Wioletka na tropie zbrodni - Katarzyna Gurnard - ebook + książka

Wioletka na tropie zbrodni ebook

Katarzyna Gurnard

3,7

Opis

Wioletka Koperek, pełna optymizmu i energii życiowej trzydziestolatka i amatorka diet wszelakich, marzy o tym, by chociaż przez chwilę poczuć się niczym detektyw z prawdziwego zdarzenia. To pragnienie ma w sobie od dziecka, a kryminały z trupem w roli głównej lubi najbardziej. Wreszcie nadarza się stosowna okazja: w podłódzkiej fabryce łakoci Słodziutka Babeczka bohaterka odkrywa przestępstwo, które ma miejsce tuż pod jej nosem. Okazuje się jednak, że to zaledwie wstęp do dużo poważniejszej zagadki, którą przyjdzie jej rozwiązać... W toku prowadzonego przez siebie śledztwa Wioletka będzie między innymi tropiła potencjalnego mordercę, dokona włamania do garażu, przeprowadzi wywiad środowiskowy, pojedzie fiatem 126p na drugi koniec Polski, dowie się co nieco o donosicielskiej naturze sąsiadów, a do tego przeżyje włamanie i (prawie) śmiertelną chorobę. 

Czy samozwańcza detektyw-amator udowodni, że energia i optymizm wystarczą do schwytania groźnego mordercy? A może wszystko zakończy się jedynie załamaniem nerwowym funkcjonariuszy organów ścigania?

To przesycona humorem powieść z gatunku cosy crime  i bohaterką, która nie pozwoli Ci się nudzić!

Autorka książki – Katarzyna Gurnard – Łodzianka. Po godzinach urzędowania pisze. Zaczytuje się w powieściach A. Christie oraz H. Murakamiego. Kocha rozwiązywać zagadki. Dla relaksu przestawia meble. Pięknie gra na pianinie (refren jednego utworu). Kolekcjonuje łyżeczki. Autorka komedii kryminalnej „Pani Henryka i morderstwo w pensjonacie”, wydanej nakładem wydawnictwa Lira. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 304

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (176 ocen)
59
43
44
23
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
DariaKrysiak1979

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna i lekka książka.
00
alakad

Z braku laku…

Szkoda czasu, chyba że nie ma się nic innego pod ręką.
00
marcelin23

Dobrze spędzony czas

Główna bohaterka książki Wioletka Koperek marzy o tym aby jej życie, stało się jeszcze bardziej urozmaicone. Wielbicielka kryminałów sama bardzo chętnie rozwiążę zagadkę morderstwa. Książka napisana jest prostym, przystępnym językiem, akcja toczy się wartko, nie ma przydługich opisów. Zdarzenia opisane w książce raczej nie mogłyby się przytrafić jednej osobie ale a może dlatego akcja wciąga czytelnika. Książka odpowiednia dla zrelaksowania się, nie wymaga zbytniego myślenia od czytelnika ani intelektualnego zaangażowania.
00
sklaudia24

Nie polecam

Zdecydowanie nie polecam:-)
00
Azurelight

Nie oderwiesz się od lektury

fajna książka
00

Popularność



Kolekcje



zakupiono w sklepie:

Sklep Testowy

identyfikator transakcji:

1612854847049761

e-mail nabywcy:

[email protected]

znak wodny:

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2018

ISBN wydania elektronicznego (ePub): 978-83-65838-83-4

ISBN wydania elektronicznego (Mobi): 978-83-65838-84-1

Moim dzieciom

ROZDZIAŁ 1

Wiolka Koperek właśnie wychodziła. Dwunastogodzinna zmiana w fabryce o chwytliwej nazwie Słodziutka Babeczka dobiegła końca. Był to pięćdziesiąty trzeci dzień jej pracy. Siódmego września złożyła wypowiedzenie, zatem zgodnie z wyliczeniami poczynionymi przez dział kadr zostały jej jeszcze cztery dni harówki. Potem już tylko wolność i swoboda, hulaj dusza, piekła nie ma, tańce, hulanki, swawola!

Poprzednio zatrudniła się w szeroko rozumianej informatyce, oczywiście nie bez powodu wybrała branżę zdominowaną przez mężczyzn. Licząca sobie trzydzieści dwie wiosny panna Koperek uznała bowiem, że wśród niepozornych klikaczy w powyciąganych swetrach ma szansę znaleźć miłość swojego życia. Dotychczas nie miała chłopaka, co jakoś szczególnie jej nie przeszkadzało, teraz jednak zaczęła się zastanawiać, czy nie czas na zmianę stanu cywilnego. Założyła, że stanowisko specjalisty do spraw testów będzie piastowała równo przez pół roku. Jeśli w tym okresie nie pozna w open spasie swojej drugiej połówki — odchodzi. Żadnych kompromisów. Dlaczego akurat pół roku? Tego nie potrafiła wyjaśnić nawet główna i jedyna zainteresowana. Ot tak, po prostu.

Kiedy szła pierwszego dnia do pracy w korporacji, oczyma wyobraźni widziała siebie u boku przystojnego amanta na ślubnym kobiercu. Ona w pięknej sukni z długim trenem dostojnie ciągnącym się w nieskończoność, on w garniturze skrojonym na miarę. Oboje uśmiechali się na zmianę to do siebie, to do gości. Wszędzie aż roiło się od nieskazitelnie białych róż. Wiola nie zdecydowała jeszcze tylko, czy pan młody ma być brunetem, blondynem, czy może lepsze byłoby owłosienie w niebanalnym kolorze rudym. Ponieważ nie mogła rozsądzić, postanowiła tę jedną kwestię pozostawić przeznaczeniu.

Marzenia szybko rozwiała brutalna rzeczywistość. Panowie z wielkim zaangażowaniem stukali w klawiatury i choć odnosili się do Wioletki z życzliwością i sympatią, zupełnie nie dostrzegali w niej kobiety. Nie pomagały wdzięczenie się ani stroje podkreślające to, co w opinii panny na wydaniu było jej największymi atutami. Informatycy okazali się odporni na czar roztaczany przez nową współpracownicę.

Nietrudno się domyślić, że poszukiwania nie przyniosły oczekiwanego rezultatu, dlatego po arbitralnie wyznaczonym okresie Wioletka bez większego żalu uznała, że czas zwijać żagle. Jak postanowiła, tak też zrobiła. Jeszcze tego samego dnia znalazła w prasie przyciągające uwagę ogłoszenie, zgodnie z którym szukano słodziutkich babeczek do Słodziutkiej Babeczki. Nazwa firmy coś jej mówiła, szybko skojarzyła, że chodzi o podłódzką fabrykę łakoci. Ślinka pociekła jej na samą myśl o wyrobach tego znamienitego zakładu produkcyjnego. A co tam, pomyślała, decydując, że tym razem dla odmiany spróbuje sił w gastronomii.

Wymaganie wymienione w ofercie było tylko jedno: chęć do pracy, a akurat tego dziewczyna miała pod dostatkiem. Zatrudnienie dostała od ręki, prowadzący rozmowę kwalifikacyjną od razu poznał się na kandydatce, która wydawała się wprost idealna na obsadzane stanowisko. Trzeba dodać, że panna Koperek już na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie barwnej postaci z niewyczerpanymi pokładami optymizmu i pogody ducha. Jej po prostu nie dało się nie lubić.

