Wygraj, przegraj, zabij, zgiń - Cynthia Murphy - ebook

Wygraj, przegraj, zabij, zgiń ebook

Murphy Cynthia

3,9

Opis

Drugiej szansy nie będzie…

Morton Academy to położona na odludziu i niemal odcięta od świata elitarna szkoła z internatem dla starannie wyselekcjonowanej młodzieży.

Lizzie odnalazła w niej nowy dom. Dla dziewczyny oraz paczki jej klasowych znajomych nauka w Morton to przepustka do lepszego życia. Więc kiedy szkolną społecznością wstrząsa seria morderstw, uczniów ogarnia panika. Grupka przyjaciół próbuje rozwikłać zagadkę, zanim sami staną się ofiarami.

Ale kim jest tajemniczy morderca? I czy uda się go powstrzymać?

Kolejny wciągający thriller dla młodzieży Cynthii Murphy, autorki książki „Czeka Cię śmierć”.

Trigger warnings: morderstwo i śmierć, krew, opisy obrażeń.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 294

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (90 ocen)
33
33
13
8
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
annabelle37

Całkiem niezła

Morderca zaskakujący, chociaż od połowy książki się go spodziewałam. Szybka i lekka lektura.
00
ollapysiek99

Nie oderwiesz się od lektury

Początek bardzo się dłuży i akcja wolno rozkręca, jednak zakończenie jest mocno zaskakujące 😱 Książka zdecydowanie warta przeczytania!
00
Rylska

Z braku laku…

Zakończenie świetne, ale cała książka bardzo średnia. Można, ale bez szału.
00
Aandziaaa

Dobrze spędzony czas

ogolnie jakby nie to że sie na początku odrazu pimylilam to było by 5 a jest 4.7/5 ksiazka mega i szczerze podejzewalam wszystkich po kolei w sensie tez w ostatecznosci wiedziałam potem ale wow polecam totalnie
00
zielonamalpa

Całkiem niezła

Nie podobała mi się tak do końca, ale nie było też tragedii. Ciekawy plot twist na końcu. No i fajny wątek tajemniczego stowarzyszenia.
00

Popularność




Tytuł oryginału: Win Lose Kill Die
Tekst: Cynthia Murphy
Przekład: Karolina Post-Paśko
Redaktor prowadząca: Aleksandra Gronowska
Redakcja: Agnieszka Luberadzka
Korekta: Aleksandra Dąbała, Katarzyna Sarna
Opracowanie graficzne okładki: Monika Nowicka
First published in UK by Scholastic Ltd, 2022 Text © Cynthia Murphy, 2022
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o., Warszawa 2022
All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości lub fragmentów książki możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy.
Wydanie I
ISBN 978-83-8240-887-4
Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o. 00-807 Warszawa, Al. Jerozolimskie 94 tel. 22 379 85 50, fax 22 379 85 [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

Dla moich chrześniaków:

Kyli Somerville,

Graysona Coffeya,

Dominica Kelly’ego,

...pamiętajcie, by zawsze podążać za swoimi marzeniami

Ta pierwsza dziewczyna wcale nie miała zginąć.

Słowo daję.

Ale okazało się to... takie proste. Już i tak była w wodzie, a po zanurzeniu rąk, żeby jej pomóc, nagle... mi się odwidziało.

Coś we mnie pękło.

Jej głowa znalazła się pod powierzchnią i wystarczyło już tylko przytrzymać i zaczekać, aż nasza mała prymuska przestanie się szamotać.

Trwało to dłużej, niż można by się spodziewać, a potem... po prostu unosiła się na wodzie. Bezwładna. Żałosna.

Eksperci uznali to za „nieszczęśliwy wypadek”. W zasadzie mieli rację. Powtórzę: jej śmierć nie była zaplanowana.

Ale jakże satysfakcjonująca.

Nie mogę uwierzyć, że znowu tu jesteśmy.

Lato pamiętam jak przez mgłę z powodu urazu głowy, który zaliczyłam pod koniec poprzedniego semestru. Zamiast imprezować na plaży z przyjaciółmi do białego rana, jak planowałam, byłam przesłuchiwana przez policję i zmagałam się z zespołem stresu pourazowego. Ostatni dzień roku szkolnego zaczął się idealnie, a potem...

– Liz. – Ostre syknięcie i szturchnięcie w bok przywołuje mnie do rzeczywistości.

