Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Wizja lokalna" zaczyna się w tonie zabawnej groteski, jednak rychło okazuje się, że podczas wyprawy na planetę Encję Ijon Tichy zetknie się z fundamentalnymi problemami. Lem próbuje odpowiedzieć na pytanie, czy można tak zorganizować porządek społeczny, aby zapewnić bezpieczeństwo, szczęście i wolność od cierpienia, jednocześnie nie ograniczając swobody jednostki i prawa do wyboru własnej drogi życiowej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 370
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Stanisław Lem
"Wizja lokalna"
© Copyright by Barbara i Tomasz Lem, 2014
projekt okładki: Anna Maria Suchodolska
© Copyright for this edition: Pro Auctore Wojciech Zemek
zdjęcie na okładce: © Czesław Czapliński/FOTONOVA
www.lem.pl
ISBN 978-83-63471-40-8
Kraków, 2019 (wydanie drugie poprawione)
Wszelkie prawa zastrzeżone
I. W Szwajcarii
II. Instytut Maszyn Dziejowych
III. W drodze
IV. Wizja lokalna
Appendix
Przypisy
Po wylądowaniu w Cap Canaveral oddałem statek do remontu i skoncentrowałem się na wilegiaturze. Po tak długiej wyprawie należał mi się odpoczynek. Kropką jest Ziemia tylko z Kosmosu, po wylądowaniu okazuje się spora. Wakacje zaś to nie tylko kwestia pięknej okolicy, ale i należytej ostrożności. Pojechałem tedy do kuzyna profesora Tarantogi, który ma rozsądny zwyczaj nieczytania prasy codziennej od razu, lecz dopiero po paru tygodniach, gdy się odleży. Wolałem wybrać uzdrowisko u znajomego niż w jakiejś publicznej bibliotece. Przecinać pola magnetyczne Galaktyki to nie w kij dmuchał. Kości porządnie mnie już łamią. Daje też znać o sobie kolano, które skręciłem sobie w Himalajach, gdy aluminiowy stołek zapadł się pode mną na obozowisku. Na reumatyzm najlepsze jest suche gorąco, oczywiście klimatyczne, a nie bitewne. Bliski Wschód jak zwykle nie wchodził w rachubę. Arabowie wciąż uprawiają ten przekładaniec, w którym ich państwa łączą się, rozłączają, jednoczą i biją się ze sobą dla różnych przyczyn, lecz już nie próbuję ich nawet zrozumieć. Nie byłyby złe nasłonecznione południowe stoki Alp, tam jednak nie postoi już moja noga, odkąd zostałem porwany w Turynie jako księżniczka di Cavalli albo może di Piedimonte. Nie zostało to do końca wyjaśnione. Przyjechałem na kongres astronautyczny, sesja skończyła się po północy, nazajutrz miałem lecieć do Santiago, zabłądziłem autem, nie mogłem znaleźć hotelu i wjechałem do jakiegoś podziemnego parkingu, żeby się choć za kierownicą zdrzemnąć. Jedyne wolne miejsce było wprawdzie zagrodzone jakimiś kolorowymi wstęgami, bodajże na znak, że księżniczka została komuś poślubiona, ale nic o tym nie wiedziałem, a zresztą jakie znaczenie mogło to mieć o pierwszej w nocy. Najpierw zakneblowali mnie i związali, położyli do kufra, auto wyprowadzili na ulicę, załadowali na wielką naczepę, którą wozi się fabrycznie nowe samochody, i powieźli w swe ustronie. Jestem wprawdzie mężczyzną, płci nie można jednak teraz rozpoznać od ręki, brody nie noszę, odznaczam się urodą, jednym słowem, wyciągnęli mnie z bagażnika u stóp wspaniałej górskiej panoramy i zaprowadzili do samotnego domku. Pilnowało mnie dwu drabów na zmianę, za oknem śniegi Alp, lecz oczywiście żadnego opalania się, nic z tego. Ze śniadym wąsaczem grałem w bierki, bo nie było go stać umysłowo na szachy, a drugi, bez wąsów, ale z brodą, miał przykry obyczaj nazywania mnie antrykotem. Było to aluzją do mego losu, jeśli księstwo nie zapłacą okupu. Już wiedzieli, że nie mam nic wspólnego z rodziną di Cavalli czy di Piedimonte, ale to wcale nie zbiło ich z pantałyku, bo zastępcze porywanie weszło już w życie. Przedtem raz i drugi uprowadzono nie te dzieci, co zostały upatrzone, i rodzice właściwych dzieci przyszli z pomocą niemajętnym. Potem to się przeniosło i na osoby pełnoletnie. Niemcy nazywają ten rodzaj eine Ersatzentführung, a oni się na tym znają. Niestety, gdy na mnie trafiło, już tych namiastkowych uprowadzeń namnożyło się, serca bogaczy stwardniały, i nikt nie chciał dać za mnie złamanego szeląga. Próbowali coś wytargować w Watykanie, Kościół jest profesjonalnie poświętliwy, lecz ciągnęło się to okropnie. Przez miesiąc musiałem grać w bierki i wysłuchiwać gastronomicznych gróźb faceta, który pocił się niemożliwie i tylko rechotał, gdy go prosiłem, żeby wziął tusz, toż w domu jest łazienka, ja sam go namydlę. Ostatecznie zawiódł i Kościół. Byłem przy ich kłótni, omal się nie pobili, jedni wołali, żeby rżnąć, a drudzy, żeby za łeb i fora ze dwora księżniczkę. Księżniczką uparł się mnie nazywać ten śniady. Miał kaszak na ciemieniu. Musiałem go wciąż oglądać. Jeść musiałem to samo co oni, z taką różnicą, że oblizywali się po makaronie z oliwą, a mnie mdliło. Szyja bolała jeszcze, odkąd usiłowali nakłonić mnie, żebym się przyznał, że jestem przynajmniej jakimś pociotkiem książąt, skoro wjechałem na ich parking, i za to, że ich tym oszukałem, porządnie mi przyłożyli. Odtąd Włochy przestały dla mnie istnieć.