Wiola nigdy wcześniej nie miała do czynienia z taśmą produkcyjną, okazało się jednak, że charakter pracy bardzo jej odpowiadał. Szybko awansowała z donosicielki kartonowych opakowań na nakładaczkę muffinek do plastikowych pojemników. Praca była przyjemna, ludzie mili i koleżeńscy, tylko te… słodycze. Pokusa była zbyt silna dla entuzjastki wszystkiego, co zawierało w składzie cukier.

Po pierwszych dwóch tygodniach pracy dziewczyna zaczęła mieć problem z dopięciem spodni. Po dwóch miesiącach odłożyła dżinsy na samo dno szafy, a ich miejsce zastąpiły spódnice z gumką w pasie. Wraz z upływem czasu waga łazienkowa bezlitośnie pokazywała coraz wyższe wartości. Tego było już za wiele dla kogoś, kto od niepamiętnych czasów stosował diety odchudzające. I zupełnie nie miało tu znaczenia, że na przestrzeni tych wszystkich lat wskaźniki na wadze oscylowały w granicach osiemdziesięciu kilogramów — plus minus pięć.

Każdy dzień w fabryce był dla Wioletki katorgą. To była walka! Walka z samą sobą o to, żeby nie podjadać. Gdzie tam walka! To była prawdziwa wojna! Ale babeczki wyglądały tak apetycznie… Kusiły czekoladową polewą, uśmiechały się mięsistymi rodzynkami, wprost nie sposób było się im oprzeć. Dlatego też, rada nierada, dziewczyna podjęła trudną decyzję o rezygnacji z pracy.

ROZDZIAŁ 2

Tego dnia raczyła się bez opamiętania delikatesami, które miarowo, choć bez pośpiechu jechały po taśmie produkcyjnej wprost do jej dłoni. Nadzwyczajne łakomstwo wynikało z tego, że Koperek powoli zaczynała odczuwać nieuchronnie zbliżający się koniec nieograniczonego dostępu do jeszcze ciepłych wyrobów Słodziutkiej Babeczki.

Jak zawsze skrupulatna Wiola ze stanowiska pracy oddaliła się dokładnie o wyznaczonym czasie: ani minuty wcześniej, ani minuty później. Rękawem fartucha otarła z ust resztki białej czekolady i rzuciła się do wyjścia, krzycząc przez ramię w kierunku współpracowników lakoniczne „Nara!”. Musiała się spieszyć, ponieważ za trzynaście minut z przystanku po drugiej stronie ulicy odjeżdżał autobus linii trzydzieści osiem. Zgodnie z rozkładem na kolejny musiałaby czekać czterdzieści minut, a przecież — jak co tydzień — umówiła się na dwudziestą piętnaście u Zuźki, w telewizji leciał Poirot!

Szybko przebrała się w przyzakładowej szatni z pozbawionego uroku stroju roboczego w bombowy T-shirt wyszywany cekinami z krótkim rękawem i obcisłą spódnicę koloru grafitowego. Wielkie ochronne buciory rzuciła z odrazą pod ławkę nieopodal swojej szafki, a na ich miejsce z ulgą przywdziała japonki. Po dwunastu godzinach noszenia znienawidzonego obuwia o wadze odpowiadającej pi razy drzwi niewielkiemu workowi kartofli stopy dziewczyny były tak opuchnięte, że klapki wydawały się jedyną możliwością. Po prawdzie Wiolka najchętniej chodziłaby boso, ale wbrew pokusie uznała, że to niebezpieczne — jeszcze wejdzie na szkło albo jakiś gwóźdź. Poza tym uważała, że te eleganckie buciki zakupione na ryneczku za pięć złotych całkiem nieźle podkreślają jej zgrabne łydki. Szczęśliwie dla niej wrzesień był bardzo ciepły, więc nie musiała się obawiać, że coś sobie odmrozi.

Słodziutka babeczka energicznie popchnęła drzwi, które z impetem uderzyły o ścianę. Wypadła na korytarz, gdzie obok męskiej ubikacji stali niczego niespodziewający się konserwator Tadek Żakowski z Antkiem Maczkowskim z trzeciej linii. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie reakcja panów na widok współpracownicy. Kiedy tylko mężczyźni dostrzegli, a może trafniej należałoby powiedzieć — usłyszeli ją, zaczęli nerwowo coś upychać w przepastnych kieszeniach fartuchów, po czym w pośpiechu się rozeszli. Jeden wszedł do WC, drugi ruszył w kierunku przeciwnym do Wioletki. Jak zawsze spostrzegawcza, zdążyła zauważyć, że Żakowski schował pieniądze, a Maczkowski jakiś błyszczący przedmiot.

Z uprzejmości krzyknęła za oddalającym się kolegą „Cześć”, ten jednak nie odpowiedział, co więcej: przyspieszył kroku. Koperek dałaby sobie rękę uciąć, że w jego spojrzeniu widziała strach. Dziwne, pomyślała. Nie było jednak czasu na głębszą refleksję, trzeba pędzić, bo Poirot nie poczeka.

Zziajana dopadła do przystanku na minutę przed autobusem. Trzydzieści osiem przyjechało punktualnie. Dziewczyna rozsiadła się na jednym z wolnych foteli i zastygła w mało inteligentnej pozie, z pustym wzrokiem utkwionym w szybie. Snuła domysły, co też ciekawego Agatha Christie przygotowała dla niej na wieczór. Oby tylko nie kradzież, pomyślała Wioletka, zakochana w kryminałach, których głównym bohaterem był trup.

Następnego dnia zaspała do pracy. Co prawda budzik już o piątej rano obwieścił, że czas wstawać, ale ona nic sobie z tego nie robiła. Znienawidzonemu urządzeniu zadała celny cios lewym sierpowym i wróciła w objęcia Morfeusza. Zegarek poddał się bez walki.

Tej nocy spała jedynie trzy godziny, więc trudno się dziwić, że jej reakcja była, delikatnie mówiąc, nerwowa. Po owocnym rozwiązaniu kryminalnej zagadki przez znamienitego detektywa Wiolka długo nie mogła zasnąć z nadmiaru emocji. Aby się wyciszyć, postanowiła przerzucić kilka stron romansidła gorąco polecanego przez bibliotekarkę. Miłosne rozterki głównej bohaterki były tak przejmujące, że Koperek nie mogła porzucić i tak już porzuconej przez męża Henrietty. Kiedy z wypiekami na twarzy dobrnęła do ostatniej strony powieści, mała wskazówka na zegarku z pajączkiem w roli sekundnika, który pamiętał jeszcze czasy jej dzieciństwa, niebezpiecznie zbliżyła się do cyfry dwa. Resztką sił Wioletka odłożyła książkę na nocny stolik, wyłączyła lampkę i praktycznie w tej samej chwili przeniosła się do krainy marzeń sennych.

