjangu znanego jako Wieża Idei Dżucze.
Mimo to do połowy lat 70. Korea Północna mogła się chwalić silniejszą gospodarką niż jej południowa sąsiadka. Większość zasobów naturalnych półwyspu znajdowała się na północy, więc Kim musiał tylko odbudować przemysł ciężki i górnictwo, które wcześniej rozwijali japońscy okupanci. Ponadto przez lata cieszył się pomocą Związku Radzieckiego i korzyściami z łatwej mobilizacji siły roboczej, którą zapewniał ustrój socjalistyczny. Korea Południowa po wojnie musiała zaczynać od zera.
Dobiwszy do sześćdziesiątki, Wielki Wódz zaczął myśleć o swojej spuściźnie – i o tym, jak zagwarantować przetrwanie stworzonej przez siebie dyktaturrze. ZSRR i Chiny polegały w tej kwestii na aparacie partyjnym, lecz Kim Ir Sen pragnął, aby władza pozostała w rodzinie. Przez jakiś czas rozważał przekazanie korony młodszemu bratu. Ostatecznie – ku przerażeniu niektórych – zdecydował uczynić następcą najstarszego syna.
Ale najpierw należało wprowadzić kilka drobnych modyfikacji w ustroju państwa.
Według północnokoreańskiego Słownika pojęć politycznych z 1970 rokusukcesja dynastyczna to „reakcyjny obyczaj społeczeństw opartych na wyzysku”. Z późniejszych wydań hasło to zostało po cichu usunięte[18].
Państwowe media zaczęły używać zwrotu „serce partii”, aby w zawoalowany sposób, bez podawania imienia i nazwiska, odnosić się do działań Kim Dzong Ila. Syn Wielkiego Wodza szybko też awansował w partyjnej hierarchii.
Sojusznicy Korei Północnej wkrótce zwęszyli, co się święci. Przebywający w Pjongjangu ambasador NRD w depeszy z 1974 roku meldował niemieckiemu MSZ, że w całym kraju na zlotach Partii Pracy prosi się ludzi, aby „przysięgali lojalność Kim Dzong Ilowi na wypadek, gdyby Kim Ir Senowi przytrafiło się jakieś nieszczęście”. Dyplomata zaobserwował również, że w urzędach pojawia się coraz więcej portretów domniemanego następcy. Towarzyszyły im przypisywane młodszemu Kimowi slogany dotyczące reunifikacji lub idei socjalistycznych.
W oficjalnych publikacjach starzejący się Wielki Wódz coraz częściej występował jako uosobienie ojcowskiej życzliwości. Na zdjęciach i obrazach przedstawiano go w towarzystwie radosnych obywateli i roześmianych dzieci. Zresztą stworzona wówczas maska dobrotliwego cesarza miała zyskać drugie życie blisko 50 lat później, gdy Kim Dzong Un, biorąc przykład z dziadka, również wejdzie w rolę uśmiechniętego dyktatora.
Poza Kim Ir Senem namiętnie pokazywano też jego pierwszą żonę i najstarszego syna, przez co powstała swoista święta trójca. Na niektórych zdjęciach można było zobaczyć Kim Dzong Ila pouczającego propagandystów i producentów filmowych. „Już teraz w rozmowach z obywatelami KRLD przyjmuje pozę zwyczajowo zarezerwowaną dla Kim Ir Sena – pisał wschodnioniemiecki ambasador. – To spostrzeżenie w gruncie rzeczy potwierdza nasze wcześniejsze przypuszczenia: najstarszy syn Kim Ir Sena jest przygotowywany do przejęcia władzy po ojcu”[19].
W 1980 roku, na szóstym Zjeździe Partii Pracy w Pjongjangu, plotki i domniemania zostały oficjalnie potwierdzone. Młodszy Kim za jednym zamachem objął wysokie stanowiska w trzech najważniejszych organach partii – Prezydium Biura Politycznego, Centralnej Komisji Wojskowej i Sekretariacie. Jedynie Kim Ir Sen i Kim Dzong Il przewodzili wszystkim trzem jednocześnie[20].
Wyznaczając najstarszego syna na swego następcę, Wielki Wódz stwierdził, że dzięki temu wysiłek rewolucyjny będzie kontynuowany „z pokolenia na pokolenie”.
