Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Po popularności „Opowieści wigilijnej” Charlesa Dickensa, w wiktoriańskich gazetach i czasopismach często pojawiały się opowieści o duchach w czasie świąt Bożego Narodzenia, a czytanie ich przy świecach lub przy kominku stało się coroczną tradycją. Zbiór świątecznych opowieści grozy reprezentuje mieszankę różnorodnych stylów i motywów wspólnych dla wiktoriańskiej fikcji o duchach i obejmują dzieła niegdyś popularnych autorów, takich jak Elizabeth Gaskell, Edith Wharton, M.R. James, F. Marion Crawford czy Andrew Haggard, a także wkład anonimowych lub całkowicie zapomnianych pisarzy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 378
Mrs. J.H. RIDDELL
Wiele lat temu na rogu ulicy wiodącej do Upper Kennington Lane stała wielka rezydencja z czerwonej cegły, która wieczorami, pokryta jesiennymi martwymi liśćmi, bardzo przypominała wyludniony i opuszczony dom.
Nie było w nim widać żadnych oznak życia. Od siedmiu lat nikt nie miał ochoty w nim zamieszkać i przez ten czas stał pusty, podczas gdy jego właściciel wiódł nędzną egzystencję, w stanie przygnębienia albo nawet szaleństwa, w pobliskim szpitalu dla obłąkanych. Teraz, gdy już zmarł, został pochowany i zapomniany, zjawił się nowy właściciel, aby wziąć budynek w posiadanie. I ten nowy właściciel napisał do swoich prawników, albo raczej do prawników swego zmarłego dalekiego krewnego, zwracając się z prośbą, aby wyznaczyli osobę odpowiedzialną za dom i aby ta osoba przygotowała pokoje na jego przybycie.
Kiedy pociąg zajechał na stację, nowy właściciel spotkał się z radcą prawnym z biura Timpson and Co., który natychmiast wręczył panu Staintonowi list od firmy i powiedział, że zaczeka, jeśli będzie jakaś odpowiedź.
Pan Stainton przeczytał list, spojrzał na czystą stronę przedtytułową i wracając do pierwszych słów listu, jeszcze raz odczytał to, co prawnicy do niego napisali.
— Hmmm... — mruknął nowy właściciel, gdy skończył czytać. — W każdym razie muszę tam iść i obejrzeć ten dom. Wie pan, czy to daleko stąd? — zapytał, zwracając się do młodzieńca od Timpsona.
— Nie, sir, niezbyt daleko.
— Ma pan trochę czasu, żeby tam pójść ze mną? —zapytał pan Stainton.
Młody człowiek, stwierdzając, że ma, dodał:
— Jeżeli chce pan wejść do tego domu, to powinniśmy się zgłosić po klucze, które ma agent z biura nieruchomości przy Westminster-Bridge Road.
— Nie mogę powiedzieć, żebym odczuwał wielką sympatię do hoteli — zauważył nowy właściciel, gdy wsiadali do dorożki.
— Istotnie, sir.
— Nie dlatego, żeby mi nie pasowały albo żebym ja im nie pasował. Prowadzę w pewnym sensie hałaśliwy tryb życia; nie bardziej cywilizowany, niż gdybym był w buszu albo na polach złotodajnych, zapewniam pana. Zatem nie jestem grzecznym gościem, nie zamierzam siedzieć cicho i na przykład nie tupać nogami. Miałem już tego dość na pokładzie statku, gdzie często spędzałem bezsenne noce, rozmyślając, jakby to było miło znajdować się w należącym do mnie dużym domu i robić to, co mi się podoba.
— Tak, sir — zgodził się radca prawny.
— Widzi pan, ja przywykłem do niedogodności i przygotowując się na noc, mogę się obyć bez służby.
— Niewątpliwie, sir.
— Zakładam, że dom ma dobrze naprawiony dach i wszystko, co trzeba?
— Tego nie wiem na pewno, sir.
— No, jeżeli znajdzie się jakiś suchy kąt, gdzie będę mógł rozłożyć pled, to mogę tam przespać całą noc — stwierdził nowy właściciel.
Radca prawny zakaszlał. Wyjrzał przez okno, a potem spojrzał na klienta firmy Timpson.
— No, nie sądzę... — zaczął jakby przepraszająco, ale nie dokończył.
— Czego pan nie sądzi? — zapytał klient.
— Proszę mi wybaczyć, sir, ale nie sądzę... no, naprawdę nie sądzę, że gdybym był na pańskim miejscu, chciałbym zostać w tym domu na noc.
— Dlaczego...?
— Dlatego, że od blisko siedmiu lat nikt w nim nie spał i musi być pokryty pleśnią z wilgoci, a jeżeli pan jest na to uczulony, to tym bardziej istnieje powód, aby nie podejmować takiego ryzyka. A poza tym...