Po pół godzinie od pierwszego wezwania budzika z niewiadomych przyczyn dziewczyna samoczynnie otworzyła oczy. Trudno jednoznacznie stwierdzić, czy było to wynikiem wrodzonego poczucia obowiązku, czy może raczej nieustającego szczekania znienawidzonego psa sąsiada tuż za ścianą, do której przylegało łóżko Wioli.

Przebudzona zaczęła macać ręką okolice poduszki w poszukiwaniu telefonu komórkowego. Pod nosem mamrotała oszczerstwa skierowane do przebrzydłego sierściucha, który notorycznie wyrywał ją z błogiego snu. Kiedy udało jej się namierzyć komórkę, nieprzytomnym wzrokiem spojrzała na wyświetlacz, chcąc sprawdzić, o której to dziś godzinie york raczył rozpocząć swój, a przy okazji też jej, dzień. Zegarek pokazywał piątą trzydzieści trzy i mimo przecierania zaspanych oczu nie chciało być inaczej. W ułamku sekundy dziewczyna zupełnie zapomniała o futrzastym wrogu numer jeden.

— MATKO BOSKA! — ryknęła na cały głos, wyskakując z łóżka niczym oparzona.

Przygotowania do pracy trwały około stu osiemdziesięciu sekund. Oczywiście nie było możliwości, żeby zdążyła na autobus o piątej trzydzieści pięć, który jeszcze jako tako dawał szansę dojechania na czas do fabryki.

Spóźniona o prawie pół godziny, wpadła do szatni. W ekspresowym tempie przebrała się w robocze ciuchy. Na korytarzu nie było żywej duszy — współpracownicy od trzydziestu minut uwijali się przy maszynach.

Wioletka pędziła na złamanie karku w kierunku swojego stanowiska pracy. Wiedziała, że zanim dotrze na miejsce, musi minąć przeszklony gabinet kierownika. Poczuła niepokój. Istniało realne niebezpieczeństwo, że majster Eryk Pączyński nie przepuści okazji, żeby dać do wiwatu spóźnialskiej. Nie dalej niż trzy dni temu złapał Koperek na gorącym uczynku, kiedy oblizywała palce ubrudzone czekoladą. Rozpętało się wtedy prawdziwe piekło. Purpurowy na twarzy chyba z piętnaście minut niczym opętany wrzeszczał na całe gardło, że to w najwyższej mierze niehigieniczne, jak tak można? I co by było, gdyby dyrektor zauważył?! Wyrzucił z siebie jeszcze wiele innych słów, których Wioletka już nie usłyszała, nie miała bowiem w zwyczaju przejmować się głupstwami, a z całą pewnością zaistniałą sytuację zaliczyła do takich. Szef odgrażał się nawet, że potrąci jej z pensji za wszystkie zapakowane tego dnia babeczki, bo przecież na pewno są skażone — zupełnie tak jakby polizała każdą, pomyślała znudzona niekończącym się monologiem. Ostatecznie Pączyński zrezygnował z pomysłu, bo jego realizacja wymagałaby udania się do działu księgowości oraz wypełnienia całej sterty papierów, a tego naprawdę nie lubił.

Skoro tak się pieklił o byle bzdurę, Wiolka aż bała się pomyśleć, co będzie, jeśli majster nakryje ją na karygodnym spóźnieniu. Nie mogła do tego dopuścić. Zwolniła kroku, na paluszkach podeszła możliwie jak najbliżej szyby. Co dalej? — myślała gorączkowo. Przezroczysta to ona, Wioletka Koperek, z całą pewnością nie była, a akwarium szefa jakoś ominąć trzeba. Widziała tylko jedno wyjście z tej trudnej sytuacji… Westchnęła przeciągle i runęła na kolana. Na czworakach, w absolutnej ciszy, zaczęła pokonywać ostatnią przeszkodę na drodze do miejsca przeznaczenia. Kanciapa sięgała aż do rogu korytarza. Dziewczyna szybko doszła do końca ściany i kiedy właśnie miała wstawać, usłyszała szept. Zamarła w bezruchu.

— Ile za to chcesz? — zapytał głos należący do Antka Maczkowskiego.

— Pięć dych — odpowiedział ktoś, w kim Wioletka rozpoznała majstra, przed którym właśnie się ukrywała.

— Zapomnij pan! Przecież to zdzierstwo w biały dzień! — zbulwersował się Maczkowski.

— Jakie zdzierstwo? Turbina pierwsza klasa! Bierz albo zmiataj do roboty. Nie mam czasu na głupoty.

Ciekawość była silniejsza niż instynkt samozachowawczy. Dziewczyna, która jeszcze przed chwilą umierała z niepokoju, że nakryje ją czepialski szef, teraz zupełnie zapomniała o pierwotnym powodzie, dla którego znalazła się w mało wygodnej pozycji. Zamiast obmyślać plan ratowania własnej skóry, z zaciekawieniem przysłuchiwała się negocjacjom. Ostrożnie wychyliła głowę zza rogu i łypnęła jednym okiem. Miała rację — jakieś dwa metry od niej stali sobie w najlepsze Pączyński z Maczkowskim, dokonując podejrzanej transakcji. Wprost nie można było sobie wymarzyć lepszego miejsca na szemrane interesy. W lampach nad ich głowami jakiś miesiąc temu przepaliły się trzy świetlówki, co dawało wygodne schronienie przed wścibskim wzrokiem pracowników hali produkcyjnej.

— Dam cztery i ani złotówki więcej. — Antek targował się, zupełnie niezrażony tym, że ma do czynienia z przełożonym.

— Pięć to moje ostatnie słowo. Dużo ryzykuję, mogę mieć kłopoty, jeśli wyjdzie na jaw, że to wziąłem. Ani mi się śni nadstawiać karku za kilka marnych groszy.

Rozległ się szelest reklamówki. Wiola trafnie domyśliła się, że to pewnie majster teatralnie pakuje do torby swoje dobro. Zupełnie jak na suku w Tunisie, pomyślała z uciechą. Jeszcze nigdy nie była zagranicą, tym bardziej w kraju oddalonym o trzy tysiące kilometrów od miejsca zamieszkania, ale widziała coś takiego w programie podróżniczym.

— Spokojnie, po co od razu tak nerwowo? Przecież jakoś się dogadamy — powiedział pojednawczo Antek. — Czterdzieści pięć, niech pan chociaż tego piątaka odpuści.

— Dobra, niech będzie. Bierz i znikaj mi z oczu, zanim się rozmyślę. Tylko schowaj to dobrze, żeby jakiejś chryi nie było.

Na te słowa Wioletka wpadła w panikę. Cokolwiek miało miejsce przed chwilą, z całą pewnością zbliżało się do końca. Przeczuwała, że lepiej dla wszystkich byłoby, gdyby nikt się nie dowiedział, iż była świadkiem tej rozmowy. Trzeba wiać, pomyślała przytomnie, tylko gdzie? Wracać do szatni? Bez sensu. W gabinecie majstra też się przecież nie ukryje. Droga na halę produkcyjną prowadziła obok konspirujących mężczyzn — odpada. Zawsze jeszcze mogła tkwić na czworakach niczym idiotka, czekając na nie wiadomo co. Innych możliwości nie widziała. W czasie gdy Wiola rozważała, które z czterech równie beznadziejnych wyjść z sytuacji wybrać, z głośnika zawieszonego pod sufitem rozległ się głos kadrowej:

— Panowie Pączyński, Maczkowski i pani Draceńska bezzwłocznie zgłoszą się do pokoju numer dziewięć.