Z czasem zakres obowiązków Kim Dzong Ila w obrębie partii się poszerzał. Oficjalny następca towarzyszył ojcu w objazdach kraju, podczas których udzielali poddanym „osobistego przewodnictwa”. W praktyce rzekomo dobrotliwi i wszechwiedzący wodzowie zjawiali się bez zapowiedzi, by tłumaczyć rolnikom, jak powinni dbać o zbiory, albo kierownikom fabryk, jak produkować stal. Na zdjęciach można zobaczyć odbiorców tych nauk pilnie notujących w niewielkich zeszytach.
W 1983 roku młodszy Kim udał się ze swą pierwszą samodzielną wizytą zagraniczną – do zakładów przemysłowych w szybko się rozwijających Chinach. Podróż ta, jedna z niewielu, jakie odbył, stanowiła część wysiłków Pekinu, aby pociągnąć Koreę Północną za sobą na drogę transformacji gospodarczej bez zmiany ustroju.
Według oficjalnej biografii opublikowanej niedługo po tym, jak wreszcie przejął ster państwa z rąk ojca, Kim Dzong Il „dzięki niezmordowanej pracy rewolucyjnej, obejmującej okres przeszło 30 lat, zapoczątkował nową erę dobrobytu”[21].
Nieśmiały Umiłowany Przywódca w niczym nie przypominał jednak towarzyskiego ojca. Kim Ir Sen zyskał reputację nieustraszonego partyzanta, który przewodził w walce z imperialistyczną Japonią. Tymczasem jego następca nie miał żadnego doświadczenia w sprawach wojskowych. Był kinomanem, niestroniącym od kieliszka playboyem z natapirowanymi włosami, którego główną zasługą dla kraju było kręcenie filmów propagandowych.
Mimo to w 1991 roku został mianowany wodzem naczelnym Koreańskiej Armii Ludowej. Nie był to korzystny czas do umacniania sukcesji. Dopiero co upadł mur berliński, a zaledwie dwa dni po objęciu przez młodszego Kima nowej funkcji został rozwiązany Związek Radziecki. Blok wschodni, który wspierał północnokoreański reżim zarówno gospodarczo, jak i ideologicznie, przestał istnieć.
Wobec niesprzyjających okoliczności, aby wesprzeć jakoś projekt dynastyczny, władze zmyśliły zupełnie fantastyczną historię o pochodzeniu Kim Dzong Ila, obficie czerpiąc przy tym z koreańskiej i chrześcijańskiej mitologii. Miał się on stać nowym przywódcą nie dlatego, że został wybrany przez ojca, lecz dlatego, że tak głosiło boskie prawo.
Miejsce narodzin przyszłego wodza zostało szybko zmienione z obozu partyzantów pod Chabarowskiem na górę Pektu, wulkan na granicy z Chinami, który odgrywa szczególną rolę w koreańskiej kulturze. Według podań to tam przyszedł na świat Tangun, pół bóg, pół niedźwiedź, od którego wywodzą się wszyscy Koreańczycy. Związek z tym mitycznym stworzeniem ma stanowić dowód niebiańskiego pochodzenia zamieszkującego półwysep ludu. Dzięki ułożonej przez reżim bajeczce Kim Dzong Il również wydawał się darem niebios.
Północnokoreańscy propagandyści na tym nie poprzestali. Rozgłaszali, że następca Wielkiego Wodza narodził się w drewnianej chacie, czemu towarzyszyło pojawienie się samotnej gwiazdy na niebie. Powstrzymali się co prawda przed uczynieniem z budynku stajenki, a z matki dziecka dziewicy, ale dorzucili od siebie podwójną tęczę, która znikąd rozbłysła nad szczytem. Powstał mit świętego rodu wywodzącego się od góry Pektu.
Trzeba powiedzieć, że przez dwadzieścia lat przed oficjalną nominacją na nowego władcę Korei Północnej Kim Dzong Il pracowicie pomnażał ów święty ród. Dorobił się wcale imponującej liczby żon i kochanek – no i dzieci.
W 1966 roku poślubił wybraną przez ojca kobietę o właściwym rewolucyjnym rodowodzie. Dwa lata później rzekomo urodziła im się córka. Ale małżeństwo nie przetrwało – rozwiedli się w 1969 roku. Niemniej była żona Kima długo jeszcze cieszyła się dobrą pozycją: przez 15 lat należała do Najwyższego Zgromadzenia Ludowego, później – przez kolejnych 20, z których ostatnie przypadały już na czasy Kim Dzong Una – pełniła funkcję dyrektorki najważniejszej wyższej uczelni kraju.