— Poza tym... — powtórzył pan Stainton. — Poza tym, czy to „poza tym” ma jakieś ukryte znaczenie?
— Tak, dom przez lata stał pusty, sir, dlatego, że... no, nie ma w tym żadnej tajemnicy... po prostu to miejsce ma złą opinię.
— A jaka to jest ta zła opinia? Jest niezdrowy?
— O, nie!
— Nawiedzony?
Radca prawny skinął głową.
— Zgadł pan, sir.
— I to jest powód, dla którego nikt nie chce tam mieszkać?
— Z tego właśnie powodu nie mogliśmy go wynająć... nikomu.
— No to wkrótce będzie „nienawiedzony” i całkiem dobry — odparł pan Stainton. — Tak, z pewnością powinienem tam zostać na dzisiejszą noc. A może pan będzie też skłonny zostać i dotrzymać mi towarzystwa?
Radca prawny cofnął się lekko skonsternowany. Z pewnością miał przed sobą jednego z najbardziej niekonwencjonalnych klientów. Młodzieniec od Timpsona niewiele o nim wiedział i teraz nie miał pojęcia, jak się zachować.
„To był jakiś szorstki gość — mówił, opisując później nowego właściciela domu — jakiś gburowaty, z pewnością nie należał do dobrego towarzystwa, to pospolity człowiek”.
W każdym razie nie rozumiał tego bogatego mężczyzny, który rozmawiał z nim jak równy z równym, który nie lubił hoteli i który nie miał zastrzeżeń, żeby zamieszkać w domu, w którym nawet sprzątaczka nie spałaby ani chwili. Nie rozumiał człowieka, który najspokojniej w świecie wypytywał obcego, na którym jego oczy przedtem nie spoczęły ani na moment, pracownika szanowanego biura Timpson and Co., zaniepokojonego w najwyższym stopniu młodego człowieka w białej koszuli, w kołnierzyku i w garniturze — tak jakby był jego wspólnikiem — o tak „grubiańskie” rzeczy w tym starym, obrzydliwym domu, gdzie pewnie spodziewał się zamieszkać i rozpalić ogień w kominku.
Niemniej nie chciał obrażać tego nowego właściciela. Panowie Timpsonowie przewidywali, że może być bogatym klientem, i uważali, że dla rzetelnej firmy liczy się każdy pieniądz — obojętnie, czy pochodzi od jakiegoś dziwaka czy od hrabiego.
— Jest mi bardzo przykro — jąkał się — powinienem się czuć zaszczycony, ale prawdą jest, że moje poprzednie spotkanie z...
Pan Stainton zaśmiał się.
— Rozumiem — rzekł. — Przygody leżą tak samo poza pańskimi zainteresowaniami jak duchy. A teraz niech mi pan opowie o tej zjawie. Spacerował tam jakiś „starzec”?
— Nie, o tym nigdy nie słyszałem.
— Czy zatem był to jakiś nędzny żebrak, który próbował coś wyżebrać?
— Nie, nie sądzę, żeby to był ten ostatni, panie Stainton — rzekł młody mężczyzna tonem delikatnie sugerującym, że wzmianka klienta Timpsona o „nędznym żebraku” była w wybitnie złym guście.
— Zatem, na Boga, kto to był? — zniecierpliwił się pan Stainton.
— Jeżeli już koniecznie chce pan wiedzieć, sir, to było dziecko... dziecko, które kolejno wypędzało z domu każdego nowego najemcę.
Nowy właściciel wybuchnął serdecznym śmiechem, toteż urzędnik Timpsona poczuł się dotknięty.
— Doskonały żart — stwierdził pan Stainton. — Chyba jeszcze nigdy nie słyszałem lepszego.
— Ale to fakt, bez względu na to, co pan słyszał — odrzekł młodzieniec, pogardliwą kpiną porzucając całą swą poprzednią stosowność. — A ja, w związku z tym, co słyszałem o pańskim domu, nie zamierzam spędzić w nim nocy — nawet gdyby ktoś ofiarował mi pięćdziesiąt funtów.
— Nie przejmuj się, przyjacielu — pocieszył go nowy właściciel spokojnie. — Nie mam zamiaru zmuszać cię do towarzyszenia mi. Damy sobie radę, ja i to dziecko, i postaram się tam wygodnie urządzić.
Jeszcze tego samego wieczoru pan Stainton objął w posiadanie Dom Pod Włoskim Orzechem i życząc dobrej nocy, pożegnał pracownika Timpsonów. Po zleceniu dostarczenia z pobliskiego sklepu węgla i drewna stał w bramie frontowej, czekając na realizację zamówienia.
Stojąc tam, patrzył na dom, który w niepewnym świetle ulicznych gazowych lamp wyglądał nawet posępniej i mroczniej niż w zapadającym zmroku.
Tak, z pewnością wygląda „niesamowicie” — uznał — ale gdy tylko rozpalę ogień i zapalę światło, wszystko będzie w porządku. Zastanawiam się, kiedy nadejdzie ten węgiel...