Austria jest miła, ale znam ją jak własną kieszeń, a wolę jechać tam, gdzie dotąd nie bywałem. Pozostawała Szwajcaria. Chciałem się poradzić kuzyna Tarantogi, co o niej myśli, ale postąpiłem głupio, wdając się z nim w rozmowę, bo to jest wprawdzie globtroter, lecz zarazem antropolog amator, zbierający tak zwane graffiti po wszystkich ubikacjach świata. Cały dom zmienił w ich kolekcję. Gdy zaczyna mówić o tym, co ludzie wypisują na ścianach klozetów, oczy zapalają mu się natchnionym ogniem. Utrzymuje, że tylko tam ludzkość jest do samego końca szczera i że na tych kafelkach widnieje nasze „mane tekel fares”, jako też „entia non sunt multiplicanda praeter necessitatem”. Fotografuje te napisy, powiększa je, zalewa pleksiglasem i wiesza u siebie na ścianach, z daleka wygląda to jak mozaika, a z bliska zapiera człowiekowi dech. Pod egzotycznymi, jak chińskie i malajskie, umieszcza tłumaczenia. Wiedziałem, że uzupełniał swe zbiory i w Szwajcarii, lecz postąpiłem głupio, bo on nie zauważył tam żadnych gór. Narzekał, że oni od rana do wieczora myją te ubikacje, niszcząc kapitalne napisy, nawet złożył w Kulturdezernat w Zurychu memoriał, żeby myli co trzeci dzień, lecz nikt nie chciał z nim mówić, a o tym, żeby go wpuścili do damskich toalet, nie było nawet mowy, choć miał z UNESCO papier, nie wiem, jak go wydębił, wyjawiający naukowy charakter jego prac. Kuzyn Tarantogi nie wierzy we Freuda ani we freudystów, bo od Freuda można się dowiedzieć, co ma na myśli ten, komu na jawie lub we śnie zjawia się wieża, maczuga, słup telegraficzny, polano, przodek wozu z dyszlem, pal i tak dalej, lecz cała mądrość się kończy, gdy ktoś śni bez wszelkiej okrężności. Kuzyn Tarantogi żywi osobistą animozję do psychoanalityków, ma ich za durniów, i musiał mi koniecznie wyłożyć dlaczego. Pokazywał mi perły swych zbiorów, rymowanki coś w osiemdziesięciu językach, przygotowuje bogato ilustrowaną książkę, kompendium z atlasem, oczywiście opracował też statystycznie, ile czego pojawia się na kilometr kwadratowy czy może na tysiąc mieszkańców, nie pamiętam już, jest poliglotą, choć z pewnym zawężeniem, ale i to nie jest byle czym, zważywszy bogactwo ludzkiego wysławiania w tej sferze. On zresztą twierdzi, że okoliczności miejsca paskudnie go brzydzą, rękawiczki chirurgiczne, dezodorant w sprayu, a jakże, lecz jako naukowiec musi w sobie pokonywać odruchy, w przeciwnym razie entomologowie studiowaliby same motylki i boże krówki, a o karakonach i wszach byłoby głucho. Bojąc się, żebym mu nie uciekł, trzymał mnie za rękaw, a nawet popychał w plecy, ku bardziej doniosłym miejscom ścian; nie narzekam, mówił, ale nie wybrałem sobie łatwego życia. Człowiek, który chodzi do publicznych pisuarów obwieszony aparatami fotograficznymi, obiektywami, który zagląda po kolei do wszystkich kabin, jakby się nie mógł zdecydować, wlokąc za sobą statyw, wywołuje podejrzliwość babek klozetowych, zwłaszcza skoro nie chce złożyć u nich swego balastu, lecz wszystko taszczy za drzwi, toteż nawet sute purbuary nie chronią go od przykrości. Szczególnie błyskanie flesza spoza zamkniętych drzwi zdaje się działać jak płachta na byka na te strażniczki moralności klozetowej, o których wyraża się z niechęcią. Przy otwartych drzwiach nie może pracować, bo to jeszcze bardziej je rozdrażnia. Dziwna rzecz, klienci, którzy tam zachodzą, też patrzą na niego spode łba, a bywało, że nie skończyło się na spojrzeniach, choć muszą być wśród nich autorzy i powinni być mu właściwie choć trochę zobowiązani za uwagę. W zautomatyzowanych wychodkach nie ma tych problemów, lecz on musi bywać we wszystkich, w przeciwnym razie zgromadzony materiał nie będzie ważką statystycznie reprezentatywną próbą populacji. Musi niestety ograniczać się do takich próbek, cały zbiór światowy klozetów przekracza ludzkie siły, już nie wspomnę, ile ich jest, ale on to obliczył. Wie, czym się pisze, gdy nic nie ma pod ręką, i jak, a zwłaszcza w jaki sposób niektórzy, parci inwencją, umieszczają aforyzmy, a nawet rysunki pod samym sufitem, choć po porcelanie i szympans nie wdrapałby się tak wysoko. Chcąc z uprzejmości podtrzymać rozmowę, zasugerowałem, że może noszą z sobą składane drabinki, i ta moja ignorancja wielce go rozsierdziła. W końcu urwałem się jakoś i uszedłem pogoni, bo gadał do mnie jeszcze na schodach, i bardzo rozeźlony tą wpadką, boż niczego nie dowiedziałem się o Szwajcarii, wróciłem do hotelu, gdzie okazało się, że kilka zawiesistych okazów, które mi wydeklamował, tak wlazło mi w mózg, że im bardziej je chciałem zapomnieć, tym uporczywiej pchały mi się w myśli. Zresztą ten cały kuzyn może i ma jakąś swoją rację, pokazując wiszący nad biurkiem wielki napis: homo sum et nil humani a me alienum puto.
Ostatecznie zdecydowałem się na Szwajcarię. Od dawna nosiłem w duszy jej obraz. Ot, wstajesz rano, podchodzisz w bamboszach do okna, a tam alpejskie łąki, liliowe krowy z wielkimi literami MILKA na bokach; słysząc ich pasterskie dzwonki, kroczysz do jadalni, gdzie z cienkiej porcelany dymi szwajcarska czekolada, a szwajcarski ser lśni gorliwie, bo prawdziwy ementaler zawsze się troszeczkę poci, zwłaszcza w dziurach, siadasz, grzanki chrupią, miód pachnie alpejskimi ziołami, a błogą ciszę solennie punktuje tykot szwajcarskich zegarów. Rozwijasz świeżutką „Neue Zürcher Zeitung”, wprawdzie widzisz na pierwszej stronie wojny, bomby, liczby ofiar, ale takie dalekie to, jakby za pomniejszającym szkłem, bo wokół ład i cisza. Może i są gdzieś nieszczęścia, ale nie tu, w sercu terrorystycznego niżu, proszę, na wszystkich stronicach kantony rozmawiają ze sobą przyciszonym bankowym dialektem, odkładasz więc niedoczytaną gazetę, bo skoro wszystko idzie jak w szwajcarskim zegarku, po cóż czytać? Bez pośpiechu wstajesz, nucąc starą piosenkę, ubierasz się i samotnie idziesz do gór. Cóż za błogość!