Po pierwszym fiasku Kim Dzong Il związał się ze słynną aktorką Song Hye Rim, która wpadła mu w oko, gdy reżyserował filmy. Song była od niego starsza, miała męża i przynajmniej jedno dziecko, ale przyszły wódz nalegał, aby wzięła rozwód. Umieścił ją w jednej ze swych rezydencji w Pjongjangu; w 1971 roku urodziła mu syna, Kim Dzong Nama. Kim Dzong Il nie posiadał się z radości. W tradycyjnej, przesiąkniętej konfucjanizmem Korei męscy potomkowie mają dużą wartość, gdyż zapewniają przetrwanie rodu i nazwiska. Pomimo tego kochankowie gdzieś do 1975 roku ukrywali przed Kim Ir Senem zarówno swój związek, jak i jego owoc.
Chłopczyk miał zaledwie trzy latka, kiedy Wielki Wódz polecił swemu następcy ponownie się ożenić. Nie mogąc zdradzić ojcu istnienia konkubiny i dziecka, Kim Dzong Il posłuchał rozkazu i wziął ślub z kobietą, która miała zostać jego jedyną „oficjalną” żoną. Doczekał się z nią dwóch córek.
Nie minęło wiele czasu, nim młodszemu Kimowi wpadła w oko kolejna dziewczyna, piękna młoda tancerka imieniem Ko Yong Hui. Etnicznie była Koreanką, lecz przyszła na świat w Japonii. Urodziła Kim Dzong Ilowi troje dzieci: chłopców Dzong Czola i Dzong Una – odpowiednio w 1981 i 1984 roku – oraz dziewczynkę Jo Dzong w roku 1988.
Wokół rzeczywistej daty narodzin Kim Dzong Una powstały niejakie kontrowersje. Niektóre źródła podawały 1983 rok zamiast 1984. Pojawiły się też sugestie, że władze przesunęły oficjalną datę na 1982 rok, by zachować rodzaj symetrii względem urodzonego w 1912 Kim Ir Sena – ostatecznie taki zabieg zastosowano wcześniej w przypadku Kim Dzong Ila, który według podręczników historii opuścił łono matki w 1942 roku, mimo że w metryce urodzin figurował rok 1941.
Ko Yong Suk, ciotka przyszłego Wielkiego Następcy, roześmiała się tylko, kiedy zapytałam, jak to właściwie było z urodzinami jej siostrzeńca. Choć od czasu, gdy uciekła z Korei Północnej, minęło już prawie 20 lat, nie miała wątpliwości, że Kim Dzong Un przyszedł na świat w 1984 roku. Zaledwie miesiąc wcześniej sama doczekała się syna i własnoręcznie zmieniała obu bobasom pieluchy.
Ciotka zajmowała się wszystkimi dziećmi. Jej siostra była zbyt zajęta doglądaniem samego Kim Dzong Ila, który w tym czasie piął się po szczeblach wojskowej i partyjnej hierarchii, szykując się do objęcia władzy w kraju.
Ko Yong Suk mieszkała wraz z mężem w Pjongjangu, w kompleksie składającym się z kilku domów. Za wysokim, pilnie strzeżonym murem poza ich własnym lokum mieściła się też rezydencja Umiłowanego Przywódcy – ogromna, jak utrzymywali, otoczona dodatkowym ogrodzeniem i wyposażona między innymi w prywatną salę kinową oraz wielki pokój zabaw.
Pomimo wszystkich luksusów dzieci prowadziły smutne życie. Bawiły się z kuzynostwem albo siedziały z ojcem, kiedy akurat zjawił się w domu. Nie miały kolegów ani koleżanek. Zawsze skłonny do paranoi Kim trzymał swe poszczególne rodziny oddzielnie, co znaczyło, że żaden z maluchów nie mógł poznać przyrodniego rodzeństwa ani w ogóle nikogo we własnym wieku. Nie zmieniło się to nawet po wyjeździe do Szwajcarii: Dzong Nam został wysłany do Genewy, natomiast pozostała trójka do Berna.
Poza rodzinnymi pieleszami Kim Dzong Il cały czas zajmował się prowadzeniem wydziału propagandy i agitacji oraz kręceniem filmów. Według oficjalnej biografii napisał również sześć oper. Dalej występował też u boku ojca w czasie sesji „osobistego przewodnictwa”, udzielając porad na wszelkie możliwe tematy, od metodyki rolniczej po taktykę działań zbrojnych.
