Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
George Orwell (1903-1950) angielski pisarz (autor m.in. "Folwarku zwierzęcego" i "1984", dziennikarz, uczestnik hiszpańskiej wojny domowej po stronie republiki, człowiek o radykalnie lewicowych przekonaniach, ale przeciwnik systemów totalitarnych, nazizmu i komunizmu.
W 1936 roku wydał częściowo autobiograficzną powieść "Wiwat aspidistra!". Główny bohater Gordon Comstock jest młodym, ambitnym poetą mieszkającym w Londynie. Pogardza żądzą bogactwa i powszechnym kultem pieniądza. Zamiast dobrze płatnej posady wybiera pracę w małym antykwariacie, która nie zapewnia mu minimum niezbędnego do egzystencji. Aspidistra - popularna roślina ozdobna, staje się dla niego symbolem wyższych aspiracji i marzeń o lepszym życiu, ale nie realizowanym kosztem wyzysku innych ludzi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 336
Gdybym mówił językami ludzkimi i anielskimi, a pieniędzy bym nie miał, stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący. Gdybym też miał dar prorokowania i znał wszystkie tajemnice, i posiadał wszelką wiedzę, i choćbym miał wszelką wiarę, tak żebym góry przenosił, a pieniędzy bym nie miał, niczym jestem. I gdybym rozdał na jałmużnę całą majętność moją, a ciało wystawił na spalenie, a pieniędzy bym nie miał, nic mi nie pomoże. Pieniądz jest cierpliwy, jest łaskawy, pieniądz nie zazdrości, na złość nie czyni, nie nadyma się, nie pragnie zaszczytów, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie myśli złego; nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz weseli się z prawdą. Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma.
Tak więc trwają wiara, nadzieja, pieniądz. Z nich zaś największy jest pieniądz.
„Pierwszy List do Koryntian” (z niewielkimi zmianami)
ROZDZIAŁ 1
Zegar wybił drugą trzydzieści. W małym biurze na zapleczu księgarni pana McKechniego Gordon Comstock, ostatni członek rodziny Comstocków, lat dopiero dwadzieścia dziewięć, ale już nieco zużyty, rozsiadł się po drugiej stronie stołu, otwierając i zamykając kciukiem paczkę papierosów Player’s Weights za cztery pensy.
Ding-dong innego, odległego zegara – z pubu „Pod Księciem Walii”, po drugiej stronie ulicy – przecięło nieruchome powietrze. Gordon z pewnym wysiłkiem usiadł prosto i schował papierosy do wewnętrznej kieszeni. Miał straszną ochotę zapalić. Jednak zostały mu tylko cztery papierosy. Dziś była środa i do piątku nie ma co liczyć na dopływ gotówki. Obejście się bez tytoniu tego wieczoru i jutro przez cały dzień będzie cholernie bolesne.
Poirytowany wizją jutrzejszych godzin bez papierosów, wstał i ruszył w stronę drzwi – wątła postać o kruchej budowie i niespokojnych ruchach. Marynarkę miał wytartą na prawym łokciu i brakowało w niej środkowego guzika; flanelowe spodnie ze sklepu miał poplamione i zdefasonowane. Z daleka widać też było, że buty wymagają wymiany fleków.
Kiedy wstał, pieniądze zabrzęczały w kieszeni spodni. Znał dokładnie sumę, jaka tam była. Pięć i pół pensa – dwa pensy, pół pensa i trzypensówka. Zatrzymał się, wyjął nieszczęsną trzypensówkę i spojrzał na nią. Cholerna, bezużyteczna rzecz! Ależ z niego cholerny głupiec, że ją wziął! Stało się to wczoraj, kiedy kupował papierosy.
– Nie ma pan nic przeciwko trzypensówce, prawda, proszę pana? – zaćwierkała mała suka sprzedawczyni.
I oczywiście się zgodził: – O nie, absolutnie nie! – odparł. Co z niego za głupiec!
Zrobiło mu się słabo na myśl, że ma na świecie tylko pięć i pół pensa, z których trzech nie można było nawet wydać. Bo jak można coś kupić za trzy pensy? To nie moneta, to odpowiedź na pytanie. Wyglądasz jak głupiec, kiedy wyciągasz ją z kieszeni, chyba że wśród całej garści innych monet. „Ile?” – pytasz. „Trzy pensy” – odpowiada sprzedawczyni. A potem macasz całą kieszeń i wyławiasz tę absurdalną małą rzecz, samą jedną, przyczepioną do czubka palca niczym żeton. Sprzedawczyni kręci nosem. Od razu zauważa, że to twoje ostatnie trzy pensy. Widzisz, jak szybko na nią zerka, zastanawiając się, czy nie przywiera do niej jeszcze kawałek świątecznego puddingu. A ty wychodzisz z zadartym do góry nosem i nigdy więcej nie wrócisz do tego sklepu. Nie! Nie wydamy naszej trzypensówki. Pozostało dwa i pół pensa – dwa i pół pensa do piątku.
Była to samotna poobiednia godzina, kiedy można było spodziewać się niewielu klientów albo nawet nikogo. Był sam na sam z siedmioma tysiącami książek. Małe ciemne pomieszczenie, cuchnące kurzem i zbutwiałym papierem, było wypełnione po brzegi książkami, w większości starymi i nienadającymi się do sprzedaży. Na górnych półkach pod sufitem leżały po bokach stosy starych encyklopedii w formacie quarto, niczym wielopoziomowe trumny w grobowcach. Gordon odsunął niebieskie, zakurzone zasłony, które służyły za drzwi do sąsiedniego pokoju. Ten, lepiej oświetlony, mieścił wypożyczalnię. Była to jedna z tych bibliotek „za dwa pensy bez kaucji”, uwielbianych przez złodziei. Nie było w niej oczywiście żadnych książek poza powieściami. I to jakimi! Ale to też było rzeczą oczywistą.
Osiemset powieści wypełniało pokój z trzech stron, sięgając sufitu, w rzędach jaskrawych podłużnych grzbietów, jakby ściany zbudowano z różnokolorowych cegieł ułożonych pionowo. Ułożono je alfabetycznie. Arlen, Burroughs, Deeping, Dell, Frankau, Galsworthy, Gibbs, Priestley, Sapper, Walpole. Gordon patrzył na nie z apatyczną nienawiścią. W tej chwili nienawidził wszystkich książek, a najbardziej powieści. Okropnie było mu myśleć o tych wszystkich rozlazłych, niedowarzonych śmieciach zebranych razem w jednym miejscu. Pudding, pudding na łoju. Otaczało go osiemset kawałków puddingu – krypta z kamienia puddingowego. Ta myśl była przytłaczająca. Przeszedł przez otwarte drzwi do frontowej części sklepu. Po drodze przygładził włosy. Był to już odruch. W końcu za szklanymi drzwiami mogą być dziewczyny. Gordon nie wyglądał imponująco. Miał zaledwie sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, a ponieważ jego włosy były zwykle za długie, sprawiał wrażenie, jakby głowa była trochę za duża w stosunku do reszty ciała. Był zresztą świadom swojego niskiego wzrostu. Kiedy wiedział, że ktoś na niego patrzy, prostował sylwetkę, wypinał pierś, przybierał pogardliwą minę, która od czasu do czasu zwodziła prostych ludzi.