Opatrzność najwidoczniej czuwała nad Wioletką, bo jak wiadomo, na wezwanie do kadr reaguje się natychmiast. Personalna nie należy do osób, którym warto się narażać. Wspomniany gabinet znajdował się za halą produkcyjną, więc nie było obawy, że spiskowcy wpadną na Koperek. Wiola uniosła ku górze oczy oraz złożone do modlitwy dłonie i bezgłośnie podziękowała Bogu za pomoc.

Z korytarza, na którym przed chwilą w najlepsze kwitł handel, teraz dochodziły odgłosy oddalających się w pośpiechu mężczyzn. Dziewczyna odczekała moment, czyli jakieś siedem sekund, bo dłużej nie wytrzymała, i wyjrzała, czy droga jest wolna. Pączyński z Maczkowskim musieli chyba włączyć turbodoładowanie, bo było widać już tylko kontury ich pleców wśród mrowia maszyn, taśm, słodyczy i pracowników.

Bez dodatkowych przygód Wiolka dopadła swojego stanowiska pracy, gdzie z przepraszającym uśmiechem na twarzy zastąpiła usłużną koleżankę, która wzięła na siebie pakowanie muffinek do pojemniczków. Praca zajmowała ręce, pozostawiając wolny umysł, który u panny Koperek tego dnia pracował na najwyższych obrotach. Do końca zmiany dziewczyna była pogrążona w rozmyślaniach, usilnie próbując zrozumieć znaczenie przypadkowo podpatrzonej sceny.

Nieobecność duchem Wioletki nie umknęła uwadze ogółu zebranych. Najpierw Laura musiała ją mocno potrząsnąć za ramię, żeby przypomnieć o trwającej od pięciu minut przerwie obiadowej. Później Koperek nie zauważyła, że zepsuła się maszyna, i niczego nieświadoma, namiętnie pakowała babeczki pozbawione polewy czekoladowej. Pewnie robiłaby to aż do końca dnia pracy, gdyby nie spostrzegawcza sprzątaczka, która zatrzymała taśmę. Najbliżsi współpracownicy zerkali na zazwyczaj pogodne i rozmowne dziewczę z lekkim niepokojem. Może ma jakieś kłopoty w domu albo się zakochała? — snuli domysły, próbując zrozumieć rzucające się w oczy roztargnienie lubianej przez wszystkich koleżanki.

Szczęśliwie i bez większych strat dla fabryki dwunastogodzinna zmiana Wioli dobiegła końca. Autobus odwiózł ją na przystanek zlokalizowany pod blokiem z trzydziestominutowym opóźnieniem. Odbywał się jakiś maraton, dlatego pozamykano drogi i wszędzie były objazdy. Zniecierpliwiona dziewczyna wpadła do mieszkania niczym burza. Szybko zrobiła sobie kubek odchudzającej czerwonej herbatki (jak głosił opis na opakowaniu), chwyciła z lodówki już nieco mniej dietetyczne pęto kiełbasy i suchą pszenną kajzerkę z chlebaka, a następnie zasiadła z notesem przy kuchennym stole.

Kryminalne zagadki od zawsze były jej konikiem. Teraz po raz pierwszy w życiu miała okazję, by samodzielnie takową rozwiązać. Nie była jeszcze pewna, co konkretnie się dzieje, ale z całą pewnością rozmowa, którą podsłuchała w pracy, nie pozostawiała wątpliwości, że coś jest na rzeczy. Szybko połączyła to również z wczorajszą wymianą między Antkiem a Tadkiem, która na tle dzisiejszych wydarzeń nie wydawała się tak niewinna, jak na początku wyglądało.

Wioletka aż piszczała z radości, oczyma wyobraźni widząc siebie odbierającą gratulacje z rąk dyrektora fabryki, ba, może nawet samego prezydenta miasta, za wielkie zasługi na rzecz przywracania prawa i porządku w lokalnej społeczności. Czuła się dobrze przygotowana do roli detektywa, a to dzięki całej tonie przeczytanych i obejrzanych kryminałów. Przeżuwając niemały kęs podwawelskiej, mimowolnie uśmiechnęła się w poczuciu triumfu nad rodzicami. Mama i tato już w czasach szkoły podstawowej kręcili nosem na marnotrawstwo czasu i energii na literaturę niskich lotów, którą wybierała ukochana córka. Niezrażona strofowaniem jedynaczka kontynuowała obrany kurs, była bowiem przekonana, że całe godziny poświęcone na lekturę powieści kryminalnych kiedyś zaowocują. Ten czas właśnie nadszedł.

Niestety był jeden zgrzyt: niespecjalnie cieszyło ją to, że głównym bohaterem zagadki miał być Antek Maczkowski, człowiek sympatyczny i ze wszech miar koleżeński. Radosne przeżywanie siebie w roli śledczej przyćmił więc problem natury etycznej. Koperek czuła, że jest coś winna współpracownikowi za pomoc, której udzielił jej po stłuczce miesiąc temu. Oczywiście Wiola nie bardzo widziała własną winę w zdarzeniu drogowym z jej czynnym udziałem, bo kto przy zdrowych zmysłach ma czas patrzeć na skrzyżowaniu w prawą stronę, kiedy spieszy się do fryzjerki? Gdyby wiedziała, że babsko wyskoczy nieoczekiwanie tym wypucowanym volvo, z pewnością poświęciłaby sekundkę na zatrzymanie się na stopie. Usprawiedliwiała się jednak tym, że przecież nie jest wróżką, więc siłą rzeczy nie potrafiła przewidzieć przyszłości. Zresztą teraz to nie miało znaczenia — fiat 126p był zmasakrowany. Jego i tak już wcześniej nadgryziona zębem czasu karoseria prezentowała sobą obraz nędzy i rozpaczy. Całe szczęście, że potwierdziła się mądrość taty, który zwykł mawiać: „Kiedyś to robili porządne samochody, nie to, co teraz”. Maluch odpalił i resztką sił, pozbawiony przedniej szyby oraz prawego lusterka, dotelepał się z prędkością pięciu kilometrów na godzinę do Maczkowskiego na podwórko oddalone o kilometr od feralnego skrzyżowania. Co zastanawiające, słowa ojca najwidoczniej nie obejmowały najnowszej wersji samochodu marki volvo, ponieważ jego właścicielka odjechała z miejsca wypadku jedynie z wgniecionym przednim błotnikiem, wyrazem zniesmaczenia na twarzy oraz z podpisanym oświadczeniem dla ubezpieczalni.