Aż wreszcie nadszedł dzień, do którego prowadziły długie lata przygotowań. Oto 8 lipca 1994 roku Kim Ir Sen zmarł na rozległy zawał serca. Reżim trzymał jego śmierć w tajemnicy przez 34 godziny, wprowadzając w życie ostatnie przygotowania do sukcesji[22]. W końcu Radio Pjongjang przekazało wieść: „Wielkie Serce przestało bić”.
W siedmiostronicowym oświadczeniu Koreańska Centralna Agencja Prasowa opisała zmarłego wodza jako człowieka potrafiącego „stworzyć coś z niczego (…) Przemienił nasz kraj, od wieku cierpiący z powodu zacofania i biedy, w potężną socjalistyczną republikę, niepodległą, samowystarczalną i samodzielną”[23].
Choć reżim szykował się na tę chwilę od dawna, śmierć Kim Ir Sena stanowiła potężny wstrząs. System zbudowany na kulcie jednostki nagle tę jednostkę stracił. Władze musiały przeprowadzić coś, czego dotąd nie próbowano w żadnym komunistycznym kraju: umożliwić synowi przejęcie ojcowskiej dyktatury.
Dla Kim Dzong Ila rozpoczął się trzyletni okres żałoby. Nie żeby płakał po zmarłym rodzicu – odziedziczył katastrofę i bardzo nie chciał, aby obarczono go za nią winą. Na skutek całych dziesięcioleci nieodpowiedzialnego zarządzania na państwo spadła klęska głodu.
W czasie zimnej wojny reżim nie odczuwał szczególnej potrzeby inwestowania w nieurodzajne gleby Korei Północnej, ponieważ Chiny i ZSRR zapewniały regularny napływ żywności. Gdy dostawy ustały, kraj musiał radzić sobie sam. Wówczas okazało się, że brakuje mu ziem uprawnych i energii niezbędnej do produkcji nawozu, który mógłby poprawić zbiory.
Skutki niekompetencji politycznej stały się dotkliwsze za sprawą klęsk żywiołowych: w połowie lat 90. cykl susz i powodzi pozbawił Koreańczyków z Północy resztek jedzenia. Nikt nie wie, ilu dokładnie ludzi zmarło w tym czasie. Według niektórych ekspertów straty wśród ludności wyniosły mniej więcej pół miliona, zdaniem innych mogły sięgnąć nawet 2 milionów.
Ulice miast zaludniły się bezdomnymi dziećmi, których rodzice zmarli albo je porzucili. Maluchy te nazywano „wróbelkami kwiatówkami”, jakby latały po okolicy, szukając nektaru. W rzeczywistości aby przeżyć, kradły, co się dało – od włazów do studzienek kanalizacyjnych po zwitki drutu.
Wiele z tych, którym udało się przetrwać, przypominało żywe szkielety. Szukając pożywienia, gotowe były polować na szczury albo wydłubywać pojedyncze ziarna kukurydzy z krowich odchodów. Niektóre zniżały się do niewyobrażalnych czynów, nawet do kanibalizmu. Wszystko aby przetrwać okres, który władze eufemistycznie ochrzciły „marszem pełnym trudów”. Wcześniej zwrotu tego używano w odniesieniu do walk prowadzonych przez Kim Ir Sena w Mandżurii. Teraz sięgnięto po niego, aby stworzyć wrażenie, że bieżąca katastrofa to kolejna epicka walka w dziejach narodu.
Klęska głodu w bezprecedensowy sposób osłabiła kontrolę reżimu nad ludem. Z czasem zaprzestano nawet racjonowania żywności – każdy musiał radzić sobie na własną rękę. Z konieczności obywatele komunistycznego kraju stali się quasi-kapitalistami, a władze musiały się z tym pogodzić, bo same nie miały niczego do zaoferowania.
Pak Hyon Yong, który w tamtych mrocznych latach był młodym człowiekiem i mieszkał w Hamhung, na północ od Wonsan, musiał bezradnie się przyglądać, jak jego młodszy brat umiera z głodu. Taka sama śmierć spotkała później dzieci jego siostry, a wreszcie także ją samą. Świadom, że niedługo może przyjść czas i na niego, Pak zaczął wytwarzać kluski z „ryżu kukurydzianego”, mizernego substytutu prawdziwej strawy powstającego w wyniku suszenia ziaren kukurydzy. Odrobinę zachowywał dla siebie, ale większość sprzedawał. Za skromne zarobki kupował więcej ryżu kukurydzianego na następny dzień.