Na zewnątrz nie było jednak nikogo. Frontowe pomieszczenie, w przeciwieństwie do reszty sklepu, było eleganckie i wyglądało wręcz wytwornie. Mieściło się w nim około dwóch tysięcy książek, nie licząc tych na witrynie. Po prawej stronie znajdowała się przeszklona gablota, w której trzymano książki dla dzieci. Gordon odwrócił wzrok od obrzydliwej obwoluty w stylu Rackhama1: elfickie dzieci pląsające niczym Wendy po polanie dzwonków. Wyjrzał przez szklane drzwi. Paskudny dzień i wzmagający się wiatr. Niebo było ołowiane, bruk ulicy śliski. Był dzień świętego Andrzeja, trzydziesty listopada. Sklep McKechnie’go stał na rogu, na czymś w rodzaju nieforemnego placu, w którym zbiegały się cztery ulice. Po lewej stronie rósł wielki wiąz, teraz bezlistny, a jego niezliczone gałązki tworzyły na tle nieba koronkę koloru sepii. Naprzeciwko, obok pubu „Pod Księciem Walii”, stały wysokie tablice z reklamami suplementów diety i leków. Galeria potwornych lalkowatych twarzy – różowych, bezmyślnych, pełnych głupkowatego optymizmu. Sos Q.T., płatki śniadaniowe Truweet („Dzieciaki domagają się płatków śniadaniowych”), burgund Kangur, czekolada Vitamalt, Bovex. Z tego wszystkiego reklama bovexu dręczyła Gordona najbardziej. Urzędniczyna w okularach, o szczurzej twarzy, z napomadowanymi włosami, siedzi przy kawiarnianym stoliku i szczerzy się nad białym kubkiem bovexu. „Narożny stolik lubi bovex”, głosił podpis.
Gordon spojrzał nieco bliżej. W zakurzonej szybie ujrzał odbicie własnej twarzy. Niezbyt piękny widok… Nie miał jeszcze trzydziestki, a już taką zniszczoną twarz. Bardzo bladą, z gorzkimi, nieusuwalnymi zmarszczkami. Jak to ludzie mówią: z „dobrym” czołem – to znaczy wysokim – ale małym spiczastym podbródkiem, tak że twarz jako całość miała kształt raczej gruszki niż owalu. Zaniedbane włosy mysiego koloru, usta wykrzywione, oczy piwne przechodzące w zieleń. Znów popatrzył w dal. Nienawidził luster.
Na zewnątrz wszystko było ponure i zimowe. Tramwaj, jak ryczący stalowy łabędź, ślizgał się z jękiem po bruku, a za nim wiatr zmiatał szczątki zdeptanych liści. Gałązki wiązu wyginały się pod wpływem wiatru na wschód. Plakat reklamujący sos Q.T. był rozdarty na krawędzi; wstążka papieru powiewała niespokojnie jak mały proporzec. Również w bocznej uliczce po prawej stronie, nagie topole rosnące wzdłuż chodnika uginały się ostro pod wpływem wiatru. Paskudny, przenikliwy wiatr. Pobrzmiewała w nim groźna nuta, pierwszy pomruk gniewu zimy. W umyśle Gordona z trudem rodziły się dwie linijki wiersza:
Wicher – na przykład groźny wicher? Nie, lepiej srogi wicher. Srogi wicher dmie – nie, powiedzmy, srogi wicher dmąc ugina. Topole – może gibkie topole? Nie, lepiej giętkie topole.
Asonans podwójny pomiędzy gibkie i srogie? Nic nie szkodzi. Giętkie topole, obnażone. Dobrze.
Srogo wicher dmąc ugina
Giętkie topole, obnażone.
Nieźle. „Obnażone” łatwo się rymuje, jednak zawsze pozostaje „giętkie”, do którego każdy poeta od czasów Chaucera usiłuje znaleźć rym. Natchnienie zamarło jednak w umyśle Gordona. Obrócił monety w kieszeni. Dwa i pół pensa i trzypensówka – dwa i pół pensa. Jego umysł był ociężały od nudy. Nie radził sobie z wersyfikacją i przymiotnikami. Nie da rady, mając tylko dwa i pół pensa w kieszeni.
Jego oczy ponownie skupiły się na plakatach naprzeciwko. Miał swoje prywatne powody, by ich nienawidzić. Odczytał mechanicznie slogany. „Burgund Kangur – wino dla Brytyjczyków”, „Astma ją dusiła!”, „Sos Q.T. sprawia, że mężulek się uśmiecha”, „Wędruj przez cały dzień z tabliczką Vitamaltu!”, „Gruby tytoń – papieros dla światowych mężczyzn”, „Dzieciaki domagają się płatków śniadaniowych”, „Narożny stolik lubi Bovex”.
Oho! Klient – w każdym razie potencjalny klient. Gordon zesztywniał. Stojąc przy drzwiach, miał widok na przestrzeń przed wystawą, samemu nie będąc widzianym. Przyjrzał się potencjalnemu klientowi.
Przyzwoity mężczyzna w średnim wieku, w czarnym garniturze, meloniku, z parasolem i teczką – prowincjonalny radca prawny lub urzędnik miejski – zerkający na wystawę dużymi jasnymi oczami. Wyglądał na grzesznika. Gordon podążył za jego wzrokiem. Ach! Więc to o to chodzi! W odległym kącie wywęszył pierwsze wydania D.H. Lawrence’a. Tęsknił za odrobiną sprośności, oczywiście. Słyszał coś o Lady Chatterley. Ma złą twarz, pomyślał Gordon. Blada, ciężka, opuchnięta, o złych konturach. Walijczyk, sądząc po wyglądzie… W każdym razie na pewno protestant. W kącikach ust miał worki charakterystyczne dla sekciarzy. W domu zapewne przewodniczący lokalnej Ligi Czystości lub Nadmorskiego Komitetu Czujności (wypatruje całujące się pary na plaży, w butach na gumowych podeszwach i z latarką w dłoni), a teraz folguje sobie w mieście. Gordon zapragnął, żeby wszedł. Sprzeda mu egzemplarz „Zakochanych kobiet”. Ale by się nadział!
Jednak nie! Walijczyk zrezygnował. Wsunął parasol pod pachę i ruszył dalej, cnotliwie pokazując plecy. Ale bez wątpienia dziś wieczorem, kiedy ciemność ukryje jego rumieńce, wślizgnie się do jednego z gabinetów masażu i kupi „Harce w paryskim klasztorze” autorstwa Sadie Blackeyes.
Gordon odwrócił się od drzwi i wrócił do półek z książkami. Na półkach po lewej stronie od wyjścia z biblioteki, trzymano nowe i prawie nowe książki – plama jasnych kolorów, która miała przyciągać wzrok każdego, kto spojrzy przez szklane drzwi. Ich gładkie, nieskazitelne grzbiety wręcz wzdychały do klienta. „Kup mnie, kup mnie!” – zdawały się mówić. Powieści prosto z drukarni – jeszcze niesplamione panny młode wzdychające do noża do papieru, żeby je rozdziewiczył – i egzemplarze recenzenckie, jak młode wdówki, wciąż kwitnące, choć już nie dziewicze, a tu i ówdzie, w zestawach po pół tuzina, te żałosne stare panny, „remanenty”, wciąż strzegące, nie tracąc nadziei, swego długo zachowanego dziewictwa. Gordon odwrócił wzrok od „remanentów”. Przywoływały złe wspomnienia. O jedynej, nędznej książeczce, którą sam opublikował dwa lata temu, i która sprzedała się dokładnie w stu pięćdziesięciu trzech egzemplarzach, po czym została „remanentem”, i nawet jako „remanent” się nie sprzedała. Minął nowe książki i zatrzymał się przed półkami, które biegły do nich prostopadle i zawierały więcej używanych książek.