Tak to mniej więcej sobie wyobrażałem. W Zurychu stanąłem w hotelu opodal lotniska i wziąłem się do szukania cichego zakątka w Alpach, na całe lato. Kartkowałem foldery z rosnącym zniecierpliwieniem, tu odstręczały mnie obietnice licznych dyskotek, tam kolejki linowe, co porcjami wciągają tłumy na lodowiec, a ja nie lubię tłumów, miałem więc trudne zadanie, nie łaknąc ani gór bez komfortu, ani komfortu bez gór. Z pierwszego piętra na najwyższe wygoniła mnie nagłośniona orkiestra hotelowa oraz kuchenna wentylacja, stwarzająca fałszywe, pewno, lecz dojmujące wrażenie, że tłuszczu na patelniach nie zmienia się od lat. Na górze nie było lepiej. Co parę minut waliły we mnie grzmotem startujące niedaleko dżety. W Europie nie mówi się dżety, lecz odrzutowce, ale słowo dżet lepiej kojarzy mi się z biciem po głowie. Kulki w uszach nie pomagały, bo wibracja silników wkręca się człowiekowi w szpik jak wiertarka dentystyczna. Po dwu dniach przeniosłem się więc do nowego „Sheratona” w centrum, nie zdając sobie sprawy z tego, że to jest hotel w pełni skomputeryzowany. Dostałem apartament zwany z amerykańska „suite”, długopis reklamowy i plastykowy żeton zamiast klucza do drzwi. Można nim też odmykać pełną alkoholi lodówkę. Była połączona z centralnym komputerem. Telewizor na żądanie pokazywał momentalny stan rachunku. Dość nawet zabawne było patrzeć, jak bezustannie rosną mielące cyfry, w takim tempie, jak czas przy oglądaniu wyścigów, ale to nie były sekundy, tylko franki szwajcarskie. „Sheraton” szczycił się wskrzeszaniem starych tradycji, na przykład srebra stołowej zastawy świeciły w jadalni na wszystkich stołach, dawniej sztućce miały wygrawerowane napisy „Skradzione w «Bristolu»”, w „Sheratonie” nic tak drażliwego; w sztućcach jest coś, co sprawia, że drzwi podnoszą alarm, gdy wyjść na ulicę ze srebrem w kieszeni. Niestety doświadczyłem tego i gęsto musiałem się tłumaczyć. Długopis zostawiłem przy szklance, a łyżeczkę wetknąłem sobie do kieszonki, lecz to nie ukoiło wyperfumowanego fagasa, bo łyżeczka lśniła jak umyta, choć jadłem jajka na miękko. No więc cóż, oblizałem ją, taki mam zwyczaj, nie chciałem się jednak spowiadać z intymnych przyzwyczajeń Szwajcarowi, przekonanemu, że mówi po angielsku. Uznałem sprawę za umorzoną, ale gdym dla igraszki spytał telewizor o wysokość rachunku, wyświetlił go z ceną jednej srebrnej łyżeczki – stała na ekranie jak wół. Skoro za nią zapłaciłem, była moja, więc przy obiedzie wetknąłem taką samą do kieszeni, co wywołało następną awanturę. „Sheraton”, wyjaśniono mi, nie jest sklepem samoobsługowym. Łyżeczka, choć wliczona do rachunku, pozostaje własnością hotelu. To nie kara, lecz symboliczny gest kurtuazji wobec gościa, bo koszty sądowe obeszłyby mu się drożej. Podrażniło to moją pieniaczą żyłkę, żeby się poprocesować z „Sheratonem”, ale nie chciałem sobie psuć nastroju, który na razie składał się tylko z nadziei na Szwajcarię mych rojeń.
Przy drzwiach łazienki miałem cztery wyłączniki i do końca pobytu nie opanowałem ich przeznaczenia, dlatego wieczorem wlazłem do łóżka po ciemku. Do poduszki była przypięta karta z serdecznym pozdrowieniem dyrekcji oraz małą Milką, ale nie wiedziałem o tym. Najpierw wbiłem sobie tę szpilkę w palec, a potem jakiś czas szukałem czekoladki pod kołdrą, bo się tam zawieruszyła. Zjadłszy ją, uświadomiłem sobie, że trzeba znów myć zęby, i uczyniłem to po krótkiej walce wewnętrznej. Potem, szukając kontaktu przy łóżku, nacisnąłem coś takiego, że materac zaczął drżeć. O abażur lampy uderzała duża ćma. Nie lubię ciem, zwłaszcza gdy siadają mi na twarzy, chciałem ją trzepnąć, ale w zasięgu ręki był tylko gruby, twardo oprawny tom hotelowej Biblii, a Biblią niezręcznie jakoś. Goniłem za tą ćmą dość długo. Wreszcie poślizgnąłem się na alpejskich folderach, bo przejrzane ciskałem przedtem na dywan. Niby nic. Głupstwa, o których wstyd pisać. Gdy jednak popatrzeć głębiej, przestaje to być takie proste. Im większy komfort, tym więcej męczy, a nawet poniża duchowo, bo człowiek czuje, że nie dorósł do korzystania z jego ogromu, jakby stał z łyżeczką przed oceanem, ale mniejsza jednak o łyżeczki.
Nazajutrz z rana zatelefonowałem do pośrednika sprzedaży nieruchomości, pytając o mały, komfortowy domek w górach, może nabyłbym taki na letnią rezydencję. Robię czasem rzeczy, które zaskakują mnie samego, bo właściwie nie chciałem kupować żadnych domków w Szwajcarii. Zresztą sam nie wiem. Miasto było nie to, że pozamiatane, ale wyglansowane na wysoki połysk, parki jak zegarki i ta powszechna odświętność zdawała się zapowiedzią błogiego życia, do którego nie mogłem się jakoś dobrać. Zmarnowawszy dzień, wciąż niezdecydowany, gdzie wynająć letnie mieszkanie, postanowiłem możliwie rychło opuścić „Sheraton” i myśl ta przyniosła mi znaczną ulgę. Garsonierę, która mi odpowiadała, bo w cichym zaułku, znalazłem następnego dnia, i to nawet z dochodzącą, odziedziczoną po poprzednim lokatorze. Miał to być mój ostatni dzień hotelowego bytowania. Gdym skończył śniadanie, podszedł do mego stolika duży, siwy, szlachetnie wyglądający mężczyzna i przedstawił mi się jako mecenas Trürli. Położywszy wielką teczkę obok siebie, poprosił o chwilę uwagi. Powiedział mi, że znany milioner szwajcarski, doktor Wilhelm Küssmich, będąc od lat entuzjastą mej działalności oraz zapalonym czytelnikiem mych publikacji, pragnie mi jako dowód uszanowania i wdzięczności ofiarować na własność zamek. Tak jest, zamek, z drugiej połowy XVI wieku, nad jeziorem, nie w Zurychu, lecz w Genewie, spalony w czasie wojen religijnych, odbudowany i zmodernizowany przez pana Küssmicha – mecenas recytował historię zamku jak z nut. Musiał ją wykuć pierwej na pamięć. Słuchałem go coraz milej zdziwiony, że pierwotny osąd Szwajcarii, który zaczął mi już więdnąć w duchu, był jednak słuszny. Mecenas zwalił przede mną na stół olbrzymią księgę w skórze, właściwie album, pokazujący zamek ze wszystkich stron, także z wysokości, na zdjęciach lotniczych. Podał mi zaraz drugi tom, cieńszy, spis przedmiotów, czyli ruchomości znajdujących się w zamku, bo pan Küssmich nie chciał obrazić mnie widokiem gołych ścian i miałem przejąć szacowną budowlę wraz z całym inwentarzem, oprócz nieumeblowanych parterów, lecz na wszystkich wyższych piętrach same antyki, bezcenne dzieła sztuki, zbrojownia, a jakże, wozownia, ale nie dał mi czasu się tym delektować, bo spytał tonem oficjalnym, prawie surowo, czy jestem gotów przyjąć darowiznę? Byłem gotów. Mecenas Trürli zamarł wówczas na chwilę, czyżby modlił się przed przystąpieniem