– Policja próbowała mnie przekonać, abym nie sprzedawał klusek. Mówili, że nie powinienem ulegać pokusie kapitalizmu i że Umiłowany Przywódca niedługo rozwiąże problem niedoborów żywności – wspominał Pak, gdy spotkaliśmy się w chińskim mieście Yanji, gdzie żył w ukryciu po ucieczce z Korei Północnej[24].
Oczywiście Umiłowany Przywódca nawet nie kiwnął palcem.
Głód zaczął się niemal dokładnie w dniu, w którym Kim Dzong Il doszedł do władzy, przez co imię dyktatora już zawsze miało się kojarzyć z biedą. Nawet dziś uciekinierzy z Korei Północnej mają skłonność do idealizowania Kim Ir Sena jako wodza, za którego rządów kraj był silny i zamożny w rzeczywistości, a nie tylko w rządowych propagandówkach.
Następcy Wielkiego Wodza nikt nie darzył takim uwielbieniem. Skoro tak nas kocha – mówili sobie Koreańczycy – to czemu głodujemy?
Gdy minął wielki głód, a państwo wróciło do zwykłego sobie stanu niedożywienia, Kim Dzong Il postanowił skupić wysiłki na wojskowości. Promował politykę stawiania zbrojeń na pierwszym miejscu, wojskowymi zaś obsadzał najwyższe stanowiska. Partia Pracy, polityczne ramię reżimu, przyjęła slogan „Wojsko to Partia, Lud i Naród”[25].
Z perspektywy zabiedzonego militarystycznego kraiku żadna broń nie oferuje równie atrakcyjnego stosunku ceny do siły jak bomba atomowa. Władze przez lata pompowały całą swoją energię i środki w potajemny program nuklearny, aż w końcu Kim z hukiem obwieścił światu, co jest grane, przeprowadzając w 2006 roku pierwszy test atomowy.
Nim do tego doszło, wódz, który liczył sobie już 64 lata, zaczął wyraźnie podupadać na zdrowiu. Niegdyś pulchny, teraz stał się wychudzony i blady. W połowie sierpnia 2008 roku doznał wylewu.
Doszedł do siebie, lecz kiedy znowu wystąpił publicznie, wyglądał niewyraźnie. Wydawał się mniejszy i bardziej kościsty, cierpiał też na niedowład lewej nogi i lewej ręki.
Rozgorzały spekulacje, kto zastąpi Umiłowanego Przywódcę. Zgodnie z koreańskim obyczajem powinien to być najstarszy syn, Kim Dzong Nam.
Wielu obserwatorów zgadza się obecnie, że Pierworodny utracił koronę w wyniku pewnego niefortunnego epizodu, do którego doszło w 2001 roku. Kim Dzong Nam został wówczas zatrzymany na lotnisku w Japonii z fałszywym dominikańskim paszportem wystawionym na nazwisko Pang Xiong, co po chińsku znaczy „Tłusty Niedźwiedź”. Najstarszy z potomków koreańskiego dyktatora tłumaczył, że chciał tylko zabrać syna i żonę – którzy byli z nim obecni w chwili zatrzymania – do Disneylandu w Tokio. Po zajściu udał się na wygnanie do Makau – należącego do Chin regionu położonego niedaleko Hongkongu – gdzie spędził resztę życia. To, czy opuścił ojczyznę z własnej woli czy pod przymusem, do dziś pozostaje niejasne.
W rzeczywistości jednak źródeł niełaski należałoby się doszukiwać wiele lat przed kompromitującym zajściem na lotnisku. Kwestia sukcesji miała bowiem więcej wspólnego z ambicjami matek niż kwalifikacjami synów.
W 1974 roku, kiedy Kim Dzong Il znalazł sobie nową kochankę, matka Kim Dzong Nama wyjechała do Moskwy. Mieszkała tam z niewielkimi przerwami aż do śmierci, a ilekroć zjawiała się w Pjongjangu, była w złym nastroju. Wieczne migreny i napady złości kładły się cieniem na całym domu. Ponadto nie wychowano jej na gospodynię domową, tylko na osobę z ambicjami, kogoś, kto robi karierę. Rola posłusznej żony nie mieściła się w jej repertuarze.