Po prawej stronie stały półki z poezją. Przed nimi była proza, różnorodna mieszanka. Zostały posegregowane pionowo, od czystych i drogich na poziomie oczu, do tanich i obskurnych na górze i na dole. We wszystkich księgarniach toczy się zaciekła walka o byt, w której dzieła żyjących autorów ustawia się na poziomie oczu, a te zmarłych wznoszą się lub spadają – do otchłani lub ku niebiosom, ale zawsze z dala od miejsc, w których byłyby zauważalne. Na dolnych półkach po cichu gniły „klasyki”, wymarłe potwory epoki wiktoriańskiej. Scott, Carlyle, Meredith, Ruskin, Pater, Stevenson – z trudem można było odczytać nazwiska na szerokich, zaniedbanych grzbietach. Na najwyższych półkach, prawie poza zasięgiem wzroku, spały pulchne biografie książąt. Poniżej, nadal nadająca się do sprzedaży, a zatem umieszczana w zasięgu ręki, znajdowała się literatura „religijna” – wszystkie sekty i wszystkie wyznania, zebrane bez wyjątku razem. „Tamten świat”, pióra autora książki „Dotknęły mnie ręce ducha”. „Życie Chrystusa” dziekana Farrara. „Jezus pierwszym rotarianinem”. Najnowsza książka księdza Hilaire’a Chestnuta propagująca katolicyzm. Religia zawsze się sprzedaje, pod warunkiem, że jest wystarczająco ckliwa. Poniżej, dokładnie na wysokości oczu, znajdowały się współczesne rzeczy. Najnowszy Priestley. Rozkoszne małe książeczki z przedrukowanymi „średniakami”. Pocieszający „humor” Herberta, Knoxa i Milne’a. Również niektóre rzeczy z wyższej półki. Jedna lub dwie powieści Hemingwaya i Virginii Woolf. Eleganckie, lekkostrawne biografie w stylu Stracheya. Snobistyczne, wyrafinowane książki o uznanych malarzach i poetach, napisane przez tych zamożnych młodych typków, którzy z takim wdziękiem przebijają się z Eton do Cambridge, a z Cambridge do pism literackich.
Gordon mętnymi oczami wpatrywał się w ścianę książek. Nienawidził ich wszystkich: starych i nowych, intelektualnych i banalnych, nadętych i wesołych. Sam ich widok uświadamiał mu jego własną niemoc twórczą. Bo oto był, rzekomo „pisarzem”, a jakoś „pisać” nie mógł! Nie chodziło tylko o to, że jego dzieł nie publikowano – rzecz w tym, że nie pisał nic lub prawie nic. A całe to badziewie zaśmiecające półki – cóż, przynajmniej istniało – było to jednak osiągnięcie. Nawet tacy Dell i Deeping wydają rocznie akr zadrukowanego papieru. Ale najbardziej nienawidził nadętych, „kulturalnych” książek. Krytyki literackiej i literatury pięknej. Takich jak te, które te zamożne młode typki z Cambridge piszą lekką ręką – i które sam Gordon mógłby napisać, gdyby miał trochę więcej pieniędzy. Pieniądze i kultura! W kraju takim jak Anglia nie da się być kulturalnym bez pieniędzy, tak jak nie można wstąpić do Klubu Kawalerzystów. Z tym samym odruchem, który sprawia, że dziecko porusza mlecznymi chybotliwymi zębami, wyjął wyglądający na nadęty tom „Wybrane aspekty włoskiego baroku”. Otworzył go, przeczytał akapit i wsunął z powrotem z odrazą i zazdrością zarazem. Ta niszczycielska wszechwiedza! Ta obrzydliwa wytworność okularników! I pieniądze, które pozwalają na takie wyrafinowanie! Bo w końcu co się za tym kryje, jak nie pieniądze? Pieniądze na odpowiednią edukację, pieniądze dla wpływowych znajomych, pieniądze na wypoczynek i spokój, pieniądze na wycieczki do Włoch. Pieniądze piszą książki, pieniądze je sprzedają. Nie daj mi sprawiedliwości, Panie, daj mi pieniądze, tylko pieniądze.
Potrząsnął monetami w kieszeni. Miał prawie trzydzieści lat i nic nie osiągnął. Tylko ten nędzny tomik wierszy, który był kompletnym fiaskiem. I od tamtej pory przez całe dwa lata błądził w labiryncie okropnej książki, która nie posuwała się do przodu, i która, jak uświadamiał sobie w chwilach jasności, nigdy się do przodu nie posunie. To brak pieniędzy, po prostu brak pieniędzy pozbawił go siły „pisania”. Trzymał się tej wersji jak aktu wiary. Pieniądze, pieniądze, wszystko przez pieniądze! Czy da się napisać choćby skromną nowelę bez pieniędzy, które przyniosą natchnienie? Pomysłowość, energia, dowcip, styl, urok – za wszystko trzeba zapłacić gotówką.
Niemniej, kiedy rozglądał się po półkach, poczuł się trochę uspokojony. Wiele książek było wyblakłych i nieczytelnych. W końcu wszyscy płyniemy na tej samej łodzi. Memento mori. Ciebie i mnie, i przemądrzałych młodzieńców z Cambridge, czeka to samo zapomnienie – choć bez wątpienia na tych ostatnich przyjdzie czekać nieco dłużej. Spojrzał na zmatowiałe od czasu „klasyki” w pobliżu swoich stóp. Martwi, wszyscy martwi. Carlyle, Ruskin, Meredith i Stevenson – wszyscy nie żyją, niech gniją z Bogiem. Zerknął na ich wyblakłe tytuły. „Listy zebrane” Roberta Louisa Stevensona. Ha, ha! To ci dopiero. „Listy zebrane” Roberta Louisa Stevensona! Ich górna krawędź była czarna od kurzu. Prochem jesteś, w proch się obrócisz. Gordon kopnął płócienny grzbiet Stevensona. Stamtąd odzywasz się, stary? Jesteś truchłem, Szkocie.
Ding! Dzwonek sklepowy. Gordon odwrócił się. Dwie klientki do biblioteki.
Przygnębiona, zgarbiona kobieta z niższej klasy, wyglądająca jak kaczka węsząca wśród śmieci, wlazła do środka, grzebiąc w koszu z sitowia. Za nią pląsała mała, pulchna kobieta, z rumianymi policzkami, przedstawicielka klasy średniej, niosąca pod pachą egzemplarz „Sagi rodu Forsyte’ów” – z tytułem na zewnątrz, tak by przechodnie mogli dostrzec jej intelekt.
Gordon porzucił swój kwaśny wyraz twarzy. Powitał panie z domową, rodzinną uprzejmością zarezerwowaną dla klientów biblioteki.
– Dzień dobry, pani Weaver. Dzień dobry pani Penn. Co za okropna pogoda!
– Straszna! – przyznała pani Penn.
Odsunął się, żeby je przepuścić. Pani Weaver przewróciła kosz i wysypała na podłogę zniszczony egzemplarz „Srebrnego wesela” Ethel M. Dell. Pani Penn spojrzała na niego bystrym ptasim wzrokiem. Za plecami pani Weaver uśmiechnęła się do Gordona porozumiewawczo, jak intelektualistka do intelektualisty. Dell! Ale dno! Książki dla plebsu!
Ze zrozumieniem odwzajemnił uśmiech. Weszli do biblioteki, uśmiechnięci do siebie – intelektualista do intelektualistki.
Pani Penn położyła „Sagę rodu Forsyte’ów” na stole i zwróciła wróble piersi w kierunku Gordona. Zawsze była dla niego bardzo uprzejma. Zwracała się do niego per „panie Comstock”, chociaż był tylko sklepikarzem, i prowadziła z nim literackie dyskusje. Powstało pomiędzy nimi masońskie porozumienie intelektualistów.
– Mam nadzieję, że podobała się pani „Saga rodu Forsyte’ów”, pani Penn?