Kiedy jeszcze raz spojrzał na ulicę, ujrzał worek z opałem, który — jak stwierdził pobliski sklepikarz — może dostarczyć jeszcze dziś, a nawet oświadczył, że jest wręcz „zobowiązany” to zrobić — natomiast pół tony, ćwierć czy tonę węgla dostarczy dopiero jutro.
— Bill może zabrać worek i wrzucić go na wózek razem z dwunastoma wiązkami drewna, a „resztę przywiezie jutro” — rzekł szef Billa tonem kogoś, kto robi wielką przysługę.
Pan Stainton dostrzegł w oddali bardzo brudnego Billa i małego chłopca, którzy wlekli się, spokojnie ciągnąc wózek, tak jakby ładunek wymagał herkulesowego wysiłku.
Wpatrywał się w tę parę mimo padającego deszczu, z zadowoleniem witając Billa.
— No, wreszcie jesteś; wszystko w porządku, lepiej późno niż wcale. Proszę tędy, mam trochę miejsca na noc w kuchni, żebyś nie musiał wracać w taką pogodę.
— Proszę mi wybaczyć, sir — odrzekł Bill — ale nie sądzę, żeby mnie pan miał na myśli. Jak już powiedziałem mojemu szefowi, zawiozę to do domu, tak jak zostało sprzedane... ale nie postawię stopy wewnątrz tego domu.
— Czy to znaczy, że zostawisz to na chodniku? — zapytał pan Stainton.
— No, sir... to znaczy, że nie mam nic przeciwko temu, żeby zostawić to przed głównymi drzwiami, jeżeli to będzie panu odpowiadało.
— No to zrób tak. Muszę powiedzieć, że mimo wszystko należycie do najdzielniejszych ludzi w tej części miasta.
— Jeżeli już o to chodzi — odparł Bill, zarzucając worek na plecy i ruszając do drzwi — to ośmielam się stwierdzić, że my tu jesteśmy tak samo odważni jak ci, skąd pan pochodzi.
— Całkiem możliwe — zgodził się pan Stainton. — Ale tam jest też wielu tchórzy.
Po zrzuceniu ciężaru na skraju stopni Bill cofnął się od drzwi, które były częściowo otwarte, i gdy chłopiec, po przyniesieniu drewna odjechał z wózkiem, rzekł, pocierając palcem brwi:
— Proszę mi wybaczyć, sir, ale czy mógłby mi pan dać kropelkę piwa? To jest bardzo mokra noc...
— Nie mogę — odparł pan Stainton bardzo stanowczo. — Teraz tylko potrzebuję łopaty, żeby samemu wrzucić do domu węgiel, a ta noc jest dla mnie tak samo mokra jak dla ciebie.
Niemniej gdy Bill ruszył ulicą do sklepu — powłócząc nogami jak człowiek, który właśnie skończył dzień ciężkiej pracy i już myśli o następnym ciężkim dniu — nowy właściciel się ugiął:
— Masz tu — dał mu sześciopensówkę — to nie twoja wina, jak sądzę, że uwierzyłeś w opowieści starej baby.
— Pięknie dziękuję, sir — rzekł Bill. — Jestem bardzo zobowiązany, ale na pana miejscu nie zatrzymywałbym się w tym domu. Proszę mi wybaczyć, sir, nie chcę pana obrazić, ale naprawdę nie robiłbym tego.
W każdym razie ten dom wydaje się mieć nieciekawą renomę — pomyślał pan Stainton, kierując kroki do porzuconego domu. Zobaczymy, jaki da efekt rozpraszające te mroki światło.
Wszedł do domu i zapalił zapałką kilka świec, które przyniósł ze sobą z pobliskiego sklepu z naftą.
Po sprawdzeniu pokoi na parterze postanowił w jednym z nich urządzić swoją kwaterę na noc, wybrał ten, który wyglądał na bibliotekę.
Na środku stał stół pokryty skórą. Ściany były zastawione półkami z książkami. W rogu stało biurko, w którym ten, kto już od wielu lat nie żyje, za życia trzymał swoje listy i dokumenty.
Stainton zjadł skromną kolację, którą przyniósł ze sobą, i odepchnąwszy na bok stół z resztkami posiłku, rozpalił w kominku. Następnie zaczął wolno spacerować po pokoju, rozmyślając o przeszłości i snując plany na przyszłość. Zatopiony w myślach nie zwrócił uwagi, że ogień na kominku zaczął przygasać, jednak poczuł chłód i instynktownie spojrzał na palenisko, po czym dorzucił drewna. Strzelające w górę płomienie utworzyły szeroki krąg światła, jakby celowo chciały ukazać mu zgromadzony obok węgiel.
W czasie gdy zajmował się rozpalaniem ognia i dorzucaniem węgla, usłyszał pukanie do drzwi pokoju — słabe, niepewne pukanie, które powtórzyło się kilka razy, zanim zwrócił na nie uwagę.