do tak poważnego aktu? Mężczyźni jak on zawsze wywołują we mnie iskierkę zawiści. Ich koszule pozostają anielsko białe o trzeciej nad ranem, ich spodnie nigdy się nie mną, a od rozporków nigdy nie odlatują im guziki. Doskonałością tą nieco mnie mecenas mroził, czy raczej usztywniał, lecz trudno było wymagać, by nieznany dobroczyńca skierował do mnie posła bardziej w moim guście. Poza tym nie należało zapominać, że znajdujemy się w Szwajcarii. Po pełnym godności namyśle mecenas Trürli powiedział, że finalnych formalności dokonamy później, a teraz będzie dość, jeśli zechcę złożyć podpis na akcie darowizny. Wyjął z aktówki drugą, przezroczystą; jak między szybkami leżał w niej ów starannie wystukany akt, i rozpostarł go przede mną na obrusie, podając mi zarazem swoje pióro, oczywiście szwajcarskie, złote, podobnie jak jego okulary. Następnie odsunął się nieznacznym ruchem od stołu, jakby zawieszał swoją obecność do czasu, gdy zapoznam się z treścią tak ważnego dokumentu. Przeczytałem więc wszystkie klauzule darowizny. Między innymi miałem się zobowiązać, że nie będę przez sześć miesięcy tykał dwudziestu ośmiu skrzyń, umieszczonych w sali rycerskiej, i gdy podniosłem oczy na adwokata, nim otworzyłem usta, powiedział, jakby czytając w mych myślach, że w tych oczywiście niezamkniętych skrzyniach znajdują się unikalne obiekty w rodzaju płócien starych mistrzów; otóż przekazanie ich na własność cudzoziemcowi, nawet tak znakomitemu jak ja, będzie wymagało pewnego czasu. Ponadto nie mogłem przez dwa lata odsprzedać zamku w całości bądź w częściach ani też udostępniać go osobom trzecim w inny sposób. Nic podejrzanego w tych klauzulach nie zauważyłem. Czy zresztą moja podejrzliwość nie była wyrazem przytłoczenia tą wspaniałomyślnością, która łańcuchami ciężkiej prawniczej niemczyzny Szwajcarów jak spuszczonym mostem wprowadzała mnie na zamkowe komnaty? Troszkę spociłem się, składając podpis, a wtedy mecenas Trürli podniósł małym, lecz władczym ruchem rękę i dwóch fagasów hotelowych, których dotąd nie zauważyłem, bo czekali dyskretnie za palmami, podeszło, aby uwierzytelnić autentyczność mojego podpisu swymi. Musiał ich tam ustawić w kącie już przedtem. Doprawdy zadbał o staranną oprawę tej sceny. Gdy zostaliśmy sami, Trürli poprosił, bym zechciał sygnować jeszcze osobny kodycyl na odwrocie aktu. Zezwalałem tam osobom upoważnionym przez ofiarodawcę, aby sprawdzały okresowo, czy dotrzymuję warunków 8, 9 i 11 paragrafu, to znaczy, czy nie gmeram w skrzyniach z drogocenną zawartością. Myśl, że jacyś obcy ludzie mają mi się kręcić po zamku i zaglądać, gdzie się im podoba, zmroziła mnie. Adwokat wyjaśnił czysto formalny charakter owego punktu. Akt, dodawał, nabrał mocy prawnej i mogę w każdej chwili objąć cały obiekt wraz z przyległym parkiem w posiadanie. Już wstawał, gdy szczęśliwie przyszło mi do głowy spytać, kiedy mógłbym osobiście wyrazić podziękowanie memu dobroczyńcy. Pan Küssmich był aktualnie bardzo zajęty, stał bowiem na czele koncernu wytwarzającego koncentraty żywnościowe, ze słynną pożywką Milmil na czele, a to jest preparat służący dziecięcemu zdrowiu na wszystkich kontynentach. Termin naszego spotkania przyjdzie ustalić osobno. Adwokat uścisnął mi dłoń, stary szafkowy zegar za nami począł wybijać jedenastą i w tych poważnych dźwiękach już jako pan na szwajcarskim zamku patrzałem, jak Trürli kroczy po dywanach, jak rozskakują się przed nim szklane tafle wyjścia, a szofer ze sztywną czapką pod lewym ramieniem otwiera przed nim drzwi czarnego mercedesa, i doszedłem do przekonania, że coś takiego od dawna mi się już właściwie należało.
Zamek okazał się niestety niemieszkalny. Ostatniej zimy pękły rury centralnego ogrzewania. Czy jednak darowanemu...? Porzuciwszy plan wyjazdu w Alpy, wziąłem się za remont. Architekt wnętrz usiłował przekonać mnie do swego projektu obrócenia parterowych sal w pałacową feerię, a gdym mu się oparł, poddał się bardzo złośliwie, bo zwalił na mnie wszystkie decyzje razem z dotyczącymi wykładziny łazienek (była spękana) i stylu klamek (ktoś je poodkręcał). Ładny grosz włożyłem już w mury, aż tu gazety na pierwszych stronach przyniosły sensacyjne wieści o Milmilu. Wyszło na jaw, z czego naprawdę robi się tę pożywkę. Powstał międzynarodowy komitet poszkodowanych matek, który wytoczył Küssmichowi proces. Powództwo sięgało dziewięćdziesięciu ośmiu milionów franków szwajcarskich. Zmarnowane zdrowie dzieci, fizyczne i duchowe cierpienia rodziców, nawiązki za ból – prasa donosiła o wszystkim szczegółowo – a przyjeżdżając na oględziny prac remontowych, musiałem się przepychać przez pikiety z transparentami uwłaczającymi temu, kto mało że ma pałac z trucia dzieci, to jeszcze go sobie śmie dosmaczać teraz, gdy już wiszą nad nim sądowe terminy. Raz i drugi udało mi się wyjaśnić, że nie jestem Küssmichem i nie mam nic wspólnego z niemowlętami, ale za trzecim jakaś starsza pani z Armii Zbawienia, która pewno nie dosłyszała mnie, śpiewając i waląc w bęben, wzięła od drugiej tablicę z żądaniem sprawiedliwości i dała mi nią po głowie. To uświadomiło mi, w jak niezręczną sytuację wpakował mnie Küssmich zamkiem. Zatelefonowałem do adwokata, chcąc usłyszeć jego zdanie, on zaś poradził mi, żebym unikał dziennikarzy. Najlepiej zrobię, rzekł Trürli, jeśli wyjadę na jakiś czas w Alpy. Poszedłem za tą sugestią, boż i tak po to przyjechałem przecież do Szwajcarii. Myślałem po cichu, co wyznaję szczerze zgodnie z mym obyczajem mówienia samej prawdy, że wszystko ucichnie, gdy Küssmich znajdzie się nareszcie w kryminale. Dalej sądziłem bowiem, osioł, że mając sporo na sumieniu, widział w akcie darowizny ekspiację. Gdybym nie marudził w „Sheratonie”, spędziłbym niczym nie zakłócone dni w górskim zakątku, choć z drugiej strony nie poznałbym ani profesora Gnussa, ani Instytutu Maszyn Dziejowych, i tym samym nie wyprawiłbym się na Encję z jej niesamowitą etykosferą. Tak to już jest w życiu, z głupstw wynikają wielkie rzeczy, choć częściej bywa na odwrót. Przez całe lato tyleż przebywałem w Genewie, co w Alpach, bo to i remontu trzeba było jednak popilnować, i Trürli miał ze mną to i owo do omówienia. W mieście lokowałem się w garsonierze, do zamku nie chodziłem, na rozprawach Küssmicha też wolałem się nie pokazywać, a tymczasem matki, prokuratura, reporterzy dbali o to, żeby prasa huczała od sensacyjnych wieści o nieprawościach koncernu. Co prawda zmagania pieniądza z prawem dawały nieoczekiwane efekty. Biegli oskarżenia dowodzili ekspertyzami, jak zgubny był wpływ Milmilu na organizm