– Cóż to za absolutnie wspaniałe osiągnięcie, ta książka, panie Comstock! Wie pan, że przeczytałam ją już czwarty raz? Jest epicka, prawdziwie epicka!
Pani Weaver węszyła wśród książek, zbyt tępa, by zrozumieć, że są ułożone alfabetycznie.
– Nie wiem, co wypożyczyć w tym tygodniu, no nie wiem – wymamrotała. – Moja córka ciągle nalega, żebym spróbowała Deepinga. Uwielbia go, moja córka. Ale mój zięć woli Burroughsa. Nie wiem, sama nie wiem.
Na wzmiankę o Burroughsie przez twarz pani Penn przebiegł skurcz. Odwróciła się wymownie plecami do pani Weaver.
– Czuję, panie Comstock, że Galsworthy ma w sobie coś wielkiego. Jest taki otwarty, taki uniwersalny, a jednocześnie całkowicie angielski w duchu, taki ludzki. Jego książki to prawdziwe ludzkie dokumenty.
– I Priestley też – dodał Gordon. – Myślę, że Priestley jest bardzo dobrym pisarzem, prawda?
– Och, jest! Tak wielki, tak otwarty, tak ludzki! I taki głęboko angielski!
Pani Weaver zacisnęła usta, chowając trzy pojedyncze żółte zęby.
– Myślę, że wezmę kolejną Dell – powiedziała. – Macie coś więcej Dell, prawda? Muszę przyznać, że lubię dobrą lekturę Dell. Mówię do mojej córki: „Możesz sobie zatrzymać te swoje Deepingi i Burroughsy. Daj mi Dell” – mówię.
Ding-dong, Dell! Książęta i szpicruty! Oko pani Penn wyrażało wyrafinowaną ironię. Gordon odpowiedział na jej sygnał. Trzymaj się z panią Penn! Dobra, stała klientka.
– Och, oczywiście, pani Weaver. Mamy całą półkę książek Ethel M. Dell. Może chce pani „Pożądanie jego życia”? Czy już pani czytała? A „Ołtarz honoru”?
– Zastanawiam się, czy macie najnowszą książkę Hugh Walpole’a? – zapytała pani Penn. – W tym tygodniu mam ochotę na coś epickiego, coś wielkiego. Walpole’a, wie pan, uważam za naprawdę wspaniałego pisarza, jest dla mnie na drugim miejscu po Galsworthym. Ma w sobie coś wielkiego. A jednak wciąż jest taki ludzki.
– I tak głęboko angielski – dodał Gordon.
– Och, oczywiście! Głęboko angielski!
– Myślę, że jeszcze raz wezmę „Tak jak orzeł” – powiedziała w końcu pani Weaver. – Nigdy nie dość takich książek jak „Tak jak orzeł”, co nie?
– Z pewnością cieszy się zdumiewającą popularnością – przyznał dyplomatycznie Gordon, nie spuszczając oka z pani Penn.
– Och, zdumiewającą! – przyznała ironicznie pani Penn, nie spuszczając oka z Gordona.
Wziął od nich po dwa pensy i pożegnał je szczęśliwe, panią Penn z „Hultajem Herriesem” Walpole’a, a panią Weaver z „Tak jak orzeł”.
Wkrótce wrócił do drugiego pokoju i skierował się w stronę półek z poezją. Półki te wywoływały w nim melancholijną fascynację. Leżała tam jego własna nędzna książka – oczywiście wysoko, wśród dzieł, których nikt nie chce. „Myszy” autorstwa Gordona Comstocka. Nędzny mały pocket na kancelaryjnym papierze, cena trzy szylingi i sześć pensów, teraz zredukowana do szylinga. Z trzynastu debili, którzy ją recenzowali („Dodatek Literacki Timesa” stwierdził, że jest „wyjątkowo obiecująca”), ani jeden nie zrozumiał niezbyt subtelnego żartu zawartego w tytule. A w ciągu dwóch lat, które spędził w księgarni McKechnie’go, ani jeden klient, ani jeden, nigdy nie wziął „Myszy” do ręki.
Półek z poezją było piętnaście czy dwadzieścia. Gordon spojrzał na nie kwaśno. Prawie same niewypały. Nieco powyżej poziomu oczu, już w drodze do nieba i zapomnienia, znajdowali się poeci z niedalekiej przeszłości, gwiazdy jego wczesnej młodości. Yeats, Davies, Housman, Thomas, De la Mare, Hardy. Wypalone gwiazdy. Pod nimi, dokładnie na wysokości oczu, znajdowały się najnowsze przeboje: Eliot, Pound, Auden, Campbell, Day Lewis, Spender. Bardzo wątpliwe przeboje. Wygasłe gwiazdy, wątpliwe przeboje poniżej. Czy kiedykolwiek doczekamy się pisarza wartego uwagi? Lawrence był w porządku, a Joyce jeszcze lepszy, zanim się zepsuł. A jeśli trafimy na pisarza, którego warto przeczytać, czy się na nim poznamy, skoro przytłacza nas bezmiar chłamu?
Ding! Sklepowy dzwonek. Gordon odwrócił się. Kolejny klient.
Do księgarni wszedł pedziowatym krokiem dwudziestoletni młodzieniec o wiśniowych wargach i złocistych włosach. Najwyraźniej zamożny. Otaczała go złota aura pieniędzy. Wcześniej bywał już w księgarni. Gordon przybrał dżentelmeńską, służalczą postawę zarezerwowaną dla nowych klientów. Wyrecytował zwykłą formułkę:
– Dzień dobry. Czy mogę coś dla pana zrobić? Szuka pan jakiejś konkretnej książki?
– Och, nie, łaczej nie. – Pedziowaty głos, nie wymawiający „r”. – Czy mogę po płostu popatrzeć? Po płostu nie umiałem oprzeć się wystawie. Mam taką słabość do księgałni! Więc po płostu wpadłem – a-psik!
Spadnij więc, pedziu. Gordon uśmiechnął się kulturalnie, jak miłośnik książek do miłośnika książek.
– Och, proszę. Lubimy, gdy ludzie się tu rozglądają. Czy przypadkiem nie interesuje pana poezja?
– Och, oczywiście! Uwielbiam poezję!
Oczywiście! Parszywy mały snob. Jego ubrania miały nieco artystyczny wygląd. Gordon zdjął z półek z poezją „cienki” czerwony tomik.
– To właśnie wyszło. Może pana zainteresuje. To tłumaczenia, coś raczej niezwykłego. Przekład z bułgarskiego.
Sprytnie. Teraz zostawię go samemu sobie. To właściwe podejście do klientów. Nie poganiać ich, pozwolić im przeglądać przez około dwadzieścia minut, potem się wstydzą i coś kupują. Gordon dyskretnie podszedł do drzwi, nie wchodząc pedziowi w drogę, ale mimochodem, z jedną ręką w kieszeni, z niefrasobliwą miną właściwą dżentelmenowi.
Na zewnątrz oślizgła ulica wciąż wyglądała na szarą i ponurą. Gdzieś zza rogu dobiegł stukot kopyt, zimny, głuchy dźwięk. Schwytane przez wiatr ciemne słupy dymu z kominów skręcały i spływały płasko po spadzistych dachach. Ach!
Srogo wicher dmąc ugina
Giętkie topole, obnażone.
Kominów ciemna spływa wstęga
Miotana wiatrem w mroczną stronę.
Nieźle. Ale wena go opuściła. Jego wzrok ponownie padł na plakaty po drugiej stronie ulicy.