Taylor, wyprostowana jak struna, wbiła swoje piękne orzechowe oczy w podium i odgrywa przed całym światem pogrążoną w żałobie. Naśladując ją, podążam wzrokiem ku dużym sztalugom opasanym żałobnym kirem. Ustawiona na nich fotografia przedstawia Morgan.

Uczennicę, która utonęła w lipcu.

– Skup się – cedzi Taylor półgębkiem, zupełnie jak jakaś upiorna lalka brzuchomówcy. Przychodzi jej to zupełnie bez wysiłku – żaden mięsień na jej twarzy nawet nie drgnie.

Najwyraźniej mimo tych wszystkich pobytów w szpitalu jeszcze nie doszłam całkiem do siebie. Naprawdę próbuję się skupić, ale odpływam myślami, a słowa dyrektorki zlewają się w jedno długie kazanie, akcentowane piskiem gumowych obcasów na parkiecie. Do wnętrza budynku przenika już jesień, powietrze pachnie deszczem, wilgocią i świeżo wypranymi mundurkami.

Przyglądam się fotografii. Morgan była ładna, trochę przypominała Reese Witherspoon ze Szkoły uwodzenia. Sprawiała wrażenie uroczej i niepozornej, ale wiem, że to totalna ściema. W rzeczywistości Morgan miała charakter jadowitej żmii. Lepiej było jej nie podpaść – jeśli tylko chciała, potrafiła zamienić twoje życie w Morton w piekło. To ona wpadła na pomysł, żeby tamtej nocy wypłynąć żaglówkami na jezioro, to był jej wielki moment zaraz po zaprzysiężeniu na prefektkę naczelną. O ile dobrze pamiętam, zmusiła do tego większość dziewczyn, chociaż muszę przyznać, że pamiętam niewiele. Nie po wywrotce.

Doktor Patel, dyrektorka szkoły, kończy swój monolog prośbą o minutę ciszy. Obok niej stoi kilku członków grona pedagogicznego – niektórzy nauczyciele płaczą, ocierając twarze chusteczkami. Czarny garnitur dyrektorki jest zachowawczy, odpowiedni na uroczystość żałobną, a jednocześnie bardzo stylowy i zestawiony z zabójczymi szpilkami. Podziwiam każdego, kto potrafi chodzić na tak wysokich obcasach, nie wspominając już o kierowaniu w nich jedną z najbardziej elitarnych szkół z internatem w kraju. W porównaniu z doktor Patel reszta kadry wygląda niechlujnie. Spoglądam na zegar, chwiejąc się lekko na nogach. Całe lato spędziłam w łóżku na oglądaniu filmów z lat dziewięćdziesiątych i odwykłam od tak długiego stania.

Taylor nie zwraca na mnie uwagi, ma spuszczoną głowę i zamknięte oczy. Ideał uczennicy. I żałobnicy. Długie, naturalnie rude włosy opadają jej na plecy i rozsypują się na szarym tweedzie marynarki. Morton Academy ma swoją Cheryl Blossom[1], która stoi tuż obok mnie.

Doktor Patel kończy uroczystość i zgromadzeni w milczeniu ruszają w stronę wyjścia.

– No więc – szepczę, gdy czekamy na naszą kolej, żeby opuścić aulę – jakie to uczucie?

Taylor spogląda na mnie, kiedy wychodzi przez wysokie drewniane drzwi na korytarz, ale jej uśmiech nie sięga oczu.

– Ale co masz na myśli? Jakie to uczucie nie zostać prefektką naczelną? Otrzeć się o pełne stypendium i obejść się smakiem? Wspaniałe, dziękuję, że pytasz.

– Daj spokój. Jesteś zastępczynią! To też niezła fucha. Poza tym – zniżam głos, chociaż wszyscy dookoła też już zaczęli rozmawiać – wiesz, co to oznacza. Wicenaczelna Stowarzyszenia Klejnotu i Kości może przebierać w uniwerkach.

Teraz uśmiech Taylor dosięga oczu.

– Tak, wiem. Wiele sobie obiecuję po tym roku szkolnym. Jeśli uda mi się znaleźć odpowiedniego sponsora, oczarować właściwą bogatą osobę, nie będę musiała się wysilać przez całe studia. Pomyśl o tych wszystkich ludziach, których poznamy, spotkaniach, w których weźmiemy udział...

– Chyba ty – poprawiam ją, uśmiechając się z żalem. – Część przywilejów dotyczy tylko prefektów naczelnych i ich zastępców, pamiętasz?