Uczynny kolega zgodził się garażować uszkodzone autko do czasu, kiedy Wioletka zdobędzie gotówkę potrzebną na jego naprawę. Myśląc o tym, co zupełnie bezinteresownie zrobił dla niej współpracownik, dziewczyna zastygła w bezruchu ze skuwką długopisu w ustach. Hm, a co, jeśli będzie musiała oddać go w ręce stróżów prawa? Przecież był dla niej zawsze taki miły…

Ostatecznie zdecydowała się nie rezygnować ze śledztwa. Nie potrafiła sobie odmówić tej przyjemności. Strasznie ją kusiło, żeby chociaż ten jeden raz poczuć się jak prawdziwy detektyw. Pomyślała, że przecież zawsze może tylko wybadać sytuację, a jeśli okaże się, że jej dobroczyńca ma nieczyste sumienie, to wtedy po prostu zmusi go do zadośćuczynienia fabryce, a potem zamknie sprawę. Co więcej, po chwili uznała nawet, że lepiej będzie, jeśli ona się tym zajmie, niż miałyby to zrobić władze, bo wtedy o polubownym rozwiązaniu nie będzie mowy. Kto wie, może tylko dzięki niej kolega zachowa pracę i uchroni się przed karą.

Zdecydowała, że na początek trzeba uporządkować to, co wie, oraz opracować plan działania. Odgryzła spory kawał bułki i zabrała się do pisania. Na pierwszej stronie nagryzmoliła:

Miejsce sprawy: fabryka Słodziutka Babeczka

Antek Maczkowski — główny podejrzany

Płaci za części i…

No właśnie, i co? Zaczęła się zastanawiać. Czym mogło być błyszczące coś, które widziała koło toalet? Na diamenty za duże, do szkła niepodobne. O matko! Złapała się za głowę. Przecież to z pewnością części maszyn! Wyrwała kartkę i zaczęła od nowa.

Miejsce sprawy: fabryka Słodziutka Babeczka

Antek Maczkowski — główny podejrzany

Skupuje części maszyn.

Pytania: Komu je sprzedaje?

Zalecenia wobec podejrzanego: nie spuszczać z oczu

Po zapisaniu tych kilku zdań mocno się zadumała, marszcząc brwi. Upiła łyk herbaty i pokiwała głową. Następnie powoli i z namaszczeniem dopisała trzy wielkie wykrzykniki po „nie spuszczać z oczu!!!”. Miała przeczucie, że Antek jest mózgiem operacji i jeśli chce rozwiązać sprawę, to na nim musi skupić całą swoją uwagę.

Tadek Żakowski — też podejrzany, ale inaczej

Dostarcza części maszyn.

Pytania: Skąd je bierze?

Zalecenia wobec podejrzanego: dyskretnie obserwować

Eryk Pączyński — też podejrzany, ale inaczej

Dostarcza części maszyn.

Pytania: Skąd je bierze?

Zalecenia wobec podejrzanego: dyskretnie obserwować

Zadowolona z poczynionych notatek, z głośnym hukiem zamknęła brulion, dokończyła kolację i udała się na zasłużony odpoczynek. Następnego dnia miała wolne, ale próżnowanie zupełnie nie było jej w głowie. Postanowiła dobrze wykorzystać to, że nie idzie do pracy, i co nieco się doszkolić, dlatego z wybiciem na zegarze godziny dziesiątej nacisnęła klamkę drzwi pobliskiej biblioteki. Przez dłuższą chwilę skanowała wzrokiem półki w poszukiwaniu pozycji książkowych, które mogą się jej przydać w prowadzeniu śledztwa. Kiedy wychodziła z naręczem użytecznej literatury, była więcej niż pewna, że podoła wyznaczonemu zadaniu.

ROZDZIAŁ 3

Koperek narzuciła sobie duży rygor do czasu zakończenia dochodzenia: tylko praca i działania operacyjne zmierzające do zdemaskowania winnego. Absolutnie nie mogło być mowy o żadnym rozpraszaniu się towarzyskimi spotkaniami czy pogaduszkami przez telefon. Prosto z fabryki należało pędzić do domu, sporządzać notatki i czytać literaturę specjalistyczną.

Wiolka wprost nie mogła się doczekać, kiedy będzie jej kolejna zmiana. Do końca okresu wypowiedzenia zostały tylko trzy dni. Kiedy ubierała się w łazience, ze złością myślała o tym, jak mało pozostało jej czasu, podczas gdy tak wiele było do zrobienia, tyle niewiadomych, no i żadnych namacalnych dowodów popełnionego przestępstwa. Przez chwilę żałowała nawet, że odchodzi ze Słodziutkiej Babeczki, jednak kilka minut walki o zapięcie dżinsów ostudziło jej zapał, żeby kontynuować pracę w tej jaskini pokus.

Starcie Wioletka vs. przyciasne spodnie zakończyło się wygraną dziewczyny. Co prawda materiał wżynał jej się tu i ówdzie, o siadaniu nie mogło być mowy, ale guzik udało się wcisnąć do dziurki. Zwarta i gotowa Koperek popędziła w podskokach na autobus, a następnie niesiona niemalże na skrzydłach znalazła się przy stanowisku pracy na piętnaście minut przed wyznaczonym czasem. W kieszeni fartucha ukryła telefon komórkowy, którym planowała sfotografować Maczkowskiego podczas dokonywania transakcji.

Drogą dedukcji uznała, że niebudzący niczyich podejrzeń kolega trudni się skupem części do maszyn należących do fabryki. Idąc dalej tym tokiem myślenia, wniosek sam się nasuwał: kradzieżą na jego zlecenie zajmują się Żakowski, Pączyński i Bóg jeden wie kto jeszcze. Następnie zapewne Antek sprzedaje żelastwo z zyskiem, bo po co innego by mu ono było? Komu sprzedaje? Tego nie wiedziała — na razie.

Dziewczyna czekała na początek zmiany, stojąc tylko z pozoru bezcelowo obok dozownika z płynem do dezynfekcji rąk. Ludzie powoli zaczynali się schodzić. Dyskretnie rozglądała się na boki w nadziei, że uda jej się zobaczyć coś podejrzanego. Przezornie trzymała rękę w kieszeni, ściskając aparat telefoniczny.

Niestety dzień nie przyniósł postępów w śledztwie. Nie pomogło ani natrętne gapienie się na potencjalnych przestępców, ani podążanie krok w krok za Maczkowskim. Kiedy tylko śledzony współpracownik oddalał się ze stanowiska pracy, Wiola porzucała swoje zajęcie i pędziła za nim niczym wystrzelona z procy. Było to możliwe dzięki pomocy usłużnej sprzątaczki, pani Draceńskiej, która bez mrugnięcia okiem rzucała mop i spieszyła koleżance z pomocą. Oczywiście samozwańcza detektyw nie była taka głupia, żeby zdradzać prawdziwy powód wielokrotnej dezercji. Zamiast tego sprytnie wymawiała się niecierpiącą zwłoki potrzebą skorzystania z toalety.

Po trzecim razie pani Janeczka domyśliła się, że współpracownica musi mieć problem wstydliwej natury. Doświadczona życiowo dama nie zamierzała peszyć młodej panienki pytaniami wprost. Po chwili zastanowienia stwierdziła, że z pewnością chodzi o biegunkę.

Dobroduszna kobieta nie potrafiła pozostać obojętna na cierpienie bliźniego, dlatego kiedy Koperek wróciła z kolejnej wycieczki do WC, sprzątaczka ruszyła do swojej kanciapy. Wyjęła z apteczki listek węgla leczniczego i zaparzyła herbatkę z liści babki lancetowatej. Z przygotowanymi medykamentami bezzwłocznie wróciła do dziewczyny, dyskretnie wsunęła jej do kieszeni tabletki, do ręki wcisnęła kubek, rozejrzała się na boki, czy czasem ktoś nie podsłuchuje, i konspiracyjnie wyszeptała:

— Weź cztery i popij tym. — Wskazała na wstępnie ostudzony napar.