Chciało mu się z nich śmiać, były takie słabe, takie bez życia, nieapetyczne. Jak mogłyby kogokolwiek skusić! Jak sukkuby2 z pryszczatymi plecami. Ale i tak go przygnębiały. Smród pieniędzy, wszędzie smród pieniędzy. Zerknął ukradkiem na pedzia, który odszedł od półek z poezją i wyjął dużą, kosztowną książkę o rosyjskim balecie. Trzymał ją delikatnie między swoimi różowymi, nieuchwytnymi łapkami, jak wiewiórka trzyma orzech, i przyglądał się fotografiom. Gordon znał ten typ. Zamożny „artystyczny” młody człowiek. Sam nie jest artystą, ale pasjonatem sztuki: bywalcem galerii sztuki, opowiadaczem skandali. W sumie to przystojny chłopak, mimo całej swojej pedziowatości. Skóra na jego karku była jedwabiście gładka, jak wnętrze muszli. Nie utrzyma się takiej skóry za mniej niż pięćset funtów rocznie. Miał w sobie jakiś urok, wdzięk, jak wszyscy zamożni ludzie. Pieniądze i urok – któż je rozdzieli?
Gordon pomyślał o Ravelstonie, swoim czarującym, bogatym przyjacielu, redaktorze naczelnym „Antychrysta”, którego bardzo lubił i którego widywał nie częściej niż raz na dwa tygodnie, i o Rosemary, swojej dziewczynie, która go kochała – szalała za nim, jak twierdziła – i która mimo wszystko nigdy z nim nie spała. Pieniądze, jeszcze raz pieniądze – to wszystko. Wszystkie relacje międzyludzkie trzeba kupować za pieniądze. Jeśli nie masz pieniędzy, mężczyźni nie będą się o ciebie troszczyć, kobiety nie będą cię kochać. I mają rację! Bo bez pieniędzy trudno kogoś kochać. Gdybym mówił językami ludzkimi i anielskimi… Jeśli jednak nie mam pieniędzy, nie mówię językami ludzkimi i anielskimi.
Znów spojrzał na plakaty reklamowe. Tym razem naprawdę ich nienawidził. Na przykład ten vitamalt! „Wędruj przez cały dzień z tabliczką Vitamaltu!”. Młodzieńcza para, chłopak i dziewczyna, w porządnych strojach turystycznych, z włosami malowniczo potarganymi przez wiatr, wspinająca się na przełęcz na tle krajobrazu Sussex. Twarz tej dziewczyny! Ta okropna, trzpiotowata wesołość! Typ dziewczyny, która przepada za dobrą, ale przyzwoitą zabawą. Smagana wiatrem. Obcisłe szorty khaki, ale to nie znaczy, że można uszczypnąć ją w tyłek. A obok nich – Narożny Stolik. „Narożny stolik lubi Bovex”. Gordon oglądał plakat z poufną nienawiścią. Idiotyczny uśmiech, jak na twarzy zadowolonego z siebie szczura, śliskie czarne włosy, durne okulary. Narożny Stolik, spadkobierca wieków, zwycięzca spod Waterloo, Narożny Stolik, nowoczesny człowiek, jakim chce go widzieć jego władca. Potulny mały wieprz, siedzący w chlewie i pijący bovex.
Mijały go twarze pożółkłe od wiatru. Tramwaj przejechał przez plac, a zegar nad pubem „Pod Księciem Walii” wybił trzecią. Para staruszków, włóczęga lub żebrak i jego żona, w długich, sięgających prawie do ziemi, brudnych płaszczach, szła powłócząc nogami w stronę księgarni. Złodzieje książek, sądząc po ich wyglądzie. Lepiej mieć oko na skrzynki na zewnątrz. Starzec zatrzymał się na krawężniku kilka metrów dalej, a jego żona podeszła do drzwi. Pchnęła je i spojrzała na Gordona spomiędzy siwych włosów z wrogością zabarwioną rozpaczą.
– Skupujecie książki? – spytała ochryple.
– Czasami. Zależy, jakie to książki.
– Oczywiście mam cudowne książki.
Weszła, zamykając z trzaskiem drzwi. Pedzio z niesmakiem zerknął przez ramię i odsunął się o krok lub dwa w kąt. Stara kobieta wyjęła spod płaszcza mały, lichy woreczek. Poufale zbliżyła się do Gordona. Pachniała bardzo, bardzo starymi skórkami od chleba.
– Weźmiecie je? – powiedziała, ściskając szyjkę worka. – Tylko za pół korony.
– Co to za książki? Proszę mi je pokazać.
– Śliczne książki – szepnęła, pochylając się, by otworzyć worek i wydzielając przy tym bardzo silny zapach skórek od chleba.
– Proszę! – powiedziała i wepchnęła Gordonowi niemal prosto w twarz naręcze poszarpanych książek.
Były to wydania powieści Charlotte M. Yonge z 1884 roku i wyglądały, jakby ktoś spał na nich od wielu lat. Gordon cofnął się z widoczną odrazą.
– Nie możemy ich kupić – powiedział krótko.
– Nie możecie? Dlaczego?
– Ponieważ są dla nas bezużyteczne. Nie możemy sprzedawać takich rzeczy.
– Więc po co kazał mi je pan wyjąć z torby? – zapytała nieprzyjemnie stara kobieta.
Gordon okrążył ją, by uniknąć smrodu, i w milczeniu przytrzymał otwarte drzwi. Nie ma sensu się kłócić. Ludzie tego typu przychodzą do sklepu przez cały dzień. Stara kobieta odeszła zgarbiona, mamrocząc z wrogością, i dołączyła do męża. Ten zatrzymał się na krawężniku, żeby odkaszlnąć, tak solidnie, że słychać go było przez drzwi. Skrzep flegmy, jak mały biały język, powoli wydostał się spomiędzy jego warg i wpadł do rynsztoka. Potem dwa stare stwory poszły w swoją stronę, drepcząc jak robaki, w długich, brudnych płaszczach, które zakrywały wszystko oprócz ich stóp.
Gordon patrzył, jak odchodzą. Byli tylko produktami ubocznymi. Wyrzutkami boga pieniędzy. Po całym Londynie, dziesiątkami tysięcy, ciągnęły się stwory tego rodzaju, pełzając jak plugawe robaki w stronę grobu.
Popatrzył na pozbawioną wdzięku ulicę. W tej chwili wydawało mu się, że na takiej ulicy, w takim mieście jak to, każde życie musi być bezsensowne i nie do zniesienia. Narastało w nim poczucie dezintegracji, rozkładu, które jest powszechne w naszych czasach. W jakiś sposób mieszało się z plakatami reklamowymi z naprzeciwka. Spojrzał teraz dokładniej na te szeroko uśmiechnięte twarze. W końcu było w nich coś więcej niż zwykła głupota, chciwość i wulgarność. Narożny Stolik uśmiecha się do ciebie, pozornie optymistycznie, błyskając sztucznymi zębami. Ale co kryje się za tym uśmiechem? Spustoszenie, nicość, proroctwo zagłady. Bo czy nie widzicie, jeśli umiecie patrzeć, że za tym zgrabnym samozadowoleniem, za tą tłustobrzuchą, pospolitą błahostką kryje się tylko straszna pustka, ukryta rozpacz? Wielkie pragnienie śmierci współczesnego świata. Pakty samobójcze. Głowy utkwione w piecach gazowych w samotnych dwupoziomowych domach. Prezerwatywy i pigułki na zabicie płodu. I pogłosy przyszłych wojen. Samoloty wroga przelatujące nad Londynem, głęboki, groźny szum śmigieł, miażdżący grzmot bomb. Wszystko to jest wypisane na twarzy Narożnego Stolika.
Nadciąga więcej klientów. Gordon cofnął się, dżentelmeńsko usłużny.