Cały czas zajmując się ogniem na kominku, Stainton zapomniał, że jest w domu sam, i zawołał:
— Wejść!
Na płycinach drzwi usłyszał jakieś drapanie, próby szukania gałki, żeby otworzyć drzwi, dziwne szmery, jakby słaba ręka błądziła po drzwiach w ciemności, a potem ta sama ręka próbowała obrócić gałkę.
— Wejdź! Nie możesz? — powtórzył pan Stainton, ale mówiąc to, przypomniał sobie, że był — albo powinien być — sam w domu. Nie bał się, był przyzwyczajony do samotności i związanego z tym niebezpieczeństwa; jednak wstał i instynktownie sięgnął po rewolwer, który przypadkowo rozpakował razem z osobistymi rzeczami, a który teraz leżał na biurku.
— Wejdź, kimkolwiek jesteś! — krzyknął, ale widząc, że drzwi są nadal zamknięte, chociaż intruz czynił daremne wysiłki, żeby je otworzyć, przeszedł przez pokój i stanął jak wryty.
Drzwi nagle się otworzyły i do pokoju weszło nieśmiało, bojaźliwie małe dziecko — dziecko o najsmutniejszej, podobnej do śmierci twarzy, jaką kiedykolwiek widział; dziecko z oczami o tęsknym spojrzeniu, z długimi, skołtunionymi włosami; dziecko w łachmanach i o tak smętnym obliczu, jakiego żadne dziecko nie powinno mieć.
Cóż to za wygłodniały, mały żebrak, pomyślał pan Stainton.
— No dobrze, dziecko. Więc czego tu chcesz? — zapytał głośno.
Chłopiec nie odpowiedział, nie zwrócił najmniejszej uwagi na pytającego, tylko wolno okrążył pokój, zaglądając we wszystkie kąty, jakby czegoś szukał. Potem szukanie objęło okna, wnękę przy kominku, zatrzymał się przed ogniem, spojrzał pod stół biblioteczny i na koniec, gdy znowu dotarł do drzwi, zawrócił, aby z całym zapałem, a zarazem pozbawiony nadziei ponownie zacząć przeglądać pomieszczenie.
— Czego szukasz, mój chłopcze? — zapytał pan Stainton, przyglądając się wychudzonym nóżkom dziecka, patrząc na zniszczone i obdarte ubranie, na rozpadające się buciki, na gołe, chude rączki — na to całe beznadziejnie zabiedzone dziecko.
— Czy mógłbym coś dla ciebie zrobić?
Żadnego słowa, żadnego szeptu — w odpowiedzi tylko spojrzenie tęsknych brązowych oczu.
— Skąd przychodzisz i do kogo należysz? — dopytywał się pan Stainton.
Dziecko odwróciło się wolno.
— Posłuchaj, nie wykpisz się tak łatwo, jak ci się wydaje — nalegał nowy właściciel, zbliżając się do gościa. — nie masz tu nic do roboty i zanim sobie pójdziesz, musisz mi powiedzieć, dlaczego przychodzisz do tego domu i czego szukasz w tym pokoju.
Przez ten czas podszedł blisko drzwi, a dziecko stało w progu odwrócone do niego plecami. Pan Stainton mógł widzieć każdy szczegół ubioru dziecka — jego sukienkę w kratkę, przypięty haftkami podarty, brudny i pognieciony bezrękawnik, koszulę w jednym miejscu od góry tak obsuniętą, że widać było skrawek flaneli ukazującej fragmenty nędznej bielizny.
Biedny chłopczyk, pomyślał. Zastanawiam się, czy chciałby coś zjeść.
— Jesteś głodny, mój mały?
Dziecko odwróciło się i spojrzało na niego poważnie, ale milczało.
Może ono jest nieme? — pomyślał pan Stainton zdumiony i ujrzał, że chłopiec chce odejść, więc wyciągnął rękę, żeby go zatrzymać, ale dziecko wymknęło się i bezszelestnie wybiegło do hallu, a potem w górę szerokimi schodami. Zatrzymując się tylko po to, aby zabrać zapaloną świecę, pan Stainton wbiegł za nim po schodach tak szybko, jak tylko mógł — jednak chociaż biegł bardzo prędko, dziecko było szybsze. Wyżej i wyżej, a jednak to małe stworzenie potrafiło utrzymać stały, niezmienny dystans. Na najwyższym piętrze odwróciło się i wbiegło w wąski korytarz z drzwiami otwartymi do pokoi po obu stronach. Na samym końcu korytarza były uchylone drzwi. Dziecko wbiegło przez nie, a pan Stainton podążył za nim.
— W końcu cię dogonię — mruknął do siebie, zamykając za sobą drzwi. — Gdzie ten dzieciak zniknął? — dodał, trzymając świecę nad głową i rozglądając się po ciemnym pokoju na poddaszu.