— Ależ naprawdę nie trzeba… — wymamrotała Wioletka, której twarz przybrała kolor dojrzałego pomidora.

— Tu się nie ma czego wstydzić, moje dziecko. Każdy przynajmniej raz w życiu doświadczył rozwolnienia. Nie dalej niż tydzień temu sama miałam, to wiem, co przeżywasz. Pij, dziecko, pij. Zobaczysz, to pomoże — zachęcała życzliwie Draceńska.

Dziewczyna była zmieszana. Wystarczyło, że zerknęła na nazwę leku, który sprzątaczka jej zaordynowała, żeby od razu odgadnąć, jaki był tok myślenia samarytanki. Nie bardzo miała ochotę raczyć się pigułami, a na dokładkę popijać ziółka, skoro nic jej nie dolegało. Nie chciała jednak odmową sprawić przykrości pani Janeczce. Mogłaby oczywiście uniknąć całej tej sytuacji, uchylając rąbka tajemnicy w temacie prowadzonego śledztwa, ale to nie byłoby profesjonalne. Czuła, że jako detektyw musi trzymać język za zębami i poświęcić się w imię wyższej idei, dlatego powiedziała:

— Bardzo dziękuję. Pani jest złotą kobietą.

Wyłuskała cztery tabletki, wrzuciła je do ust i jednym haustem wypiła całą zawartość kubka.

— Na zdrowie, moje dziecko — odpowiedziała pani Janeczka, zadowolona ze swojego dobrego uczynku, po czym niespiesznie oddaliła się w kierunku stołówki.

Wieczorem Wioletka naszykowała długopis, dwa kolorowe markery i zasiadła do stołu, na którym leżał notatnik z zapiskami dotyczącymi śledztwa. Powoli otworzyła go na pustej stronie i z niezadowoleniem rysującym się na jej pulchnej twarzy napisała:

20 września

Postępy w śledztwie: brak

Nowi podejrzani: brak

Dowody: brak

Zalecenia:

1. dalsza obserwacja podejrzanych

2. przeprowadzenie wywiadu środowiskowego; obiekt zainteresowania; Antoni Maczkowski

Dni pozostałe do końca śledztwa: 2 (21, 22 września)

Pomimo że wiele do zapisania nie było, to czynność zajęła jej dobre dwadzieścia pięć minut. Włożyła dużo wysiłku w to, żeby litery były równe, pismo staranne, a najważniejsze informacje zakreślone na zielono. Daty oznaczyła kolorem czerwonym (dla uwypuklenia dramaturgii). Kto wie, komu mogą się przydać jej notatki dotyczące sprawy? Może pewnego dnia zostaną opublikowane w podręczniku dla śledczych? Rozdział w książce powinien zostać zatytułowany Pierwsze śledztwo znamienitej detektyw Wioletty Koperek, fantazjowała, wykrzywiając przy tym usta w mimowolnym uśmiechu. Z krainy marzeń do świata rzeczywistego wezwał ją gwizdek czajnika obwieszczający, że woda na herbatę się zagotowała.

Położyła się spać wcześniej niż zazwyczaj. Nazajutrz czekał ją dzień pełen działań operacyjnych, dlatego należało dobrze wypocząć.

Rankiem jak zawsze pełna optymizmu ochoczo potruchtała do pracy. Niestety, spotkało ją duże rozczarowanie. Ledwie przekroczyła próg fabryki, a już wiedziała, że główny podejrzany wziął urlop na żądanie. Początkowo Wioletkę zalała fala złości, szybko jednak przywołała się do porządku. Co prawda tego dnia nie było szansy na złapanie złoczyńcy na gorącym uczynku, ale przecież na liście zaleceń jak wół widniał nie mniej ważny punkt — wywiad środowiskowy.

Zbieranie informacji postanowiła zacząć od najbliższego kolegi Antka — Janka. Ponieważ od potencjalnego źródła wiedzy o Maczkowskim pannę Koperek dzielił dystans dwustu metrów, zadanie nie było wykonalne w czasie, kiedy babeczki jechały na taśmie. W żaden sposób nie zniechęciło to Wiolki, która postanowiła złapać go na stołówce podczas przerwy obiadowej. Pomyślała, że to nawet lepiej, bo ma więcej czasu na przygotowanie się do przesłuchania.

O dwunastej wszyscy pracownicy bezzwłocznie przerwali wykonywane czynności, nie bacząc na to, na jakim są etapie procesu produkcyjnego. Wyłączyli maszyny i pospieszyli do kafeterii.

Dzięki refleksowi Wioletce udało się na ostatniej prostej wyprzedzić i podsiąść współpracownika, który planował zająć ostatnie wolne krzesło obok Janka. Zgodnie z obmyślonym przez siebie planem dziewczyna zamierzała na początek poobserwować zebranych, a następnie sprytnie, nie budząc niczyich podejrzeń, włączyć się do rozmowy, żeby po chwili inteligentnie wziąć Jana w krzyżowy ogień pytań na temat Maczkowskiego.

Ponieważ zazwyczaj Koperek jadła z koleżankami ze swojej linii, fakt, że zdecydowała się przysiąść do grupy fanów futbolu, wzbudził zainteresowanie współpracowników. Co chwilę ta czy inna osoba z zaciekawieniem, a nawet zdumieniem, zerkała znad parującej zupy bądź kotleta z tłuczonymi ziemniakami i mizerią na przysłuchującą się rozmowie mężczyzn Wioletkę.

Początkowo sprawy nie toczyły się po myśli dziewczyny. Panowie z wielkim zaangażowaniem rozprawiali o meczu piłki nożnej, który — jak wynikało z dyskusji — miał miejsce wczoraj wieczorem i był szalenie pasjonujący. Wiolka o piłce nożnej wiedziała tylko tyle, że gra się skórzaną szmatą, za którą biega dwudziestu dwóch zgrzanych chłopa i usiłuje trafić nią do bramki przeciwnika. To nie wystarczało, rzecz jasna, żeby gładko włączyć się do rozmowy zagorzałych kibiców, pokrzykujących na siebie i kłócących się o to, czy w dwudziestej drugiej minucie spalony był czy może jednak go nie było. Nic to, pomyślała, trzeba być elastycznym. Nikt nie mówił, że praca detektywa jest łatwa.

— Jaki tam spalony! Faul jak nic! — wypaliła niespodziewanie.

Przy stoliku zapadła absolutna cisza. Wszystkie męskie oczy zwróciły się w kierunku niewiasty.

— Widziałaś wczorajszy mecz? — zapytał Janek, przerywając niezręczne milczenie.