Zadźwięczał dzwonek do drzwi. Wpłynęły hałaśliwie dwie damy z wyższej klasy średniej. Jedna różowa i pachnąca, mniej więcej trzydziestopięciolatka, z bujnym biustem wystającym spod wiewiórczej skóry, wydzielająca superkobiecy zapach fiołków parmeńskich. Druga w średnim wieku, żylasta i zasuszona – prawdopodobnie wróciła z Indii. Tuż za nimi ciemny, brudny, nieśmiały młodzieniec wślizgnął się przez drzwi przepraszająco jak kot. Był jednym z najlepszych klientów sklepu – płochliwym, samotnym stworzeniem, prawie zbyt nieśmiałym, by mówić, i które z jakiegoś dziwnego powodu zawsze miało jednodniowy zarost.
Gordon powtórzył swoją formułkę:
– Dzień dobry. Czy mogę w czymś pomóc? Szukają panie jakiejś konkretnej książki?
Pachnąca obdarzyła go uśmiechem, ale żylasta postanowiła potraktować to pytanie jako impertynencję. Ignorując Gordona, przyciągnęła pachnącą do półek obok nowości, na których trzymano książki o psach i kotach. Obie natychmiast zaczęły zdejmować egzemplarze z półek i głośno rozmawiać. Żylasta brzmiała jak sierżant od musztry. Bez wątpienia była żoną pułkownika, albo wdową po nim. Pedzio, wciąż pogrążony w wielkiej książce o rosyjskim balecie, odsunął się delikatnie. Jego mina zdradzała, że opuści sklep, jeśli jego prywatność zostanie ponownie naruszona. Nieśmiały młodzieniec znalazł już drogę do półek z poezją. Obie panie dość często gościły w sklepie. Zawsze chciały oglądać książki o kotach i psach, ale nigdy żadnej nie kupiły. Były tam dwie półki pełne książek o psach i kotach. „Kącik dla pań”, tak nazywał to stary McKechnie.
Przybyła kolejna klientka do biblioteki. Brzydka, dwudziestoletnia dziewczyna, bez kapelusza, w białym fartuchu, z ziemistą, bladą, uczciwą twarzą i wielkimi okularami, które zniekształcały jej oczy. Była ekspedientką w pobliskiej drogerii. Gordon przybrał swoje swobodne, biblioteczne usposobienie. Uśmiechnęła się do niego i niezgrabnym, niedźwiedzim krokiem weszła za nim do biblioteki.
– Jaką książkę chciałaby pani tym razem, panno Weeks?
– Cóż… – Złapała za przód fartucha. Jej zniekształcone przez okulary, czarne jak melasa oczy patrzyły na niego ufnie. – Cóż, tak naprawdę chciałbym dobrą, gorącą historię miłosną. Wie pan… Coś współczesnego.
– Współczesnego? Na przykład coś Barbary Bedworthy? Czytała pani „Niemal dziewicę”?
– O nie, nie ją. Ona jest zbyt głęboka. Nie znoszę głębokich książek. Chcę coś… No wie pan… Współczesnego. Problemy z seksem, rozwód i tak dalej. Wie pan.
– Współczesna, ale nie głęboka – powtórzył z namysłem Gordon, jak dureń do durnia.
Szukał pośród najgorętszych współczesnych historii miłosnych. W bibliotece było ich nie mniej niż trzysta. Z frontowego pokoju dobiegły głosy dwóch pań z wyższej klasy średniej, jednej pachnącej, drugiej żylastej, spierających się o psy. Wyjęły jedną z książek o psach i oglądały fotografie. Głos pachnącej zachwycał się fotografią pekińczyka, malutkiego aniołka, który miał wielkie, uduchowione oczy i czarny nosek – och, jaki śliczny! Za to głos żylastej – tak, niewątpliwie wdowy po pułkowniku – poinformował, że „pekińczyki są ckliwe”. Wolała psy z ikrą: „psy, które będą walczyć”. Dodała, że nienawidzi tych ckliwych piesków pokojowych. „Nie masz w sobie empatii, Bedelio, nie masz empatii” – powiedział żałośnie głos pachnącej. Dzwonek do drzwi zadźwięczał ponownie. Gordon wręczył dziewczynie w fartuchu „Siedem namiętnych nocy” i zapisał to na jej karcie. Wyjęła z kieszeni sfatygowaną skórzaną portmonetkę i podała mu dwa pensy.
Wrócił do pokoju frontowego. Pedzio odłożył książkę na niewłaściwą półkę i zniknął. Szczupła, energiczna kobieta o prostym nosie, w praktycznym ubraniu i binoklach w złotej oprawie – prawdopodobnie nauczycielka, z pewnością feministka – weszła do sklepu i zażądała „Historii ruchu sufrażystek” autorstwa pani Wharton-Beverley. Ze skrywaną radością Gordon oznajmił, że jej nie mają. Dźgnęła jego męską niekompetencję świdrującymi oczami i wyszła. Chudy młodzieniec stał pokornie w kącie, z twarzą zatopioną w zebranych wierszach D.H. Lawrence’a, niczym długonogi ptak z głową schowaną pod skrzydłem.
Gordon stanął przy drzwiach. Na zewnątrz obdarty, pozornie dystyngowany staruszek z truskawkowym nosem i szalikiem koloru khaki grzebał w książkach po sześć pensów. Dwie panie z wyższej klasy średniej nagle odeszły, zostawiając na stole stos otwartych książek. Pachnąca z wahaniem rzuciła tęskne spojrzenie na książki o psach, ale żylasta odciągnęła ją, zdecydowana niczego nie kupować. Gordon przytrzymał im drzwi. Obie panie wypłynęły hałaśliwie, zupełnie go ignorując.
Patrzył, jak ich odziane w futra plecy z wyższej klasy średniej oddalają się ulicą. Stary mężczyzna o truskawkowym nosie mówił sam do siebie, grzebiąc w książkach. Prawdopodobnie niespełna rozumu. Zwinąłby coś, gdyby nie był obserwowany. Wiał zimniejszy wiatr, wysuszając szlam na ulicy. Czas zapalić światła. Porwany przez wir powietrza podarty świstek papieru z reklamy sosu Q.T. zatrzepotał gwałtownie jak pranie na sznurku. Ach!
Srogo wicher dmąc ugina
Giętkie topole, obnażone.
Kominów ciemna spływa wstęga
Miotana wiatrem w mroczną stronę.
Trzepoczą porwane plakaty.
Nieźle, całkiem nieźle. Nie miał jednak ochoty drążyć dalej – a właściwie nie mógł. Palcami dotykał pieniędzy w kieszeni, nie stukając nimi o siebie, żeby nieśmiały młodzieniec nie usłyszał. Dwa i pół pensa. Jutro dzień bez papierosa. Rozbolały go kości.
W pubie „Pod Księciem Walii” zabłysło światło. Pewnie czyszczą bar. Staruszek o truskawkowym nosie czytał Edgara Wallace’a ze skrzynki za dwa pensy. W oddali zahuczał tramwaj. W pokoju na piętrze pan McKechnie, który rzadko schodził do księgarni, drzemał przy gazowym kominku, siwowłosy i siwobrody, z tabakierką pod ręką, nad oprawionym w cielęcą skórę tomem „Podróży po krajach Lewantu” Middletona.
Chudy młodzieniec nagle zdał sobie sprawę, że jest sam i podniósł wzrok z wyraźnym poczuciem winy. Pojawiał się w księgarniach, ale nigdy nie przebywał w żadnej dłużej niż dziesięć minut. Namiętny głód książek i lęk przed byciem utrapieniem toczyły w nim ustawiczną wojnę. Po dziesięciu minutach w jakimkolwiek sklepie czuł się nieswojo, miał wrażenie, że jest de trop i uciekał, kupiwszy cokolwiek z powodu czystej nerwowości. Bez słowa wyciągnął egzemplarz wierszy Lawrence’a i niezgrabnie wyjął z kieszeni trzy monety dwuszylingowe. Wręczając je Gordonowi, upuścił jedną. Obaj rzucili się po nią jednocześnie, ich głowy zderzyły się ze sobą. Młodzieniec cofnął się, rumieniąc się niezdrowo.