Pokój był zupełnie pusty. Zbadał go dokładnie, ale nie znalazł drugiego wejścia, a jedynie od lat nieotwierany świetlik. Pokój nie był umeblowany.
Znajdowało się w nim tylko niskie łóżko, rozpadające się krzesło i koślawy stojak na miednicę. Brakowało szafy, nie było żadnej skrzyni, gdzie dziecko mogłoby się ukryć.
— Bardzo dziwne — mruknął pan Stainton ze zdumieniem. — Bardzo dziwne — powtórzył, wracając korytarzem. — Nie rozumiem tego wszystkiego — stwierdził, schodząc po schodach z najwyższego podestu; lecz natychmiast zatrzymał się.
— TO JEST TO DZIECKO! — wykrzyknął i jego głos rozszedł się szerokim echem w ciszy opuszczonego domu. TO JEST TO DZIECKO! — i z pochyloną głową zaczął bardzo wolno schodzić głównymi schodami. Na jego zmęczonej twarzy malowała się powaga; był zamyślony bardziej niż zwykle.
To już wystarczyło, żeby całkiem spoważnieć. Czas płynął, a nowy właściciel Domu Pod Włoskim Orzechem stale rozmyślał, jaka tajemnica wiąże się z dzieckiem, które zastał w przejętej przez siebie posiadłości, i kim byli ci wszyscy, którzy kolejno zostali przez nie wypłoszeni z tego domu. Z początku Stainton skłaniał się, by potraktować opowieść radcy prawnego jako żart, a własne doświadczenie z wieczoru przybycia do domu jako złudzenie — teraz nie mógł dłużej pozostawać w stanie niedowierzania, kiedy nawet w świetle dziennym to przerażające dziecko przekradało się po schodach na dół i wchodziło do pokoju, ciągle czegoś szukając i szukając... czegoś, czego nigdy nie mogło znaleźć.
Stale mu towarzyszyło — w łóżku czy przy stole — albo w każdej chwili mógł się spodziewać jego obecności. Żadne pomieszczenie w domu nie było bezpieczne, intruz mógł być wszędzie. Nieważne, gdzie pan Stainton kładł się spać, gdzie jadał; między zaśnięciem a przebudzeniem; między śniadaniem a kolacją — wszędzie i stale wślizgiwała się ta zjawa, szukając, szukając i szukając — ale nigdy nie znajdując; zawsze szukając w danym miejscu tak długo, aż się upewniała, że nie znajdzie tam tego, czego szuka, chociaż wędrowała tu i tam, od poddasza po kuchnię, od salonu po sypialnię. Za każdym razem robiła to z takim zapałem, jakby szukała po raz pierwszy.
Pan Stainton udał się do swoich prawników, od których mógłby uzyskać informacje, które pozwoliłyby rozwikłać dręczący go problem.
— Kim jest to dziecko, panie Timpson? — zapytał, nie robiąc tajemnicy z tego, że je widział.
— No cóż, to naprawdę trudno powiedzieć — odpowiedział pan Timpson.
— Ale, jak sądzę, kiedyś tam było jakieś dziecko? Jakieś prawdziwe dziecko... z krwi i kości?
Pan Timpson zdjął okulary i przetarł szkła.
— Za czasów Felixa Staintona było ich dwoje — chłopiec i dziewczynka.
— W tym domu?
— W tym domu. Dzieci przeżyły go.
— I co się z nimi stało?
— Dziewczynkę adoptowali krewni jej ojca; chłopiec zaś... zmarł.
— Och! Chłopiec zmarł... naprawdę? Czy przypadkiem wie pan, na co zmarł?
— Nie, naprawdę nie wiem. Jednak w tej sprawie nie było niczego podejrzanego, tak jak by się mogło panu wydawać. Nigdy nie pojawiła się nawet najmniejsza aluzja.
Pan Stainton siedział przez chwilę w milczeniu, potem rzekł:
— Panie Timpson, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jednak coś było nie w porządku z tymi dziećmi. Kim one były?
— Wnukami Felixa Staintona. Jego córka wyszła potajemnie za mąż. Więc on się jej wyrzekł i wyrzucił ją z domu. Po jej śmierci dzieci przyjęto do Domu Pod Włoskim Orzechem, ale były tam zaledwie tolerowane — karmiono je i ubierano... i to wszystko; gdy stary umarł, spadek po nim przypadł...
— Alfredowi Staintonowi?
— Tak, temu nieszczęśnikowi, który był chory na umyśle. Jego wuj umarł i w konsekwencji on przejął cały majątek, ale w gruncie rzeczy było tego niewiele i musiał się jeszcze dzielić z dziećmi.
— Powiedział pan, że nie było nic podejrzanego, żadnego przestępstwa dotyczącego ostatniego właściciela?
— Zaraz, zaraz... nie, wręcz przeciwnie.