Koledzy patrzyli na nią z zaskoczeniem, oczekując odpowiedzi. I co teraz? — biła się z myślami. Skłamać, że tak? Wtedy trzeba się liczyć z pytaniami dotyczącymi tego meczu, na które nie potrafiłaby odpowiedzieć, a co za tym idzie: wyjdzie na idiotkę. Powiedzieć, że nie, i też wyjść na idiotkę? A jeszcze upływający czas… Przez ich głupią dyskusję zmarnowała większość przerwy, zastanawiając się nad jakimś inteligentnym przerywnikiem. Za dziesięć minut rozejdą się do swojej pracy, a ona dowie się na interesujący ją temat, czyli działalności przestępczej Maczkowskiego, dokładnie nic. A co mi tam, pomyślała, po czym odważnie powiedziała:

— Phi, jakiś tam głupi mecz! Lepiej powiedz, czemu Antka dzisiaj nie ma w robocie.

Zebrani wokół stołu automatycznie stracili zainteresowanie Wioletką i wrócili do przerwanego tematu. Janek czuł, że niegrzecznie byłoby do nich dołączyć, ignorując pytanie koleżanki, chociaż szczerze mówiąc, miał na to wielką ochotę.

— Wziął dzień na żądanie. Rano zadzwonił do mnie, coś mu wyskoczyło. Prosił, żebym przekazał majstrowi, że go nie będzie — odpowiedział uprzejmie.

— Ojej… Mam nadzieję, że nie stało się nic złego! Powiedział ci coś więcej? — zapytała, natrętnie wpatrując się w Jana w nadziei, że wyczyta z jego twarzy informację o przełomowym znaczeniu dla śledztwa.

— Wioletka, naprawdę nic nie wiem. — Kolega przepraszająco rozłożył ręce. — A w ogóle czemu cię to tak interesuje? — odbił pytanie.

— Nie, nic, tak tylko pytam z ciekawości. — Speszyła się. — A co u ciebie?

— Dobrze, dzieciaki zdrowe, do szkoły nie chcą chodzić, ale w ich wieku to normalne. Mówię ci, Wioletka, z nastolatkami idzie oszaleć. Jednego dnia są takimi słodziutkimi pulchnymi bobaskami, biegają za tobą, mówią „tato, kocham cię”, a następnego budzisz się i nie możesz uwierzyć, że czas tak szybko leci.

Aż do końca przerwy mężczyzna opowiadał jej o dzieciach, żonie, działce, postępującej inflacji i ogólnie o życiu. W tym czasie Wiolka uśmiechała się ładnie, ale jej myśli błądziły wokół nieobecności dotychczas zawsze sumiennego Maczkowskiego. Coś jej w tym wszystkim nie grało. I to drgnięcie mięśnia koło prawego oka Janka (niewielkie, ale jednak wyraźnie je dostrzegła!), kiedy mówił, że nie wie, dlaczego kolegi nie ma w pracy. Była bardziej niż pewna, że ją okłamał. Tylko dlaczego? Nagle doznała olśnienia. Pani Bożenka! Jasne! Że też wcześniej na to nie wpadłam, zrugała się. Któż lepiej wiedział WSZYSTKO, a nawet więcej niż wszystko o pracownikach Słodziutkiej Babeczki niż prawa ręka dyrektora?

Na oko pięćdziesięciopięcioletnia pani Bożena pracowała w fabryce od dnia jej otwarcia. Nie tylko posiadała informacje formalne i nieformalne dotyczące działalności firmy oraz zatrudnionych w niej osób, ale również chętnie się nimi dzieliła. Kto tylko miał wolną chwilę i lubił poplotkować, zachodził do sekretarki na niezobowiązującą kawkę. Dzięki temu zarówno prawdziwe, jak i wyssane z palca nowinki rozprzestrzeniały się w zatrważającym tempie.

Panna Koperek z niecierpliwości przestępowała z nogi na nogę, wyczekując właściwego momentu, kiedy uda jej się wyrwać chociaż na krótką chwilę do źródła wiedzy wszelakiej. Nie zamierzała jednak ryzykować zatwardzenia, prosząc znów o pomoc Draceńską. Po raz pierwszy w życiu szczerze żałowała, że nie pali papierosów, bo miałaby doskonałą okazję do oddalenia się ze stanowiska bez wzbudzania podejrzeń, w tym tych dotyczących funkcjonowania jej układu pokarmowego. Tak, zdecydowanie musi w wolnej chwili rozważyć rzucenie się w sidła nikotynowego nałogu, pomyślała, przekonana o własnej błyskotliwości.

Niestety okazja do opuszczenia taśmy nie nadarzyła się, dlatego dziewczyna odczekała do przerwy o czternastej pięćdziesiąt, po czym ruszyła truchtem w kierunku gabinetu dyrektora. Delikatnie zapukała do drzwi, a w odpowiedzi usłyszała zapraszające:

— Wejść!

Energicznie przekroczyła próg i w tej samej sekundzie w jej nozdrza uderzył okropny smród. Dyskretnie rozejrzała się w poszukiwaniu jego źródła. Za eleganckim mahoniowym biurkiem stylizowanym na kolonialne siedziała pani Bożenka. Przed nią leżał równo ułożony stos papierzysk, osiągający orientacyjnie wysokość dziesięciu centymetrów. Na tak zbudowanym postumencie sekretarka trzymała dłoń, z rozmachem malując paznokcie lakierem koloru oberżyny. Najwidoczniej mazidło nie było najwyższej klasy, ponieważ wypełniająca pomieszczenie woń przywodziła na myśl bardziej zmywacz do paznokci niż lakier.

— Ładny kolor, nieprawdaż? — zapytała kobieta, wyciągając w kierunku przybyłej rękę z rozcapierzonymi palcami.

— Ładny — przytaknęła Wioletka, starając się nie zemdleć.

— Kupiłam na ryneczku u Ruskich za dwójkę! Nie mogłam przepuścić takiej okazji, więc wzięłam od razu cztery. Kochaniutka, co tak stoisz? Siadaj — zaleciła, wskazując krzesło z drugiej strony biurka. — Co cię do mnie sprowadza, złotko?

Wiola, która powoli zaczynała odczuwać skutki wchłaniania oparów mazidła, ciężko opadła na drewniane siedzisko. Natychmiast jednak pożałowała swojego kroku, ponieważ im bliżej źródła skażenia, tym trudniej było wytrzymać. Zaczęły jej łzawić oczy, zakręciło się w głowie. Jak to możliwe, że pani Bożenka spokojnie maluje paznokcie, niczego nie czując? — dziwiła się ofiara przemysłu kosmetycznego zza wschodniej granicy.

— Przyszłam zapytać, co u pani słychać, i pożegnać się. To mój przedostatni dzień w fabryce — wymyśliła na poczekaniu.

— No tak, odchodzisz. Wielka szkoda, jesteś taką miłą dziewczyną. Będzie nam ciebie brakowało, kochaniutka. A co u mnie? Sama widzisz. — Wskazała na zgromadzoną przed nią stertę makulatury. — Dużo pracy, ale nic nie poradzisz, lepsze to niż bezrobocie.

— W sumie racja — przytaknęła Wiolka. — A właśnie, mówiąc o pracy, widziałam, że Maczkowskiego dzisiaj nie ma. Ciekawe, o co może chodzić. Mam nadzieję, że nic się nie stało — trochę niezręcznie sprowadziła rozmowę na interesujący ją temat. Jednak wobec braku postępów śledztwa oraz zaburzającego jasność myślenia smrodu nie była w stanie wykrzesać z siebie niczego bardziej błyskotliwego.