dziecka, natomiast biegli powoływani przez koncern z równie naukową ścisłością ujawniali zbawienność tego produktu. Opinia publiczna była jednak po stronie dzieci i matek. Ledwie powróciwszy któryś raz z Genewy, zjadłem śniadanie w moim wynajętym domku, Trürli wezwał mnie lakonicznym telegramem na powrót do miasta. Wracałem pociągiem. Szwajcarzy tak sobie wydrążyli kraj tunelami, że można go przejechać wzdłuż i w poprzek ani widząc gór. W przedziale zastałem starszego pana w złotych staromodnych binoklach na czarnej tasiemce, który czytał moje Dzienniki gwiazdowe. Zdziwiło mnie, że co i raz otwiera leżący na kolanach gruby tom i zajrzawszy doń, wpisuje coś starannie na marginesach mej książki. Gdy poszedł do wagonu restauracyjnego, przyjrzałem się Dziennikom rozpostartym na siedzeniu. Marginesy upstrzone były z góry na dół cyframi jakichś paragrafów. Zaciekawiony, przedstawiłem mu się, gdy wrócił, i spytałem o znaczenie tych zapisków. Okazał się nader uprzejmy. Najpierw pogratulował mi wylewnie odkryć i dokonań. Był profesorem prawa kosmicznego, i to w zakresie politycznym. Roger Gnuss, bo tak się nazywał, miał oprócz katedry tego prawa nadzór, z ramienia sekretariatu ONZ, nad Instytutem Maszyn Dziejowych, filią MSZ. Nie Ministerstwa Spraw Zagranicznych, lecz Zaziemskich. Nie wiedziałem nawet, że takie ministerstwo już istnieje. Uśmiechając się dobrotliwie niebieskimi jak lodowiec oczkami, pomniejszonymi przez szkła, profesor wyjaśnił mi, że ten nowy MSZ istnieje tylko częściowo, jako instytucja w fazie rozruchu. Z inicjatywy wpływowych państw utworzono bowiem zaródź administracyjną, która normalnym ministerstwem stanie się dopiero za jakiś czas, gdy kontakty z cywilizacjami kosmicznymi przestaną być doraźne i dojdzie do nawiązania oficjalnych stosunków po akredytacji ministrów pełnomocnych ze wszystkimi prerogatywami. Dotąd eksploracja zamieszkanych planet podlegała ONZ, lecz kosmiczny wymiar wymagał od dyplomacji całkowicie nowych metod i rozwiązań. Wszystko to było dla mnie zupełną nowością. Najbardziej dziwiłem się milczeniu szwajcarskiej prasy w tak ważnym temacie. To wcale nie jest takie dziwne, tłumaczył mi profesor, bo na razie zajmujemy się głównie dyplomacją treningowo-fantomową, a że finansuje nas ze swej szkatuły ONZ, bo rząd kantonalny zastrzegł sobie z góry, gdy dawał zgodę na umieszczenie tego ministerstwa w Genewie, że go to finansowo nie obciąży, prasa nie zajmuje się sprawami niemającymi wpływu na szwajcarską ekonomię. Zresztą, dodał, nasza działalność jest niejawna. Nie jest tajna w sensie prawa międzynarodowego ani szwajcarskiego prawa karnego i cywilnego, bo nie chodzi o rację stanu, lecz o zdrowy rozsądek. Sytuacja monetarna i bez wiadomości o innych planetach coraz bardziej się pogarsza, frank szwajcarski nie robi jeszcze bokami, ale poniekąd kuleje, trzeba więc go oszczędzać. Zasięg typowego wyprzedzenia w operacjach bankowych wynosi najwyżej parę lat, bo przecież decydującą jednostkę miary stanowi rok budżetowy, a my, to znaczy IMD, razem z MSZ pracujemy z minimalnym wyprzedzeniem rzędu stu lat! To są tak zwane sekulary, w tych jednostkach porusza się cała ministerialna pragmatyka obcodziejowa. Nie rozumiałem nic z tego, co mówił, lecz miałem odwagę przyznać się do zamętu w głowie. Przed panem, panie Tiszy, powiedział (tak wymawiał moje nazwisko), nie mam nic do ukrywania. Wyjaśnił mi najpierw sens zapisków w Dziennikach. Były zwykłym zawodowym odruchem: podciągał wszystkie dokonane przeze mnie nieświadomie naruszenia prawa kosmicznego, międzyplanetarnego, jako też przepisów ruchu po Drogach Mlecznych, pod właściwe paragrafy. Widząc moją wydłużającą się twarz, profesor dodał, że takie faux pas zawsze zdarzają się pierwoodkrywcom. Czyż Kolumb nie wziął Ameryki za Indie? A stosunek Hiszpanów do Azteków? Lecz gwiezdne państwa, z którymi mamy do czynienia, to nie obszary ekspansji kolonialnej, bo na ogół górują nad nami. Przez całą drogę do Genewy profesor wykładał mi elementy swojej wiedzy, a ja słuchałem go jak uczniak. Prawo jurydyczne, rzekł, jest w Kosmosie ważniejsze od praw fizyki. Owszem, w ostatniej instancji o zjawiskach bytu decyduje fizyka, lecz w praktyce jest inaczej. Ot choćby wziąć taką zagadkę Silentium Universi. Dlaczego przez tyle dziesiątków lat daremnie poszukiwało się innocywilizacyjnych sygnałów? Do badania tych cywilizacji jako pierwsi wzięli się prawem kaduka przyrodnicy – astronomowie, fizycy, matematycy, biologowie obliczyli jak dwa razy dwa jest cztery, że Inni muszą być, energetyczne środki muszą mieć, techniczne możliwości też, więc skoro nic nie widać ani nie słychać, ergo Nikogo Nigdzie Nie Ma. Jakże nie ma, jeżeli dopiero co dowiodło się, że muszą być? Zamiast poradzić się znawców prawa politycznego, ekonomicznego i tak dalej, uznali, że im cywilizacja wespnie się wyżej, tym pewniej ulega zagładzie. Okres larwalny, poczwarczy trwa długo, ale wtedy brak środków sygnalizacyjnych, a kiedy są, albo już nie ma cywilizacji, albo za parę chwil nie będzie. Sami przerazili siebie tym logicznym wnioskowaniem i szeroką publiczność też. Wyszło na to, że jesteśmy sami jak palec w całym Kosmosie. A co więcej, że wnet i nas już nie będzie. Owszem, był Ijon Tichy i działał, lecz „nec Hercules contra plures”. Nie został oficjalnie uznany. Dlaczego? Alboż to nie brak maniaków i wydrwigroszów, bających o talerzach i o Bardzo Dobrych Praastronautach, którzy przybyli na Ziemię, żeby budować Egipcjanom piramidy pod pretekstem chowania faraonów? Świat nauki musiał się uodpornić na takie bałamuctwo i w efekcie uodpornił się zbyt mocno. – Czy pan wie, panie Tiszy – profesor położył mi kojącym gestem różowo wymytą, szwajcarską dłoń na kolanie – gdzie, to jest w jakim dziale, lokuje się pańskie dzieła choćby w miejskiej bibliotece Genewy? W dziale Science Fiction, ot co, mój drogi! Proszę nie brać tego do serca. Pan o tym nie wiedział?
Odparłem, że nie czytuję własnych książek, toteż nie szukam ich po bibliotekach.
– Zapoznanie to wręcz obowiązek każdego wielkiego nowatora i odkrywcy – rzekł sentencjonalnie Gnuss. – Zresztą były nader poważne powody, dla których my – mam na myśli MSZ – nie prostowaliśmy takich nieporozumień. Poniekąd oszczędzaliśmy i pana w ten sposób...
– Jak mam to rozumieć? – spytałem, zaskoczony jego ostatnimi słowami.
– Zrozumie pan to, lecz we właściwym czasie. Skoro los postawił mnie na pana drodze, niechże się stanie, co miało się stać – i podał mi swoją wizytówkę, nakreśliwszy na odwrocie numer zastrzeżonego telefonu prywatnego.
– Silentium Universi wynika z limitów finansowych – rzekł zniżonym głosem. – Nasze bogate państwo daje 0,3% swego dochodu ubogim. Dlaczego poza Ziemią miałoby być inaczej? Mniemanie, jakoby Kosmos był dziewiczą pustką, nieregulowaną prawem, bez sfer wpływów, projektów budżetowych, ceł ochronnych i propagandy z dyplomacją, dopóki weń nie wkroczyła ludzkość, to mniemanie dziecka, że pokąd nie zrobiło pierwszej kupki, nikt tego nie umiał. Dylemat znikł dopiero, gdy my przejęliśmy go od przyrodników. Oni naprawdę są jak malutkie dzieci, panie Tiszy. Uważają, że ten, kto ma na bieżącym rachunku ze dwadzieścia słońc, zrównoważony bilans energetyczny, a w astrofinansowej rezerwie tak z 1049 ergów, szasta tym na lewo i na prawo jak szalony. Powiadamia, sygnalizuje, wysyła w próżnię licencje produkcyjne, najzupełniej bezpłatnie, co mówię, z czystą stratą, udostępnia informację technologiczną, socjologiczną, diabli wiedzą jaką, i to tak, z samej dobroci serca lub organu, który mu zastępuje serce. Trzeba to włożyć między bajki, kochany panie Tiszy. Ile razy został pan, jeśli wolno spytać, obsypany bogactwami na planetach, które pan odkrył?
Zastanowiłem się przez chwilę, gdyż był to dla mnie całkiem nowy punkt widzenia.
– Ani raz – rzekłem wreszcie – ale ja też nigdy o nic nie prosiłem, profesorze...
– Otóż to! Żeby dostać, trzeba najpierw prosić, a i wtedy nic nie wiadomo. Wszak międzygwiezdne stosunki podlegają stałym politycznym, a nie fizycznym. Fizyce podlega wszystko, ale czy panu przyszło słyszeć ziemskiego polityka, który by się uskarżał na stałą naszej grawitacji? Jakież prawa fizyczne uniemożliwiają bogatym dzielenie się z niemajętnymi? I jak panowie astrofizycy mogli nie uwzględnić takich elementarnych rzeczy w swoich logicznych rozumowaniach? Już dojeżdżamy. Zapraszam pana do Instytutu Maszyn Dziejowych. Telefon mój pan ma – proszę do mnie zadzwonić, to się umówimy.
Pociąg rzeczywiście łomotał już na zwrotnicach i ukazał się dworzec. Profesor schował do teczki Dzienniki gwiazdowe i sięgając po narzutkę, rzekł z uśmiechem:
– Polityczne stosunki rozwijają się w Kosmosie od miliardów lat, ale nie można ich dostrzec nawet przez największą lunetę. Proszę o tym pomyśleć w wolnej chwili, a teraz – do zobaczenia, drogi panie Tiszy! Poznanie pana było dla mnie zaszczytem...
Wciąż jeszcze pod mocnym wrażeniem tego spotkania odszukałem przed budynkiem dworcowym czarnego mercedesa, w którym oczekiwał mnie Trürli. Wsiadając, wyciągnąłem doń rękę. Spojrzał na mnie, jakby nie wiedział, co to takiego wystaje mi z rękawa, po czym dotknął jej końcami palców. Choć szofer nie mógł nas słyszeć, bo siedział za szybą, mecenas zniżył głos, mówiąc:
– Pan Küssmich złożył zeznania...
– Przyznał się? To dobrze – palnąłem odruchowo i zrobiło mi się dość głupio, boż mówiłem do jego adwokata.
– Dla pana nie – rzucił lodowato.
– Jak proszę?
– Przyznał się, że darowizna była ukartowana...
– Jak to – ukartowana...? Nie rozumiem.
– Lepiej będzie, jeśli omówimy to w moim biurze.
Zamilkliśmy w jadącym aucie. Byłem coraz bardziej zdziwiony jego zimnym zachowaniem, aż w adwokackim gabinecie wyszło szydło z worka.
– Panie Tichy – rzekł Trürli, siadłszy za biurkiem – zeznania doktora Küssmicha stworzyły zupełnie nową sytuację.
– Tak pan sądzi? Ponieważ zeznał nieprawdę? Zniesławił mnie? – Mecenas skrzywił się, jakby usłyszał coś nieprzyzwoitego.
– Znajduje się pan u adwokata, a nie na sali sądowej. Zniesławienie, no proszę! Panie Tichy, więc pan zamierza twierdzić, że pan doktor Küssmich ni z tego, ni z owego, ot, dla pana pięknych oczu podarował panu obiekt wartości osiemdziesięciu trzech milionów franków szwajcarskich?
– O wartości nie było mowy... – wybełkotałem – i... i to pan przecież z tym do mnie przyszedł...
– Uczyniłem to, co zlecił mi mój mocodawca – powiedział Trürli. Jego oczy też były niebieskie, jak oczy profesora, lecz dużo mniej sympatyczne.
– Jak to... czy pan twierdzi, że tę darowiznę przekazywał mi pan w złej wierze?
– Moja wiara nie ma nic do rzeczy, należąc do sfery mej psyche, a ta nie wchodzi w rachubę prawną. Pan usiłuje zatem twierdzić, że przyjął pan od zupełnie nieznanego sobie człowieka osiemdziesiąt trzy miliony, bez wszelkich ukrytych myśli?
– Ależ co pan mi tu opowiada – zacząłem, rozeźlony, lecz podniesionym palcem wymierzył we mnie jak rewolwerem.
– Pozwoli pan, ale teraz ja mówię. Jeśliby się sąd rekrutował z dziatwy szkolnej, to, być może, wziąłby za dobrą monetę pana zeznania, lecz tak przecież nie jest. Jakże ktoś, o kim pan nawet nie słyszał, prezentuje panu osiemdziesiąt trzy miliony, ponieważ jakoby z satysfakcją przeczytał kiedyś to, co pan zechciał napisać? I sąd ma dać temu wiarę?
Mecenas wyjął z kosztownej kasety papierosa i zapalił go od stojącej przy kałamarzach złotej zapalniczki.
– Może pan wyjaśni mi, o co chodzi – rzekłem, starając się zewnętrznie zachować spokój. – Czego sobie życzy pan Küssmich? Czy pragnie mnie za towarzysza w celi więziennej?
– Doktor Küssmich zostanie oczyszczony ze wszystkich stawianych mu fałszywych zarzutów – rzekł mecenas Trürli, wydmuchując dym w moją stronę, jak to się czasem czyni, chcąc przegonić natrętnego insekta. – Obawiam się więc, że będzie pan w tej celi przebywał sam.
– Zaraz – nie mogłem się wciąż połapać – podarował mi zamek... po co? Czy teraz chce go z powrotem?
Adwokat z namaszczeniem skinął głową.
– Więc po diabła mi go dawał? Przecież nie prosiłem go, nie znałem – aaa... chciał go uchronić od zajęcia, od konfiskaty, tak?
Adwokat ani drgnął, lecz mnie łuski spadły już z oczu.
– No – rzekłem wojowniczo – ale ja wciąż jednak go mam, jestem prawnym właścicielem...
– Nie sądzę, by to panu wiele przyniosło – obojętnie powiedział adwokat. – Niewiarygodność darowizny czyni akt jej sądowego obalenia fraszką.
– Rozumiem, dlatego Küssmich złożył te fałszywe zeznania... ale jeśli sąd da mu wiarę, beknie za to...
– Nie wiem, co pan pojmuje pod wyrażeniem „beknie” – rzekł Trürli. – Powództwo zmierzało do procesu od dawna. Wiedział o tym każdy, kto czyta gazety. Doktor Küssmich czuł się w sytuacji przymusowej, gdy pierwsza opinia biegłych wypadła na niekorzyść Milmilu. Pan wykorzystał tę jego chwilową słabość, to załamanie wywołane troską o byt rodziny. Postąpił wbrew mej radzie, gdyż zapewniałem go, że prawda zwycięży i wygramy proces. Tak się też stanie. Tym samym nie dojdzie do obciążania majątku kosztami powództwa. Na wokandzie pozostanie to tylko, że pan, obcokrajowiec, usiłował się wzbogacić na cudzym nieszczęściu.
– To jemu nic nie grozi? Choć przyznaje, że chciał się wykręcić darowizną od kosztów? Że myślał...
– Nikt nie może być ukarany za to, co sobie myślał.
– A więc i ja również!
– Pan nie tylko myślał, lecz i podpisał wiadomy dokument.
– Ale w dobrej wierze! Moja reputacja jest nieskazitelna! Mogę to udowodnić – urwałem, gdyż mecenas zmienił się na twarzy jak szczyty Alp o zachodzie słońca.
– A s r e b r n e ł y ż e c z k i?!! – zagrzmiał, patrząc na mnie z nie-ukrywaną pogardą.
Na tym zakończę relację z owej rozmowy. Adwokat, którego polecił mi profesor Gnuss, gdym się zwrócił do niego o radę, nazywał się Sputnik Finkelstein. Był malutki, czarniawy i wesoły. Wysłuchał mojej historii aż do łyżeczek, potarł nos i rzekł:
– Niech się pan nie dziwi, że ja wciąż ruszam palcem po nosie, ale jak się przez dwadzieścia lat nosiło okulary, to nie można przestać od razu po nałożeniu szkieł kontaktowych. Pan mi podał treść przedstawienia, a ja panu podam autorów libretta. Küssmich wygra, bo się dogadał z Nestlém. Chodziło o złotą kawę. Pan nie słyszał o złotej kawie? To taki ekstrakt kawy, jak rozpuścić, wygląda całkiem jak złoto w filiżance.
– A w smaku?
– Taka sobie kawa. Ale to jest luka rynkowa – nikt na to jeszcze nie wpadł! Nowość! Pić samo złoto! Uważa pan? On im sprzątnął patent sprzed nosa, więc zrobili mu przykrość.
– A co z Milmilem? Jest szkodliwy czy nie?
– Szkodliwe jest wszystko – rzekł kategorycznie mój obrońca. – Tam są endorfiny, wie pan, te związki, które organizm sam wytwarza w mózgu, przeciwbólowe, kojące, morfina jest do nich podobna. Tych endorfin jest w Milmilu tyle co nic. Tyle, żeby można było o tym pisać w reklamach. Jedni lekarze mówią, że to złe, a inni, że dobre. Ewentualnie nieszkodliwe. Zresztą co to ma za znaczenie? W cywilnych sprawach decyduje konto bankowe, bo jak nie można wygrać, to można zaprocesować drugą stronę na śmierć. Prowadzę teraz taką sprawę o dopuszczenie do patentu na wehikuł czasu. Żeby można podróżować w przyszłość. Nazywa się chronorch. W tę i we w tę – uważa pan? Dwaj doktorzy z bardzo przyzwoitego uniwersytetu, nazwijmy ich przez dyskrecję Traefe i doktor Kosher, wynaleźli to razem. Nie chcą im tego opatentować, bo nie działa tak, jak opiewa ich opis.
– Chronorch? – spytałem rozciekawiony, zapominając o Milmilu i łyżeczkach. – Czy może mi pan powiedzieć coś więcej?
– Dlaczego nie? To się wzięło z teorii Einsteina, jak zresztą inne nieszczęścia też. Na przyspieszających ciałach czas płynie wolniej. Wie pan o tym? Pewno, że pan wie... Oni wpadli na myśl, żeby nie trzeba było nigdzie lecieć, wystarczy, kiedy ciało porusza się bardzo prędko na miejscu. Raz w jedną stronę, a raz w drugą. Przy dostatecznej prędkości tych drgań czas zaczyna płynąć wolniej. To jest zasada. Niestety, nic nie może wytrzymać tych drgań, wszystko się rozlatuje. Na atomy. Można, owszem, posyłać w przyszłość te atomy, ale nic więcej. Pośle pan jajko – przyjdzie fosfor, węgiel i z czego tam jeszcze składa się jajko. Człowiek może się też tylko w proszku dobrać do przyszłości. Dlatego urząd patentowy odmawia im patentu, a oni się boją, że im ktoś ukradnie pomysł, zanim wymyślą sposób przeciwko tej trzęsionce. Taka sprawa. Trudna, ale ja właśnie lubię trudne. Więc wróćmy do naszych baranów. Nestlé dogadał się z Küssmichem i podzielą się tą kawą. Matki i dziatki nie będą dłużej finansowane. Biegli przestaną być pewni swego. Küssmich darował panu zamek, żeby zrobić, powiedzmy, demonstrację siły. Że mu nic nie zrobią. Rodzinie darować, przepisać tytuł własności – to zbyt przejrzyste. Potrzebny był obcokrajowiec, zasłużony, ale – powiem tak – kontrowersyjnie. Pan się nie obrazi? Żeby można było, w razie jednej potrzeby, dowodzić: proszę, było komu dawać, należało się, a w razie innej potrzeby dowodzić: proszę, zostałem zwiedziony pozorami, były srebrne łyżeczki oraz inne rzeczy też. Tak by to rozgrywano przeciwko panu. Pan pytał maklera o dom! Pan im pasował jak ulał, żaden niebieski ptak, ale, za pozwoleniem, dlaczego pan się zgodził brać ten zamek razem z tymi skrzyniami? To prawdziwy gwóźdź do trumny, te skrzynie...
– Jakże mogłem odmówić? Nie widziałem powodu. Byłoby to zresztą niegrzecznie. Brać podarowane, ale odrzucać część... to przecież obraza dla ofiarodawcy...
– Tak też myślałem. Ale tych skrzyń żaden sąd panu nie przełknie. Pan wie, co w nich jest?
– Podobno dzieła sztuki...
– Może z wierzchu. Śmiej się pan z tego. Ja tu mam akt darowizny, xerox. O zawartości skrzyń ani słowa.
– Mecenas Trürli powiedział mi, że tam są jakieś obrazy, że ich przekazanie na własność wymaga osobnych kroków...
– Pewno, że wymagałoby, bo tam są kluczowe części aparatury do robienia tej złotej kawy. Darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby, ale to był koń trojański! Pan miał przechować to, o co się toczył właściwy spór, ten pozakulisowy!
– Co pan mówi? Nie zaglądałem do tych skrzyń.
– Bo pan jest porządnym człowiekiem, pan podpisał, dał słowo, to ładnie o panu świadczy, ale może gdzieś indziej by panu uwierzyli, tutaj nie. Ich wersja jest taka: pan usiłował skorzystać ze znanego sobie przymusowego położenia Küssmicha, żeby zbić majątek.
– Coś podobnego mówił mi Trürli.
– No właśnie!
– Ale niech mi pan wytłumaczy, dlaczego Küssmich, który darował mi coś, czego wcale nie chciał mi darować, ma wyjść z tego bezkarnie, a ja nie?
– To jest tak, widzi pan. Dajmy na to, ktoś przychodzi do pana z wielkim kufrem i mówi, że zamordował ciotkę, w tym kufrze leżą jej zwłoki razem z jej brylantami, i jeśli mu pan to przechowa, on się z panem podzieli łupem, musi mu pan jeszcze tylko obiecać pomoc przy zakopaniu ciotki. Potem okazuje się, że on pana okłamał. W kufrze są same cegły. On nie będzie odpowiadał, bo za co? Że pana okłamał? Ale on nie wyłudził od pana tym kłamstwem niczego. On powie, że to był żart, ale pan ma masło na głowie. Pan usiłował się stać wspólnikiem morderstwa post factum poprzez złożoną obietnicę pomocy w zakopaniu zwłok oraz przechowaniu ofiary i łupu. To jest karalne. Usiłowane wspólnictwo post homicidium i usiłowane paserstwo.
– Pan widzi podobieństwo do mojej sytuacji?
– Tak. Oni to bardzo zręcznie wymyślili! I jeszcze pan zezwolił, żeby dowolna ilość pełnomocników Küssmicha kontrolowała, czy pan dotrzymuje warunków darowizny. Powiedzieć panu, co pan zastanie na zamku, jak pan się tam wybierze? Tłum, panie Tichy! Gdyby pan się chciał udać za potrzebą, oni są uprawnieni asystować panu w drodze do ubikacji, jako też być praesentes apud actum urinationis ewentualnie defaecationis, bo akt prawny, który pan podpisał i dał uwierzytelnić podpisami dwóch świadków, żadnych wyłączeń tego czy innego rodzaju nie ustanawia. To był majstersztyk!
– Wolałbym, żeby się pan tak tym nie delektował.
– Hihi, z pana wesoły klient, panie Tichy! Więc, nieprawdaż, oni chcą, żeby pan się zrzekł darowizny własnowolnie. Jeśli pan nie zechce, będzie sprawa. Zamek, no, z zamku jeszcze bym pana wybronił, ale z tych skrzyń to już nie bardzo. In dubio pro reo, ale żaden Szwajcar nie będzie wątpił, że pierwszą rzeczą, którą pan zrobił, było otworzenie skrzyni.
– A jeślibym zajrzał, to co z tego?
– Koniecznie chce pan wiedzieć? Dobrze, powiem panu. Tam są też papiery wartościowe, założycielskie akcje Küssmicha, patenty, dokumentacja techniczna i gdyby pan był mniej solidny, ale bardziej przezorny, przejrzałby to pan i dał znać Küssmichowi, żeby sobie zabrał. A pan siedział cicho. Proszę nic nie mówić – ja panu wierzę! Niemniej kolega Trürli chce zrobić z tego bardzo malowniczy użytek. Zaniechanie jako dolus, względnie corpus delicti. Na pana miejscu wziąłbym się od razu do tych skrzyń.
– Dziwne, co mi pan mówi.
– Bo ja wiem, kto jest Küssmich, a pan się dopiero zaczyna dowiadywać. To jeszcze nie wszystko. Będą siedzieć cicho, ale gdyby pan chciał wyjechać, zostanie pan zatrzymany na granicy czy na lotnisku. Zamiar ucieczki do kraju, który nie ratyfikował ze Szwajcarią umowy o wydawaniu ściganych przestępców.
– Więc co mi pan radzi?
– Jest pałka na Küssmicha, ale ma dwa końce. Gdyby pan teraz zrzekł się darowizny, Küssmich nie byłby szczęśliwy. W tym jest prawnicza subtelność. Dopóki nie zapadnie korzystny dla niego wyrok, powództwo wisi nad nim jak miecz Damoklesa. My wiemy, że ten miecz zostanie zdjęty, włożony do futerału i pogrzebany, ale gdyby prasa podchwyciła przed wyrokiem pańskie zrzeczenie się hojnego daru, dodałaby jedno do drugiego i powstałaby bardzo przykra woń. Prasa kocha się w takich skandalach! Natomiast po wyroku nikt się już nie będzie interesował zamkiem, panem, skrzyniami i nikt nie zauważy, że on darował, a pan mu to zwrócił, bo tak się panu podobało i koniec. Rozumie pan?
– Rozumiem. Wobec tego chcę się zrzec zaraz. Niech będzie dużo tej woni!
Mecenas Finkelstein roześmiał się i pogroził mi palcem.
– Vendetta? Łakniemy krwi? Podły Jagonie, niechaj i tak dalej, oto godzina mej zemsty wybiła? Proszę tego nie robić, panie Tichy! Pałka ma drugi koniec. Prasa rzuci się na was obu. On nieuczciwy, a pan jego pomocnik. Owszem, należy grozić, że zaraz wszystko zwrócimy, ale groźby nie będą zbyt wiarygodne, bo możemy ich wprawdzie pociągnąć za sobą, ale tonąć będziemy razem, i pan pójdzie głębiej niż on. Trürli przekuje pańskie łyżeczki w miecz archanioła.
– Co więc pan mi radzi?
– Cierpliwość. Sąd odroczył sesję na trzy miesiące. Będziemy się targować. Przeciąganie, zgoda na ćwierć, popuścimy, pójdziemy do drzwi, zamkniemy drzwi, wsadzimy głowę do środka, wrócimy, aż się wyjdzie na remis.
– To znaczy?
– Küssmich zabierze zamek i skrzynie, ale musi panu zwrócić poniesione koszty i zaniechać procesu. Ewentualnie odszkodowanie za straty moralne. Czy pan ogarnia całość? Jeśli nie, mogę panu wytłumaczyć wszystko jeszcze raz. Ja jestem bardzo cierpliwy dla klientów. Muszę być. Szwajcarzy odznaczają się powolnym myśleniem. Jestem tu naturalizowany, ale jeśli to pana interesuje, pochodzę z Czortkowa. Wie pan, gdzie to jest?
– Nie.
– Nie szkodzi. Galicja i Lodomeria. Ładne okolice. Mój ojciec błogosławionej pamięci, razem z jego pomysłem, żeby pierworodnemu dać na imię Sputnik, miał tam antykwariat. To był zacności człowiek. Nie ruszyłem tego imienia. I jakże się pan decyduje, panie Tichy? Walczymy czy poddajemy się?
– Chciałbym, żeby pan Küssmich zapamiętał mnie na długo – rzekłem po namyśle.
Adwokat spojrzał na mnie z dezaprobatą.
– Pan myśli o nim najpierw, nie o sobie? Sprawiedliwe, ale niepraktyczne. Proponuję, żeby pan mi zostawił linę. Mecenas Finkelstein zaprze się i będzie ciągnął, ile się da. A pan może tymczasem wyjechać na wakacje. Trzy miesiące musi pan tak czy owak przeczekać.
– Wie pan co – rzekłem naraz, poruszony nową myślą – czy ten chronorch już jest gotowy? Działa? Bo można by posłać większą ilość różnych atomów tam, gdzie Küssmich będzie wytwarzał tę złotą kawę. Na przykład sadzę, krzem, siarkę...
Adwokat roześmiał się głośno.
– O, to profesor miał rację, mówiąc, że pan nie byle kto. Pan ma słuszność – to może być bardzo groźna broń. Ale wie pan, jak każdy interes, zemsta musi mieć górną granicę kosztów. Żeby posłać parę deko atomów na pół roku wprzód, trzeba elektryczności za milion franków...
– Wobec tego zostawiam panu mój zamek i honor, mecenasie – powiedziałem, wstając. Jeszcze się śmiał, gdy zamknąłem za sobą drzwi.