Za to matka Kim Dzong Una stworzyła sobie wygodne miejsce u boku Umiłowanego Przywódcy. Jako jego ulubiona konkubina szybko stała się szarą eminencją. Jej wpływ można było dostrzec w najróżniejszych sferach życia, na przykład wtedy, gdy w północnokoreańskiej telewizji niespodziewanie pojawiły się dubbingowane bajki o Kaczorze Donaldzie czy Tomie i Jerrym. Dziwnym zbiegiem okoliczności stało się to akurat wtedy, kiedy jej dzieci osiągnęły właściwy wiek, by je oglądać[26].
Mniej więcej w tym samym czasie Kim Dzong Il wpadł w straszliwy szał, gdy dowiedział się, że Kim Dzong Nam – który miał w tamtym czasie około 20 lat – potajemnie szlaja się po barach Pjongjangu. Za nieposłuszeństwo skazał najstarszego syna i wszystkie osoby z jego najbliższego otoczenia na miesiąc aresztu domowego, ograniczając im dostęp do jedzenia i zmuszając, aby same po sobie sprzątały. Groził nawet, że pośle całe towarzystwo do łagru.
Jakby tego było mało, Pierworodnego uważano za bękarta, ponieważ jego matka miała wcześniej męża i urodziła mu przynajmniej jedno dziecko.
Kuzynka Kim Dzong Nama, z którą mieszkał i się wychowywał, widziała w tym machinacje „faworyty”. Z łatwością potrafiła sobie wyobrazić, jak matka Kim Dzong Una reżyseruje scysję, najpierw namawiając Kim Dzong Ila, aby popuścił nieco wodzy najstarszemu synowi, a później kablując na nieszczęsnego młodzieńca, gdy tylko zaczął używać nowej swobody[27].
W Seulu, mieście bezustannie żyjącym najnowszymi plotkami na temat Korei Północnej, spekulowano zresztą, że ambitna i wyrachowana kochanka Umiłowanego Wodza sama dała japońskim władzom cynk na temat planowanej podróży Kim Dzong Nama, aby został złapany i okrył się hańbą[28].
Tym sposobem to jej dzieci zajęłyby pierwsze miejsca w kolejce do objęcia władzy – o ile przymknąć oko na kilka niewygodnych faktów: po pierwsze, synowie „faworyty” też byli bękartami, po drugie, urodziła się w Japonii, ojczyźnie „imperialistycznych najeźdźców”, po trzecie, jej rodzona siostra zbiegła z kraju.
Według kolegów z klasy w Szwajcarii Kim Dzong Czol, najstarszy syn koreańskiego dyktatora i jego przedsiębiorczej konkubiny, był cichy i zamknięty w sobie. Kenji Fujimoto, japoński kucharz, który przez lata przyrządzał sushi dla miłościwie panujących, stwierdził, że chłopak nigdy nie wykazywał najmniejszej ambicji. Zresztą zdawał się cierpieć na jakiegoś rodzaju zaburzenia hormonalne, z powodu których Kim Dzong Il uważał go za zniewieściałego i nienadającego się do objęcia władzy[29].
Przed śmiercią Umiłowanego Przywódcy Fujimoto utrzymywał, że dyktator na swego następcę namaścił trzeciego syna, Kim Dzong Una. Okazało się, że miał rację.
[1]„Korean Pictorial” 1986, nr styczniowy.
[2]Lee U Hong, Angu na kyowakoku: Kita Chosen kogyo no kikai, Tokyo, Aki shobo, 1990, s. 20.
[3]Ibidem, s. 32, 118, 168.
[4]Yi Han-yong, Taedong River Royal Family: My 14 Years Incognito in Seoul, Seoul, Dong-a Ilbo, 1996.
[5]Ju-min Park, James Pearson, In Kim Jong Un’s Summer Retreat, Fun Meets Guns, „Reuters”, 10.10.2017.
[6]Kim Ir Sen, With the Century, t. 2, Pjongjang, Foreign Languages Publishing House, 1992, s. 54.
[7]Szczegóły dotyczące planów Stalina wobec Kim Ir Sena, Cho Man Sika, a także bankietów Kim Ir Sena, za: Blaine Harden, The Great Leader and the Fighter Pilot, Nowy Jork, Penguin Books, 2015, s. 64–66.