Szukająca taniej sensacji prawa ręka dyrektora nachyliła się w stronę gościa i wyszeptała, raz po raz zerkając na drzwi gabinetu przełożonego:

— Też słyszałam, że go nie ma. Powiem ci, złociutka, że to chyba pierwszy raz, kiedy nie przyszedł do pracy bez co najmniej tygodniowego uprzedzenia! A pamiętaj, że pracuje u nas od matury, razem zaczynaliśmy tu, w fabryce, kiedy ją otwierali. Kto jak kto, ale Antoni nigdy nie narażał się personalnej, a przecież wszyscy wiemy, że dzień na żądanie nie podoba się władzy. Majster musiał na cito szukać na jego miejsce zastępstwa, bo inaczej cała trzecia linia miałaby przestój — kontynuowała wywód podekscytowana sekretarka. — On to pilnuje pracy. Ma dwoje dzieci, jedno studiuje, drugie w liceum. A żona? Ile ona zarobi u konkurencji? Na dokładkę jeszcze mieszkają u nich teściowie. Wykarm, ubierz wszystkich z niskich pensji. Ja mu się nie dziwię, że uważa na każdy ruch. Jakby go zwolnili, oj, nie byłoby za wesoło w domu Maczkowskich!

— Faktycznie, nieciekawie — przyznała Wioletka ze smutkiem w głosie. — Teraz tak sobie pomyślałam, że nic o nim nie wiem. — Dziewczynie zrobiło się szkoda kolegi.

W obliczu takich trudności życiowych zrozumiałe było, że ojciec rodziny szuka pieniędzy, gdzie popadnie. Koperek poczyniła wewnętrzną refleksję, że bieda czasami nawet uczciwego może sprowadzić na ścieżkę przestępstwa.

— Ej, aniołeczku, rozchmurz się! — powiedziała pani Bożenka na widok niewyraźnej miny koleżanki. — Zdradzę ci w tajemnicy, że chyba ostatnio poprawiło się u nich finansowo.

— Skąd pani wie?

— Sama widziałam. W zeszłym tygodniu spotkałam go, gdy wchodziłam do pracy, a on wychodził. Mówię ci, odstawił się jak stróż w Boże Ciało: eleganckie spodnie zaprasowane w kant ostry jak brzytwa, do tego lakierki na wysoki połysk. A wszystko nowiutkie, od razu widać, że drogie. Dior jakiś czy inny Armani.

— Może dostał od kogoś.

— Poczekaj, to nie wszystko! W poniedziałek, kiedy podlewałam kwiatki na parapecie, widziałam Maczkowskiego, gdy przyjechał, nie uwierzysz czym… — Zrobiła pauzę dla podniesienia napięcia, a następnie dokończyła podekscytowanym głosem: — Skuterem! Piękny, lśniący, niemalże pachniał nowością. Taki czerwony, pierdziało toto na całe podwórko — powiedziała kobieta zadowolona z poczynionej przez siebie obserwacji. — Złociutka, a co ty tak przygasłaś? Może się przeziębiłaś? Na pewno winne są te przeciągi. Drzwi i okna na całej hali pootwierane, a przecież mamy wrzesień! Komuś się lato z jesienią pomyliło. Nim się obejrzymy, pół hali poleci na L4.

— Nie, nie, nic mi nie jest. To chyba tylko od tego lakieru, a pani nic nie czuje? — Dziewczyna szybko zmieniła temat.

— No pewnie, że czuję, co mam nie czuć — sekretarka uśmiechnęła się szeroko — ale powiem ci, że warto trochę pocierpieć dla piękności. Jeśli pomaluję ruskim, to się trzyma dwa tygodnie, a te sklepowe za chwilę odpryskują — dokończyła, po czym zerknęła na zegarek. — Już piętnasta! Słoneczko, miło się rozmawiało, ale muszę lecieć. Korzystając z okazji, życzę ci wszystkiego dobrego, na pewno zaraz znajdziesz nowe zatrudnienie.

— O matko, przecież przerwa mi się skończyła! — Koperek skoczyła na równe nogi i zupełnie zapominając o pożegnaniu, pogalopowała z powrotem do pracy.

— Ech… — westchnęła rozczarowana kobieta, która miała w planie słusznie wyściskać młodą koleżankę. Niestety, zanim udało jej się wydostać zza gigantycznego biurka, Wiola zdążyła wybiec. Trudno, i tak niedługo nadarzy się okazja, żeby należycie pożegnać tę miłą dziewczynę, pomyślała i zaczęła nieporadnie zgarniać ręką rzeczy do torebki. Czyniła przy tym duży wysiłek, żeby nie zetrzeć mokrego lakieru na paznokciach.

Wracając z pracy, Wioletka zrobiła w pobliskim spożywczaku niewielkie zakupy, brakowało jej produktów pierwszej potrzeby, jak mleko, chleb czy masło. Śledztwo śledztwem, ale przecież jeść trzeba. Dziewczyna ociągała się w sklepie tak długo, jak tylko mogła. Najpierw grzebała w skrzynce z jabłkami, potem macała przez folię wszystkie bochenki chleba, a na koniec oglądała pod światło butelki z mlekiem. Nietypowe zachowanie klientki zmobilizowało sprzedawczynię do bacznej obserwacji. Pewnie złodziejka, pomyślała, nie spuszczając z oka dziewczyny ubranej w przyciasne dżinsy i sweter w trudnym do określenia kolorze.

Wiola, odprowadzona do samego progu wzrokiem przez ekspedientkę, prosto ze sklepu udała się spacerkiem do domu. Kusiło ją, żeby zajść chociaż na krótką chwilę do przyjaciółki na ploteczki, ale przecież obowiązki wzywały…

Wieczorem zasiadła przy kuchennym stole z zeszytem. Jednak zamiast zabrać się do sporządzenia notatki, wyjrzała przez okno. Starała się bowiem możliwie jak najbardziej odsunąć w czasie moment, kiedy naniesie na papier pozyskane tego dnia informacje, w oczywisty sposób obciążające Antoniego. Miała nieuzasadnione niczym poczucie, że dokonanie zapisu będzie równoznaczne z ostatecznym i nieodwracalnym skazaniem Maczkowskiego. Trudno jej było pogodzić się z faktem, że kolega jest naprawdę winny. Cała ekscytacja związana ze śledztwem oraz sobą w roli detektywa gdzieś wyparowała. Wiola szczerze żałowała, że w ogóle dowiedziała się o przestępstwie, jednak ze smutkiem musiała przyznać, że teraz nie było już odwrotu. Maszyna śledcza została wprawiona w ruch. Czasu nie da się cofnąć.

Siedząc tak niczym sędzia przed wygłoszeniem wyroku, od niechcenia zerknęła na trzy emerytki okupujące osiedlową ławeczkę. Starsze panie debatowały na jakiś temat, żywo gestykulując. Po dłuższej chwili dziewczyna przeniosła wzrok na czteropiętrowiec ustawiony dokładnie vis-à-vis jej bloku.

Nieraz