— Czy może pan rzucić więcej światła na tę tajemnicę?
— Chyba mogę, chociaż to nie wyjaśnia wszystkiego.
Mimo to pan Stainton odniósł wrażenie, że pan Timpson wie o tej sprawie więcej, niż ma ochotę powiedzieć.
Za tym wszystkim kryje się jakaś tajemnica, zastanawiał się, i muszę dowiedzieć się czegoś więcej o dzieciach. Może któryś z miejscowych sklepikarzy będzie je pamiętał.
Ale miejscowi kupcy przeważnie byli tu nowi — lub nie zaopatrywali „tego domu”.
Jeden z nich, obarczony liczną rodziną rzeźnik, stwierdził:
— Myślę, że jest jedna osoba, sir, która będzie mogła coś powiedzieć o tej sprawie.
— I to jest...
— Pan Hennings, z pubu Pedlar’s Arms. Trochę znał starszą panią, gdy pełnił obowiązki gospodarza u pana Felixa Staintona, i pewnego dżentelmena, którego nazwiska już nie pamiętam.
Idąc za jego radą, nowy właściciel nawiedzonego domu udał się do Pedlar’s Arms.
— Czy znam Dom Pod Włoskim Orzechem, sir? — zapytał pan Hennings, powtarzając pytanie gościa. — Tak, proszę pana, znam. To tak, jakby mnie pan zapytał, czy znam Pedlar’s Arms. Pamiętam ten stary dom z czasów chłopięcych i jako dorosły, od prawie pięćdziesięciu pięciu lat — pamiętam pana George’a Staintona; zwykle nosił na głowie myckę i bryczesy do kolan. Tam, gdzie teraz jest ulica Staintona, był sad i on cały dzień przetrzymał w nim chłopców, którzy chodzili na jabłka. Mnie udawało się często nie dać mu się złapać.
— Czy po objęciu posiadłości przez pana Alfreda widział pan tam jakiegoś chłopca i dziewczynkę? Mam na myśli wnuków Felixa Staintona — zapytał nowy właściciel, gdy pan Hennings przerwał wspomnienia, umożliwiając przejście do tej części rozmowy.
— Tak, sir, mogłem widzieć dziewczynkę, ale nic sobie o niej nie przypominam; natomiast chłopca pamiętam dość dobrze. Przychodził tu kilka razy z panią Toplis, która zajmowała się domem dla obu panów Staintonów, i pamiętam go dlatego, że wyglądał tak mizernie i staromodnie — ale też dlatego, że wiele o nim mówiono.
— Zatem co o nim mówiono?
— Dużo mówiono, gdy żył, do jego śmierci. Wszyscy uważali, że to on powinien być spadkobiercą. Ale jeżeli chce pan usłyszeć o nim wszystko, sir, to jedyną osobą, która może to panu powiedzieć, jest pani Toplis. A jeżeli da pan szylinga tej biednej kobiecie, która zawsze zachowywała się przyzwoicie i która — jak ja twierdzę — zawsze prowadziła się honorowo, nawet jeśli miała tylko sześć pensów przy duszy, to wizyta u pani Toplis, która może opowiadać godzinami o tym, jak mieszkała w Domu Pod Włoskim Orzechem, nie będzie czasem straconym.
Po tej delikatnej aluzji, że jego minuty są cenniejsze od godzin pani Toplis, pan Hennings zakończył rozmowę, chociaż jego gość zdążył jeszcze zapytać, gdzie może znaleźć gospodynię.
— Przepraszam tysiąckrotnie! — odparł właściciel pubu wylewnie. — Zapomniałem na śmierć! Panią Toplis, sir, można znaleźć w przytułku w Lambeth... jest tam, godna litości.
Edgar Stainton odszedł ze ściśniętym sercem. Czy nie poświęciłby całego majątku dla swoich ludzi i dla tych, którzy są z nimi związani?
Pan Stainton spodziewał się zastać panią Toplis jako zniedołężniałą staruszkę, przygarbioną wiekiem i powykręcaną od reumatyzmu — tymczasem okazała się promykiem słońca padającym na ścieżkę życia z pewnością starzejącej się kobiety, lecz z łatwością dźwigającej ciężar lat. Była to osoba o rumianych policzkach, bystrym spojrzeniu, wyprostowana jak struna — która powitała go z pełnym szacunku zachwytem.
— A zatem, panie Edgarze, jest pan synem starego Kapitana — stwierdziła po wymianie powitalnych grzeczności i wyjaśnieniu, kto jest kim. Otarła dłonią oczy i wydawszy wiele okrzyków zdumienia i radości, oświadczyła: — Ech! Pamiętam, jak przyszedł do domu krótko po ożenku i opowiadał mi o tej kochanej lady, swojej żonie. Nigdy nie słyszałam o dżentelmenie, który wyrażałby się o niej z taką dumą i nigdy się nie męczył ciągłym powtarzaniem „moja żona”.