– Zapakuję to panu – zaproponował Gordon.
Nieśmiały młodzieniec pokręcił głową – jąkał się tak bardzo, że nie odzywał nigdy, jeśli mógł tego uniknąć. Przycisnął do siebie książkę i wyślizgnął się z miną wskazującą na popełnienie jakiegoś haniebnego czynu.
Gordon został sam. Wrócił do drzwi. Staruszek o truskawkowym nosie zerknął przez ramię, napotkał wzrok Gordona i odszedł, rozumiejąc, że jego zamiary zostały udaremnione. A już miał wsunąć Edgara Wallace’a do kieszeni. Zegar nad pubem „Pod Księciem Walii” wybił kwadrans po trzeciej.
Ding-dong! Kwadrans po trzeciej. Światła zapalają o wpół do czwartej. Cztery godziny i trzy kwadranse przed zamknięciem. Pięć godzin i kwadrans do kolacji. Dwa i pół pensa w kieszeni. Jutro dzień bez papierosa.
Nagle Gordona ogarnęła przemożna, nieodparta chęć zapalenia papierosa. Postanowił nie palić tego popołudnia. Zostały mu tylko cztery papierosy. Musiał mieć coś do palenia na dzisiejszy wieczór, kiedy zamierzał „pisać”. Do „pisania” potrzebował tytoniu tak samo jak powietrza. Jednak musiał zapalić. Wyjął paczkę Player’s Weights i wyjął jednego z karłowatych papierosów. To była głupia słabość, oznaczała też pół godziny mniej czasu na dzisiejsze „pisanie”. Ale nie mógł się oprzeć. Z haniebną radością wciągnął kojący dym do płuc.
Odbicie własnej twarzy spoglądało na niego z szarawej szyby. Gordon Comstock, autor „Myszy”, en l’an trentiesme de son eage i już taki zniszczony. Zostało mu tylko dwadzieścia sześć zębów. Jednak Villon w tym samym wieku miał kiłę, przynajmniej tak twierdził. Bądźmy wdzięczni za każde dobrodziejstwo.
Patrzył, jak kawałek podartego papieru wiruje i trzepocze na reklamie sosu Q.T. Nasza cywilizacja umiera. Musi umierać. Ale nie umrze w swoim łóżku. Oto nadlatują samoloty. Bum – świst – trzask! Cały świat zachodni wylatuje w powietrze w ryku eksplozji materiałów wybuchowych.
Patrzył na ciemniejącą ulicę, na szarawe odbicie swojej twarzy w szybie, na przemykające nędzne postacie. Niemal mimowolnie powtórzył: – C’est l’Ennui – l’oeil charge d’un pleur involontaire, Il reve d’echafauds en fumant son houka!
Pieniądze, pieniądze! Narożny Stolik! Szum samolotów i huk bomb!
Gordon zerknął na ołowiane niebo. Samoloty naprawdę nadlatują. W wyobraźni widział je teraz doskonale: eskadra za eskadrą, niezliczone, zaciemniające niebo jak chmury komarów. Opierając język o zęby, wydał brzęczący dźwięk przypominający dźwięk nadlatujących samolotów. Był to dźwięk, który w tej chwili gorąco pragnął usłyszeć.
ROZDZIAŁ 2
Gordon szedł do domu pod wiatr, który rozwiewał mu włosy do tyłu i sprawiał, że czoło miał bardziej „dobre” niż kiedykolwiek. Jego zachowanie sugerowało przechodniom – przynajmniej miał taką nadzieję – że jeśli nie nosi płaszcza, to z czystego kaprysu. Tak naprawdę zastawił płaszcz w lombardzie za piętnaście szylingów.
Willowbed Road w północno-zachodnim Londynie to jeszcze nie slumsy, lecz była to ulica obskurna i przygnębiająca. Prawdziwe slumsy znajdowały się w odległości zaledwie pięciu minut spacerem. Kamienice, w których rodziny spały po pięć osób w jednym łóżku, a gdy jedna z nich zmarła, spały co noc przy zwłokach, aż do ich pogrzebania. Zaułki, gdzie szesnastoletni chłopcy rozdziewiczali piętnastoletnie dziewczęta w pokojach o liszajowatym tynku. Sama Willowbed Road zdołała jednak zachować coś w rodzaju mdłej przyzwoitości niższej klasy średniej. Na jednym z domów wisiała nawet mosiężna tabliczka dentysty. W prawie dwóch trzecich z nich, pośród koronkowych firanek w oknie salonu, pod wystającym listowiem aspidistry widniała zielona kartka ze srebrnym napisem wolne pokoje.
Pani Wisbeach, gospodyni Gordona, specjalizowała się w „samotnych dżentelmenach”. Pojedyncze pokoje z lampą gazową, ale ogrzewaniem we własnym zakresie, dodatkowe kąpiele (piecyk gazowy) i posiłki w ciemnej jak grobowiec jadalni z falangą oblepionych butelek z sosami na środku stołu. Gordon, który wracał do domu na obiad w południe, płacił tygodniowo dwadzieścia siedem szylingów i sześć pensów.
Lampa gazowa świeciła na żółto przez matowe okienko nad drzwiami domu numer 31. Gordon wyjął klucz i zaczął grzebać w dziurce – w tego rodzaju domach klucz nigdy nie pasuje do zamka. Ciemny mały przedpokój – w rzeczywistości był to tylko korytarzyk – śmierdział pomyjami, kapustą, dywanikami i brudną wodą z umywalek. Gordon spojrzał na lakierowaną tacę na stoliku w holu. Listy nie przyszły, oczywiście. Powiedział sobie, że nie będzie czekał na list, a jednak nadal miał nadzieję. Zastarzałe uczucie, choć jeszcze nie ból, osiadło na jego piersi. Rosemary mogłaby napisać! Minęły już cztery dni. Co więcej, wysłał kilka wierszy do czasopism i jeszcze mu ich nie zwrócono. Jedyną rzeczą, która sprawiła, że wieczór był znośny, było znalezienie listu czekającego na niego po powrocie do domu. Dostawał ich jednak bardzo niewiele – najwyżej cztery lub pięć tygodniowo.
Po lewej stronie korytarza znajdował się nigdy nieużywany salonik, za nim biegły schody, a dalej korytarz prowadził do kuchni i niedostępnej nory, w którym mieszkała sama pani Wisbeach. Gdy Gordon wszedł, drzwi na końcu korytarza otworzyły się na mniej więcej trzydzieści centymetrów. Pojawiła się twarz pani Wisbeach, przyjrzała mu się przelotnie, acz podejrzliwie, i zniknęła. Wejście do domu lub wyjście z niego przed jedenastą w nocy było niemożliwe bez takiej kontroli. Trudno powiedzieć, o co podejrzewała mieszkańców pani Wisbeach, być może o przemycanie kobiet do pokoju. Była jedną z tych złośliwych, porządnickich kobiet, które wynajmowały pokoje mężczyznom. Wiek około czterdziestu pięciu lat, tęga, ale aktywna, z różową, regularną, okropnie spostrzegawczą twarzy, pięknymi siwymi włosami i wiecznymi pretensjami.
Gordon zatrzymał się u stóp wąskich schodów. Na górze szorstki, głęboki głos śpiewał: „Kto się boi czarnego luda?”. Zza ściany schodów wyłonił się gruby mężczyzna w wieku trzydziestu ośmiu lub dziewięciu lat, wykonując lekki taneczny krok, charakterystyczny dla grubasów. Miał na sobie elegancki szary garnitur, żółte buty, zawadiacki filcowy kapelusz i niebieski płaszcz z paskiem, wyjątkowo szpetnym. Był to Flaxman, mieszkaniec pierwszego piętra i komiwojażer firmy produkującej przybory toaletowe Królowa Saba. Schodząc, pomachał do Gordona cytrynową rękawiczką.
– Cześć, kochasiu! – powiedział beztrosko (Flaxman mówił do wszystkich „kochasiu”). – Jak leci?
– Podle – powiedział krótko Gordon.
Flaxman dotarł do dolnej części schodów i czule zarzucił pulchne ramię na szyję Gordona.
– Rozchmurz się, stary, rozchmurz się! Wyglądasz jakbyś szedł na pogrzeb. Idę do Crichton. Chodźmy razem na jednego.
– Nie mogę. Pracuję.
– Daj spokój! Bądź kumplem, co? Co ci przyjdzie z siedzenia tutaj? Chodź do Cri, uszczypniemy barmankę w tyłeczek.
Gordon wyrwał się z uścisku Flaxmana. Jak wszyscy mali, wątli ludzie, nienawidził być dotykany. Flaxman tylko się uśmiechnął, z typowym dla grubasów wyrozumiałym humorem. Był naprawdę okropnie gruby. Wypełniał spodnie, jakby się stopił, a potem w nie wlał. Ale oczywiście, podobnie jak inni grubi ludzie, nigdy się za grubasa nie uważał. Żadna gruba osoba nigdy nie używa słowa „gruby”, jeśli może tego uniknąć. „Tęgi” to słowo, które woli – lub, jeszcze lepiej, „krzepki ”. Grubas nigdy nie jest tak szczęśliwy jak wtedy, gdy mówi o sobie, że jest „krzepki ”. Flaxman podczas swojego pierwszego spotkania z Gordonem był bliski nazwania siebie „krzepkim”, ale coś w zielonkawych oczach Gordona go powstrzymało. Zamiast tego poszedł na kompromis, używając słowa „tęgi”.
– Przyznaję, kochasiu – powiedział – że jestem… cóż, trochę zbyt tęgi. Ale to nic niezdrowego, wiesz. – Poklepał niewyraźną granicę między brzuchem a klatką piersiową. – Dobre, jędrne ciało. Prawdę mówiąc, jestem całkiem żwawy. Ale… cóż, przypuszczam, że można mnie nazwać tęgim.
– Jak Cortez – zasugerował Gordon.
– Cortez? Cortez? Czy to był ten kochaś, który zawsze błąkał się po górach w Meksyku?
– To ten gość. Był tęgi, ale miał orli wzrok.
– Ach tak? To zabawne. Bo żona powiedziała mi kiedyś coś takiego. „George, masz najwspanialsze oczy na świecie. Masz oczy zupełnie jak orzeł” – powiedziała. To było zanim za mnie wyszła, rozumiesz.
Flaxman mieszkał w tej chwili z dala od żony. Jakiś czas temu firma Królowa Saba niespodziewanie wypłaciła premię w wysokości trzydziestu funtów wszystkim swoim agentom, a jednocześnie Flaxman i dwie inne osoby zostały wysłane do Paryża, aby wcisnąć nową szminkę Sexapeal Naturetint tamtejszym perfumeriom. Flaxman nie uważał za konieczne wspominać żonie o tych trzydziestu funtach. Oczywiście podczas tej wycieczki do Paryża świetnie się bawił. Nawet teraz, trzy miesiące później, ślinka mu ciekła, jak o tym myślał. Zwykł zabawiać Gordona soczystymi opisami. Dziesięć dni w Paryżu z trzydziestoma funtami, o których żonka nie miała pojęcia! Chłopie! Ale niestety gdzieś nastąpił przeciek. Kiedy Flaxman wrócił do domu, czekała go zemsta. Żona rozbiła mu na głowie kryształową karafką na whisky, prezent ślubny, który mieli od czternastu lat, a następnie uciekła do domu swojej matki, zabierając ze sobą dzieci. Stąd wygnanie Flaxmana na Willowbed Road. Nie pozwalał jednak, by go to martwiło. Bez wątpienia jej przejdzie, zdarzało się to już kilka razy.
Gordon podjął kolejną próbę ominięcia Flaxmana i ucieczki po schodach. Straszne było to, że w głębi serca bardzo chciał z nim iść. Tak bardzo chciałby się napić – sama wzmianka o „Crichton Arms” sprawiła, że poczuł pragnienie. Było to jednak niemożliwe: nie miał pieniędzy. Flaxman położył rękę na poręczy, zagradzając mu drogę. Naprawdę lubił Gordona. Uważał go za „mądrego” – „mądrość” był dla niego rodzajem sympatycznego szaleństwa. Co więcej, nie znosił samotności, nawet na tak krótko, ile zajmuje spacer do pubu.
– Chodź, kochasiu! – nalegał. – Chcesz, żeby guinness podniósł cię na duchu, tego właśnie chcesz. Nie widziałeś jeszcze nowej dziewczyny, którą tam mają. O chłopie! Prawdziwa ślicznotka!
– Więc dlatego jesteś taki wystrojony, prawda? – zapytał Gordon, patrząc chłodno na żółte rękawiczki Flaxmana.
– A pewnie, że tak, kochasiu! O rany, ale ślicznotka! Popielata blondynka. I chyba zna się na rzeczy. Zeszłej nocy dałem jej naszą szminkę Sexapeal Naturetint. Żebyś widział, jak kręciła do mnie tyłeczkiem, kiedy przechodziła obok mojego stolika. Czy przyprawia mnie o palpitacje? Czy przyprawia? Chłopie!
Flaxman wił się lubieżnie. Wsunął język pomiędzy wargi. Potem, nagle udając, że Gordon jest popielatą blond barmanką, chwycił go w talii i czule ścisnął. Gordon odepchnął go. Przez chwilę pragnienie pójścia do „Crichton Arms” było tak niewiarygodne, że prawie się złamał. Och, kufel piwa! Wydawało mu się, że czuje jak przepływa mu przez gardło. Gdyby tylko miał pieniądze! Choćby siedem pensów na kufel. Ale nic z tego. Dwa i pół pensa w kieszeni. Nie pozwoli, by inni mu stawiali.
– Och, zostaw mnie w spokoju, na litość boską! – warknął z irytacją, odsunął się od Flaxmana i wszedł po schodach, nie oglądając się za siebie.
Flaxman włożył kapelusz na głowę i lekko urażony skierował się do frontowych drzwi. Gordon pomyślał ponuro, że ostatnio ciągle tak robi. Lekceważy przyjacielskie odruchy. Oczywiście na dnie tego problemu leżały pieniądze, zawsze pieniądze. Nie możesz być przyjazny, nie możesz być nawet uprzejmy, kiedy nie masz pieniędzy w kieszeni. Przeszył go spazm użalania się nad sobą. Jego serce tęskniło za barem w Crichton: cudowny zapach piwa, ciepło i jasne światła, wesołe głosy, brzęk szklanek na mokrym od piwa szynkwasie. Pieniądze, pieniądze! Ruszył w górę po ciemnych, cuchnących złem schodach. Myśl o zimnej, samotnej sypialni na poddaszu domu była dla niego jak zagłada.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Arthur Rackham – angielski ilustrator książek (przyp. red.). [wróć]
2. Demony przybierające postać pięknych kobiet (przyp. red.). [wróć]