– Tak, przepraszam. – Zawstydzona Taylor przygryza wargę, unikając mojego wzroku. – Wiem, że gdybyś nie pomogła mnie i Kat podczas podchodów, skończyłabyś dużo szybciej niż my. To właśnie twoje zaprzysiężenie odbyłoby się dzisiaj i...

– Cześć, piękna! – przerywa jej głęboki głos i na nasze barki opada dwoje potężnych ramion.

Nawet się z tego cieszę. Zapach wody kolońskiej Marcusa jest tak silny, że zaczynam kaszleć, ale Taylor rozpromienia się na widok chłopaka. Uciekam spod jego ramienia, żeby tych dwoje mogło się przywitać.

– Skąd te poważne miny? – Marcus wygląda świetnie, chyba wysypiał się w wakacje. Tylko pozazdrościć.

– Takie tam pogaduchy o życiu i śmierci. – Taylor zbywa go machnięciem zadbanej dłoni. – Przez pół godziny wybierałam odcień szminki, który nie gryzłby się z kolorem wiązanek pogrzebowych. – Taylor rozgląda się ukradkiem. – Właściwie to rozmawiałyśmy o wieczornej ceremonii w KK. – Staje na palcach, żeby go pocałować. – Twoja dziewczyna pnie się do góry.

– Wiem o tym. Ale nadal uważam, że to ty powinnaś trafić na sam szczyt, a nie Jameela. Gdybym tylko mógł jakoś pomóc... – Marcus wychodzi z auli razem z nami, ale gdy tylko ruszamy korytarzem w stronę holu wejściowego, przestaję go słuchać.

Ależ ja się stęskniłam za tym miejscem. Robię głęboki wdech, jak gdybym chciała odetchnąć samą esencją Morton. Uwielbiam to poczucie przynależności, bycia jednym z garstki dzieciaków z całego kraju, którym zaproponowano naukę w tym elitarnym dwuletnim college’u. Nieważne, kim jesteśmy ani skąd pochodzimy – trafiliśmy tu dzięki naszym uzdolnieniom. Bogaci czy biedni, w Morton to bez znaczenia. Wszyscy znaleźliśmy się tutaj, bo jesteśmy cholernie bystrzy – i prawda jest taka, że większość z nas inaczej nie otrzymałaby takiej szansy. Szkoła znajduje się na kompletnym odludziu i wymaga zamieszkania w internacie. Możemy korzystać z internetu wyłącznie pod nadzorem – to jedna z cech wyróżniających Morton: stara dobra praca z podręcznikiem. Coś się traci, coś się zyskuje.

Muszę powtórzyć sobie w duchu, że to wszystko dzieje się naprawdę. Nad nami wznosi się wysokie kamienne sklepienie, nasze buty stukają cicho na starej kamiennej posadzce, gdy mijamy uczniów w szarych marynarkach ozdobionych jaskrawozieloną lamówką. Mahoniowa boazeria błyszczy w promieniach słońca wpadających przez wysokie okna, przez które widać rozległe, zadbane ogrody. Mijamy gabinet pani dyrektor i ruszamy w górę po ogromnych schodach giętych, na których zawsze czuję się jak bohaterka filmu Disneya. Lśniąca poręcz jest tak wypolerowana, że aż śliska. Cała szkoła pachnie drewnem i cytrusami, a ja uwielbiam ten zapach. Tak pachnie dom.

– Pospiesz się, Liz. – Marcus i Taylor przyglądają mi się z rozbawieniem z wysokości piętra, a ja uświadamiam sobie, że musiałam na chwilę odpłynąć. – Przestań bujać w obłokach.

– Przepraszam. – Pochylam głowę, żeby ukryć płonące policzki, i pokonuję pozostałe stopnie po dwa naraz, dopóki nie stanę pod ogromnym witrażem. Ruszam powoli za Taylor i Marcusem i przez wielkie podwójne drzwi wchodzimy do zachodniego skrzydła. Właśnie tak: zachodniego skrzydła – oto jak wielka jest szkoła.

Na tym piętrze mieszczą się sale lekcyjne, a ponieważ zajęcia z przedmiotów ścisłych odbywają się tuż obok humanistyki, odprowadzam wzrokiem idealną parę, a potem wchodzę do swojej klasy. Filologia klasyczna to mój przedmiot wiodący – w sumie mamy trzy, ale zostaliśmy wybrani właśnie ze względu na ten jeden. To coś w rodzaju specjalizacji, którą będziemy kontynuować na uniwersytecie, może nawet zaliczymy szybciej rok. Morton ma najwyższy poziom nauczania w kraju, więc oczekiwania też mamy wysokie. Klasa jest prawie pusta, uroczystość zakłóciła plan zajęć w pierwszym dniu nowego roku szkolnego, więc wybieram środkową ławkę pod oknem, skąd roztacza się widok na rozległą połać jeziora.