— Była kochaną kobietą — stwierdził obecny właściciel nawiedzonego domu.
— I ten dom należy teraz do pana, sir? No to życzę panu wiele radości i mam nadzieję, że znajdzie pan w nim spokój, zdrowie, szczęście i powodzenie. Nie widzę powodu, aby pan w nim tego wszystkiego nie znalazł... nie, naprawdę, sir.
Edgar Stainton siedział przez chwilę w milczeniu, rozważając, w jaki sposób poruszyć nurtujący go problem.
— Pani Toplis — zaczął w końcu z trudem. — Chciałbym, żeby mi pani wszystko o tym opowiedziała. Przyszedłem tu z zamiarem zapytania pani, co się tam teraz dzieje.
Stara kobieta ukryła twarz w dłoniach. Widział, jak drżała.
— Niech się pani nie boi rozmawiać ze mną otwarcie — ciągnął. — Wiem, że w tym domu zrobiono coś bardzo złego, więc zamierzam to wyjaśnić i, jeśli będzie to leżało w mojej mocy, naprawić. Jestem bogaty. Byłem bogaty, gdy dotarły do mnie wieści o spadku, i chętnie — choćby jutro — mogę się go zrzec, o ile mogłoby to pomóc w naprawieniu tego zła.
Pani Toplis potrząsnęła głową.
— Ach! Sir, pan tego nie może zrobić! — rzekła. — Pieniądze nie przywrócą życia zmarłym; a gdyby nawet, to wątpię, czy nawet pan, jako przyjaciel tego biednego dziecka, teraz śpiącego wiecznym snem na cmentarzu, tam gdzie Stwórca go złożył, zabierając z tego pełnego zła świata, może udowodnić, co się stało. Widok tego dziecka w ostatnich miesiącach jego życia był tak przejmujący, że niejednego mogłoby to zaniepokoić. Ciężko mi nawet teraz o tym myśleć, sir! Często ze strachem budzę się nocą, ciągle widząc i słysząc tupot! Tupot jego małych stóp na schodach.
— To ciekawe, ale czy może sobie pani wyobrazić, że mnie to nie wystraszyło? — rzekł pan Stainton. — To znaczy, gdy ja byłem w tym domu. A chociaż teraz jestem poza nim, prześladuje mnie wspomnienie tych kroków.
— Co?! — wykrzyknęła pani Toplis. — Pan też go widział? Tam! Więc, proszę mi wybaczyć, ale to wszystko, co panu opowiedziałam, uzna pan z głupie!
— Ja go stale widuję — brzmiała spokojna odpowiedź.
— Zastanawiam się, co to znaczy! Zastanawiam się, co to może znaczyć! — krzyknęła gospodyni, załamując w zakłopotaniu ręce.
— Nie wiem — odrzekł nowy właściciel filozoficznie. — Ale chcę, żeby mi pani pomogła się dowiedzieć. Przypuszczam, że pamięta pani, jak te dzieci zjawiły się tam po raz pierwszy?
— Tak, sir, tak, to byli syn i córka biednej panny Mary. Ona, jak pan wie, uciekła z panem Fentonem... nie była to dobrana para, ale mam nadzieję, że był dla niej dobry. Kiedy przyprowadzono do nas drżącą ze strachu parę dzieciaków, mój pan wysłał je tutaj. Ach, mógł to zrobić, żeby nikt nie powiedział, iż nie chce płacić za ich utrzymanie. Nigdy pan nie widział tak kochającego się rodzeństwa... nigdy! To były bliźnięta. Ale chłopiec był dla dziewczynki bardziej jak ojciec niż brat albo ktokolwiek inny. Tak długo trzymał w buzi jabłko i nie połykał, dopóki siostra nie zjadła swojej połówki. Myślę, że obserwowanie ich, jak się kochają — on ją i ona jego — niczego nie podejrzewając, z ich małymi rączkami obejmującymi się za szyje, odmieniło postanowienie mojego pana co do przekazania tego miejsca panu Alfredowi. Pewnego dnia powiedział do mnie, wskazując na dzieci: „Jaka to cudowna miłość, Toplis!”, a ja mu odpowiedziałam: „Tak, sir... zupełnie jak w Dzieciach w lesie”1.
Krótko potem położył się do łóżka i wtedy niewątpliwie zaczęły nachodzić go lepsze myśli, bo zaczął mówić o żonie, o pannie Mary i o Kapitanie... pańskim ojcu, sir, a potem zapytał, czy dzieci poszły już do łóżeczek, i powiedział mi o tym wszystkim, o czym nigdy przedtem nie mówił. Więc gdy pan Quinance wyciągnął jego wcześniejszy testament, nie byłam zaskoczona... nie, ani trochę. Przedtem zawsze mówił, że jego spadkobiercą będzie pan Alfred, i tak go traktował.