[8]Szczegóły dotyczące powrotu Kim Ir Sena do Korei Północnej i poglądów Sowietów na jego temat, za: Bradley K. Martin, Under the Loving Care of the Fatherly Leader: North Korea and the Kim Dynasty, New York, Griffin, 2006, s. 46–52.
[9]Szczegóły dotyczące przyjęcia Kim Ir Sena na zjeździe, za: B. Harden, The Great Leader and the Fighter Pilot…, s. 67.
[10]B.K. Martin, Under the Loving Care…, s. 52–53; Andrei Lankov, The Real North Korea: Life and Politics in the Failed Stalinist Utopia, Oxford, Oxford University Press, 2014, s. 6.
[11]Baik Bong, Kim Il Sung, t. 2, Tokyo, Miraisha Publishing, 1970, s. 55–56.
[12]B.K. Martin, Under the Loving Care…, s. 67.
[13]Bruce Cumings, The Korean War: A History, New York, Modern Library Edition, 2010, s. 152.
[14]Blaine Harden, The US War Crime North Korea Won’t Forget, „Washington Post”, 24.03.2015.
[15]Strategic Air Warfare: An Interview with Generals Curtis E. LeMay, Leon W. Johnson, David A. Burchinal, and Jack J. Catton, Richard H. Kohn, Joseph P. Harahan (red.), Office of Air Force History, US Air Force, 1988, s. 88.
[16]„Record of a Conversation with Illarion Dmitriyevich Pak, Chairman of the Jagang Provincial People’s Committee”, 13.04.1955, History and Public Policy Program Digital Archive, RGANI fond 5, opis 28, delo 314., tłum. dla NKIDP Gary Goldberg. https://digitalarchive.wilsoncenter.org/document/116308.
[17]Suh Dae-sook, Kim Il Sung: The North Korean Leader, New York, Columbia University Press, 1988, s. 302.
[18]Don Oberdorfer, The Two Koreas: A Contemporary History, New York, Little, Brown and Company, 1998, s. 347.
[19]„GDR Ambassador Pyongyang to Ministry for Foreign Affairs, Berlin”, 14.04.1975, History and Public Policy Program Digital Archive, Political Archive of the Foreign Office, Ministry of Foreign Affairs (PA AA, MfAA), C 6862.
[20]Kim Hakjoon, Dynasty: The Hereditary Succession Politics of North Korea, Stanford, Shorenstein Asia-Pacific Research Center, 2017, s. 87.
[21]Kim Dzong Il, Brief History, Pjongjang, Foreign Languages Publishing House, 1998.
[22]D. Oberdorfer, The Two Koreas…, s. 341.
[23]David Sanger, Kim Il Sung Dead at 82, „New York Times”, 09.07.1994.
[24]Anna Fifield, Selling to Survive, „Financial Times”, 20.11.2007.
[25]Kim H., Dynasty…, s. 131.
[26]Ri Nam Ok, kuzynka Kim Dzong Nama, sądziła, że za ruchem tym stała Ko Yong Hui. Za nieopublikowaną książką Imogen O’Neil The Golden Cage: Life with Kim Jong Il, a Daughter’s Story.
[27]I. O’Neil, The Golden Cage…
[28]Kim H., Dynasty…, s. 153.
[29]Kenji Fujimoto, I Was Kim Jong-il’s Cook, Tokyo, Fusosha Publishing, 2003.
The Great Successor.The Divinely Perfect Destiny of Brilliant Comrade Kim Jong Un
Copyright © by Anna Fifield 2019
This edition published by arrangement with PublicAffairs, an imprint of Perseus Books, LLC, a subsidiary of Hachette Book Group, Inc., New York, New York, USA. All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2020
Copyright © for the translation by Grzegorz Gajek 2020
Redakcja – Joanna Mika
Korekta – Małgorzata Kuśnierz
Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc
Projekt okładki – Pete Garceau
Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Grafika na okładce – vectorportal.com
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Wydanie I, Kraków 2020
ISBN EPUB: 978-83-8129-750-9ISBN MOBI: 978-83-8129-749-3
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka
Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Próchno, Gabriela Matlak, Aldona Liszka, Szymon Gagatek, Tomasz Czernich
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Karolina Żak
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Łukasz Szreniawa, Marta Tabiś
Administracja i finanse: Klaudia Sater, Monika Płuska, Honorata Nicpoń, Ewa Koza
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl