Wiwat aspidistra! - George Orwell - ebook + audiobook + książka

Wiwat aspidistra! ebook

George Orwell

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

George Orwell (1903-1950) angielski pisarz (autor m.in. "Folwarku zwierzęcego" i "1984", dziennikarz, uczestnik hiszpańskiej wojny domowej po stronie republiki, człowiek o radykalnie lewicowych przekonaniach, ale przeciwnik systemów totalitarnych, nazizmu i komunizmu.

W 1936 roku wydał częściowo autobiograficzną powieść "Wiwat aspidistra!". Główny bohater Gordon Comstock jest młodym, ambitnym poetą mieszkającym w Londynie. Pogardza żądzą bogactwa i powszechnym kultem pieniądza. Zamiast dobrze płatnej posady wybiera pracę w małym antykwariacie, która nie zapewnia mu minimum niezbędnego do egzystencji. Aspidistra - popularna roślina ozdobna, staje się dla niego symbolem wyższych aspiracji i marzeń o lepszym życiu, ale nie realizowanym kosztem wyzysku innych ludzi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 336

Oceny
3,8 (23 oceny)
8
6
6
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kryt1410

Nie oderwiesz się od lektury

Mocna!
10

Popularność




Wiwat aspidistra!

Gdy­bym mówił języ­kami ludz­kimi i aniel­skimi, a pie­nię­dzy bym nie miał, stał­bym się jak miedź brzę­cząca albo cym­bał brzmiący. Gdy­bym też miał dar pro­ro­ko­wa­nia i znał wszyst­kie tajem­nice, i posia­dał wszelką wie­dzę, i choć­bym miał wszelką wiarę, tak żebym góry prze­no­sił, a pie­nię­dzy bym nie miał, niczym jestem. I gdy­bym roz­dał na jał­mużnę całą majęt­ność moją, a ciało wysta­wił na spa­le­nie, a pie­nię­dzy bym nie miał, nic mi nie pomoże. Pie­niądz jest cier­pliwy, jest łaskawy, pie­niądz nie zazdro­ści, na złość nie czyni, nie nadyma się, nie pra­gnie zaszczy­tów, nie szuka swego, nie unosi się gnie­wem, nie myśli złego; nie cie­szy się z nie­spra­wie­dli­wo­ści, lecz weseli się z prawdą. Wszystko znosi, wszyst­kiemu wie­rzy, we wszyst­kim pokłada nadzieję, wszystko prze­trzyma.

Tak więc trwają wiara, nadzieja, pie­niądz. Z nich zaś naj­więk­szy jest pie­niądz.

„Pierw­szy List do Koryn­tian” (z nie­wiel­kimi zmia­nami)

Rozdział 1

ROZ­DZIAŁ 1

Zegar wybił drugą trzy­dzie­ści. W małym biu­rze na zaple­czu księ­garni pana McKech­niego Gor­don Com­stock, ostatni czło­nek rodziny Com­stocków, lat dopiero dwa­dzie­ścia dzie­więć, ale już nieco zużyty, roz­siadł się po dru­giej stro­nie stołu, otwie­ra­jąc i zamy­ka­jąc kciu­kiem paczkę papie­ro­sów Player’s Weights za cztery pensy.

Ding-dong innego, odle­głego zegara – z pubu „Pod Księ­ciem Walii”, po dru­giej stro­nie ulicy – prze­cięło nie­ru­chome powie­trze. Gor­don z pew­nym wysił­kiem usiadł pro­sto i scho­wał papie­rosy do wewnętrz­nej kie­szeni. Miał straszną ochotę zapa­lić. Jed­nak zostały mu tylko cztery papie­rosy. Dziś była środa i do piątku nie ma co liczyć na dopływ gotówki. Obej­ście się bez tyto­niu tego wie­czoru i jutro przez cały dzień będzie cho­ler­nie bole­sne.

Poiry­to­wany wizją jutrzej­szych godzin bez papie­ro­sów, wstał i ruszył w stronę drzwi – wątła postać o kru­chej budo­wie i nie­spo­koj­nych ruchach. Mary­narkę miał wytartą na pra­wym łok­ciu i bra­ko­wało w niej środ­ko­wego guzika; fla­ne­lowe spodnie ze sklepu miał popla­mione i zde­fa­so­no­wane. Z daleka widać też było, że buty wyma­gają wymiany fle­ków.

Kiedy wstał, pie­nią­dze zabrzę­czały w kie­szeni spodni. Znał dokład­nie sumę, jaka tam była. Pięć i pół pensa – dwa pensy, pół pensa i trzy­pen­sówka. Zatrzy­mał się, wyjął nie­szczę­sną trzy­pen­sówkę i spoj­rzał na nią. Cho­lerna, bez­u­ży­teczna rzecz! Ależ z niego cho­lerny głu­piec, że ją wziął! Stało się to wczo­raj, kiedy kupo­wał papie­rosy.

– Nie ma pan nic prze­ciwko trzy­pen­sówce, prawda, pro­szę pana? – zaćwier­kała mała suka sprze­daw­czyni.

I oczy­wi­ście się zgo­dził: – O nie, abso­lut­nie nie! – odparł. Co z niego za głu­piec!

Zro­biło mu się słabo na myśl, że ma na świe­cie tylko pięć i pół pensa, z któ­rych trzech nie można było nawet wydać. Bo jak można coś kupić za trzy pensy? To nie moneta, to odpo­wiedź na pyta­nie. Wyglą­dasz jak głu­piec, kiedy wycią­gasz ją z kie­szeni, chyba że wśród całej gar­ści innych monet. „Ile?” – pytasz. „Trzy pensy” – odpo­wiada sprze­daw­czyni. A potem macasz całą kie­szeń i wyła­wiasz tę absur­dalną małą rzecz, samą jedną, przy­cze­pioną do czubka palca niczym żeton. Sprze­daw­czyni kręci nosem. Od razu zauważa, że to twoje ostat­nie trzy pensy. Widzisz, jak szybko na nią zerka, zasta­na­wia­jąc się, czy nie przy­wiera do niej jesz­cze kawa­łek świą­tecz­nego pud­dingu. A ty wycho­dzisz z zadar­tym do góry nosem i ni­gdy wię­cej nie wró­cisz do tego sklepu. Nie! Nie wydamy naszej trzy­pen­sówki. Pozo­stało dwa i pół pensa – dwa i pół pensa do piątku.

Była to samotna poobied­nia godzina, kiedy można było spo­dzie­wać się nie­wielu klien­tów albo nawet nikogo. Był sam na sam z sied­mioma tysią­cami ksią­żek. Małe ciemne pomiesz­cze­nie, cuch­nące kurzem i zbu­twia­łym papie­rem, było wypeł­nione po brzegi książ­kami, w więk­szo­ści sta­rymi i nie­na­da­ją­cymi się do sprze­daży. Na gór­nych pół­kach pod sufi­tem leżały po bokach stosy sta­rych ency­klo­pe­dii w for­ma­cie quarto, niczym wie­lo­po­zio­mowe trumny w gro­bow­cach. Gor­don odsu­nął nie­bie­skie, zaku­rzone zasłony, które słu­żyły za drzwi do sąsied­niego pokoju. Ten, lepiej oświe­tlony, mie­ścił wypo­ży­czal­nię. Była to jedna z tych biblio­tek „za dwa pensy bez kau­cji”, uwiel­bia­nych przez zło­dziei. Nie było w niej oczy­wi­ście żad­nych ksią­żek poza powie­ściami. I to jakimi! Ale to też było rze­czą oczy­wi­stą.

Osiem­set powie­ści wypeł­niało pokój z trzech stron, się­ga­jąc sufitu, w rzę­dach jaskra­wych podłuż­nych grzbie­tów, jakby ściany zbu­do­wano z róż­no­ko­lo­ro­wych cegieł uło­żo­nych pio­nowo. Uło­żono je alfa­be­tycz­nie. Arlen, Bur­ro­ughs, Deeping, Dell, Fran­kau, Gal­swor­thy, Gibbs, Prie­stley, Sap­per, Wal­pole. Gor­don patrzył na nie z apa­tyczną nie­na­wi­ścią. W tej chwili nie­na­wi­dził wszyst­kich ksią­żek, a naj­bar­dziej powie­ści. Okrop­nie było mu myśleć o tych wszyst­kich roz­la­złych, nie­do­wa­rzo­nych śmie­ciach zebra­nych razem w jed­nym miej­scu. Pud­ding, pud­ding na łoju. Ota­czało go osiem­set kawał­ków pud­dingu – krypta z kamie­nia pud­dingowego. Ta myśl była przy­tła­cza­jąca. Prze­szedł przez otwarte drzwi do fron­to­wej czę­ści sklepu. Po dro­dze przy­gła­dził włosy. Był to już odruch. W końcu za szkla­nymi drzwiami mogą być dziew­czyny. Gor­don nie wyglą­dał impo­nu­jąco. Miał zale­d­wie sto sześć­dzie­siąt pięć cen­ty­me­trów wzro­stu, a ponie­waż jego włosy były zwy­kle za dłu­gie, spra­wiał wra­że­nie, jakby głowa była tro­chę za duża w sto­sunku do reszty ciała. Był zresztą świa­dom swo­jego niskiego wzro­stu. Kiedy wie­dział, że ktoś na niego patrzy, pro­sto­wał syl­wetkę, wypi­nał pierś, przy­bie­rał pogar­dliwą minę, która od czasu do czasu zwo­dziła pro­stych ludzi.

Na zewnątrz nie było jed­nak nikogo. Fron­towe pomiesz­cze­nie, w prze­ci­wień­stwie do reszty sklepu, było ele­ganc­kie i wyglą­dało wręcz wytwor­nie. Mie­ściło się w nim około dwóch tysięcy ksią­żek, nie licząc tych na witry­nie. Po pra­wej stro­nie znaj­do­wała się prze­szklona gablota, w któ­rej trzy­mano książki dla dzieci. Gor­don odwró­cił wzrok od obrzy­dli­wej obwo­luty w stylu Rac­khama1: elfic­kie dzieci plą­sa­jące niczym Wendy po pola­nie dzwon­ków. Wyj­rzał przez szklane drzwi. Paskudny dzień i wzma­ga­jący się wiatr. Niebo było oło­wiane, bruk ulicy śli­ski. Był dzień świę­tego Andrzeja, trzy­dzie­sty listo­pada. Sklep McKech­nie’go stał na rogu, na czymś w rodzaju nie­fo­rem­nego placu, w któ­rym zbie­gały się cztery ulice. Po lewej stro­nie rósł wielki wiąz, teraz bez­listny, a jego nie­zli­czone gałązki two­rzyły na tle nieba koronkę koloru sepii. Naprze­ciwko, obok pubu „Pod Księ­ciem Walii”, stały wyso­kie tablice z rekla­mami suple­men­tów diety i leków. Gale­ria potwor­nych lal­ko­wa­tych twa­rzy – różo­wych, bez­myśl­nych, peł­nych głup­ko­wa­tego opty­mi­zmu. Sos Q.T., płatki śnia­da­niowe Tru­weet („Dzie­ciaki doma­gają się płat­ków śnia­da­nio­wych”), bur­gund Kan­gur, cze­ko­lada Vita­malt, Bovex. Z tego wszyst­kiego reklama bovexu drę­czyła Gor­dona naj­bar­dziej. Urzęd­ni­czyna w oku­la­rach, o szczu­rzej twa­rzy, z napo­ma­do­wa­nymi wło­sami, sie­dzi przy kawiar­nia­nym sto­liku i szcze­rzy się nad bia­łym kub­kiem bovexu. „Narożny sto­lik lubi bovex”, gło­sił pod­pis.

Gor­don spoj­rzał nieco bli­żej. W zaku­rzo­nej szy­bie ujrzał odbi­cie wła­snej twa­rzy. Nie­zbyt piękny widok… Nie miał jesz­cze trzy­dziestki, a już taką znisz­czoną twarz. Bar­dzo bladą, z gorz­kimi, nie­usu­wal­nymi zmarszcz­kami. Jak to ludzie mówią: z „dobrym” czo­łem – to zna­czy wyso­kim – ale małym spi­cza­stym pod­bród­kiem, tak że twarz jako całość miała kształt raczej gruszki niż owalu. Zanie­dbane włosy mysiego koloru, usta wykrzy­wione, oczy piwne prze­cho­dzące w zie­leń. Znów popa­trzył w dal. Nie­na­wi­dził luster.

Na zewnątrz wszystko było ponure i zimowe. Tram­waj, jak ryczący sta­lowy łabędź, śli­zgał się z jękiem po bruku, a za nim wiatr zmia­tał szczątki zdep­ta­nych liści. Gałązki wiązu wygi­nały się pod wpły­wem wia­tru na wschód. Pla­kat rekla­mu­jący sos Q.T. był roz­darty na kra­wę­dzi; wstążka papieru powie­wała nie­spo­koj­nie jak mały pro­po­rzec. Rów­nież w bocz­nej uliczce po pra­wej stro­nie, nagie topole rosnące wzdłuż chod­nika ugi­nały się ostro pod wpły­wem wia­tru. Paskudny, prze­ni­kliwy wiatr. Pobrzmie­wała w nim groźna nuta, pierw­szy pomruk gniewu zimy. W umy­śle Gor­dona z tru­dem rodziły się dwie linijki wier­sza:

Wicher – na przy­kład groźny wicher? Nie, lepiej srogi wicher. Srogi wicher dmie – nie, powiedzmy, srogi wicher dmąc ugina. Topole – może gib­kie topole? Nie, lepiej gięt­kie topole.

Aso­nans podwójny pomię­dzy gib­kie i sro­gie? Nic nie szko­dzi. Gięt­kie topole, obna­żone. Dobrze.

Srogo wicher dmąc ugina

Gięt­kie topole, obna­żone.

Nie­źle. „Obna­żone” łatwo się rymuje, jed­nak zawsze pozo­staje „gięt­kie”, do któ­rego każdy poeta od cza­sów Chau­cera usi­łuje zna­leźć rym. Natchnie­nie zamarło jed­nak w umy­śle Gor­dona. Obró­cił monety w kie­szeni. Dwa i pół pensa i trzy­pen­sówka – dwa i pół pensa. Jego umysł był ocię­żały od nudy. Nie radził sobie z wer­sy­fi­ka­cją i przy­miot­ni­kami. Nie da rady, mając tylko dwa i pół pensa w kie­szeni.

Jego oczy ponow­nie sku­piły się na pla­ka­tach naprze­ciwko. Miał swoje pry­watne powody, by ich nie­na­wi­dzić. Odczy­tał mecha­nicz­nie slo­gany. „Bur­gund Kan­gur – wino dla Bry­tyj­czy­ków”, „Astma ją dusiła!”, „Sos Q.T. spra­wia, że mężu­lek się uśmie­cha”, „Wędruj przez cały dzień z tabliczką Vita­maltu!”, „Gruby tytoń – papie­ros dla świa­to­wych męż­czyzn”, „Dzie­ciaki doma­gają się płat­ków śnia­da­nio­wych”, „Narożny sto­lik lubi Bovex”.

Oho! Klient – w każ­dym razie poten­cjalny klient. Gor­don zesztyw­niał. Sto­jąc przy drzwiach, miał widok na prze­strzeń przed wystawą, samemu nie będąc widzia­nym. Przyj­rzał się poten­cjal­nemu klien­towi.

Przy­zwo­ity męż­czy­zna w śred­nim wieku, w czar­nym gar­ni­tu­rze, melo­niku, z para­so­lem i teczką – pro­win­cjo­nalny radca prawny lub urzęd­nik miej­ski – zer­ka­jący na wystawę dużymi jasnymi oczami. Wyglą­dał na grzesz­nika. Gor­don podą­żył za jego wzro­kiem. Ach! Więc to o to cho­dzi! W odle­głym kącie wywę­szył pierw­sze wyda­nia D.H. Law­rence’a. Tęsk­nił za odro­biną spro­śno­ści, oczy­wi­ście. Sły­szał coś o Lady Chat­ter­ley. Ma złą twarz, pomy­ślał Gor­don. Blada, ciężka, opuch­nięta, o złych kon­tu­rach. Walij­czyk, sądząc po wyglą­dzie… W każ­dym razie na pewno pro­te­stant. W kąci­kach ust miał worki cha­rak­te­ry­styczne dla sek­cia­rzy. W domu zapewne prze­wod­ni­czący lokal­nej Ligi Czy­sto­ści lub Nad­mor­skiego Komi­tetu Czuj­no­ści (wypa­truje cału­jące się pary na plaży, w butach na gumo­wych pode­szwach i z latarką w dłoni), a teraz fol­guje sobie w mie­ście. Gor­don zapra­gnął, żeby wszedł. Sprzeda mu egzem­plarz „Zako­cha­nych kobiet”. Ale by się nadział!

Jed­nak nie! Walij­czyk zre­zy­gno­wał. Wsu­nął para­sol pod pachę i ruszył dalej, cno­tli­wie poka­zu­jąc plecy. Ale bez wąt­pie­nia dziś wie­czo­rem, kiedy ciem­ność ukryje jego rumieńce, wśli­zgnie się do jed­nego z gabi­ne­tów masażu i kupi „Harce w pary­skim klasz­to­rze” autor­stwa Sadie Blac­keyes.

Gor­don odwró­cił się od drzwi i wró­cił do pó­łek z książ­kami. Na pół­kach po lewej stro­nie od wyj­ścia z biblio­teki, trzy­mano nowe i pra­wie nowe książki – plama jasnych kolo­rów, która miała przy­cią­gać wzrok każ­dego, kto spoj­rzy przez szklane drzwi. Ich gład­kie, nie­ska­zi­telne grzbiety wręcz wzdy­chały do klienta. „Kup mnie, kup mnie!” – zda­wały się mówić. Powie­ści pro­sto z dru­karni – jesz­cze nie­spla­mione panny młode wzdy­cha­jące do noża do papieru, żeby je roz­dzie­wi­czył – i egzem­pla­rze recen­zenc­kie, jak młode wdówki, wciąż kwit­nące, choć już nie dzie­wi­cze, a tu i ówdzie, w zesta­wach po pół tuzina, te żało­sne stare panny, „rema­nenty”, wciąż strze­gące, nie tra­cąc nadziei, swego długo zacho­wa­nego dzie­wic­twa. Gor­don odwró­cił wzrok od „rema­nen­tów”. Przy­wo­ły­wały złe wspo­mnie­nia. O jedy­nej, nędz­nej ksią­żeczce, którą sam opu­bli­ko­wał dwa lata temu, i która sprze­dała się dokład­nie w stu pięć­dzie­się­ciu trzech egzem­pla­rzach, po czym została „rema­nen­tem”, i nawet jako „rema­nent” się nie sprze­dała. Minął nowe książki i zatrzy­mał się przed pół­kami, które bie­gły do nich pro­stopadle i zawie­rały wię­cej uży­wa­nych ksią­żek.

Po pra­wej stro­nie stały półki z poezją. Przed nimi była proza, róż­no­rodna mie­szanka. Zostały pose­gre­go­wane pio­nowo, od czy­stych i dro­gich na pozio­mie oczu, do tanich i obskur­nych na górze i na dole. We wszyst­kich księ­gar­niach toczy się zacie­kła walka o byt, w któ­rej dzieła żyją­cych auto­rów usta­wia się na pozio­mie oczu, a te zmar­łych wzno­szą się lub spa­dają – do otchłani lub ku nie­bio­som, ale zawsze z dala od miejsc, w któ­rych byłyby zauwa­żalne. Na dol­nych pół­kach po cichu gniły „kla­syki”, wymarłe potwory epoki wik­to­riań­skiej. Scott, Car­lyle, Mere­dith, Ruskin, Pater, Ste­ven­son – z tru­dem można było odczy­tać nazwi­ska na sze­ro­kich, zanie­dba­nych grzbie­tach. Na naj­wyż­szych pół­kach, pra­wie poza zasię­giem wzroku, spały pulchne bio­gra­fie ksią­żąt. Poni­żej, na­dal nada­jąca się do sprze­daży, a zatem umiesz­czana w zasięgu ręki, znaj­do­wała się lite­ra­tura „reli­gijna” – wszyst­kie sekty i wszyst­kie wyzna­nia, zebrane bez wyjątku razem. „Tam­ten świat”, pióra autora książki „Dotknęły mnie ręce ducha”. „Życie Chry­stusa” dzie­kana Far­rara. „Jezus pierw­szym rota­ria­ni­nem”. Naj­now­sza książka księ­dza Hila­ire’a Chest­nuta pro­pa­gu­jąca kato­li­cyzm. Reli­gia zawsze się sprze­daje, pod warun­kiem, że jest wystar­cza­jąco ckliwa. Poni­żej, dokład­nie na wyso­ko­ści oczu, znaj­do­wały się współ­cze­sne rze­czy. Naj­now­szy Prie­stley. Roz­koszne małe ksią­żeczki z prze­dru­ko­wa­nymi „śred­nia­kami”. Pocie­sza­jący „humor” Her­berta, Knoxa i Milne’a. Rów­nież nie­które rze­czy z wyż­szej półki. Jedna lub dwie powie­ści Hemin­gwaya i Vir­gi­nii Woolf. Ele­ganc­kie, lek­ko­strawne bio­gra­fie w stylu Stra­cheya. Sno­bi­styczne, wyra­fi­no­wane książki o uzna­nych mala­rzach i poetach, napi­sane przez tych zamoż­nych mło­dych typ­ków, któ­rzy z takim wdzię­kiem prze­bi­jają się z Eton do Cam­bridge, a z Cam­bridge do pism lite­rac­kich.

Gor­don męt­nymi oczami wpa­try­wał się w ścianę ksią­żek. Nie­na­wi­dził ich wszyst­kich: sta­rych i nowych, inte­lek­tu­al­nych i banal­nych, nadę­tych i weso­łych. Sam ich widok uświa­da­miał mu jego wła­sną nie­moc twór­czą. Bo oto był, rze­komo „pisa­rzem”, a jakoś „pisać” nie mógł! Nie cho­dziło tylko o to, że jego dzieł nie publi­ko­wano – rzecz w tym, że nie pisał nic lub pra­wie nic. A całe to badzie­wie zaśmie­ca­jące półki – cóż, przy­naj­mniej ist­niało – było to jed­nak osią­gnię­cie. Nawet tacy Dell i Deeping wydają rocz­nie akr zadru­ko­wa­nego papieru. Ale naj­bar­dziej nie­na­wi­dził nadę­tych, „kul­tu­ral­nych” ksią­żek. Kry­tyki lite­rac­kiej i lite­ra­tury pięk­nej. Takich jak te, które te zamożne młode typki z Cam­bridge piszą lekką ręką – i które sam Gor­don mógłby napi­sać, gdyby miał tro­chę wię­cej pie­nię­dzy. Pie­nią­dze i kul­tura! W kraju takim jak Anglia nie da się być kul­turalnym bez pie­nię­dzy, tak jak nie można wstą­pić do Klubu Kawa­le­rzy­stów. Z tym samym odru­chem, który spra­wia, że dziecko poru­sza mlecz­nymi chy­bo­tli­wymi zębami, wyjął wyglą­da­jący na nadęty tom „Wybrane aspekty wło­skiego baroku”. Otwo­rzył go, prze­czy­tał aka­pit i wsu­nął z powro­tem z odrazą i zazdro­ścią zara­zem. Ta nisz­czy­ciel­ska wszech­wie­dza! Ta obrzy­dliwa wytwor­ność oku­lar­ni­ków! I pie­nią­dze, które pozwa­lają na takie wyra­fi­no­wa­nie! Bo w końcu co się za tym kryje, jak nie pie­nią­dze? Pie­nią­dze na odpo­wied­nią edu­ka­cję, pie­nią­dze dla wpły­wo­wych zna­jo­mych, pie­nią­dze na wypo­czy­nek i spo­kój, pie­nią­dze na wycieczki do Włoch. Pie­nią­dze piszą książki, pie­nią­dze je sprze­dają. Nie daj mi spra­wiedliwości, Panie, daj mi pie­nią­dze, tylko pie­nią­dze.

Potrzą­snął mone­tami w kie­szeni. Miał pra­wie trzy­dzie­ści lat i nic nie osią­gnął. Tylko ten nędzny tomik wier­szy, który był kom­plet­nym fia­skiem. I od tam­tej pory przez całe dwa lata błą­dził w labi­ryn­cie okrop­nej książki, która nie posu­wała się do przodu, i która, jak uświa­da­miał sobie w chwi­lach jasno­ści, ni­gdy się do przodu nie posu­nie. To brak pie­nię­dzy, po pro­stu brak pie­nię­dzy pozba­wił go siły „pisa­nia”. Trzy­mał się tej wer­sji jak aktu wiary. Pie­nią­dze, pie­nią­dze, wszystko przez pie­nią­dze! Czy da się napi­sać choćby skromną nowelę bez pie­nię­dzy, które przy­niosą natchnie­nie? Pomy­sło­wość, ener­gia, dow­cip, styl, urok – za wszystko trzeba zapła­cić gotówką.

Nie­mniej, kiedy roz­glą­dał się po pół­kach, poczuł się tro­chę uspo­ko­jony. Wiele ksią­żek było wybla­kłych i nie­czy­tel­nych. W końcu wszy­scy pły­niemy na tej samej łodzi. Memento mori. Cie­bie i mnie, i prze­mą­drza­łych mło­dzień­ców z Cam­bridge, czeka to samo zapo­mnie­nie – choć bez wąt­pie­nia na tych ostat­nich przyj­dzie cze­kać nieco dłu­żej. Spoj­rzał na zma­to­wiałe od czasu „kla­syki” w pobliżu swo­ich stóp. Mar­twi, wszy­scy mar­twi. Car­lyle, Ruskin, Mere­dith i Ste­ven­son – wszy­scy nie żyją, niech gniją z Bogiem. Zer­k­nął na ich wybla­kłe tytuły. „Listy zebrane” Roberta Louisa Ste­ven­sona. Ha, ha! To ci dopiero. „Listy zebrane” Roberta Louisa Ste­ven­sona! Ich górna kra­wędź była czarna od kurzu. Pro­chem jesteś, w proch się obró­cisz. Gor­don kop­nął płó­cienny grzbiet Ste­ven­sona. Stam­tąd odzy­wasz się, stary? Jesteś tru­chłem, Szko­cie.

Ding! Dzwo­nek skle­powy. Gor­don odwró­cił się. Dwie klientki do biblio­teki.

Przy­gnę­biona, zgar­biona kobieta z niż­szej klasy, wyglą­da­jąca jak kaczka węsząca wśród śmieci, wla­zła do środka, grze­biąc w koszu z sito­wia. Za nią plą­sała mała, pulchna kobieta, z rumia­nymi policz­kami, przed­sta­wi­cielka klasy śred­niej, nio­sąca pod pachą egzem­plarz „Sagi rodu For­syte’ów” – z tytu­łem na zewnątrz, tak by prze­chod­nie mogli dostrzec jej inte­lekt.

Gor­don porzu­cił swój kwa­śny wyraz twa­rzy. Powi­tał panie z domową, rodzinną uprzej­mo­ścią zare­zer­wo­waną dla klien­tów biblio­teki.

– Dzień dobry, pani Weaver. Dzień dobry pani Penn. Co za okropna pogoda!

– Straszna! – przy­znała pani Penn.

Odsu­nął się, żeby je prze­pu­ścić. Pani Weaver prze­wró­ciła kosz i wysy­pała na pod­łogę znisz­czony egzem­plarz „Srebr­nego wesela” Ethel M. Dell. Pani Penn spoj­rzała na niego bystrym pta­sim wzro­kiem. Za ple­cami pani Weaver uśmiech­nęła się do Gor­dona poro­zu­mie­waw­czo, jak inte­lek­tu­alistka do inte­lek­tu­ali­sty. Dell! Ale dno! Książki dla plebsu!

Ze zro­zu­mie­niem odwza­jem­nił uśmiech. Weszli do biblio­teki, uśmiech­nięci do sie­bie – inte­lek­tu­ali­sta do inte­lek­tu­alistki.

Pani Penn poło­żyła „Sagę rodu For­syte’ów” na stole i zwró­ciła wró­ble piersi w kie­runku Gor­dona. Zawsze była dla niego bar­dzo uprzejma. Zwra­cała się do niego per „panie Com­stock”, cho­ciaż był tylko skle­pi­ka­rzem, i pro­wa­dziła z nim lite­rac­kie dys­ku­sje. Powstało pomię­dzy nimi masoń­skie poro­zu­mie­nie inte­lek­tu­ali­stów.

– Mam nadzieję, że podo­bała się pani „Saga rodu For­syte’ów”, pani Penn?

– Cóż to za abso­lut­nie wspa­niałe osią­gnię­cie, ta książka, panie Com­stock! Wie pan, że prze­czy­ta­łam ją już czwarty raz? Jest epicka, praw­dzi­wie epicka!

Pani Weaver węszyła wśród ksią­żek, zbyt tępa, by zro­zu­mieć, że są uło­żone alfa­be­tycz­nie.

– Nie wiem, co wypo­ży­czyć w tym tygo­dniu, no nie wiem – wymam­ro­tała. – Moja córka cią­gle nalega, żebym spró­bo­wała Deepinga. Uwiel­bia go, moja córka. Ale mój zięć woli Bur­ro­ughsa. Nie wiem, sama nie wiem.

Na wzmiankę o Bur­ro­ugh­sie przez twarz pani Penn prze­biegł skurcz. Odwró­ciła się wymow­nie ple­cami do pani Weaver.

– Czuję, panie Com­stock, że Gal­swor­thy ma w sobie coś wiel­kiego. Jest taki otwarty, taki uni­wer­salny, a jed­no­cze­śnie cał­ko­wi­cie angiel­ski w duchu, taki ludzki. Jego książki to praw­dziwe ludz­kie doku­menty.

– I Prie­stley też – dodał Gor­don. – Myślę, że Prie­stley jest bar­dzo dobrym pisa­rzem, prawda?

– Och, jest! Tak wielki, tak otwarty, tak ludzki! I taki głę­boko angiel­ski!

Pani Weaver zaci­snęła usta, cho­wa­jąc trzy poje­dyn­cze żółte zęby.

– Myślę, że wezmę kolejną Dell – powie­działa. – Macie coś wię­cej Dell, prawda? Muszę przy­znać, że lubię dobrą lek­turę Dell. Mówię do mojej córki: „Możesz sobie zatrzy­mać te swoje Deepingi i Bur­ro­ughsy. Daj mi Dell” – mówię.

Ding-dong, Dell! Ksią­żęta i szpi­cruty! Oko pani Penn wyra­żało wyra­fi­no­waną iro­nię. Gor­don odpo­wie­dział na jej sygnał. Trzy­maj się z panią Penn! Dobra, stała klientka.

– Och, oczy­wi­ście, pani Weaver. Mamy całą półkę ksią­żek Ethel M. Dell. Może chce pani „Pożą­da­nie jego życia”? Czy już pani czy­tała? A „Ołtarz honoru”?

– Zasta­na­wiam się, czy macie naj­now­szą książkę Hugh Wal­pole’a? – zapy­tała pani Penn. – W tym tygo­dniu mam ochotę na coś epic­kiego, coś wiel­kiego. Wal­pole’a, wie pan, uwa­żam za naprawdę wspa­nia­łego pisa­rza, jest dla mnie na dru­gim miej­scu po Gal­swor­thym. Ma w sobie coś wiel­kiego. A jed­nak wciąż jest taki ludzki.

– I tak głę­boko angiel­ski – dodał Gor­don.

– Och, oczy­wi­ście! Głę­boko angiel­ski!

– Myślę, że jesz­cze raz wezmę „Tak jak orzeł” – powie­działa w końcu pani Weaver. – Ni­gdy nie dość takich ksią­żek jak „Tak jak orzeł”, co nie?

– Z pew­no­ścią cie­szy się zdu­mie­wa­jącą popu­lar­no­ścią – przy­znał dyplo­ma­tycz­nie Gor­don, nie spusz­cza­jąc oka z pani Penn.

– Och, zdu­mie­wa­jącą! – przy­znała iro­nicz­nie pani Penn, nie spusz­cza­jąc oka z Gor­dona.

Wziął od nich po dwa pensy i poże­gnał je szczę­śliwe, panią Penn z „Hul­ta­jem Her­rie­sem” Wal­pole’a, a panią Weaver z „Tak jak orzeł”.

Wkrótce wró­cił do dru­giego pokoju i skie­ro­wał się w stronę pó­łek z poezją. Półki te wywo­ły­wały w nim melan­cho­lijną fascy­na­cję. Leżała tam jego wła­sna nędzna książka – oczy­wi­ście wysoko, wśród dzieł, któ­rych nikt nie chce. „Myszy” autor­stwa Gor­dona Com­stocka. Nędzny mały pocket na kan­ce­la­ryj­nym papie­rze, cena trzy szy­lingi i sześć pen­sów, teraz zre­du­ko­wana do szy­linga. Z trzy­na­stu debili, któ­rzy ją recen­zo­wali („Doda­tek Lite­racki Timesa” stwier­dził, że jest „wyjąt­kowo obie­cu­jąca”), ani jeden nie zro­zu­miał nie­zbyt sub­tel­nego żartu zawar­tego w tytule. A w ciągu dwóch lat, które spę­dził w księ­garni McKech­nie’go, ani jeden klient, ani jeden, ni­gdy nie wziął „Myszy” do ręki.

Pó­łek z poezją było pięt­na­ście czy dwa­dzie­ścia. Gor­don spoj­rzał na nie kwa­śno. Pra­wie same nie­wy­pały. Nieco powy­żej poziomu oczu, już w dro­dze do nieba i zapo­mnie­nia, znaj­do­wali się poeci z nie­da­le­kiej prze­szło­ści, gwiazdy jego wcze­snej mło­do­ści. Yeats, Davies, Housman, Tho­mas, De la Mare, Hardy. Wypa­lone gwiazdy. Pod nimi, dokład­nie na wyso­ko­ści oczu, znaj­do­wały się naj­now­sze prze­boje: Eliot, Pound, Auden, Camp­bell, Day Lewis, Spen­der. Bar­dzo wąt­pliwe prze­boje. Wyga­słe gwiazdy, wąt­pliwe prze­boje poni­żej. Czy kie­dy­kol­wiek docze­kamy się pisa­rza war­tego uwagi? Law­rence był w porządku, a Joyce jesz­cze lep­szy, zanim się zepsuł. A jeśli tra­fimy na pisa­rza, któ­rego warto prze­czy­tać, czy się na nim poznamy, skoro przy­tła­cza nas bez­miar chłamu?

Ding! Skle­powy dzwo­nek. Gor­don odwró­cił się. Kolejny klient.

Do księ­garni wszedł pedzio­wa­tym kro­kiem dwu­dzie­sto­letni mło­dzie­niec o wiśnio­wych war­gach i zło­ci­stych wło­sach. Naj­wy­raź­niej zamożny. Ota­czała go złota aura pie­nię­dzy. Wcze­śniej bywał już w księ­garni. Gor­don przy­brał dżen­tel­meń­ską, słu­żal­czą postawę zare­zer­wo­waną dla nowych klien­tów. Wyre­cy­to­wał zwy­kłą for­mułkę:

– Dzień dobry. Czy mogę coś dla pana zro­bić? Szuka pan jakiejś kon­kret­nej książki?

– Och, nie, łaczej nie. – Pedzio­waty głos, nie wyma­wia­jący „r”. – Czy mogę po pło­stu popa­trzeć? Po pło­stu nie umia­łem oprzeć się wysta­wie. Mam taką sła­bość do księ­gałni! Więc po pło­stu wpa­dłem – a-psik!

Spad­nij więc, pedziu. Gor­don uśmiech­nął się kul­tu­ral­nie, jak miło­śnik ksią­żek do miło­śnika ksią­żek.

– Och, pro­szę. Lubimy, gdy ludzie się tu roz­glą­dają. Czy przy­pad­kiem nie inte­re­suje pana poezja?

– Och, oczy­wi­ście! Uwiel­biam poezję!

Oczy­wi­ście! Par­szywy mały snob. Jego ubra­nia miały nieco arty­styczny wygląd. Gor­don zdjął z pó­łek z poezją „cienki” czer­wony tomik.

– To wła­śnie wyszło. Może pana zain­te­re­suje. To tłu­ma­cze­nia, coś raczej nie­zwy­kłego. Prze­kład z buł­gar­skiego.

Spryt­nie. Teraz zosta­wię go samemu sobie. To wła­ściwe podej­ście do klien­tów. Nie poga­niać ich, pozwo­lić im prze­glą­dać przez około dwa­dzie­ścia minut, potem się wsty­dzą i coś kupują. Gor­don dys­kret­nie pod­szedł do drzwi, nie wcho­dząc pedziowi w drogę, ale mimo­cho­dem, z jedną ręką w kie­szeni, z nie­fra­so­bliwą miną wła­ściwą dżen­tel­me­nowi.

Na zewnątrz ośli­zgła ulica wciąż wyglą­dała na szarą i ponurą. Gdzieś zza rogu dobiegł stu­kot kopyt, zimny, głu­chy dźwięk. Schwy­tane przez wiatr ciemne słupy dymu z komi­nów skrę­cały i spły­wały pła­sko po spa­dzi­stych dachach. Ach!

Srogo wicher dmąc ugina

Gięt­kie topole, obna­żone.

Komi­nów ciemna spływa wstęga

Mio­tana wia­trem w mroczną stronę.

Nie­źle. Ale wena go opu­ściła. Jego wzrok ponow­nie padł na pla­katy po dru­giej stro­nie ulicy.

Chciało mu się z nich śmiać, były takie słabe, takie bez życia, nie­ape­tyczne. Jak mogłyby kogo­kol­wiek sku­sić! Jak suk­kuby2 z prysz­cza­tymi ple­cami. Ale i tak go przy­gnę­biały. Smród pie­nię­dzy, wszę­dzie smród pie­nię­dzy. Zer­k­nął ukrad­kiem na pedzia, który odszedł od pó­łek z poezją i wyjął dużą, kosz­towną książkę o rosyj­skim bale­cie. Trzy­mał ją deli­kat­nie mię­dzy swo­imi różo­wymi, nie­uchwyt­nymi łap­kami, jak wie­wiórka trzyma orzech, i przy­glą­dał się foto­gra­fiom. Gor­don znał ten typ. Zamożny „arty­styczny” młody czło­wiek. Sam nie jest arty­stą, ale pasjo­na­tem sztuki: bywal­cem gale­rii sztuki, opo­wia­da­czem skan­dali. W sumie to przy­stojny chło­pak, mimo całej swo­jej pedzio­wa­to­ści. Skóra na jego karku była jedwa­bi­ście gładka, jak wnę­trze muszli. Nie utrzyma się takiej skóry za mniej niż pięć­set fun­tów rocz­nie. Miał w sobie jakiś urok, wdzięk, jak wszy­scy zamożni ludzie. Pie­nią­dze i urok – któż je roz­dzieli?

Gor­don pomy­ślał o Ravel­sto­nie, swoim cza­ru­ją­cym, boga­tym przy­ja­cielu, redak­to­rze naczel­nym „Anty­chry­sta”, któ­rego bar­dzo lubił i któ­rego widy­wał nie czę­ściej niż raz na dwa tygo­dnie, i o Rose­mary, swo­jej dziew­czy­nie, która go kochała – sza­lała za nim, jak twier­dziła – i która mimo wszystko ni­gdy z nim nie spała. Pie­nią­dze, jesz­cze raz pie­nią­dze – to wszystko. Wszyst­kie rela­cje mię­dzy­ludz­kie trzeba kupo­wać za pie­nią­dze. Jeśli nie masz pie­nię­dzy, męż­czyźni nie będą się o cie­bie trosz­czyć, kobiety nie będą cię kochać. I mają rację! Bo bez pie­nię­dzy trudno kogoś kochać. Gdy­bym mówił języ­kami ludz­kimi i aniel­skimi… Jeśli jed­nak nie mam pie­nię­dzy, nie mówię języ­kami ludz­kimi i aniel­skimi.

Znów spoj­rzał na pla­katy rekla­mowe. Tym razem naprawdę ich nie­na­wi­dził. Na przy­kład ten vita­malt! „Wędruj przez cały dzień z tabliczką Vita­maltu!”. Mło­dzień­cza para, chło­pak i dziew­czyna, w porząd­nych stro­jach tury­stycz­nych, z wło­sami malow­ni­czo potar­ga­nymi przez wiatr, wspi­na­jąca się na prze­łęcz na tle kra­jo­brazu Sus­sex. Twarz tej dziew­czyny! Ta okropna, trzpio­to­wata weso­łość! Typ dziew­czyny, która prze­pada za dobrą, ale przy­zwo­itą zabawą. Sma­gana wia­trem. Obci­słe szorty khaki, ale to nie zna­czy, że można uszczyp­nąć ją w tyłek. A obok nich – Narożny Sto­lik. „Narożny sto­lik lubi Bovex”. Gor­don oglą­dał pla­kat z poufną nie­na­wi­ścią. Idio­tyczny uśmiech, jak na twa­rzy zado­wo­lo­nego z sie­bie szczura, śli­skie czarne włosy, durne oku­lary. Narożny Sto­lik, spad­ko­bierca wie­ków, zwy­cięzca spod Water­loo, Narożny Sto­lik, nowo­cze­sny czło­wiek, jakim chce go widzieć jego władca. Potulny mały wieprz, sie­dzący w chle­wie i pijący bovex.

Mijały go twa­rze pożół­kłe od wia­tru. Tram­waj prze­je­chał przez plac, a zegar nad pubem „Pod Księ­ciem Walii” wybił trze­cią. Para sta­rusz­ków, włó­częga lub żebrak i jego żona, w dłu­gich, się­ga­ją­cych pra­wie do ziemi, brud­nych płasz­czach, szła powłó­cząc nogami w stronę księ­garni. Zło­dzieje ksią­żek, sądząc po ich wyglą­dzie. Lepiej mieć oko na skrzynki na zewnątrz. Sta­rzec zatrzy­mał się na kra­węż­niku kilka metrów dalej, a jego żona pode­szła do drzwi. Pchnęła je i spoj­rzała na Gor­dona spo­mię­dzy siwych wło­sów z wro­go­ścią zabar­wioną roz­pa­czą.

– Sku­pu­je­cie książki? – spy­tała ochry­ple.

– Cza­sami. Zależy, jakie to książki.

– Oczy­wi­ście mam cudowne książki.

Weszła, zamy­ka­jąc z trza­skiem drzwi. Pedzio z nie­sma­kiem zer­k­nął przez ramię i odsu­nął się o krok lub dwa w kąt. Stara kobieta wyjęła spod płasz­cza mały, lichy wore­czek. Poufale zbli­żyła się do Gor­dona. Pach­niała bar­dzo, bar­dzo sta­rymi skór­kami od chleba.

– Weź­mie­cie je? – powie­działa, ści­ska­jąc szyjkę worka. – Tylko za pół korony.

– Co to za książki? Pro­szę mi je poka­zać.

– Śliczne książki – szep­nęła, pochy­la­jąc się, by otwo­rzyć worek i wydzie­la­jąc przy tym bar­dzo silny zapach skó­rek od chleba.

– Pro­szę! – powie­działa i wepchnęła Gor­do­nowi nie­mal pro­sto w twarz narę­cze poszar­pa­nych ksią­żek.

Były to wyda­nia powie­ści Char­lotte M. Yonge z 1884 roku i wyglą­dały, jakby ktoś spał na nich od wielu lat. Gor­don cof­nął się z widoczną odrazą.

– Nie możemy ich kupić – powie­dział krótko.

– Nie może­cie? Dla­czego?

– Ponie­waż są dla nas bez­u­ży­teczne. Nie możemy sprze­da­wać takich rze­czy.

– Więc po co kazał mi je pan wyjąć z torby? – zapy­tała nie­przy­jem­nie stara kobieta.

Gor­don okrą­żył ją, by unik­nąć smrodu, i w mil­cze­niu przy­trzy­mał otwarte drzwi. Nie ma sensu się kłó­cić. Ludzie tego typu przy­cho­dzą do sklepu przez cały dzień. Stara kobieta ode­szła zgar­biona, mam­ro­cząc z wro­go­ścią, i dołą­czyła do męża. Ten zatrzy­mał się na kra­węż­niku, żeby odkaszl­nąć, tak solid­nie, że sły­chać go było przez drzwi. Skrzep flegmy, jak mały biały język, powoli wydo­stał się spo­mię­dzy jego warg i wpadł do rynsz­toka. Potem dwa stare stwory poszły w swoją stronę, drep­cząc jak robaki, w dłu­gich, brud­nych płasz­czach, które zakry­wały wszystko oprócz ich stóp.

Gor­don patrzył, jak odcho­dzą. Byli tylko pro­duk­tami ubocz­nymi. Wyrzut­kami boga pie­nię­dzy. Po całym Lon­dy­nie, dzie­siąt­kami tysięcy, cią­gnęły się stwory tego rodzaju, peł­za­jąc jak plu­gawe robaki w stronę grobu.

Popa­trzył na pozba­wioną wdzięku ulicę. W tej chwili wyda­wało mu się, że na takiej ulicy, w takim mie­ście jak to, każde życie musi być bez­sen­sowne i nie do znie­sie­nia. Nara­stało w nim poczu­cie dez­in­te­gra­cji, roz­kładu, które jest powszechne w naszych cza­sach. W jakiś spo­sób mie­szało się z pla­ka­tami rekla­mo­wymi z naprze­ciwka. Spoj­rzał teraz dokład­niej na te sze­roko uśmiech­nięte twa­rze. W końcu było w nich coś wię­cej niż zwy­kła głu­pota, chci­wość i wul­gar­ność. Narożny Sto­lik uśmie­cha się do cie­bie, pozor­nie opty­mi­stycz­nie, bły­ska­jąc sztucz­nymi zębami. Ale co kryje się za tym uśmie­chem? Spu­sto­sze­nie, nicość, pro­roc­two zagłady. Bo czy nie widzi­cie, jeśli umie­cie patrzeć, że za tym zgrab­nym samo­za­do­wo­le­niem, za tą tłu­sto­brzu­chą, pospo­litą bła­hostką kryje się tylko straszna pustka, ukryta roz­pacz? Wiel­kie pra­gnie­nie śmierci współ­cze­snego świata. Pakty samo­bój­cze. Głowy utkwione w pie­cach gazo­wych w samot­nych dwu­po­zio­mo­wych domach. Pre­zer­wa­tywy i pigułki na zabi­cie płodu. I pogłosy przy­szłych wojen. Samo­loty wroga prze­la­tu­jące nad Lon­dy­nem, głę­boki, groźny szum śmi­gieł, miaż­dżący grzmot bomb. Wszystko to jest wypi­sane na twa­rzy Naroż­nego Sto­lika.

Nad­ciąga wię­cej klien­tów. Gor­don cof­nął się, dżen­tel­meń­sko usłużny.

Zadźwię­czał dzwo­nek do drzwi. Wpły­nęły hała­śli­wie dwie damy z wyż­szej klasy śred­niej. Jedna różowa i pach­nąca, mniej wię­cej trzy­dzie­sto­pię­cio­latka, z buj­nym biu­stem wysta­ją­cym spod wie­wiór­czej skóry, wydzie­la­jąca super­ko­biecy zapach fioł­ków par­meń­skich. Druga w śred­nim wieku, żyla­sta i zasu­szona – praw­do­po­dob­nie wró­ciła z Indii. Tuż za nimi ciemny, brudny, nie­śmiały mło­dzie­niec wśli­zgnął się przez drzwi prze­pra­sza­jąco jak kot. Był jed­nym z naj­lep­szych klien­tów sklepu – pło­chli­wym, samot­nym stwo­rze­niem, pra­wie zbyt nie­śmiałym, by mówić, i które z jakie­goś dziw­nego powodu zawsze miało jed­no­dniowy zarost.

Gor­don powtó­rzył swoją for­mułkę:

– Dzień dobry. Czy mogę w czymś pomóc? Szu­kają panie jakiejś kon­kret­nej książki?

Pach­nąca obda­rzyła go uśmie­chem, ale żyla­sta posta­no­wiła potrak­to­wać to pyta­nie jako imper­ty­nen­cję. Igno­ru­jąc Gor­dona, przy­cią­gnęła pach­nącą do pó­łek obok nowo­ści, na któ­rych trzy­mano książki o psach i kotach. Obie natych­miast zaczęły zdej­mo­wać egzem­pla­rze z pó­łek i gło­śno roz­ma­wiać. Żyla­sta brzmiała jak sier­żant od musz­try. Bez wąt­pie­nia była żoną puł­kow­nika, albo wdową po nim. Pedzio, wciąż pogrą­żony w wiel­kiej książce o rosyj­skim bale­cie, odsu­nął się deli­kat­nie. Jego mina zdra­dzała, że opu­ści sklep, jeśli jego pry­wat­ność zosta­nie ponow­nie naru­szona. Nie­śmiały mło­dzie­niec zna­lazł już drogę do pó­łek z poezją. Obie panie dość czę­sto gościły w skle­pie. Zawsze chciały oglą­dać książki o kotach i psach, ale ni­gdy żad­nej nie kupiły. Były tam dwie półki pełne ksią­żek o psach i kotach. „Kącik dla pań”, tak nazy­wał to stary McKech­nie.

Przy­była kolejna klientka do biblio­teki. Brzydka, dwu­dzie­sto­let­nia dziew­czyna, bez kape­lu­sza, w bia­łym far­tu­chu, z zie­mi­stą, bladą, uczciwą twa­rzą i wiel­kimi oku­la­rami, które znie­kształ­cały jej oczy. Była eks­pe­dientką w pobli­skiej dro­ge­rii. Gor­don przy­brał swoje swo­bodne, biblio­teczne uspo­so­bie­nie. Uśmiech­nęła się do niego i nie­zgrab­nym, niedź­wie­dzim kro­kiem weszła za nim do biblio­teki.

– Jaką książkę chcia­łaby pani tym razem, panno Weeks?

– Cóż… – Zła­pała za przód far­tu­cha. Jej znie­kształ­cone przez oku­lary, czarne jak melasa oczy patrzyły na niego ufnie. – Cóż, tak naprawdę chciał­bym dobrą, gorącą histo­rię miło­sną. Wie pan… Coś współ­cze­snego.

– Współ­cze­snego? Na przy­kład coś Bar­bary Bedwor­thy? Czy­tała pani „Nie­mal dzie­wicę”?

– O nie, nie ją. Ona jest zbyt głę­boka. Nie zno­szę głę­bo­kich ksią­żek. Chcę coś… No wie pan… Współ­cze­snego. Pro­blemy z sek­sem, roz­wód i tak dalej. Wie pan.

– Współ­cze­sna, ale nie głę­boka – powtó­rzył z namy­słem Gor­don, jak dureń do dur­nia.

Szu­kał pośród naj­go­ręt­szych współ­cze­snych histo­rii miło­snych. W biblio­tece było ich nie mniej niż trzy­sta. Z fron­to­wego pokoju dobie­gły głosy dwóch pań z wyż­szej klasy śred­niej, jed­nej pach­ną­cej, dru­giej żyla­stej, spie­ra­ją­cych się o psy. Wyjęły jedną z ksią­żek o psach i oglą­dały foto­gra­fie. Głos pach­ną­cej zachwy­cał się foto­gra­fią pekiń­czyka, malut­kiego aniołka, który miał wiel­kie, udu­cho­wione oczy i czarny nosek – och, jaki śliczny! Za to głos żyla­stej – tak, nie­wąt­pli­wie wdowy po puł­kow­niku – poin­for­mo­wał, że „pekiń­czyki są ckliwe”. Wolała psy z ikrą: „psy, które będą wal­czyć”. Dodała, że nie­na­wi­dzi tych ckli­wych pie­sków poko­jo­wych. „Nie masz w sobie empa­tii, Bede­lio, nie masz empa­tii” – powie­dział żało­śnie głos pach­ną­cej. Dzwo­nek do drzwi zadźwię­czał ponow­nie. Gor­don wrę­czył dziew­czy­nie w far­tu­chu „Sie­dem namięt­nych nocy” i zapi­sał to na jej kar­cie. Wyjęła z kie­szeni sfa­ty­go­waną skó­rzaną port­mo­netkę i podała mu dwa pensy.

Wró­cił do pokoju fron­to­wego. Pedzio odło­żył książkę na nie­wła­ściwą półkę i znik­nął. Szczu­pła, ener­giczna kobieta o pro­stym nosie, w prak­tycz­nym ubra­niu i bino­klach w zło­tej opra­wie – praw­do­po­dob­nie nauczy­cielka, z pew­no­ścią femi­nistka – weszła do sklepu i zażą­dała „Histo­rii ruchu sufra­ży­stek” autor­stwa pani Whar­ton-Bever­ley. Ze skry­waną rado­ścią Gor­don oznaj­mił, że jej nie mają. Dźgnęła jego męską nie­kom­pe­ten­cję świ­dru­ją­cymi oczami i wyszła. Chudy mło­dzie­niec stał pokor­nie w kącie, z twa­rzą zato­pioną w zebra­nych wier­szach D.H. Law­rence’a, niczym dłu­go­nogi ptak z głową scho­waną pod skrzy­dłem.

Gor­don sta­nął przy drzwiach. Na zewnątrz obdarty, pozor­nie dys­tyn­go­wany sta­ru­szek z tru­skaw­ko­wym nosem i sza­li­kiem koloru khaki grze­bał w książ­kach po sześć pen­sów. Dwie panie z wyż­szej klasy śred­niej nagle ode­szły, zosta­wia­jąc na stole stos otwar­tych ksią­żek. Pach­nąca z waha­niem rzu­ciła tęskne spoj­rze­nie na książki o psach, ale żyla­sta odcią­gnęła ją, zde­cy­do­wana niczego nie kupo­wać. Gor­don przy­trzy­mał im drzwi. Obie panie wypły­nęły hała­śli­wie, zupeł­nie go igno­ru­jąc.

Patrzył, jak ich odziane w futra plecy z wyż­szej klasy śred­niej odda­lają się ulicą. Stary męż­czy­zna o tru­skaw­ko­wym nosie mówił sam do sie­bie, grze­biąc w książ­kach. Praw­do­po­dob­nie nie­spełna rozumu. Zwi­nąłby coś, gdyby nie był obser­wo­wany. Wiał zim­niej­szy wiatr, wysu­sza­jąc szlam na ulicy. Czas zapa­lić świa­tła. Porwany przez wir powie­trza podarty świ­stek papieru z reklamy sosu Q.T. zatrze­po­tał gwał­tow­nie jak pra­nie na sznurku. Ach!

Srogo wicher dmąc ugina

Gięt­kie topole, obna­żone.

Komi­nów ciemna spływa wstęga

Mio­tana wia­trem w mroczną stronę.

Trze­po­czą porwane pla­katy.

Nie­źle, cał­kiem nie­źle. Nie miał jed­nak ochoty drą­żyć dalej – a wła­ści­wie nie mógł. Pal­cami doty­kał pie­nię­dzy w kie­szeni, nie stu­ka­jąc nimi o sie­bie, żeby nie­śmiały mło­dzie­niec nie usły­szał. Dwa i pół pensa. Jutro dzień bez papie­rosa. Roz­bo­lały go kości.

W pubie „Pod Księ­ciem Walii” zabły­sło świa­tło. Pew­nie czysz­czą bar. Sta­ru­szek o tru­skaw­ko­wym nosie czy­tał Edgara Wal­lace’a ze skrzynki za dwa pensy. W oddali zahu­czał tram­waj. W pokoju na pię­trze pan McKech­nie, który rzadko scho­dził do księ­garni, drze­mał przy gazo­wym kominku, siwo­włosy i siwo­brody, z taba­kierką pod ręką, nad opra­wio­nym w cie­lęcą skórę tomem „Podróży po kra­jach Lewantu” Mid­dle­tona.

Chudy mło­dzie­niec nagle zdał sobie sprawę, że jest sam i pod­niósł wzrok z wyraź­nym poczu­ciem winy. Poja­wiał się w księ­gar­niach, ale ni­gdy nie prze­by­wał w żad­nej dłu­żej niż dzie­sięć minut. Namiętny głód ksią­żek i lęk przed byciem utra­pie­niem toczyły w nim usta­wiczną wojnę. Po dzie­się­ciu minu­tach w jakim­kol­wiek skle­pie czuł się nie­swojo, miał wra­że­nie, że jest de trop i ucie­kał, kupiw­szy cokol­wiek z powodu czy­stej ner­wo­wo­ści. Bez słowa wycią­gnął egzem­plarz wier­szy Law­rence’a i nie­zgrab­nie wyjął z kie­szeni trzy monety dwu­szy­lin­gowe. Wrę­cza­jąc je Gor­do­nowi, upu­ścił jedną. Obaj rzu­cili się po nią jed­no­cze­śnie, ich głowy zde­rzyły się ze sobą. Mło­dzie­niec cof­nął się, rumie­niąc się nie­zdrowo.

– Zapa­kuję to panu – zapro­po­no­wał Gor­don.

Nie­śmiały mło­dzie­niec pokrę­cił głową – jąkał się tak bar­dzo, że nie odzy­wał ni­gdy, jeśli mógł tego unik­nąć. Przy­ci­snął do sie­bie książkę i wyśli­zgnął się z miną wska­zu­jącą na popeł­nie­nie jakie­goś hanieb­nego czynu.

Gor­don został sam. Wró­cił do drzwi. Sta­ru­szek o tru­skaw­ko­wym nosie zer­k­nął przez ramię, napo­tkał wzrok Gor­dona i odszedł, rozu­mie­jąc, że jego zamiary zostały uda­rem­nione. A już miał wsu­nąć Edgara Wal­lace’a do kie­szeni. Zegar nad pubem „Pod Księ­ciem Walii” wybił kwa­drans po trze­ciej.

Ding-dong! Kwa­drans po trze­ciej. Świa­tła zapa­lają o wpół do czwar­tej. Cztery godziny i trzy kwa­dranse przed zamknię­ciem. Pięć godzin i kwa­drans do kola­cji. Dwa i pół pensa w kie­szeni. Jutro dzień bez papie­rosa.

Nagle Gor­dona ogar­nęła prze­można, nie­od­parta chęć zapa­le­nia papie­rosa. Posta­no­wił nie palić tego popo­łu­dnia. Zostały mu tylko cztery papie­rosy. Musiał mieć coś do pale­nia na dzi­siej­szy wie­czór, kiedy zamie­rzał „pisać”. Do „pisa­nia” potrze­bo­wał tyto­niu tak samo jak powie­trza. Jed­nak musiał zapa­lić. Wyjął paczkę Player’s Weights i wyjął jed­nego z kar­ło­wa­tych papie­ro­sów. To była głu­pia sła­bość, ozna­czała też pół godziny mniej czasu na dzi­siej­sze „pisa­nie”. Ale nie mógł się oprzeć. Z haniebną rado­ścią wcią­gnął kojący dym do płuc.

Odbi­cie wła­snej twa­rzy spo­glą­dało na niego z sza­ra­wej szyby. Gor­don Com­stock, autor „Myszy”, en l’an tren­tie­sme de son eage i już taki znisz­czony. Zostało mu tylko dwa­dzie­ścia sześć zębów. Jed­nak Vil­lon w tym samym wieku miał kiłę, przy­naj­mniej tak twier­dził. Bądźmy wdzięczni za każde dobro­dziej­stwo.

Patrzył, jak kawa­łek podar­tego papieru wiruje i trze­po­cze na rekla­mie sosu Q.T. Nasza cywi­li­za­cja umiera. Musi umie­rać. Ale nie umrze w swoim łóżku. Oto nad­la­tują samo­loty. Bum – świst – trzask! Cały świat zachodni wyla­tuje w powie­trze w ryku eks­plo­zji mate­ria­łów wybu­cho­wych.

Patrzył na ciem­nie­jącą ulicę, na sza­rawe odbi­cie swo­jej twa­rzy w szy­bie, na prze­my­ka­jące nędzne posta­cie. Nie­mal mimo­wol­nie powtó­rzył: – C’est l’Ennui – l’oeil charge d’un pleur invo­lon­ta­ire, Il reve d’echa­fauds en fumant son houka!

Pie­nią­dze, pie­nią­dze! Narożny Sto­lik! Szum samo­lo­tów i huk bomb!

Gor­don zer­k­nął na oło­wiane niebo. Samo­loty naprawdę nad­la­tują. W wyobraźni widział je teraz dosko­nale: eska­dra za eska­drą, nie­zli­czone, zaciem­nia­jące niebo jak chmury koma­rów. Opie­ra­jąc język o zęby, wydał brzę­czący dźwięk przy­po­mi­na­jący dźwięk nad­la­tujących samo­lo­tów. Był to dźwięk, który w tej chwili gorąco pra­gnął usły­szeć.

Rozdział 2

ROZ­DZIAŁ 2

Gor­don szedł do domu pod wiatr, który roz­wie­wał mu włosy do tyłu i spra­wiał, że czoło miał bar­dziej „dobre” niż kie­dy­kol­wiek. Jego zacho­wa­nie suge­ro­wało prze­chod­niom – przy­naj­mniej miał taką nadzieję – że jeśli nie nosi płasz­cza, to z czy­stego kaprysu. Tak naprawdę zasta­wił płaszcz w lom­bar­dzie za pięt­na­ście szy­lin­gów.

Wil­low­bed Road w pół­nocno-zachod­nim Lon­dy­nie to jesz­cze nie slumsy, lecz była to ulica obskurna i przy­gnę­bia­jąca. Praw­dziwe slumsy znaj­do­wały się w odle­gło­ści zale­d­wie pię­ciu minut spa­ce­rem. Kamie­nice, w któ­rych rodziny spały po pięć osób w jed­nym łóżku, a gdy jedna z nich zmarła, spały co noc przy zwło­kach, aż do ich pogrze­ba­nia. Zaułki, gdzie szes­na­sto­letni chłopcy roz­dzie­wi­czali pięt­na­sto­let­nie dziew­częta w poko­jach o lisza­jo­wa­tym tynku. Sama Wil­low­bed Road zdo­łała jed­nak zacho­wać coś w rodzaju mdłej przy­zwo­ito­ści niż­szej klasy śred­niej. Na jed­nym z domów wisiała nawet mosiężna tabliczka den­ty­sty. W pra­wie dwóch trze­cich z nich, pośród koron­ko­wych fira­nek w oknie salonu, pod wysta­ją­cym listo­wiem aspi­di­stry wid­niała zie­lona kartka ze srebr­nym napi­sem wolne pokoje.

Pani Wis­be­ach, gospo­dyni Gor­dona, spe­cja­li­zo­wała się w „samot­nych dżen­tel­me­nach”. Poje­dyn­cze pokoje z lampą gazową, ale ogrze­wa­niem we wła­snym zakre­sie, dodat­kowe kąpiele (pie­cyk gazowy) i posiłki w ciem­nej jak gro­bo­wiec jadalni z falangą oble­pio­nych bute­lek z sosami na środku stołu. Gor­don, który wra­cał do domu na obiad w połu­dnie, pła­cił tygo­dniowo dwa­dzie­ścia sie­dem szy­lin­gów i sześć pen­sów.

Lampa gazowa świe­ciła na żółto przez matowe okienko nad drzwiami domu numer 31. Gor­don wyjął klucz i zaczął grze­bać w dziurce – w tego rodzaju domach klucz ni­gdy nie pasuje do zamka. Ciemny mały przed­po­kój – w rze­czy­wi­sto­ści był to tylko kory­ta­rzyk – śmier­dział pomy­jami, kapu­stą, dywa­ni­kami i brudną wodą z umy­wa­lek. Gor­don spoj­rzał na lakie­ro­waną tacę na sto­liku w holu. Listy nie przy­szły, oczy­wi­ście. Powie­dział sobie, że nie będzie cze­kał na list, a jed­nak na­dal miał nadzieję. Zasta­rzałe uczu­cie, choć jesz­cze nie ból, osia­dło na jego piersi. Rose­mary mogłaby napi­sać! Minęły już cztery dni. Co wię­cej, wysłał kilka wier­szy do cza­so­pism i jesz­cze mu ich nie zwró­cono. Jedyną rze­czą, która spra­wiła, że wie­czór był zno­śny, było zna­le­zie­nie listu cze­ka­ją­cego na niego po powro­cie do domu. Dosta­wał ich jed­nak bar­dzo nie­wiele – naj­wy­żej cztery lub pięć tygo­dniowo.

Po lewej stro­nie kory­ta­rza znaj­do­wał się ni­gdy nie­uży­wany salo­nik, za nim bie­gły schody, a dalej kory­tarz pro­wa­dził do kuchni i nie­do­stęp­nej nory, w któ­rym miesz­kała sama pani Wis­be­ach. Gdy Gor­don wszedł, drzwi na końcu kory­ta­rza otwo­rzyły się na mniej wię­cej trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów. Poja­wiła się twarz pani Wis­be­ach, przyj­rzała mu się prze­lot­nie, acz podejrz­li­wie, i znik­nęła. Wej­ście do domu lub wyj­ście z niego przed jede­na­stą w nocy było nie­moż­liwe bez takiej kon­troli. Trudno powie­dzieć, o co podej­rze­wała miesz­kań­ców pani Wis­be­ach, być może o prze­my­ca­nie kobiet do pokoju. Była jedną z tych zło­śli­wych, porząd­nic­kich kobiet, które wynaj­mo­wały pokoje męż­czy­znom. Wiek około czter­dzie­stu pię­ciu lat, tęga, ale aktywna, z różową, regu­larną, okrop­nie spo­strze­gaw­czą twa­rzy, pięk­nymi siwymi wło­sami i wiecz­nymi pre­ten­sjami.

Gor­don zatrzy­mał się u stóp wąskich scho­dów. Na górze szorstki, głę­boki głos śpie­wał: „Kto się boi czar­nego luda?”. Zza ściany scho­dów wyło­nił się gruby męż­czy­zna w wieku trzy­dzie­stu ośmiu lub dzie­wię­ciu lat, wyko­nu­jąc lekki taneczny krok, cha­rak­te­ry­styczny dla gru­ba­sów. Miał na sobie ele­gancki szary gar­ni­tur, żółte buty, zawa­diacki fil­cowy kape­lusz i nie­bie­ski płaszcz z paskiem, wyjąt­kowo szpet­nym. Był to Fla­xman, miesz­ka­niec pierw­szego pię­tra i komi­wo­ja­żer firmy pro­du­ku­ją­cej przy­bory toa­le­towe Kró­lowa Saba. Scho­dząc, poma­chał do Gor­dona cytry­nową ręka­wiczką.

– Cześć, kocha­siu! – powie­dział bez­tro­sko (Fla­xman mówił do wszyst­kich „kocha­siu”). – Jak leci?

– Podle – powie­dział krótko Gor­don.

Fla­xman dotarł do dol­nej czę­ści scho­dów i czule zarzu­cił pulchne ramię na szyję Gor­dona.

– Roz­ch­murz się, stary, roz­ch­murz się! Wyglą­dasz jak­byś szedł na pogrzeb. Idę do Crich­ton. Chodźmy razem na jed­nego.

– Nie mogę. Pra­cuję.

– Daj spo­kój! Bądź kum­plem, co? Co ci przyj­dzie z sie­dze­nia tutaj? Chodź do Cri, uszczyp­niemy bar­mankę w tyłe­czek.

Gor­don wyrwał się z uści­sku Fla­xmana. Jak wszy­scy mali, wątli ludzie, nie­na­wi­dził być doty­kany. Fla­xman tylko się uśmiech­nął, z typo­wym dla gru­ba­sów wyro­zu­mia­łym humo­rem. Był naprawdę okrop­nie gruby. Wypeł­niał spodnie, jakby się sto­pił, a potem w nie wlał. Ale oczy­wi­ście, podob­nie jak inni grubi ludzie, ni­gdy się za gru­basa nie uwa­żał. Żadna gruba osoba ni­gdy nie używa słowa „gruby”, jeśli może tego unik­nąć. „Tęgi” to słowo, które woli – lub, jesz­cze lepiej, „krzepki ”. Gru­bas ni­gdy nie jest tak szczę­śliwy jak wtedy, gdy mówi o sobie, że jest „krzepki ”. Fla­xman pod­czas swo­jego pierw­szego spo­tka­nia z Gor­donem był bli­ski nazwa­nia sie­bie „krzep­kim”, ale coś w zie­lon­ka­wych oczach Gor­dona go powstrzy­mało. Zamiast tego poszedł na kom­pro­mis, uży­wa­jąc słowa „tęgi”.

– Przy­znaję, kocha­siu – powie­dział – że jestem… cóż, tro­chę zbyt tęgi. Ale to nic nie­zdro­wego, wiesz. – Pokle­pał nie­wy­raźną gra­nicę mię­dzy brzu­chem a klatką pier­siową. – Dobre, jędrne ciało. Prawdę mówiąc, jestem cał­kiem żwawy. Ale… cóż, przy­pusz­czam, że można mnie nazwać tęgim.

– Jak Cor­tez – zasu­ge­ro­wał Gor­don.

– Cor­tez? Cor­tez? Czy to był ten kochaś, który zawsze błą­kał się po górach w Mek­syku?

– To ten gość. Był tęgi, ale miał orli wzrok.

– Ach tak? To zabawne. Bo żona powie­działa mi kie­dyś coś takiego. „Geo­rge, masz naj­wspa­nial­sze oczy na świe­cie. Masz oczy zupeł­nie jak orzeł” – powie­działa. To było zanim za mnie wyszła, rozu­miesz.

Fla­xman miesz­kał w tej chwili z dala od żony. Jakiś czas temu firma Kró­lowa Saba nie­spo­dzie­wa­nie wypła­ciła pre­mię w wyso­ko­ści trzy­dzie­stu fun­tów wszyst­kim swoim agen­tom, a jed­no­cze­śnie Fla­xman i dwie inne osoby zostały wysłane do Paryża, aby wci­snąć nową szminkę Sexa­peal Natu­re­tint tam­tej­szym per­fu­me­riom. Fla­xman nie uwa­żał za konieczne wspo­mi­nać żonie o tych trzy­dzie­stu fun­tach. Oczy­wi­ście pod­czas tej wycieczki do Paryża świet­nie się bawił. Nawet teraz, trzy mie­siące póź­niej, ślinka mu cie­kła, jak o tym myślał. Zwykł zaba­wiać Gor­dona soczy­stymi opi­sami. Dzie­sięć dni w Paryżu z trzy­dzie­stoma fun­tami, o któ­rych żonka nie miała poję­cia! Chło­pie! Ale nie­stety gdzieś nastą­pił prze­ciek. Kiedy Fla­xman wró­cił do domu, cze­kała go zemsta. Żona roz­biła mu na gło­wie krysz­ta­łową karafką na whi­sky, pre­zent ślubny, który mieli od czter­na­stu lat, a następ­nie ucie­kła do domu swo­jej matki, zabie­ra­jąc ze sobą dzieci. Stąd wygna­nie Fla­xmana na Wil­low­bed Road. Nie pozwa­lał jed­nak, by go to mar­twiło. Bez wąt­pie­nia jej przej­dzie, zda­rzało się to już kilka razy.

Gor­don pod­jął kolejną próbę omi­nię­cia Fla­xmana i ucieczki po scho­dach. Straszne było to, że w głębi serca bar­dzo chciał z nim iść. Tak bar­dzo chciałby się napić – sama wzmianka o „Crich­ton Arms” spra­wiła, że poczuł pra­gnie­nie. Było to jed­nak nie­moż­liwe: nie miał pie­nię­dzy. Fla­xman poło­żył rękę na porę­czy, zagra­dza­jąc mu drogę. Naprawdę lubił Gor­dona. Uwa­żał go za „mądrego” – „mądrość” był dla niego rodza­jem sym­pa­tycz­nego sza­leń­stwa. Co wię­cej, nie zno­sił samot­no­ści, nawet na tak krótko, ile zaj­muje spa­cer do pubu.

– Chodź, kocha­siu! – nale­gał. – Chcesz, żeby guin­ness pod­niósł cię na duchu, tego wła­śnie chcesz. Nie widzia­łeś jesz­cze nowej dziew­czyny, którą tam mają. O chło­pie! Praw­dziwa ślicz­notka!

– Więc dla­tego jesteś taki wystro­jony, prawda? – zapy­tał Gor­don, patrząc chłodno na żółte ręka­wiczki Fla­xmana.

– A pew­nie, że tak, kocha­siu! O rany, ale ślicz­notka! Popie­lata blon­dynka. I chyba zna się na rze­czy. Zeszłej nocy dałem jej naszą szminkę Sexa­peal Natu­re­tint. Żebyś widział, jak krę­ciła do mnie tyłecz­kiem, kiedy prze­cho­dziła obok mojego sto­lika. Czy przy­pra­wia mnie o pal­pi­ta­cje? Czy przy­pra­wia? Chło­pie!

Fla­xman wił się lubież­nie. Wsu­nął język pomię­dzy wargi. Potem, nagle uda­jąc, że Gor­don jest popie­latą blond bar­manką, chwy­cił go w talii i czule ści­snął. Gor­don ode­pchnął go. Przez chwilę pra­gnie­nie pój­ścia do „Crich­ton Arms” było tak nie­wia­ry­godne, że pra­wie się zła­mał. Och, kufel piwa! Wyda­wało mu się, że czuje jak prze­pływa mu przez gar­dło. Gdyby tylko miał pie­nią­dze! Choćby sie­dem pen­sów na kufel. Ale nic z tego. Dwa i pół pensa w kie­szeni. Nie pozwoli, by inni mu sta­wiali.

– Och, zostaw mnie w spo­koju, na litość boską! – wark­nął z iry­ta­cją, odsu­nął się od Fla­xmana i wszedł po scho­dach, nie oglą­da­jąc się za sie­bie.

Fla­xman wło­żył kape­lusz na głowę i lekko ura­żony skie­ro­wał się do fron­to­wych drzwi. Gor­don pomy­ślał ponuro, że ostat­nio cią­gle tak robi. Lek­ce­waży przy­ja­ciel­skie odru­chy. Oczy­wi­ście na dnie tego pro­blemu leżały pie­nią­dze, zawsze pie­nią­dze. Nie możesz być przy­ja­zny, nie możesz być nawet uprzejmy, kiedy nie masz pie­nię­dzy w kie­szeni. Prze­szył go spazm uża­la­nia się nad sobą. Jego serce tęsk­niło za barem w Crich­ton: cudowny zapach piwa, cie­pło i jasne świa­tła, wesołe głosy, brzęk szkla­nek na mokrym od piwa szynk­wa­sie. Pie­nią­dze, pie­nią­dze! Ruszył w górę po ciem­nych, cuch­ną­cych złem scho­dach. Myśl o zim­nej, samot­nej sypialni na pod­da­szu domu była dla niego jak zagłada.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Arthur Rac­kham – angiel­ski ilu­stra­tor ksią­żek (przyp. red.). [wróć]

2. Demony przy­bie­ra­jące postać pięk­nych kobiet (przyp. red.). [wróć]