— A jednak tego nowego testamentu nigdy nie znaleziono — zasugerował pan Stainton, z lękiem przechodząc do następnego tematu rozmowy.
— Nigdy, sir. Szukaliśmy wszędzie. Na górze i na dole. Być może niewłaściwie go oceniałam, ale zawsze odnosiłam wrażenie, że pan Alfred wiedział, co się z nim stało. Po śmierci starszego pana dzieci traktowano w sposób haniebny. Co nie znaczy, że były bite czy coś takiego; ale głodzono je i zaniedbywano. Nie kupowano nowych ubranek i nie tolerowano, aby ktoś inny kupował im coś nowego, co by im pasowało. To samo dotyczyło jedzenia. Nie mogłam nawet dać im kawałka chleba z masłem, chyba że po kryjomu. No, a tak naprawdę to nie było im co dać w domu. Pan Alfred zmienił się w chorobliwego skąpca. Zapasy starczały tylko dla członków rodziny, z panią Lancelot Stainton, babcią pana Alfreda, ale oni żyli tak nędznie, że byli coraz bliżsi żebrakom — proszę mi wybaczyć to określenie, sir, ale taka jest prawda.
— Tak, tego się obawiałem, pani Toplis — zgodził się, nie będąc z pewnością ani o krok bliżej wyjaśnienia tajemnicy.
— No cóż, sir, ostatecznie, gdy dziewczynka miała sześć lat, zachorowała i nie wierzyliśmy, że wyzdrowieje. Kiedy zrobiło się jej gorzej, siostra jej ojca, pani May, która na szczęście mieszkała w Londynie, gdy pan Alfred nie wpuścił do domu lekarza, nie miała innego wyjścia, jak tylko owinąć dziecko w koce, posłać po dorożkę i zawieźć ją do swojego mieszkania. I co do tego pan Alfred nie miał zastrzeżeń. Gdy szła przez hall, powiedział tylko: „Jeżeli teraz ją zabierzesz, to pamiętaj, że od tej chwili będziesz musiała się nią opiekować”. „Doskonale — odpowiedziała — zaopiekuję się nią”.
— A chłopiec? Chłopiec?! — wykrzyknął zniecierpliwiony pan Stainton.
— Jeśli mi pan pozwoli, dojdę i do tego, sir. Po zabraniu siostry w lipcu usychał i rozdzielony z nią zmarł w grudniu.
— Na co zmarł?
— Pękło mu serce, sir. Dziwnie to brzmi u dziecka, ale tak było. Na początku szukał jej w całym domu, ale pod koniec poszedł na górę do swojego pokoiku i już z niego nie wychodził. W końcu napisałam do pani May, ale gdy list do niej dotarł, była chora, a gdy mogła już przyjechać, chłopiec nie żył. Wtedy odbyła rozmowę z panem Alfredem! Co to była za rozmowa! Nigdy nie słyszałam, żeby ludzie tak ze sobą rozmawiali! Oznajmiła mu, że wpierw pozbawił chłopca spadku, a następnie zagłodził go na śmierć. Jednak nie była to prawda, dziecku pękło serce z rozpaczy po rozdzieleniu z siostrą.
— Tak... A gdy był martwy...
— Sir, nie lubię o tym mówić, ale prawdą jest, jak tu siedzę, że tej nocy, gdy został złożony do trumny, zszedł na dół, jak zwykle tupiąc nóżkami po schodach, i bez przerwy szukał siostry. Wróciłam więc na górę i gdybym nie widziała tego małego, wyniszczonego ciała, ciągle leżącego w trumnie, mogłabym pomyśleć, że ożył. Później nigdy już nas nie opuścił — nigdy! I właśnie to, i nic innego, sprawiło, że pan Alfred oszalał. Myślał, że zabił dziecko podczas jakiejś kłótni. Podczas ataku szaleństwa próbował je rozdeptać albo rozszarpać na kawałki gdzieś w kącie. A potem szlochał i modlił się, aby zostało zabrane z domu. Słyszałam, że przed śmiercią nieco ozdrowiał i mówił, że słyszał od wuja, iż w testamencie wszystko zostało zapisane chłopcu, ale on nigdy nie widział tego testamentu. Może tak tylko gadał albo bredził, jak człowiek chory na umyśle.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1Babes in the Wood — tradycyjna opowiastka dla dzieci. Dotyczy istot niewinnych, niedoświadczonych, które nieoczekiwanie znajdują się w sytuacjach potencjalnie dla nich niebezpiecznych albo wręcz wrogich. (jeśli nie zaznaczono inaczej, wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
Andrew Haggard
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
G.B. Burgin
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Elizabeth Gaskell
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
F. Marion Crawford
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
F. Marion Crawford
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
F. Marion Crawford
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Arthur Conan Doyle
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Edith Wharton
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
M.R. JAMES
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Emily Arnold
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Isabella F. Romer
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki