Wszyscy mają się dobrze - Jordan, Penny - ebook

Wszyscy mają się dobrze ebook

Jordan, Penny

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Crightonowie to znana od pokoleń szacowna prawnicza rodzina. Ben, senior rodu, kontroluje życie swoich synów bliźniaków. David i Jon są podobni zewnętrznie, ale poza tym wiele ich różni. David był ulubieńcem ojca, Jon zawsze żył w cieniu faworyzowanego brata. Kiedy David niespodziewanie trafia do szpitala, wychodzą na jaw jego oszustwa i kłamstwa. Rodzinę zaczynają dzielić skrywane od lat niechęci, wzajemne urazy, niekończąca się gra pozorów…    

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 343

Oceny
3,8 (26 ocen)
9
8
5
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Penny Jordan

Wszyscy mają się dobrze

Tłumaczenie:

RODZINA CRIGHTONÓW

BEN CRIGHTON – apodyktyczny, dumny patriarcha rodu, gotów uczynić wszystko, by zapewnić powodzenie swojej rodzinie.

RUTH CRIGHTON – siostra Bena; po tragicznym wojennym romansie poświęciła się całkowicie rodzinie.

DAVID CRIGHTON – bliźniaczy brat Jona, ukochany syn Bena. Pełen czaru, ale bardzo samolubny; nie dorasta do wyznaczonej mu przez ojca roli dziedzica.

TIGGY CRIGHTON – piękna i delikatna żona Davida. Była modelka. Rozpaczliwie szuka aprobaty w oczach mężczyzn.

OLIVIA CRIGHTON – córka Davida i Tiggy. Zdolna prawniczka. Chce zerwać z rodziną i wyjechać do Stanów ze swoim ukochanym, Casparem.

CASPAR JOHNSON – Amerykanin, wykładowca prawa, wprowadzony do rodziny przez Olivię.

JON CRIGHTON – młodszy brat bliźniak Davida. Dźwiga na barkach odpowiedzialność za rodzinną kancelarię prawną.

JENNY CRIGHTON – ciepła, zaradna żona Jona. Jest współwłaścicielką antykwariatu. Ukochana ciotka Olivii.

MAX CRIGHTON – najstarszy syn Jona i Jenny. Bezwzględny, ambitny prawnik gotów na wszystko dla kariery.

LOUISE i KATE – rezolutne bliźniaczki; nastoletnie córki Jona i Jenny, zdecydowane iść przez życie własną drogą.

JOSS – rozbrajający ośmioletni synek Jona i Jenny; ulubieniec Ruth, jego ciotecznej babki.

SAUL CRIGHTON – człowiek bardzo rodzinny. Kiedyś myślał o małżeństwie z Olivią. Żonaty z Hillary, Amerykanką, z którą więcej go dzieli, niż łączy.

PROLOG

1917

Wiosna tego roku była deszczowa, a lato już wprost ulewne; sieczone nieustającymi deszczami zboże leżało zbite na polach.

Josiah Crighton przetarł zamgloną szybę w przedziale pociągu, ale zamiast wyjrzeć na zewnątrz, odwrócił głowę i popatrzył na bladą twarz siedzącej obok niego dziewczyny.

Dziewczyna. Żona. Już wkrótce matka jego dziecka. Rysy Josiaha stężały. Jeszcze teraz dźwięczały mu w uszach wściekłe słowa ojca, kiedy ten o wszystkim się dowiedział.

– Na Boga, dlaczego postępujesz tak głupio? Marnujesz sobie życie, mógłbyś przecież… – Ojciec przerwał i zaczął bębnić palcami w blat biurka. – Już się stało. Dziewczynie trzeba poszukać odpowiedniego męża, a ty…

– Ona ma już męża – powiedział Josiah spokojnie.

Ojciec w pierwszej chwili nie zrozumiał, bo na jego twarzy pojawił się wyraz ulgi.

– Ma męża? Od razu tak trzeba było mówić.

– Pobraliśmy się, ojcze – wyjaśnił Josiah. – Ja i Bethany.

Wiedział, oczywiście, jak ojciec zareaguje na wieść o małżeństwie. Liczył się z tym, że obydwie rodziny zerwą z młodymi wszelkie kontakty. Jej rodzice zareagowali równie nieprzychylnie jak jego. Bethany, córka farmera, pracowała jako służąca. Wpadł na nią, gdy na prośbę ojca zawiózł jakieś papiery lordowi Haverowi. Rozpoznał w niej natychmiast towarzyszkę zakazanych zabaw z czasów dzieciństwa, kiedy to w letnie dni spotykali się na błotnistych brzegach rzeki Dee.

Od słowa do słowa… i stało się. Kiedy przyszła do niego, blada i przerażona, musiał postąpić, jak w jego mniemaniu godziło się postąpić. Nie zważał na tradycję, wedle której oczekiwano, że poślubi swoją kuzynkę, cementując tym samym więzy rodzinne.

Bethany też miała wyjść za jakiegoś dalekiego krewniaka, wdowca posiadającego ładny kawałek ziemi w walijskiej części miasta oraz dwójkę dzieci potrzebujących matczynej opieki.

Pozbawiony wsparcia obydwu rodzin i obiecanego mu stanowiska w rodzinnej firmie prawniczej – Josiah nie miał innego wyboru, jak znaleźć jakiś sposób utrzymania młodej żony, a niebawem i dziecka. Wynajął więc skromne mieszkanko w miasteczku Haslewich w nadziei, że jego kancelaria prawnicza, służąc tutejszym kupcom i okolicznym chłopom, zarobi na rodzinę.

– Czy naprawdę mnie kochasz, Josiah? – zapytała żałośnie jego żona w dniu zawieranego potajemnie i pospiesznie ślubu.

Przytulił ją mocno w odpowiedzi: nie potrafił kłamać i nie chciał jej zranić. Czas bezpieczeństwa należał do przeszłości. Przyszłość natomiast rysowała się dość ponuro, mroczna i nieprzyjazna jak sieczony deszczem krajobraz za oknami pociągu. Josiah spoglądał na umykający w tył pejzaż, myśląc, że powinien strzec się porównywania minionego życia z właśnie rozpoczynanym.

W Chester sekretarka ojca przynosiła o tej porze popołudniową herbatę. Na kominku w gabinecie palił się zapewne ogień. Ojciec, wspólnik najbardziej szacownej kancelarii adwokackiej w mieście, traktowany był przez podwładnych z nabożną czcią, a panna Berry pilnowała jego spokoju niczym pies, spełniając przy tym obowiązki sekretarki również wobec starszych braci Josiaha, także prawników w tej samej firmie.

Na biurku ojca na pewno stał teraz srebrny czajniczek do herbaty, prezent od zamożnego klienta, podobnie jak delikatna, niezwykle cenna porcelana z Sevres, będąca wyrazem wdzięczności innego z klientów.

W skromnych pokoikach, które Josiah wynajął i które miały służyć zarówno za mieszkanie, jak i biuro, popołudniowa herbata okaże się być może luksusem, na który nie będzie go stać. A już na pewno nie będzie srebrnego czajniczka i porcelany z Sevres.

Josiah zasępił się. Jeszcze zanim usłyszał z ust ojca wyrok, który wykluczał go z rodziny, wiedział, że jako najmłodszy z trzech synów jest dla ojca najmniej cenny. Edward i William już pracowali w rodzinnej firmie. Ojciec miał nadto brata i siostrę, mnóstwo kuzynów i kuzynek; odrzucenia jednego niewdzięcznego dziecka nawet nie odczuje.

On sam nigdy nie potraktuje własnego syna, tak jak ojciec potraktował jego, obiecał sobie z zaciekłością. Uczyni wszystko, by chłopiec wyrósł w szacownej tradycji, która jemu właśnie została odebrana. Dopnie tego. Zerknął na drzemiącą żonę i ślubował sobie, że założy ród równie dumny albo nawet i dumniejszy niż ród ojca i braci.

1969

Jechali na północ otwartym, czerwonym kabrioletem, który David dostał od ojca w nagrodę za zdanie egzaminów. Crighton odwrócił głowę ku siedzącej obok dziewczynie i ogarnęło go radosne uniesienie. Dosłownie sprzątnął ją sprzed nosa jednemu ze swoich przyjaciół, też członka kapeli rockowej, którą w czwórkę założyli na ostatnim roku studiów.

Przez kilka miesięcy żyli jak we śnie, oszołomieni gwałtownym sukcesem; w czasie jednego z koncertów za kulisami pojawił się mały łysy tłuścioch z cygarem w zębach i zaproponował chłopcom, że załatwi im kontrakt ze znaną wytwórnią płytową.

Takie to były czasy, że młodzi, nieznani muzycy stawali się z dnia na dzień milionerami, a tysiące nastolatek w całym kraju szeptało bez tchu ich nazwiska i wpadało w orgiastyczne uniesienie na koncertach. Nie mieli powodów sądzić, że ich czwórce nie miałoby się poszczęścić. Mały tłuścioch okazał się jednak oszustem – gdy oni łagodnie sobie pokpiwali z jego wysiłków udawania młodzika, on spokojnie zagarniał większość ich zarobków.

Zostawił im na pamiątkę nie sprzedane egzemplarze płyty, która plasowała się na ostatnich miejscach list przebojów, i olbrzymie podatki do zapłacenia fiskusowi.

Dziadek Josiah spłacił część zaległości obciążających Davida, mówiąc przy tym gniewnie, że czyni to tylko po to, by uratować rodowe nazwisko od zniesławienia. Davidowi było wszystko jedno, jakie pobudki kierowały starym. W pysznym humorze – po wypaleniu skręta z marihuany – wysłuchał napomnień dziadka jednym uchem, po czym jak mógł najszybciej wrócił do Londynu, do swoich przyjaciół i do trybu życia, w którym tak zasmakował.

Od tamtej chwili minęły dwa lata i w tym czasie Jon, jego brat bliźniak, osiadł w Cheshire i przejął rodzinną firmę; David z politowaniem przyjął tę decyzję. Teraz jednak…

Teraz jednak sprawy miały się inaczej. Ponownie zerknął na drzemiącą obok dziewczynę. Trzy dni temu wziął z nią ślub w Caxton Hall. Miała na sobie najkrótszą na świecie mini, cudowne nogi, ogromne, niewinne oczy, osiemnaście lat, długie, popielatoblond włosy i była… modelką. Jedną z najbardziej poszukiwanych, najbardziej popularnych i najbardziej zmysłowych w Londynie. Teraz należała do niego. I oczekiwała dziecka.

– Jak to możliwe? – zaoponowała płaczliwym głosem, kiedy lekarz obwieścił im nowinę. – Przecież biorę pigułkę.

– Widocznie pigułka nie działa na takiego seksownego faceta jak ja – odparł David, szczerząc zęby.

W przeciwieństwie do Davida nie widziała w tym nic zabawnego. Miała przecież swoją pracę i wynikające z niej zobowiązania.

I tak oto młodzi jechali do Cheshire, gdzie zamierzali zacząć nowe życie. Ciąża Tiggy nie była jedynym powodem tej decyzji. David popełnił błąd i został przyłapany. Nie on jeden, jak usiłował tłumaczyć zagniewanemu ojcu. Nie jego wina, że miał tak głupiego wspólnika. Innym się udawało. Z prawnego punktu widzenia nie uczynił przecież nic złego.

1996

– Opowiedz mi raz jeszcze o swojej rodzinie i urodzinach, które mamy świętować.

Nawet teraz, po pół roku znajomości, amerykański akcent Caspara Johnsona działał na Olivię z równie wielką mocą jak jego muskularne ciało i wysoka sylwetka. Spojrzała na niego z uśmiechem.

– Uważaj na drogę – napomniał ją łagodnie. – I nie patrz na mnie w taki sposób, bo…

To, że mówił tak otwarcie o seksie, czyniło go zupełnie innym od znanych jej mężczyzn, pomyślała Olivia, koncentrując się na prowadzeniu samochodu mknącego ruchliwą autostradą na północ.

– Opowiadałam ci już setki razy – odparła na pytanie Caspara.

– Wiem, ale chciałbym posłuchać raz jeszcze. Lubię cię obserwować, kiedy opowiadasz o urodzinach, podobnie jak o swojej zarzuconej karierze adwokackiej. Masz wtedy taki szczególny wyraz oczu. Potrafią wiele wypowiedzieć.

Olivia Crighton skrzywiła się, ale wiedziała, że Caspar ma rację. Poznali się, kiedy pod jego kierunkiem studiowała prawo amerykańskie. Caspar odbywał z nią konsultacje. I on – tak jak ona – pochodził z rodziny prawniczej i – tak jak ona – nie chciał pracować w rodzinnej firmie, lecz pójść własną drogą. Mógł wybierać. Tymczasem ona…

Były jeszcze inne powody, dla których stanowili tak dobraną parę, powiedziała sobie, porzucając niebezpieczne rozmyślania. Wizyta w domu miała być radosnym rodzinnym spotkaniem, bez powracania do zadawnionych bolączek. Były więc inne powody, nie mające nic wspólnego z pochodzeniem, czysto osobiste. Poczuła, jak oblewa ją lekki rumieniec na wspomnienie ostatniej namiętnej nocy.

Dwa miesiące temu postanowili zamieszkać razem i jak dotąd żadne z nich nie żałowało tej decyzji – wręcz przeciwnie. Nie powiedziała jeszcze rodzinie o swoich planach na przyszłość, ani słowa o tym, że zamierza przenieść się z Casparem do USA. Nie sądziła, by byli przeciwni tym zamiarom; była kobietą i stąd osobą mniej pożądaną w rodzinnym interesie niż mężczyźni, których miejsce i rolę przesądzano niemalże w chwili poczęcia.

Caspar najpierw z rozbawieniem, a potem ze zdumieniem wysłuchiwał historii jej rodziny; nie mógł uwierzyć, że mogą jeszcze istnieć domy tak staroświeckie, tak zupełnie różne od tego, w jakim sam się wychował. Jego rodzice rozwiedli się, kiedy miał sześć lat.

Olivia wyczuwała jego nieśmiałość w okazywaniu uczuć, tym bardziej więc doceniała, że tak otwarcie mówi o swoich pragnieniach seksualnych. Wiedziała, że Caspar kocha ją równie mocno, jak ona jego, ale obydwoje nosili w duszy blizny i urazy z dzieciństwa, które sprawiały, że bardzo ostrożnie odnosili się do ich związku. Obydwoje na swój sposób lękali się miłości, a Olivia nauczyła się z wcześniejszych doświadczeń nie zgłębiać zbytnio własnych doznań, nie rozdrapywać starych ran.

Nie robili odległych planów. Postanowili tylko, że zamieszkają razem w Filadelfii, gdy Caspar zdecyduje się powrócić do ojczyzny. Dla niej był to dość trudny krok, gdyż wymagał przemyślenia od nowa całej kariery zawodowej, ale obydwoje byli zgodni, że ich uczucie jest ważniejsze i że powinni dać sobie szansę. Szansę na co? Tego jeszcze nie wiedzieli.

Olivia nie potrafiła powiedzieć, czego pragnie, Caspar, jak podejrzewała, myślał podobnie. Na razie wiedzieli tylko tyle, że chcą być ze sobą i że uczucie jest czymś dla obydwojga naprawdę ważnym.

– Twoja rodzina – zagadnął Caspar, poprawiając się w fotelu jej małego forda, który dostała od dziadka na dwudzieste pierwsze urodziny. Jej kuzyn Max został hojniej obdarowany, kiedy skończył dwadzieścia jeden lat. Dziadek sprezentował mu drogi samochód sportowy.

Rodzina. Od czego zacząć? Od rodziców? Dziadków? A może od pradziadka Josiaha, który założył rodzinną firmę, po tym, jak zerwał ze swoim ojcem.

– Ile osób będzie na przyjęciu? – dopytywał się Caspar, przerywając jej rozmyślania.

– Trudno powiedzieć. Zależy, ile kuzynek i kuzynów się pojawi. Na pewno będą dziadkowie, mama i ojciec, wuj Jon, ciotka Jenny, ich syn Max i moja babka cioteczna, Ruth. Może przyjedzie ktoś z Chester.

Zerknęła na znaki drogowe na poboczu.

– Jeszcze tylko dwa zjazdy z autostrady i będziemy w domu.

Zajęta prowadzeniem nie zwróciła uwagi, z jaką niechęcią wypowiedziała słowo „dom”. Dla Caspara dom był tam, gdzie wypadło mu żyć. Dla niej…

Wiele dla niego znaczyła ta śliczna, mądra Angielka, która wydawała się w pewnych sprawach znacznie młodsza od swoich amerykańskich rówieśniczek, w innych znów o wiele bardziej od nich dojrzała. Caspar w dzieciństwie czuł się jak niepotrzebny pakunek, który rodzice nawzajem sobie podrzucali, dlatego wielkie znaczenie miało dla niego to, że Olivia stawiała go na pierwszym miejscu.

Rodzina – instynktownie nie ufał tej instytucji. Na szczęście wizyta miała być krótka, po czym obydwoje wyjadą do Stanów – tylko we dwójkę.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

– Myślisz, że pogoda się utrzyma? Byłoby źle, gdyby zaczęło padać. Nie moglibyśmy urządzić przyjęcia w ogrodzie.

Jenny Crighton podniosła głowę znad listy gości i uśmiechnęła się do swojej szwagierki.

– Miejmy nadzieję, że będzie słonecznie, Tiggy. W najgorszym razie zainstalujemy w namiotach ogrodowych ogrzewanie i…

– Tak, ale ludzie będą musieli przejść po mokrych trawnikach i…

– Robotnicy, którzy rozpinają namioty, ułożą chodnik z domu pod markizy, tak by było można przejść suchą stopą – Jenny uspokajała cierpliwie szwagierkę. Dziesiątki razy przerabiały już ten temat.

Tiggy spędzała całe godziny przy telefonie, narzekając do znajomych, jakie to męczące zajęcie przygotować wspólne pięćdziesiąte urodziny bliźniaków, a jednocześnie – wszystkie obowiązki pozostawiła Jenny. Ale tak zawsze wyglądały ich wzajemne stosunki: Tiggy brylowała w towarzystwie, zaś domowe zajęcia spadały na Jenny, pomyślała ta ostatnia z przekąsem.

Ludzie wybaczali Tiggy jej słabostki; mężczyźni patrzyli na nią z zachwytem jeszcze teraz, pomimo iż skończyła już czterdzieści pięć lat, a Tiggy, jak to Tiggy, czarowała wszystkich i potrzebowała dowodów uznania niczym powietrza. Nie robiła tego ze złej woli. Uwielbiała Davida i nie kryła się z tym, a on ją wprost ubóstwiał.

Jenny pamiętała, jaka duma malowała się na jego twarzy tamtego lata, kiedy przywiózł Tiggy do domu, by ją przedstawić rodzinie. David – obdarzany sympatią i miłością przez ojca, przyjaciół, klientów, ale przez nikogo nie kochany tak szaleńczo, z taką determinacją jak przez brata bliźniaka, Jonathona.

To Jon wpadł na pomysł urządzenia wspólnych urodzin i wielkiego zjazdu rodzinnego.

– Ojciec się ucieszy. Wiesz, ile dla niego znaczy rodzina – tłumaczył Jenny, gdy omawiali pomysł.

– Być może, ale zaraz zacznie wyrzekać na koszty – zauważyła Jenny z przekąsem. – A taka uroczystość musi kosztować, jeśli chcemy, żeby się udała.

– I nie będziemy oszczędzać. Ojciec nic nie powie… chodzi przecież o Davida.

– Może masz rację – bąknęła Jenny i odwróciła głowę, nie chcąc, by Jon zobaczył wyraz jej twarzy.

Wiedziała doskonale, dlaczego rodzina czyniła tyle starań wokół Davida, dlaczego teściowi tak zależało, by bliźniacy trzymali się razem, wspierali wzajemnie, a właściwie, by Jonathon wspierał brata.

Ben też miał brata bliźniaka, ale chłopiec zmarł zaraz po urodzeniu i ta śmierć naznaczyła całe życie teścia.

Jonathon wyrastał w przekonaniu, jakie to wielkie szczęście, że ma brata bliźniaka. Tylko raz Jenny dojrzała rozczarowanie na twarzy Bena – gdy David porzucił kancelarię, w której odbywał aplikanturę, by iść ścieżką wyznaczoną mu przez ojca…

– Masz chyba rację, jeśli idzie o pogodę – odezwała się Tiggy. – Nie przysłali jeszcze moich butów, mimo że obiecali dostarczyć je na czas. Teraz za późno już zamawiać następne i…

– Na pewno je przyślą. Jest jeszcze trochę czasu – pocieszała ją Jenny.

Tiggy w latach sześćdziesiątych była modelką i nadal była pięknością, ale lata przestrzegania diety sprawiły, że teraz była, w przekonaniu Jenny, zbyt szczupła. Eteryczna sylwetka, pełna uroku u młodej dziewczyny, raziła u kobiety czterdziestopięcioletniej.

Oczywiście Jenny nie dzieliła się z nikim swoją opinią, świadoma, że ludzie mogliby odczytać wszelką krytykę jako wyraz zazdrości wobec szwagierki. Na podobnej zasadzie znajomi dopatrywali się zazdrości w uczuciach Jonathona wobec Davida.

Pofolgowawszy w milczeniu tłumionym emocjom, Jenny spojrzała na trawnik. Trzeba było nie lada zabiegów, by uzyskać zgodę teścia na zorganizowanie przyjęcia w ogrodzie.

Ben wyrzekał, jak to przewidziała, na koszty i zamieszanie w domu, ale wiedziała, że we właściwej chwili stanie na wysokości zadania i odegra wobec gości rolę dobrodusznego patriarchy rodu.

Musiała się wykłócać o każdy drobiazg związany z przyjęciem, ale i na to była z góry przygotowana. Najśmieszniejszy w tych sprzeczkach był fakt, iż Ben sam miał niezwykle wysokie wymagania i nie zniósłby żadnego uchybienia, z czego równie dobrze zdawał sobie sprawę, jak i synowa.

Jenny stosowała najrozmaitsze podstępy, by postawić na swoim. Kiedy brakowało jej argumentów, uciekała się bez skrupułów do ostatniego, niezawodnego – przypominała teściowi, że na jego wyraźne życzenie zaproszono kuzynów z Chester i że ci powinni wyjechać olśnieni przepychem przyjęcia.

Bawiły ją te wojny podjazdowe z ukochanym teściem. Publicznie – pełen rewerencji dla urody Tiggy, prywatnie – prawdziwym szacunkiem darzył drugą synową.

Tak, mężczyźni ją szanowali, lubili, ufali jej, zwracali się do niej po radę i pociechę, ale z nią nie flirtowali, nie widzieli w niej obiektu pożądania i zachwytów. Teraz traktowała swoją sytuację z uśmiechem, ale gdy była młodsza, nieraz było jej z tego powodu smutno.

Jeszcze teraz pamiętała, jak się czuła, gdy po raz pierwszy zobaczyła Tiggy. Była wtedy od czterech czy pięciu lat żoną Jonathona i od przynajmniej dwóch lat bezskutecznie usiłowała zajść w ciążę. Widok opromienionej miłością Davida dziewczyny, przyszłej matki, sprawił jej ból. Nie potrafiła spojrzeć na Jona, a kiedy wreszcie zerknęła nań ukradkiem, dojrzała w jego oczach smutek; mąż najwyraźniej omijał wzrokiem zaokrągloną sylwetkę bratowej, a Jenny poczuła się niczym oskarżona przed sądem.

Z ciężkim sercem pojechała do Queensmead, gdzie obydwoje mieli oficjalnie poznać nowo poślubioną żonę Davida. Było to pewnego upalnego letniego dnia, kiedy w powietrzu zdaje się brakować życiodajnego tlenu.

W firmie interesy szły kiepsko i Jon pobierał niewielką pensyjkę, wydzielaną skąpo przez ojca, godząc się bez protestów na znacznie wyższe dochody Davida. Jenny na szczęście była gospodarna, oszczędzała na czym mogła, na siebie prawie nic nie wydając. Nie miała żadnej sukienki stosownej na garden party połączone ze spóźnionym weselem, które Ben uparł się urządzić na cześć młodych. Jon namawiał ją, by kupiła sobie jakąś nową rzecz, ale ona odmówiła i postanowiła sama uszyć toaletę.

– Kup sobie coś ładnego – kusił mąż, ale ona kręciła tylko przecząco głową, co Jon odczytywał jako upór. Ona tymczasem z trudem powstrzymywała łzy. Namowy męża stanowiły dla niej dowód, że jest nieatrakcyjna i potrzebuje jakiejś supersukni, by zwrócić na siebie uwagę. Czuła, że zawiodła go; nie dość, że wygląda jak szara mysz, to jeszcze na dodatek nie może urodzić mu dziecka. Myślała o tym, jak łatwo Davidowi przyszło zostać ojcem, ale nie śmiała powiedzieć na ten temat ani słowa; Jon mógłby to potraktować jako wyrzut. Nie trzeba było wielkiej przenikliwości, by wiedzieć, że w oczach rodziny Crightonów David i Tiggy będą stanowili złotą parę, zaś ona i Jon będą postrzegani jak dwoje nieudaczników.

Gdy już wysłuchała przemowy Bena na temat niezwykłej urody Tiggy, z drżeniem serca i bólem głowy, w okropnej sukience własnej roboty, z niemrawym uśmiechem przylepionym do twarzy, stanęła w końcu przed olśniewającą szwagierką.

Tiggy ze swej strony nie potrafiła ukryć rozczarowania na widok Jenny. Tak innej od niej samej. Zrobiła wielkie oczy i szybko odwróciła wzrok, czym upokorzyła biedaczkę do końca.

David również starał się nie patrzeć na bratową; dumny jak paw obserwował zachwycone spojrzenia mężczyzn posyłane Tiggy. Oczarowani goście tłoczyli się wokół londyńskiej piękności i David zdążył jedynie mruknąć zdawkowe „dzień dobry”, witając się z bratem i z bratową, po czym natychmiast został odciągnięty przez Tiggy, która domagała się, by przedstawił jej krąg otaczających ją adoratorów.

Wzięła męża pod ramię, odchyliła głowę i mówiła coś do niego, radośnie uśmiechnięta. Słońce połyskiwało w jej jasnych włosach, a sylwetka w króciutkiej, idealnie skrojonej sukience zdawała się tak krucha i delikatna, że kojarzyła się z jakimś egzotycznym ptakiem. Jenny obserwowała ją zgnębiona, porównując własną, nieładną twarz z subtelnymi rysami szwagierki.

Wszystko w żonie Davida, od starannie wypolerowanych paznokci stóp, po gęste sztuczne rzęsy – których, w przeciwieństwie do Jenny wcale nie potrzebowała – zdawało się mówić, że jest absolutnie pewna otaczającej ją miłości i nieustającego podziwu. Zresztą, dlaczego nie miałaby być pewna? David wpatrywał się w nią niczym w obraz, zakochany jak sztubak nie opuszczał jej ani na krok.

Jenny czuła napływające do oczu łzy. Nawet Jon, cichy, nieśmiały Jon, patrzył na Tiggy z pogodnym i pełnym akceptacji uśmiechem na zwykle poważnej twarzy.

– Jenny, możesz mi pomóc przy podawaniu jedzenia?

Jenny z ociąganiem oderwała wzrok od cisnących się wokół Tiggy adoratorów i spojrzała na ciotkę Jona, Ruth.

– Oczywiście – odparła automatycznie. – Tiggy jest bardzo ładna, prawda? – zapytała cicho, idąc z Ruth przez trawnik. Jon nie zauważył nawet, że odeszła. Stał obok Davida, nieco z tyłu, niejako w cieniu brata. Czy żałował, że – podobnie jak David – nie poślubił dziewczyny ładnej i pełnej temperamentu, z którą czas upływałby wesoło, która budziłaby zazdrość innych mężczyzn? – Stanowią taką ładną parę. Muszą się bardzo kochać – dodała ze ściśniętym gardłem.

– Rzeczywiście, sprawiają wrażenie bardzo w sobie zakochanych – przytaknęła Ruth dość sucho. W jej głosie, zamiast spodziewanej sympatii, zabrzmiała nuta cynizmu. Jenny spojrzała na nią niepewnie. – Są zakochani, ale raczej w samych sobie niż w sobie nawzajem – rzuciła Ruth lekko. – Być może się mylę. Oby tak było.

Jenny i Jon wkrótce potem wrócili do domu. Zmęczona nieznośnymi upałami Jenny nie czuła się dobrze, a przy tym dręczyły ją wyrzuty sumienia, że zmusza męża do szybszego powrotu.

Kiedy już pożegnali się z Tiggy i Davidem, usłyszała komentarz szwagierki skierowany do Davida:

– Nie mogę uwierzyć, że ty i Jon jesteście bliźniakami. Wygląda o wiele starzej od ciebie. Być może dlatego, że jego żona jest taka zołzowata i nieciekawa.

Zołzowata i nieciekawa. Tiggy, ma się rozumieć, nie chciała być niegrzeczna. Nie przypuszczała nawet, że Jenny słyszała jej słowa.

– Chyba do nich zadzwonię, upewnię się, czy wysłali te buty. To byłoby prawdziwe nieszczęście, gdyby nie nadeszły.

– Uhm – mruknęła Jenny, wracając do teraźniejszości.

– Moje buty, Jenny – powtórzyła Tiggy, już zirytowana. A niech to, ta Jenny potrafiła być czasami taka nudna! Nawet nie wspomniała, w co się ubierze na przyjęcie. Tiggy zaofiarowała się, że pojedzie z nią po zakupy, pomoże wybrać coś odpowiedniego, ale Jenny, jak można było tego oczekiwać, pokręciła tylko przecząco głową i powiedziała, że nie ma czasu i że „coś” sobie znajdzie.

Tiggy była przekonana, że to „coś”, cokolwiek by to było, okaże się straszne. Ona sama kupiła sobie wspaniałą suknię znanego projektanta. David trochę się boczył na cenę kreacji, ale Tiggy szybko go ugłaskała.

W końcu na balu miała być śmietanka towarzyska Cheshire. Rodzina Davida z Chester miała znakomite powiązania, a jeśli wziąć nadto pod uwagę ich stałych klientów z hrabstwa…

Szkoda, że w domu nie było sali balowej… namiot był dobry, niemniej… Trochę się zezłościła, kiedy Jenny odrzuciła jej pomysł biało-czarnych toalet. Czerń jest taka wytworna i tak znakomicie podkreśla urodę blondynek…

– To zbyt surowe, Tiggy – przekonywała ją Jenny swoim spokojnym głosem. – Nie możemy narzucać gościom takich ograniczeń. Przede wszystkim musimy myśleć praktycznie.

Typowa Jenny. Na drugie imię powinna mieć Praktyczna. Ma się rozumieć – była kochana, wartościowa, obdarzona dobrym charakterem, a przy tym, o dziwo, wyglądała lepiej teraz niż za młodu. Mimo że nosiła rozmiar dwunasty, a Tiggy ósemkę, zachowała świetną figurę i piękne, brązowe, naturalnie kręcone włosy.

Tiggy zauważyła, jak Jonathon patrzy niekiedy na nie, porównując elegancję bratowej i brak gustu własnej żony. Jenny naprawdę mogłaby trochę bardziej dbać o siebie. Jonathon był bardzo atrakcyjnym mężczyzną, choć nie tak przystojnym jak David. David miał jasne włosy gwiazdora filmowego, Jonathon nieco ciemniejsze, ale obydwaj byli wysocy, barczyści, tyle że Davidowi zaczął rysować się brzuszek. Niestety, nie tolerował żadnych uwag na ten temat.

– Tu jesteś.

Jenny uśmiechnęła się na widok zbliżającego się teścia. Pan po siedemdziesiątce, wdowiec, szedł, lekko utykając; przed trzema laty upadł i złamał nogę, która dotąd mu dokuczała.

– Chciałem omówić z wami kilka spraw – oznajmił, podchodząc.

– Świetnie wyglądasz, ojcze – powitała go Tiggy, objęła i lekko musnęła w policzek.

Musi flirtować nawet z własnym teściem, pomyślała Jenny. Nie, to nie flirt, poprawiła się w myślach. Tiggy na każdym kroku szukała potwierdzeń, że nadal może się podobać. Biedna Tiggy, pożałowała jej Jenny. To straszne być tak uzależnioną od własnego wyglądu. Nic dziwnego, że czasami sprawiała wrażenie niepewnej.

– Taniu, ja…

– Muszę uciekać, mój drogi, mam strasznie dużo roboty.

Teść był jedną z niewielu osób, które zwracały się do Tiggy, używając jej prawdziwego imienia. Jenny z kąśliwym uśmiechem obserwowała, jak Tiggy salwuje się ucieczką. Świetnie wiedziała, dlaczego szwagierka unika rozmowy z Benem.

– Zbyt wiele pracuje – westchnął Ben, odprowadzając wzrokiem Tiggy, która zniknęła za węgłem domu, gdzie stał jej samochód. – Zawsze była słabego zdrowia… Ellie mówi, że jutro zaczną stawiać namiot w ogrodzie.

– Tak – przytaknęła Jenny. Ellie była gospodynią Bena. – Przyjadą koło południa. Do wieczora powinni skończyć.

– Miejmy nadzieję, że nie zniszczą trawnika. Ruth przygotuje bukiety kwiatowe – ciągnął, mając na myśli swoją niezamężną siostrę. – Szkoda, że nie zamówiliśmy bukieciarki. Zrobiłaby to bardziej profesjonalnie.

– Ciocia Ruth jest lepsza od wszystkich profesjonalistek – uspokoiła go Jenny. – Kiedy układa kwiaty w kościele…

– Kwiaty w kościele – prychnął Ben pogardliwie i pokręcił głową, zdawszy sobie raptem sprawę, że Jenny nie da się wytrącić z równowagi, gotowa wysłuchać jego zrzędzenia z niezmąconym spokojem.

Jenny… mądra i spokojna jak anioł Jenny.

– Słyszałem, że przyjeżdża mała Olivia. Ma przywieźć ze sobą jakiegoś Amerykanina czy kogoś w tym rodzaju.

– Ma się rozumieć, że Olivia przyjeżdża. Jest przecież córką Davida i Tiggy. – A jednak to ciotce Jenny zwierzyła się w zaufaniu przez telefon, że ma zamiar zamieszkać z Casparem. To u Jenny szukała rady, czy powinna przedstawić rodzinie swojego chłopaka.

– Kim właściwie jest ten Amerykanin? – zagadnął Ben, który widząc, że Jenny nie da się wciągnąć w sprzeczkę na temat Ruth, postanowił zmienić temat. Ból w nodze, wzmagający się nie do zniesienia w czasie upałów, sprawiał, że chodził poirytowany i szukał zwady.

– To chłopak Livvy – odparła Jenny.

– Chłopak – nasrożył się Ben, marszcząc gęste brwi. Podobnie jak synowie miał bujną czuprynę, tyle że jego była już siwa. – David mówi, że stuknęła mu trzydziestka. Jaki z niego chłopak? To coś poważnego? – zapytał z przenikliwym spojrzeniem.

– A o to musisz zapytać Livvy – odparowała Jenny.

Zapewne coś poważnego, skoro Olivia oznajmiła matce przez telefon, że będzie nocowała w jednym pokoju z Casparem, co spotkało się ze zdecydowanym oporem Davida.

– David ma oczywiście rację – stwierdziła Tiggy, relacjonując rozmowy z córką i mężem. – Ojciec za nic się nie zgodzi, będzie nam to wypominał w nieskończoność, a poza tym to tylko kilka dni.

– Hm, w tym wieku kilka dni może oznaczać całą wieczność. A co Livvy na to?

– Jeszcze nie wie. David uważa, że będzie lepiej, jeśli powiemy jej po przyjeździe. Wiesz, jaka ona potrafi być czasami uparta. – Tiggy skrzywiła się. – Pamiętasz, co się działo, kiedy postanowiła, że będzie studiowała prawo. Musiała postawić na swoim tylko dlatego, że ojciec i dziadek chcieli jej wybić ten pomysł z głowy. Poza tym jest…

– …kobietą – dokończyła Jenny z przekąsem.

Osobiście uważała, że poglądy męskiej części rodu Crightonów są nie z tej epoki i że najwyższy czas, by ktoś się im przeciwstawił. Być może Olivia będzie pierwszą, która to uczyni, ale nie jedyną.

Szesnastoletnia córka Jenny, Katie, też już miała zdecydowane zapatrywania co do własnej przyszłości. Oznajmiła rodzicom z niejaką emfazą, że zamierza zostać adwokatem i nie chciała nawet słyszeć o innych planach. Louise, jej siostra bliźniaczka, jeszcze się wahała; dotąd nie wyrosła z marzeń o karierze aktorskiej, ale w razie niepowodzenia w roli gwiazdy filmowej przystawała łaskawie na perspektywę podjęcia studiów prawniczych.

– Pamiętajcie tylko, że tutaj na pewno nie zostanę – zastrzegała się w rozmowach z rodzicami.

– Ja też nie – wtórowała jej Katie, która zawsze musiała grać pierwsze skrzypce w siostrzanym duecie. Louise wdała się raczej w ojca; spokojnie przystawała na taki podział ról, oddając przewagę bliźniaczce.

Jenny ze swej strony w chwili przyjścia na świat dziewczynek twardo postanowiła, że nie będzie faworyzowała żadnej z nich i że obydwie mają dorastać w poczuciu równości.

– Wiem, pojedziemy do Strasburga – dodała Louise. – Tam zapadają wszystkie ważne decyzje dotyczące praw człowieka.

– Mówiłyście już o tym dziadkowi? – próbowała się upewnić Jenny. – Czasami mam wrażenie, że dla niego centrum świata prawniczego znajduje się w rodzinnym Haslewich i że obraża się, słysząc nawet wzmiankę na temat Chester, nie mówiąc już o innych mniej godnych miejscach.

– Hm… tata jest strasznie parafiański – przyznał Jonathon. – Odziedziczył to po swoim ojcu, ma się rozumieć. Ciotka Ruth powiada, że ich ojciec, Josiah, nigdy nie przebolał faktu wygnania z Chester. Do końca życia chował gorycz w sercu z powodu odrzucenia przez rodzinę.

– Twój ojciec zdaje się podtrzymywać tę zadawnioną rywalizację – przytaknęła Jenny. – Byłam zaskoczona, kiedy zaproponował, by zaprosić kuzynów z Chester na wasze urodziny.

– Cóż, pewnie zrobił to tylko dlatego, żeby im zaimponować i…

– Tak jak Max chce zaimponować dziadkowi i wujowi Davidowi – wtrąciła Katie z typowo siostrzaną złośliwością wobec starszego brata.

Jenny nad jej głową spojrzała niespokojnie na męża. Dla nikogo nie było tajemnicą, że Max jest ukochanym wnukiem Bena i równie ukochanym bratankiem Davida.

– Ten chłopak powinien być synem Davida, nie twoim – powiedział kiedyś stary Crighton w czasie jakiegoś rodzinnego spotkania.

Jenny nie mogła mu zapomnieć tych pełnych wyrzutu słów. Jej syn, niestety, też utrwalił je sobie w pamięci. Z bólem przyznawała, że Max jest próżny i słaby, zaś pobłażliwość dziadka jeszcze umacniała te jego brzydkie cechy charakteru.

– Max nigdy nie będzie prawnikiem – stwierdziła Katie przemądrzałym tonem w dniu dwudziestych pierwszych urodzin brata, gdy rozpromieniony Ben, mimo nalegań Jenny i Jonathona, by hamował swoją hojność, wręczył Maksowi kluczyki do porsche carrera, po czym oznajmił, jak sobie wyobraża dalszą karierę wnuka.

Max skończył studia rok wcześniej, ale dotąd nie podjął aplikantury w żadnej z londyńskich kancelarii.

Wszystko wskazywało na to, że Joss, najmłodsze z dzieci Jonathona, przejmie we właściwym czasie miejsce ojca w rodzinnej firmie, tak jak kuzyn Jack zajmie kiedyś miejsce Davida. Ale to daleka przyszłość. Jack miał dopiero dziesięć lat, a Joss zaledwie osiem.

Idąc przez trawnik z teściem, Jenny zatrzymała się na chwilę oczarowana, jak zawsze, urodą domu.

Był to stary dwór wiejski, z rozłożystym korpusem głównym i dwoma skrzydłami; elewacja ogrodowa z czasów Tudorów o konstrukcji z belek dębowych, wypełnianej cegłą i tynkiem, nosiła cechy typowe dla budownictwa Cheshire, kamienna i bardziej pałacowa niż dworski fronton pochodziła z siedemnastego wieku.

Kiedy ojciec Bena tu zamieszkał, byli tacy, którzy dziwili się, jakim sposobem stać go na tak imponującą posiadłość. Sam dom nie przedstawiał może wielkiej wartości, natomiast urodzajna cheshirska ziemia – tak.

Pewnego dnia Queensmead i to wszystko miało stać się własnością Davida, pierworodnego syna Bena, który zjawił się na świecie dziesięć minut wcześniej niż Jon. Jenny nie zazdrościła jednak szwagrowi; czuła się absolutnie szczęśliwa w znacznie mniejszej, należącej do niej i Jona, georgiańskiej rezydencji po drugiej stronie miasta. Lubiła swój dom i otoczony wysokim murem ogród w pobliżu kościoła i rzeki.

Tak więc nigdy nie zazdrościła Davidowi i Tiggy przyszłego dziedzictwa, musiała jednak przyznać, że Queensmead stanowiło znakomitą oprawę dla uroczystego zjazdu rodzinnego.

W przyjęciu miało uczestniczyć dwieście pięćdziesiąt osób, z czego sto stanowiła bliższa lub dalsza rodzina. Reszta gości to przyjaciele, znajomi, klienci. Ustalenie porządku, w jakim towarzystwo miało zasiąść przy stołach, zabrało Jenny aż dwa tygodnie. Na szczęście Guy Cooke, jej partner w interesach, był człowiekiem wyrozumiałym i spolegliwym.

Fakt, że pracowała, stanowił kość niezgody między nią a teściem. Jemu nie podobało się, że prowadzi małą firmę, ją do furii doprowadzało, że Ben, zamiast pogodzić się z rzeczywistością, usiłuje za pośrednictwem Jona dyktować jej, jak ma żyć i czym się zajmować.

Prawda, byli na tyle zamożni, że nie musiała pracować, ale też nie o pieniądze jej chodziło; firma dawała jej poczucie samorealizacji i własnej wartości. Już nie czuła się tylko żoną Jona, szarą myszą.

Szara mysz. Jak bardzo bolały ją niegdyś te słowa. Czy nadal sprawiały ból?

Nie, chyba nie. Przeciwnie, rozumiała, że stały się bodźcem, by coś uczynić z własnym życiem, zaprzeczyć im, zajrzeć w głąb samej siebie i odszukać w sobie to coś, co będzie stanowiło trwałą ostoję osobowości.

Zerknęła na zegarek. Jon zapewne był jeszcze w pracy, Joss prosto ze szkoły miał iść do kolegi, a Katie i Louise na popołudniowe lekcje tenisa. Jenny miała więc kilka godzin dla siebie, czas, by nadrobić zaległości w firmie, które w ostatnich dniach były powodem jej wyrzutów sumienia.

Ben mógł sobie sarkać, że synowa prowadzi sklep z antykami, jej ta praca dawała prawdziwą satysfakcję. Szczególnie lubiła zajmować się renowacją starych przedmiotów, a miała do tego niezaprzeczalny talent, jeśli wierzyć pochwałom Guya.

Dawno temu jej plany na przyszłość przekreśliła nagła choroba matki. Jenny przygotowywała się akurat do egzaminów dyplomowych, kiedy matka zaniemogła. Choroba przyszła niespodziewanie i, na szczęście dla chorej, trwała krótko. Po śmierci matki Jenny nie podjęła już na nowo nauki. Kilka miesięcy później wyszła za Jona.

Przy wyjeździe na drogę zatrzymała się na moment, po czym zamiast w lewo, do domu, skręciła w prawo, do Haslewich. Guy trafił na jakieś srebra, które chciał jej pokazać.

Tiggy odetchnęła z ulgą, widząc, że na dziedzińcu Dower House jest pusto. Dobrze. To znaczy, że David nie wrócił jeszcze do domu. Zatrzymała się w Chester dłużej, niż planowała. Z niejakim poczuciem winy otworzyła bagażnik swojego samochodu i wyjęła stamtąd eleganckie torby z zakupami. Ruszyła ku drzwiom frontowym, ostrożnie stąpając na wysokich obcasach po żwirowanym podjeździe.

Wolałaby bruk przed domem, ale ponieważ tylko dzierżawili Dower House od sir Richarda Furnessa, a ten był zdecydowanie przeciwny jakimkolwiek zmianom, należało pogodzić się ze żwirem.

Kiedy zaraz po ślubie David oznajmił jej, że zamieszkają w Dower House, myślała, że mąż żartuje.

– Po co nam ten dom, skoro mamy wrócić do Londynu? – obruszyła się.

David z zaambarasowaną miną, niepewnym głosem wyjaśnił, że nie stać ich na mieszkanie w Londynie, że muszą zostać w Cheshire, gdzie będzie miał pewną pracę w rodzinnej kancelarii. Ponadto Ben zgodził się zapłacić dzierżawę za Dower House, co też nie było bez znaczenia.

Początkowo Tiggy nie przejęła się zbytnio perspektywą życia na prowincji. Była młoda, śliczna, wszyscy się nią zachwycali. Z czasem jednak zaczęła się dusić w małomiasteczkowej atmosferze, zjadała ją nuda, która w końcu przerodziła się w…

Szybko otworzyła drzwi frontowe, przeszła przez hol, kierując się wprost na piętro, do swojej łazienki. Tu nerwowo zrzuciła z siebie bluzkę i biustonosz, które wylądowały w koszu z brudną bielizną.

Jasnokremowa spódnica z niewielką plamką na przodzie wymagała, niestety, czyszczenia chemicznego. Bardzo lubiła kremowy i miała wiele ubrań w tym kolorze. Było jej w nim dobrze, podkreślał jej delikatną sylwetkę i jasne włosy.

Weszła pod prysznic. Wolała co prawda zażywać kąpieli w wannie, ale dzisiaj nie miała na nią czasu. Szła z Davidem na proszony obiad, musiała umyć jeszcze włosy i zrobić manikiur, gdyż zauważyła, że lakier na jednym paznokciu odprysł. Nie rozumiała, jak Jenny mogła pokazywać się ludziom z nie pomalowanymi paznokciami.

Po wyjściu spod prysznica przyglądała się przez chwilę swojemu odbiciu w wielkim lustrze. Jędrne piersi, płaski brzuch, jedwabista skóra. Nadal wyglądała młodo, ale jak długo jeszcze?

Miała teraz czterdzieści pięć lat i zaczęła już dostrzegać pierwsze, niebezpieczne oznaki mijającego czasu: ledwie zauważalne zwiotczenie mięśni, drobne zmarszczki wokół oczu. Przed pięcioma laty zrobiła sobie dyskretny lifting, taki zabieg nie działa jednak wiecznie. Przerażała ją myśl o starości, o tym, że przestanie być piękna. David śmiał się z jej lęków, ale co on rozumiał?

Owinięta w ręcznik przeszła do sypialni, gdzie na łóżku leżał najnowszy numer Voque'a. Wzięła pismo do ręki i zapatrzyła się w zdjęcie modelki na okładce.

Była głupia, rezygnując z kariery. Cóż, David wydawał się jej wtedy taki zachwycający, a życie z nim takie podniecające. Był taki różny od ociężałych panów w średnim wieku, których poznawała przez agencję i którzy patrzyli na nią pożądliwym wzrokiem, a nie umieli trzymać rąk przy sobie.

Świadomość, że David świata poza nią nie widzi, że jest zakochany w niej po uszy, działała niczym narkotyk, ale te uniesienia, jak uniesienia narkotyczne, nie trwały długo.

Ciekawa była chłopca Olivii. Oby tylko nie okazał się zbyt amerykański, bo Ben go nie zaakceptuje. Dzieliła ją od córki niewielka różnica wieku, a pomimo to nigdy nie były z sobą blisko. Ludzie często mówili, że wyglądają raczej jak siostry, a nie jak matka i córka. Tiggy była zaszokowana, kiedy Olivia oznajmiła jej, że zamierza studiować prawo. Nie wiedzieć czemu sądziła, że córka pójdzie w jej ślady, zechce zostać modelką albo zajmować się czymś podobnym. Ale Olivia w ogóle była dziwną dziewczyną. Tiggy kładła to na karb tego, że jej mała tak wiele czasu spędzała zawsze z Jenny.

Jutro w domu pojawi się też Jack. Ben miał im za złe, że wysłali syna do internatu. Jak wszyscy Crightonowie, chodził do King's School w Chester, ale w przeciwieństwie do nich – mieszkał w bursie.

Jenny, jak to Jenny, nie miała nic przeciwko temu, żeby codziennie rano wozić swoje dzieci do miasteczka, a po południu przywozić je do domu. Zaofiarowała się, że będzie również odwozić Jacka, ale Tiggy miała swoje powody, żeby pozbyć się syna z domu.

Zerknęła na paznokcie. Jutro miała umówioną manikiurzystkę w salonie piękności, w ekskluzywnym klubie w pobliżu Chester, do którego zapisali się oboje z Davidem wkrótce po otwarciu. David rzadko tam jeździł; wolał grać w golfa w starym klubie, którego członkami byli także Ben i Jon.

W co się ubrać na dzisiejszą kolację? Buckletonowie należeli do szacownej rodziny, od dawna osiadłej w Cheshire. Byli ludźmi ustosunkowanymi. Mieszkali w wielkim wiktoriańskim domu na obrzeżach Chester. Należeli do klientów Davida, a ponadto Ann Buckleton piastowała funkcję sędziego pokoju. Tiggy czuła, że Ann jej nie lubi i że woli towarzystwo Jenny, ale że to David był ważniejszą osobą w firmie niż brat, Buckletonowie jego zaprosili na kolację, nie Jona.

Jenny zaparkowała samochód na dużym parkingu miejskim na skraju starówki, która pamiętała jeszcze czasy Rzymian, a i mieszkających tu przed nimi Brytów. Osadników przyciągały tu złoża soli.

Miasteczko było właściwie zbudowane na soli, a wyrobiska po starych kopalniach stanowiły zagrożenie dla wielu budynków, szczególnie na przedmieściach.

Dla Jenny Haslewich uosabiało wszystkie uroki angielskiej prowincji: śliczne jak z pocztówki, o zwartej zabudowie, stanowiło harmonijne połączenie architektury z różnych czasów: średniowiecze sąsiadowało tu zgodnie z epoką georgiańską, budynki o pysznych fasadach ciosanych w kamieniu bezwstydnie usuwały w cień skromne ceglane elewacje.

W czasie wojny domowej miasteczko bardzo ucierpiało od ataków oddziałów Cromwella, tak że później zdecydowano się rozebrać zniszczone mury miejskie i użyć kamienia do odbudowy domów mieszczańskich. Z dawnych fortyfikacji pozostał tylko niewielki odcinek nad rzeką, a obecna rada miejska próbowała właśnie zdobyć fundusze na restaurację murów. Z mizernym skutkiem, bo mieszkańcy Haslewich nie chcieli nawet słyszeć o dodatkowych wydatkach i Jenny wcale im się nie dziwiła.

Sklep z antykami znajdował się w zaułku, niemal przy samym rynku, w uroczej kamieniczce z czasów Tudorów, której pięterko wysuwało się ryzalitowo nad chodnik.

Gdy weszła do środka, Guy Cooke ustawiał właśnie na półce figurynki ze Staffordshire. Na widok Jenny uśmiechnął się serdecznie i przerwał swoje zajęcie.

Młodszy o jakieś piętnaście lat od Jona, fizycznie w niczym go nie przypominał. Jon był wysokim, szczupłym blondynem, on zaś średniego wzrostu brunetem o ciemnej cerze.

Kiedyś zwierzył się Jenny, że w jego żyłach płynie domieszka krwi Romów, co jego wygląd w pełni potwierdzał. Od siedmiu lat wspólnie prowadzili interesy, a przyjaźnili się znacznie dłużej. Rodzina Guya od całych pokoleń mieszkała w Haslewich, a jego rodzice przed przejściem na emeryturę prowadzili pub o kilkadziesiąt metrów od sklepu. Bracia, siostry, kuzynki i kuzyni Guya, wszyscy mieszkali o rzut kamieniem jedno od drugiego i od sklepu i wszyscy jednako nie akceptowali antykwarskiej pasji krewniaka.

Guy zawsze miał „artystowskie” ciągoty, jak to kiedyś ironicznie określił w rozmowie z Jenny. Rodzice, ma się rozumieć, czynili co w ich mocy, żeby wyplenić te skłonności, naganne u córki, a już zupełnie niewybaczalne u syna.

Klan Cooke'ów był bardzo paternalistyczny; mężczyzna, jeśli nosił nazwisko Cooke, miał być mężczyzną, macho co się zowie. Koniec, kropka.

Ale Guy się wyrodził. Jego takie życie nie satysfakcjonowało. Guy był inny.

– Przepraszam, że ostatnio tak bardzo zaniedbałam sklep – usprawiedliwiła się Jenny i pokręciła przecząco głową, kiedy Guy zaproponował jej filiżankę herbaty.

– Nie przejmuj się. Jak tam twoje sprawy?

– Chyba dobrze – odparła Jenny ze śmiechem. – Byłyśmy rano w Queensmead, żeby dopilnować z Tiggy ostatnich przygotowań.

– Chcesz chyba powiedzieć, że to ty dopatrywałaś ostatnich przygotowań – poprawił ją Guy.

Jenny spoważniała. Guy nie krył przed nią, że nie przepada za jej szwagierką, co musiało dziwić, zważywszy, jak wrażliwy był na wszelkie piękno.

Tiggy nie darzyła go sympatią. Często pozwalała sobie na złośliwe i głupie aluzje na temat starokawalerstwa Guya.

Jenny reagowała na te komentarze śmiechem. Niewielu znała mężczyzn tak zdecydowanie heteroseksualnych, jak Guy, co nie oznaczało, że nie akceptowałaby jego gejostwa. Nie ożenił się tylko dlatego, że nie miał ochoty wiązać się z jedną kobietą. Przynajmniej jeśli chodzi o obyczaje seksualne, był prawdziwym Cookiem, a ci, jak jeden, mieli we krwi słabość do kobiet.

– Co to za srebra, które chciałeś mi pokazać?

– Prawda. Wydaje mi się, że z czasów królowej Anny, ale ty znasz się na tym znacznie lepiej. Sama oceń.

Dopiero po dobrej godzinie Jenny wyszła ze sklepu. Podobnie jak Guy datowała srebra na czasy królowej Anny, ale brak jakichkolwiek znaków identyfikacyjnych oznaczał, że ich pochodzenie jest niepewne i że w jakimś momencie mogły zostać gdzieś skradzione.

– Powinniśmy się upewnić na policji – powiedziała jeszcze na odchodnym.

Po pożegnaniu z Guyem została jej chwila czasu, żeby zajrzeć do Ruth. Ciotka Jona mieszkała w eleganckiej georgiańskiej kamieniczce na Church Walk, którą wynajmowała od rady kościelnej. Idąc tam, Jenny nadłożyła drogi przez przykościelny cmentarzyk, gdzie zatrzymała się na chwilę przy kwaterze Crightonów. Tu przyklęknęła obok małej tablicy nagrobnej, zdobnej w łobuzersko uśmiechnięte cherubiny, na której widniało lakoniczne epitafium:

Harry Crighton

19 czerwca 1965 – 20 czerwca 1965

Tak króciutko żył. Jej pierwsze dziecko. W głębi duszy nadal go opłakiwała. Czas nieco złagodził pierwszy ból, ale malec pozostał w jej pamięci na zawsze. Podniosła się i dotykając kamienia, cicho wyszeptała imię syna.

Ruth czekała już na nią w drzwiach, gdy zbliżała się do jej domu.

– Widziałam, że poszłaś na cmentarz. Miałby teraz trzydzieści jeden lat, gdyby żył.

– Tak. – Przez chwilę obydwie milczały. Jeśli niekiedy złą stroną małżeństwa z Jonem były utarczki z teściem, to posiadanie w rodzinie kogoś takiego jak Ruth rekompensowało wszystkie ciężkie chwile.

– Zdążysz napić się ze mną herbaty? – zagadnęła Ruth.

– Nie, chociaż miałabym ochotę.

– Zatem się napij – zdecydowała Ruth, prowadząc Jenny do udekorowanej bukietami kwiatów bawialni.

Ruth nie tylko miała dar układania kwiatów, ale wyjątkowo szczęśliwą rękę do ich hodowania.

– Pieter dostarczy kwiaty w dzień przyjęcia, porannym promem – poinformowała Ruth, idąc za wzrokiem Jenny. – Świeżo ścięte. Wszystko już z nim omówiłam. Wie, czego chcemy.

Kupowała kwiaty bezpośrednio u holenderskiego ogrodnika, którego najmłodszy syn raz w tygodniu dostarczał zamówienia dla swoich stałych klientów do portu w Hull. Mając na uwadze wyjątkową okazję, Pieter zgodził się na dodatkową dostawę, specjalnie dla Ruth, poza zwyczajowym terminem.

– Domyślam się, że Ben musiał ci nieźle zajść za skórę – zatroskała się Ruth.

– Owszem, trochę – przytaknęła Jenny. – To przez te bóle w nodze staje się taki nieznośny, choć za nic się nie przyzna, że coś mu dolega.

Pół godziny później Ruth obserwowała, jak Jenny po wyjściu od niej zatrzymała się raz jeszcze na cmentarzu, przy grobie synka.

Wiedziała, co tamta czuje. Są rany, które nigdy się nie zabliźniają; są rzeczy, których nie można zapomnieć. To nieprawda, że czas jest w każdym przypadku najlepszym lekarzem.

ROZDZIAŁ DRUGI

– Masz chwilę czasu, Jon?

Jonathon podniósł głowę znad biurka i zmarszczył brwi, widząc, że brat rozciera ramię.

– Coś nie w porządku?

– Trochę boli. Musiałem sforsować jakiś mięsień podczas golfa w niedzielę. AV propos. W przyszłym miesiącu mieliśmy grać o Puchar Kapitana, ale Tiggy jest niezadowolona, więc chyba się wycofam. Chcę dzisiaj wcześniej wyjść. Jesteśmy zaproszeni na kolację do Buckletonów, a w kancelarii nie ma żadnej pilnej roboty.

Może i nie było. Z wyjątkiem dwóch testamentów, które należało od nowa opracować, przeniesienia prawa własności dotyczącego Hawkins Farm i całej fury skomplikowanych i delikatnych zleceń, które jakimś zrządzeniem losu lądowały na biurku Jona, zamiast u Davida, który na nic nie miał czasu.

Ojciec nigdy nie zakładał, że bracia wspólnie będą prowadzić kancelarię; David miał zajść wyżej w ich zawodzie, zostać adwokatem.

Wszystko przyjęło inny obrót owego lata, gdy David powrócił do Haslewich z Tiggy, by oznajmić rodzinie, że się ożenił i że jego żona będzie miała dziecko. Nigdy później nie rozmawiano o tym, jak bardzo starszy bliźniak zawiódł oczekiwania Bena, nie wchodząc do palestry, nikt też nie wspominał o długach zaciągniętych przez Davida za jego londyńskich czasów ani o słodkawym, łatwo rozpoznawalnym zapachu dochodzącym z pokoju, który młodzi zajmowali, kiedy mieszkali jeszcze w Queensmead, zanim przeprowadzili się do swojego domu.

Mimo braku dyplomu David niemal od razu podjął pracę w kancelarii. Nie był więc kwalifikowanym prawnikiem, chociaż Jon podejrzewał, że wszyscy o tym dawno zapomnieli. Jako bardziej faworyzowany z braci, David uchodził za ważniejszego ze wspólników, a Jonathon, jak to Jonathon, nigdy nie próbował zadać kłam owemu mitowi. David, jak to David, tym bardziej nie starał się uczynić nic w tym kierunku.

Teraz, spoglądając na bliźniaka, Jon dostrzegał u niego oznaki upływu czasu: zmęczenie na przystojnej kiedyś twarzy, ociężałość niegdyś sprężystej sylwetki, ale wszystkie te uszczerbki czyniły brata jeszcze bardziej mu drogim niż dawniej, rodziły w nim jeszcze mocniejsze uczucie miłości przepełnionej opiekuńczością i czułością. Miłości tak ogromnej, że niekiedy sprawiała ból. Nigdy nie postało mu nawet w głowie zwierzać się Davidowi, czy komukolwiek innemu, z tych swoich uczuć. Wiedział przy tym instynktownie, że brat nie darzy go równym oddaniem.

Złapał się na tym, że sam też rozmasowuje ramię, chociaż nic go nie bolało.

– Wygląda na to, że utrzyma się ładna pogoda – rzucił David, zbierając się do wyjścia. – Dziewczynki będą zadowolone. Aha, dzwonił do mnie Max. Mówił, że przyjeżdża jutro z Londynu.

– Tak – przytaknął Jon.

Max był, co prawda, jego synem, ale to raczej Davida traktował jak ojca, a Jon podejrzewał, że i David chciałby mieć w chłopcu syna. Stryj i bratanek mieli podobny, nieco ekstrawagancki i ekstrawertyczny sposób bycia, te same gusta, te same uzdolnienia… i słabości. Jednako też kochali posiadać i błyszczeć.

– Livvy zjeżdża dzisiaj wieczorem – ciągnął David, zasępiwszy się raptem. – Przywozi ze sobą tego swojego Amerykanina. Nie wiem… Pójdę już. – Pożegnał się pospiesznie, słysząc dźwięk dzwonka telefonu. – Obiecałem Tiggy, że wrócę wcześniej. Nie chcę jej denerwować. Już jest rozdrażniona. Zamówiła jakieś buty na sobotnie przyjęcie i przesyłka jeszcze nie doszła. Wiesz, jak łatwo wyprowadzić ją z równowagi.

Okna gabinetu Jona wychodziły na zaciszny skwer z wypielęgnowanymi klombami kwiatów. Dojrzał zza biurka, jak Jenny przecina placyk w drodze do samochodu i przyspiesza kroku na widok Davida. David też musiał ją zauważyć, bo ruszył jej na spotkanie. Uśmiechała się do szwagra, a refleksy popołudniowego słońca kładły się miękko na jej kasztanowych włosach. Kiedyś, tak dawno temu, że nikt już nie pamiętał tych czasów, Jenny była dziewczyną Davida.

Ponownie odezwał się dzwonek telefonu. Jon odwrócił się od okna i sięgnął po słuchawkę.

– Co będzie na podwieczorek?

Jenny uśmiechnęła się do swojego najmłodszego synka. W wieku czterdziestu lat była przekonana, że jest za stara i zbyt ostrożna, by mieć kolejne dziecko, ale natura dowiodła, że się myliła.

Jon był wstrząśnięty, gdy usłyszał o ciąży, a i ona czuła się zażenowana, przekazując mu tę nowinę.

– Jak to możliwe? – wykrztusił wreszcie.

– Pamiętasz naszą rocznicę ślubu? Mieliśmy iść gdzieś na kolację, ale późno wróciłeś z sądu, więc zjedliśmy w domu. Otworzyliśmy wino, które przysłał ci wuj Hugh…

– Dobry Boże, oczywiście. Zabójczy trunek.

– Dobry, stary burgund – pokpiwała lekko Jenny. – Trzeba było poprzestać na jednej butelce. To moja wina. Nie pomyślałam, żeby się zabezpieczyć.

Nie dodała, że kochali się tak rzadko, iż od dawna nie używana sprężynka leżała gdzieś na dnie szuflady. Ich związek był ustabilizowany i pełen ciepła, choć nie okazywali sobie czułości w obecności innych, jak często czynili to David i Tiggy. A że wiedli obydwoje pracowity tryb życia, przestali okazywać sobie czułość również i wtedy, gdy byli sami.

I tak w wieku czterdziestu lat Jenny stanęła wobec konsekwencji małżeńskiej wpadki.

– Jagnięcina i młode ziemniaki – odparła na pytanie Jossa, nazwanego tak na cześć swojego pradziadka. – Ale pamiętaj, najpierw lekcje, potem jedzenie.

– Kiedy przyjedzie Livvy? – dopytywał się chłopiec, puszczając mimo uszu uwagę matki. – Obiecała, że przyjdzie do mnie.

– Wieczorem. Mówiłam ci, że przyjeżdża z przyjacielem i nie będzie miała czasu włóczyć się z tobą po okolicy.

– Małe borsuczki wychodzą wieczorem z nory, na pewno będzie chciała je zobaczyć.

Jenny uśmiechnęła się do siebie, słysząc niezachwianą pewność w głosie swojego synka. Kiedy dorośnie, żadna dziewczyna mu się nie oprze. Za sprawą jakiejś magicznej alchemii odziedziczył najlepsze geny swojego ojca i stryja. Zbytnią pewność siebie i temperament Davida tonowała wzięta po ojcu powściągliwość, ale przyprawiona pogodnym charakterem, radością, miłością do życia i do otaczających go ludzi.

– Jutro przyjeżdża Max – powiedziała Jenny. – Jeśli nie uprzątnąłeś jeszcze swoich rzeczy z jego pokoju, powinieneś zrobić to dzisiaj wieczorem. Skoro już o tym mowa, to pokój twojego brata nie jest najlepszym miejscem na rozbieranie roweru – napomniała synka surowo.

Joss zrobił niewinną minę.

– Musiałem go tam ustawić. Nigdzie indziej nie było wolnego miejsca.

Prawda jednak wyglądała tak, o czym Jenny doskonale wiedziała, że Joss świetnie się bawił, wystawiając na ciężką próbę roszczenia brata do praw wynikających ze starszeństwa, tymczasem Max, w przeciwieństwie do Olivii, pozbawiony był w tym zakresie choćby krzty poczucia humoru. Był przerażony, kiedy usłyszał, że matka jest w ciąży i przeniósł cały niesmak, jaki do niej wtedy czuł, na młodszego brata.

– Byłoby fajnie, gdyby Max zatrzymał się u stryjka Davida, a Olivia nocowała u nas – westchnął Joss.

Jenny posłała mu srogie spojrzenie.

– Lekcje – powiedziała krótko, ale w głębi serca czuła, że w propozycji synka tkwi ziarenko prawdy. Max lepiej się czuł w towarzystwie Tiggy i Davida, natomiast Olivia… Livvy była taka kochana, taka bliska Jenny, że ciotka z całego serca pragnęła, by ten jej Amerykanin zrozumiał, jaki skarb znalazł.

Max z wściekłą miną patrzył za znikającym w drzwiach urzędnikiem kancelaryjnym. Było już po szóstej, a on miał przed sobą jeszcze kilka godzin pracy. Zerknął z obrzydzeniem na papiery, które Bob Ford zostawił na jego biurku.

Wszyscy wiedzieli, że Bob nie przepada za młodym aplikantem. Ford podsłuchał kiedyś, jak Max przedrzeźnia jego jąkający się sposób mówienia. Od tamtego czasu powziął niechęć do żartownisia.

Max wzruszył ramionami.

Po ojcu i stryju odziedziczył wysoką, muskularną sylwetkę, a lata gry w rugby, najpierw w King's School, potem w Oksfordzie, wyrobiły w nim tężyznę, która stanowiła przedmiot jego cichej dumy.

Cieszyły go pełne uznania, powłóczyste spojrzenia kobiet. Lubił zazdrość w oczach mężczyzn, kiedy rozbierał się pod prysznicem po ciężkiej partii squasha albo meczu rugby. Cenił własne przewagi, przekonany, że pomogą mu wygrywać w życiu, a Max chciał wygrywać. Nie zamierzał pozostawać, jak ojciec, zawsze na drugim miejscu. Zapatrzony w swojego stryja, chciał być taki, jak on.

Nie pamiętał, kiedy uświadomił sobie po raz pierwszy, jak różnie ludzie odnoszą się do ojca i do Davida, pamiętał jednak, że już wtedy postanowił, że jego będą traktować tak jak stryja, a nie ojca.

Myśl, że wolałby mieć za ojca Davida, przyszła później, gdy stryj zaczął odnosić się doń bardziej jak do syna niż do bratanka, wyraźnie faworyzując go i zaniedbując Olivię.

To David i dziadek wspierali go na duchu, kiedy oznajmił, że chce zostać adwokatem.

– Będziesz musiał obronić dyplom na piątkę – ostrzegał ojciec. – A nawet i wtedy nie będzie to łatwe.

– Przestań zniechęcać chłopaka – stanął w jego obronie dziadek. – Najwyższy czas, żebyśmy wreszcie mieli wybitnego adwokata w rodzinie.

– Tego właśnie zamierzam dopiąć. Chcę kiedyś otrzymać tytuł „doradcy królowej” – zapewnił Max, korzystając z tego, że dziadek jest w dobrym humorze. – Chociaż to nie takie proste. Nie będę mógł dorabiać do czesnego. Powinienem skupić się na nauce, jeśli mam mieć dobre stopnie. Potrzebne mi będą fundusze. Przydałoby się zmienić samochód… – Tu zawiesił głos w pełnym nadziei oczekiwaniu.

Dziadek go, naturalnie, nie zawiódł.

– Coś wymyślimy. Dostaniesz trochę grosza z tego, co ci się należy po babce. A samochód… Niedługo twoje dwudzieste pierwsze urodziny, prawda?

Później podsłuchał rozmowę rodziców na temat owego wieczoru.

– To cały Max – mówiła matka gniewnym tonem. – A David jeszcze go podkręca.

– Prawda, ale wiesz, jaki jest ojciec – odparł Jon.

Max pomyślał wtedy, że matka lubi takie umoralniające smrodki, po czym doszedł do wniosku, że musi się czymś wyróżniać. Była przecież znacznie mniej atrakcyjna od Tiggy, na widok której mężczyźni przystawali na ulicy, a jej mężowi szczerze zazdrościli. Pamiętał, jaki był uszczęśliwiony, gdy kiedyś na szkolnych zawodach sportowych, zamiast rodziców, pojawił się stryj ze stryjenką.

Stary Harris, mistrz zawodów, zrobił się czerwony i zaczął mamrotać jakieś idiotyzmy, kiedy Max przedstawił go Tiggy. Żałosny dureń, zwijał się pewnie z pożądania. Max gotów był iść o zakład, że facet nigdy nie był z kobietą. Co innego on. Stracił cnotę w wieku czternastu lat z pomocą, bardzo wprawną pomocą, barmanki z pubu, do którego zaszli kiedyś całą grupą po sobotnich rozgrywkach sportowych.

Mała knajpka gdzieś w zaułkach Chester była miejscem zakazanym; budziła podniecenie i rozbawienie chłopca. Bawiła go myśl, że ojciec nigdy zapewne nie zajrzałby do takiej spelunki, o matce nie wspomniawszy. Max był zachwycony. A już fakt, że dziewczyna wzięła go do pokoju na zaplecze, pozwoliła się pocałować, a potem rozebrała, wprawił go w ekstazę. Po raz pierwszy miał przed sobą nagą kobietę, która nie kryła przed nim swych wdzięków, wręcz przeciwnie, rozciągnięta na łóżku pozwoliła mu dokładnie przyjrzeć się sobie.

– Założę się, żeś jeszcze nigdy w życiu czegoś takiego nie widział – powiedziała ze śmiechem, gdy dotknął kędzierzawych włosów na łonie.

– Pewnie, że widziałem – odparł Max, starając się, by jego głos brzmiał pewnie.

– Dobrze, znaczy, żeś oblatany.

Max był święcie przekonany, że wie, co robić, ale dziewczyna szybko mu uświadomiła, że tkwi w błędzie.

– Nigdy nie miałeś dziewczyny, co? No, to teraz masz prawdziwą szansę – oznajmiła wyzywająco.

Nigdy później już jej nie widział, bo i po co?

Pamiętał, jakie obrzydzenie poczuł, gdy dowiedział się, że matka spodziewa się Jossa. Myśl, że rodzice nadal sypiają ze sobą, była wprost nie do zniesienia.

Pamiętał, jak któregoś dnia matka pojawiła się w jego szkole i jakim wstydem i wściekłością przejmował go widok jej zaawansowanej ciąży. Nie miała prawa. W jej wieku? Wystawiła na pośmiewisko siebie i jego.

Na myśl o matce Max zacisnął usta. Czasami patrzyła na niego w taki sposób, że…

Matka bardzo się myli, jeśli sądzi, że on skończy tak jak ojciec – podrzędny prawnik, pracujący w podrzędnej rodzinnej kancelarii, w jakimś zapyziałym miasteczku na prowincji. Gdyby nie charyzmatyczna osobowość stryja Davida, ojciec dawno musiałby zamknąć interes. Pomyśleć, tylko dlatego, że stryj popełnił w życiu jeden głupi błąd…

Max nie miał zamiaru popełnić podobnego błędu. Och, ma się rozumieć, że będzie korzystał z życia, ale nie wpadnie w tę samą pułapkę, w którą wpadł stryj.

Skończył studia w Oksfordzie z na tyle dobrymi wynikami, by zapewnić sobie miejsce w przyzwoitej kancelarii, gdzie mógłby zwrócić na siebie uwagę ludzi, od których będzie zależała jego dalsza kariera, i gdzie nie pracowałby za marne grosze. Był w przeciwieństwie do stryja ostrożny i dyskretny.

– Ciągle tutaj, staruszku? Myślałem, że chciałeś dziś wyjść wcześniej.

Do gabinetu wszedł Roderick Hamilton. Roderick był o rok starszy od Maksa. W tym samym czasie studiowali w Oksfordzie, ale nie obracali się w tych samych kręgach; rodzice Rodericka mieli ogromny majątek i świetne stosunki, dlatego też pozycja Rodericka była już teraz znacznie wyższa, niż ta, jaka przypadła Maksowi, który nadal był aplikantem, gdy Roderick już samodzielnie prowadził sprawy.

Max nigdy nie czuł potrzeby zawierania przyjaźni; ludzi równych sobie traktował jak rywali, których musiał pokonać w drodze do kariery; jeśli chodzi o Rodericka, ten budził w nim na dodatek najzwyklejszą ludzką antypatię.

– Hm, akta Wilsona. Masz pecha – mruknął Roderick ze współczuciem, rzucając okiem na papiery na biurku Maksa i odsuwając je na bok. – Szkoda, że masz zajęty weekend. Mama organizuje „spotkanko”. Moja siostra debiutuje w tym roku i matka prosiła, żebym przyprowadził kilku kawalerów.

Max nie podniósł głowy znad akt, które niby to studiował. Wiedział doskonale, że Roderick bawi się jego kosztem. Matka Rodericka nie zaprosiłaby żadnego dodatkowego, nie przewidzianego gościa na starannie zaplanowany bal córki debiutantki.

– Niestety. Wykluczone. Mój ojciec urządza w sobotę swoje pięćdziesiąte urodziny.

– Aha, pewnie już słyszałeś o starym Bensonie – rzucił Roderick, przechodząc do prawdziwego powodu swojej „wizyty”.

Mimo że się tego spodziewał, wręcz czekał na to, Max z trudem mógł ukryć wściekłość, która w nim kipiała cały dzień.

– Owszem, słyszałem – przytaknął.

– Po jego odejściu zwolni się miejsce, mógłbyś je zająć – wyjaśniał Roderick zupełnie niepotrzebnie. – Będziesz się o nie starał?

Max zaczynał tracić kontrolę nad sobą.

– Jeszcze się nie zdecydowałem – skłamał.

– Ja bym na twoim miejscu brał to miejsce, stary. Wiesz, że niełatwo teraz o posadę, wielu ma na nią chętkę. Owszem, może być trudno, ale przecież aplikowałeś tutaj, jesteś z nami, niech pomyślę… od ponad roku? Chryste, jak ten czas leci. Pójdę już. Obiecałem mamie, że będę dzisiaj wieczorem w domu i pomogę w przygotowaniach. Życzę powodzenia z tymi aktami Wilsona – rzucił jeszcze, wychodząc na korytarz.

Max upewnił się, że Roderick jest już daleko, po czym chwycił pierwszą kartkę, jaka trafiła mu pod rękę, zmiął ją i rzucił z wściekłością o ścianę. Niech diabli porwą Rodericka, do diabła z nim, do diabła z jego przeklętym stryjem!

Jakieś osiem miesięcy temu Max usłyszał pierwsze pogłoski o tym, że Clive Benson ma zostać sędzią. Powiedziano mu o tym, kiedy pojechał do Chester, aby spotkać się z tamtejszą rodziną – w końcu w tym fachu należy dbać o dobre układy. Od tamtego czasu robił wszystko, by zdobyć wakat, gdy ten będzie już do wzięcia.

W środę rano, kiedy urzędnik kancelaryjny powiedział mu, że szef kancelarii chce się z nim widzieć, Max ucieszył się, pewny oficjalnej informacji o wakacie i zapewnienia o jego objęciu.

Niestety, usłyszał jedynie kluczenia, zwodzenia, pochrząkiwania, po czym szef oznajmił, że kancelaria po namyśle postanowiła przyłączyć się do walki z dyskryminacją płci i rozważyć możliwość przyjęcia kobiety adwokata. Sprawa, ma się rozumieć, nie jest jeszcze przesądzona, a kandydatura Maksa nadal jest brana pod uwagę. Wszystkie wnioski zostaną uważnie rozpatrzone.

– Naturalnie – mruknął Max przez zaciśnięte zęby, doskonale rozumiejąc zawoalowane przesłanie rozmowy.

Roderick też musiał już znać postanowienie.

Podczas ostatniej wizyty w domu Max, w odpowiedzi na wyrzekania Bena, że wnuk tak długo czeka na awans, zwierzył się dziadkowi w zaufaniu, że posadę ma już właściwie w kieszeni. Powinien był wtedy ugryźć się w język, zamiast się przechwalać, ale nie mógł już cofnąć wypowiedzianych słów. Poza wszystkim stary Crighton mierzył rzeczy własną miarą. Za jego czasów młody człowiek kończył aplikanturę adwokacką i stawał się adwokatem. Dzisiaj trudno było o samodzielne stanowisko w kancelariach.

O jakiej kobiecie, do cholery, myślał szef? Nie padło żadne nazwisko i Max usiłował przypomnieć sobie znane mu adwokatki, które mogły wchodzić w grę. Niech szlag trafi walkę z dyskryminacją płci. A on? Czy nie jest dyskryminowany?

Wyszedł tego wieczora z biura w paskudnym nastroju, pojechał po dziewczynę, z którą się spotykał od pewnego czasu, i zamiast na kolację, zabrał ją do siebie do domu, potraktował niczym przedmiot, biorąc ją tyle razy i z takim zapamiętaniem, a przy tym obojętnością wobec partnerki, że ta, gdy wychodziła nad ranem, oznajmiła, iż więcej się nie zobaczą. Nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Miał większe zmartwienia. Mimo że wyładował energię w łóżku, nadal był wściekły. Należał mu się ten wakat.

Przez ostatni rok harował jak głupi, pozwolił zrobić z siebie niewolnika. Zaciskając zęby, dawał się wykorzystywać, chociaż nieraz miał ochotę powiedzieć im prosto z mostu, co o tym wszystkim myśli: o pracy za gołą pensyjkę, o niewdzięczności, o idiotycznych, dziecinnych zajęciach, jakie mu zlecano, wiedząc, że nie będzie, nie śmie protestować.

Po co tyle upokorzeń, jeśli teraz awans przejdzie mu koło nosa? Równie dobrze mógłby pójść do pracy w fabryce, tam przynajmniej zarabiałby godziwie. Ale nie, on chciał zostać adwokatem, bo tego życzyli sobie dziadek i stryj, a i on pragnął prestiżu, tytułu królewskiego doradcy i zaszczytu występowania w Sądzie Najwyższym.

Chciał tego, pragnął, pożądał i żadne idiotyczne prawo o zwalczaniu dyskryminacji płci nie przeszkodzi mu w tym.

Pozostawało mu tylko jedno wyjście, ale zanim przedsięweźmie jakieś kroki, musi dowiedzieć się, kim jest szczęśliwa kandydatka do objęcia wakatu. Wspólnicy w kancelarii na pewno kogoś już sobie upatrzyli, ale nie zdradzą mu przecież nazwiska.

Zatopiony w takich smętnych rozmyślaniach, Max ruszył w drogę do domu.

– Jesteśmy na miejscu.

– Imponujący widok – mruknął Caspar, gdy Olivia zatrzymała samochód i odwróciła ku niemu głowę.

– A oto Tiggy – powiedziała, widząc, że drzwi frontowe się otwierają i na podjazd wychodzi matka.

Caspar przyglądał się Tiggy w milczeniu. Fakt, że Olivia, ilekroć mówiła o matce, używała jej pseudonimu, nie dziwił go. Nie było to niczym niezwykłym w świecie, w którym wzrastał. Natomiast ten ledwie uchwytny ton obecny zawsze w głosie Olivii, gdy wspominała o matce, sprawił, że był niezmiernie ciekaw, jaką osobą okaże się Tania Crighton.

Fizycznie były do siebie bardzo podobne. Olivia odziedziczyła urodę Tiggy, jej delikatne rysy, tyle że, w przeciwieństwie do matki, promieniała jakimś wewnętrznym pięknem, które zapierający dech w piersiach wygląd zewnętrzny czyniło niemal nieistotnym. W porównaniu z córką, Tiggy zdawała się być pięknym, ale martwym, dwuwymiarowym wizerunkiem.

W pierwszej chwili Caspar poczuł rozczarowanie. Dlaczego? – zastanawiał się, wysiadając z samochodu i czekając, aż Olivia dokona wzajemnej prezentacji. Czego oczekiwał? Na co liczył, jeśli liczył? Być może na to, że wbrew temu, że Olivia w opowieściach o domu starała się zawsze przyjmować obojętny ton, matka okaże się jednak trochę bardziej podobna do córki.

– Livvy, kochanie, nareszcie! Och, kochanie, spójrz na swoje paznokcie, a te włosy… I dżinsy. Och, moja droga…

– Tiggy, to Caspar – Olivia przerwała matce. – Casparze, moja matka.

– Tiggy, mów mi Tiggy, nalegam – powiedziała Tiggy z lekkim przydechem, głosem, który mężczyźni niegdyś uważali za taki seksowny. – Wchodźcie. My z ojcem za chwilę wychodzimy – rzuciła w stronę Olivii, kierując się ku drzwiom. – Jesteśmy zaproszeni na kolację do Buckletonów.

Caspar wszedł do sieni o błyszczącej wywoskowanej posadzce. Pierwsze, co go uderzyło, to pastelowa kolorystyka przepełnionego kwiatami wnętrza. Starannie zakomponowane bukiety stały wszędzie: na kominku, na okrągłym stole pośrodku holu, na małych stolikach pod imponującymi georgiańskimi, oprawnymi w srebrne ramy lustrami na dwóch przeciwległych ścianach.

– Uważam, że kwiaty są bardzo ważne – oświadczyła Tiggy, widząc, że gość rozgląda się po wnętrzu. – Przydają mieszkaniu życia, zamieniają je w dom – mówiła z emfazą, po czym nagle krzyknęła: – Och, nie, Jack! Idź mi stąd z tym zwierzęciem! Znasz zasady… Wejdź kuchennymi drzwiami.

Caspar zmarszczył brwi. W drzwiach frontowych stał mały chłopiec z wielkim, nieco zapasionym retrieverem.

– Jeśli wychodzicie, nie zatrzymujemy was – powiedziała Olivia do matki. – Rozumiem, że śpimy w moim pokoju. My…