Jezioro.

Morgan.

Zrywam się, a skóra cierpnie mi od wspomnień tamtej nocy, usiłujących wydostać się na powierzchnię. Przesiadam się do ławki po drugiej stronie sali, jak najdalej od okna.

Klasa zapełnia się powoli i z zadowoleniem odnotowuję, że jest nas mało – klasy w Morton nigdy nie są liczne, bo co roku szkoła przyjmuje najwyżej pięćdziesiąt osób. Nauczyciel pojawia się jako ostatni i z radością odkrywam, że znów będzie nas uczył profesor Insoll. To człowiek legenda – przynajmniej w świecie starożytnych religijnych artefaktów. Wcześniej wykładał na uniwersytecie, ale Morton musi nieźle płacić – poza tym chyba przyjemniej uczyć spragnioną wiedzy młodzież niż wiecznie skacowanych studentów.

Zaczynamy od omówienia spraw organizacyjnych: nowe podręczniki, grafik zadań domowych, których jest absurdalnie dużo, oraz kalendarz egzaminów semestralnych. Jestem pochłonięta podpisywaniem nowych książek, gdy na moim biurku ląduje jakaś kartka.

– Podaj Jameeli – syczy ktoś.

Jameeli? Hm. Zastanawiam się, czy ma to związek z Klejnotem i Kością, może to coś o pierwszym spotkaniu z darczyńcami, gdzie będziemy mieli okazję poznać przyszłych sponsorów, którzy sfinansują nasze studia, ale wystarczy mi szybki rzut oka, by upewnić się, że w klasie nie ma nikogo wtajemniczonego. Wzruszając ramionami, podaję świstek Frankowi, na wypadek gdybym jednak się myliła. Nie mogę przekazywać potencjalnie sekretnych wiadomości pierwszej lepszej osobie.

– Podaj Jameeli – wymawiam bezgłośnie, wskazując ruchem głowy dziewczynę o długich ciemnych warkoczach, która siedzi w ławce przed nim. Powracam do składania zamaszystych podpisów, zapominając o karteczce.

Dopóki Jameela nie zerwie się z krzykiem z krzesła i nie upuści jej na podłogę, jak gdyby oparzyła ją w palce.

– I co potem?

– Nic. – Wzruszam ramionami.

Taylor wybucha ponurym śmiechem.

– Oczywiście Jameeli zrobienie takiej sceny uszło na sucho – zrzędzi. – Jakim cudem Insoll nie skonfiskował wiadomości?

– Od razu ją schowała i powiedziała, że na jej biurku był pająk.

Milkniemy na chwilę, a ja wsłuchuję się w przyjemny chrzęst żwiru pod moimi nowymi butami, w miarę jak oddalamy się od budynku szkoły. Oglądam się za siebie, patrząc, jak staje się coraz mniejszy, a niezliczone okna odbijają późnopopołudniowe słońce w stu różnych kierunkach.

Odwracam się i uśmiecham do Taylor, przypominając sobie, jak szłyśmy tędy po raz pierwszy. Wciąż mamy na sobie mundurki – to wymóg stowarzyszenia – i sztywna wełna plisowanej spódniczki łaskocze mnie przy każdym kroku, gdy staram się nadążyć za przyjaciółką.

– Sprawiała wrażenie roztrzęsionej – stwierdzam. – Ciekawe, co było w tej wiadomości. Dlaczego jej nie przeczytałam? Przecież miałam ją w ręku!

– Bo jesteś Liz Williams, najmilszą dziewczyną w całym Morton.

Przed nami ukazuje się główna brama kampusu o ogromnych metalowych skrzydłach, które chronią nas przed prawdziwym światem, więc Taylor skręca w lewo. Schodzimy z drogi na starannie przystrzyżony trawnik i kierujemy się w stronę gęstego zagajnika. Taylor ma, oczywiście, rację. Jestem miła.

– Chciałaś powiedzieć „nudną”? – pytam.

Taylor zatrzymuje się i bierze mnie pod rękę.

– Nigdy. – Z szerokim uśmiechem trąca mnie biodrem. – Jesteś moim moralnym kompasem, Lizzy. Co ja bym bez ciebie zrobiła? A poza tym to na bank była jakaś jej goła fotka z ubiegłego roku.

Ma rację, w obu kwestiach.

– Chodź – wzdycham. – Nie chcemy się dzisiaj spóźnić.

– Racja.

Taylor wypuszcza moją rękę, bo docieramy do gęsto zalesionej części kampusu. Przytrzymuje mi drewnianą furtkę, a ja po raz ostatni oglądam się, żeby sprawdzić, czy nikt za nami nie idzie. Długa droga dojazdowa jest pusta, w oddali widać miniaturowy budynek szkoły. Dochodzi dziewiętnasta, jest już po kolacji, więc wszyscy pozostali odrabiają lekcje. Doskonale. Obie ignorujemy tabliczkę z napisem „ZAKAZ WSTĘPU” przybitą do łuszczącego się drewna – nas on przecież nie dotyczy – i wkraczamy w mrok między drzewami.

Istnienie tej części kampusu odkryłam dopiero ubiegłego lata, po tym, jak na naszych poduszkach pojawiły się zagadki. Kierując się rozrzuconymi po całym budynku wskazówkami, trafiliśmy w to miejsce. Prawie nikt tutaj nie zagląda i chyba o to właśnie chodzi. Reszta kampusu wygląda jak z obrazka: trawa zawsze równo przystrzyżona, grządki świeżo skopane, żywopłoty przycięte. Ta część przypomina dziki las z baśni, pełen trzasku łamanych gałązek i tupotu stóp. Jak na zawołanie przed nami pojawia się wiewiórka, jej puszysty ogon drga w tym samym rytmie co malutki nosek, postawione uszy nasłuchują czujnie. Przygląda się nam odważnie, a gdy tylko się poruszymy, czmycha.

– Jaka słodka! – szepczę.

– Dlaczego mówisz szeptem? – odpszeptuje Taylor.

– A ty? – Chichoczę.

Taylor przewraca oczami, ale mój śmiech jest zaraźliwy i widzę, że kącik jej ust zaczyna drgać.

– Przestań – karci mnie szeptem i obie wybuchamy niemym śmiechem. To na pewno z nerwów. Poprzednim razem byłyśmy tutaj tamtej nocy.

Śmiech zamiera mi na ustach.

– Hej. – Taylor przystaje. Czasami mam wrażenie, że potrafi czytać mi w myślach. – Jak się czujesz? Jesteś na to gotowa?

– Tak. – Ton mojego głosu jest stanowczy i niewzruszony, chociaż tak naprawdę mam wątpliwości. Kiedy Taylor wyciąga do mnie rękę, na sekundę wzrok mi się mgli i widzę Morgan, jak sięga rozpaczliwie z czarnej toni.

A potem znów widzę dłoń Taylor o idealnie opiłowanych paznokciach, a nie sinych i ociekających rzęsą. Wpatruję się w przyjaciółkę, dopóki z westchnieniem nie opuści ręki.

– No to chodźmy. Nie możemy się spóźnić. Wiesz, jaką ona wagę przykłada do punktualności. Nie wiem jak ty, ale ja mam ochotę poczarować tych wszystkich bogatych darczyńców, kiedy wreszcie zaczniemy się z nimi spotykać. Podobno w ubiegłym roku dwie laski, które spóźniły się na spotkanie, za karę musiały serwować przez całą imprezę kanapki...

Wchodzimy głębiej między drzewa, więc pochylam głowę pod zwieszającymi się nisko gałęziami, żeby nie wplątały mi we włosy swoich kościstych palców. Tutaj ścieżka jest wąska, po obu jej stronach rosną dzikie orchidee, które są wyższe od nas. Wystawiają ciemnofioletowe języczki, gdy je mijamy, a ich mdląco słodka woń, odór rozkładu, wwierca się w nozdrza. Trzeba było pójść inną ścieżką, tą lepiej utrzymaną, ale tamta biegnie brzegiem jeziora, a ja wolę się do niego nie zbliżać. Taylor specjalnie wybrała tę drogę – wie, że unikam jeziora. Dziękuję jej w myślach.

Drzewa przed nami się przerzedzają i przez zarośla zaczyna prześwitywać szary mur z grubo ciosanych kamieni. Rosnące tu jeżyny zdziczały i mój mózg przywołuje wspomnienie starego filmu na DVD, który kiedyś w kółko oglądałam, gdzie wiedźma przeklina Śpiącą Królewnę i jej zamek obrasta żywopłotem z cierni. Ale te tutaj wydają się nas zapraszać, splecione w taki sposób, że tworzą nad nami coś w rodzaju bramy. Pochylamy głowy i przechodzimy pod nimi, a potem krótką kamienną ścieżką docieramy do starych drewnianych drzwi, gdzie przystajemy, żeby złapać oddech.

– Gotowa? – pytam szeptem.

Taylor ściąga łopatki i kiwa głową.

– Gotowa.

Popychamy drzwi które, choć wyraźnie bardzo stare są dobrze naoliwione, i w milczeniu wchodzimy do kaplicy. W środku jest ciemno, grube mury natychmiast tłumią wszelkie dźwięki pochodzące z zewnątrz. Delikatnie zamykamy drzwi za sobą i czekamy, aż nasze oczy oswoją się z pełgającym blaskiem świec ustawionych na drugim końcu nawy. Ktoś mógłby pomyśleć, że to działający normalnie kościół, a nie przykrywka dla zupełnie innej działalności. Ale o to właśnie chodzi.

Ruszam za Taylor nawą, ale przystaję na chwilę przed ołtarzem, aby jak na grzeczną dziewczynkę po katolickiej szkole przystało, dygnąć i pochylić głowę, a potem doganiam przyjaciółkę przy następnych drewnianych drzwiach. Znajdują się za ołtarzem, zazwyczaj ksiądz znika za nimi po mszy. Przechodzimy przez nie bez słowa i jak zwykle czuję, że robimy coś niedozwolonego, ale powtarzam sobie w myślach, że to nie jest prawdziwy kościół, i z pochyloną głową mijam inne osoby. Zatrzymujemy się na końcu pomieszczenia, przed jedną z drewnianych ławek ustawionych wzdłuż ścian. Umysł powraca do mojego ostatniego pobytu tutaj, przywołując strzępy wspomnień. Kałuża wody na wytartej kamiennej posadzce. Morgan, jej pozbawiona wyrazu twarz, sine wargi...

Potrząsam głową, mocno. Nie. Nie teraz. Lekarz ostrzegał mnie, że może mnie to spotkać po powrocie do Morton, ale nie spodziewałam się, że fala wspomnień zaleje mnie tak szybko.

Zdejmuję marynarkę, wieszam ją starannie na kołku i przesuwam palcem po inkrustowanej klejnotami szpilce wpiętej w wewnętrzną kieszeń na wysokości serca. Z uśmiechem przypominam sobie, jak znalazłam ją na poduszce, wbitą ostrym końcem w zaproszenie do udziału w podchodach. Wygładzam spódnicę i upewniam się, że koszula jest schowana do środka, chociaż i tak nie będzie tego widać. Dopiero wtedy podnoszę z ławki długą, złożoną szatę i przekładam ją przez głowę. Wyjmuję z kieszeni marynarki szpilkę o łebku w kształcie czaszki. Ostre kamyki kłują mnie w palce, gdy przyczepiam ją do szaty. Gruby aksamit obleka moje kształty, zasłaniając mundurek i spływając aż do ziemi. Odgarniam włosy za uszy i naciągam głęboko kaptur, tak że moja twarz ginie w jego cieniu. Spoglądam na Taylor, teraz ukrytą pod identyczną szatą, a potem ruszam za nią i innymi zakapturzonymi postaciami w dół schodów ukrytych w ciemnym kącie pomieszczenia.

Do krypty.

Podążam za mroczną procesją na sam dół i jak zwykle jestem ostatnia. Czekam, aż wszyscy pozostali zajmą miejsca, a kiedy przychodzi moja kolej, wchodzę na wąską rampę. Stoję na podwyższonej kamiennej ścieżce tworzącej okrąg, od którego odchodzą ku środkowi kolejne ścieżki, co z góry przypomina szprychy koła. Brzeg mojej przydługiej szaty moczy się w stojącej wodzie i mam wrażenie, że jakieś lodowate palce sięgają przez aksamit, jak gdyby chciały mnie złapać za kostki u nóg. Odpędzam tę myśl i wreszcie docieram do mojego cokołu, aby zająć swoje miejsce w kręgu.

Staram się nie zwracać uwagi na trupa w samym jego środku.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

PRZYPISY

[1] Cheryl Blossom – jedna z bohaterek serialu Riverdale (przyp. tłum.).