Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Wysoki Zamek" to jeden z najciekawszych obrazów świata dzieciństwa, jaki pojawił się w literaturze polskiej lat powojennych. Pełna błyskotliwego humoru autoanaliza, w której pisarz przygląda się swym początkom, aby odkryć najważniejsze pierwiastki twórczej natury: skłonność do marzeń, oryginalną wyobraźnię i nieposkromioną dociekliwość. Udaje się także Lemowi opisać przedwojenny Lwów – jego wielonarodową i wielokulturową społeczność, charakterystyczne miejsca i postacie, zapamiętane najważniejsze wydarzenia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 195
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Stanisław Lem
„Wysoki Zamek”
© Copyright by Tomasz Lem, 2016
projekt okładki: Anna Maria Suchodolska
zdjęcie na okładce: © EAST NEWS/PIOTR JASKOW
© Copyright for this edition: Pro Auctore Wojciech Zemek
www.lem.pl
ISBN 978-83-63471-24-8
Kraków, 2019 (wydanie drugie poprawione)
Wstęp
I
II
III
IV
V
VI
VII
Zakończenie
Czy pamiętacie inwentarz zagadkowych rzeczy, jakie Laputańczycy znaleźli w kieszeniach Guliwera? Owe przedmioty tajemnicze i fantastyczne, jak grzebień-palisadę, ogromny zegarek wydający rytmiczny hałas i wiele innych o przeznaczeniu zupełnie już ciemnym? Ja także byłem kiedyś Laputańczykiem. Zapoznawałem się z ojcem, wdrapując się na niego, kiedy siedział na krześle o wysokim oparciu, i penetrowałem te z kieszeni jego czarnego, pachnącego tytoniem i szpitalem ubrania, do których mnie dopuszczał. W lewej kieszonce kamizelki nosił metalowy cylinder, podobny do pocisku na grubego zwierza, który rozkręcał się, ukazując w swym wnętrzu małą piramidkę nasadzonych, jeden na drugi, lejeczków niklowanych; każdy następny miał średnicę mniejszą od poprzedniego. To były wzierniki. Sąsiednia kieszeń zawierała ołówek wypisany już prawie do końca w czasie pierwszych moich badań, w złotej oprawce, która naciśnięta – ale z siłą większą niż ta, na jaką się mogłem zdobyć – pstryknąwszy, wysuwała z siebie ołówkowy ogryzek. W surducie znajdowało się pudełko metalowe kłapiące dosyć groźnie, z aksamitną wyściółką, tamże leżał maluteńki pugilaresik, nie na monety, bo w ogóle niczego nie zawierał, oprócz płatka zamszu, który sam się jakoś rozkładał po rozpięciu guziczka. Było tam też maleńkie srebrne pudełeczko z prztyczkiem na wieczku, w którym leżała jakby srebrna płytka z przytwierdzoną do niej od spodu płaską gumką ciemnofioletową, ale tam nie wolno było wtykać palców, ponieważ od razu stawały się atramentowe, a po przeciwległej stronie, w surducie – okrągłe lustro z dziurką w środku, pęknięte, na czarnej gurtowej taśmie ze sprzączką. To lustro powiększało energicznie moją twarz, czyniło z oka rodzaj ogromnego stawu, w którym jak okrągła ryba pływała piwna tęczówka, a obrastającym staw tatarakiem były masywne rzęsy. Na dewizce złotej zakotwiczony był, w kamizelce znowu, płaski zegarek, też złoty, z trzema kopertami. Miał cyfry, zwane rzymskimi, i mały sekundnik. Otwierać kopert odwrotnej strony sam nie umiałem i nie zawsze można to było robić. Żyły tam małe kółka z rubinowymi oczkami, świecąc sobie i chodząc. W ten sposób poznałem ojca; z bliska. Nosił białe koszule w cienką czarną kreskę, o mankietach przypinanych guziczkami, z także przypinanym, ale już spinkami, sztywnym kołnierzykiem. Sporo takich starych już kołnierzyków leżało po szufladach bieliźniarki. Były miłe w dotknięciu przez swoją sztywność elastyczną i miałem zawsze wrażenie, że można by zrobić z nich coś ciekawego, pożytecznego, ale nie doszedłem tego, co by to mogło być. Krawat ojca był miękki, czarny, wyglądał jak szarfa, wiązał się w rodzaj kokardy. Kapelusz miał szerokie miękkie kresy i doskonałą do naciągania gumkę. Laski były dwie, jedna się czasem gdzieś gubiła; były to laski dość zwykłe – interesującą miał wujek, ze srebrną końską głową, a jakaś osoba niewymownie stara i ledwo się ruszająca, która przychodziła czasem, używała jeszcze innej laski, o gałce z kości słoniowej. Jednakże z bliska nie widziałem jej nigdy, bo się przed owym przybyszem chowałem; wydawał przerażające sapanie. Nie wiedziałem, że wcale nie próbuje mnie w ten sposób przerazić. Miał to być podobno też jakiś wujek, zdaje się, że prawujek, ale w moim przekonaniu zupełnie nie wyglądał na wujka.
Mieszkaliśmy przy ulicy Brajerowskiej, pod czwartym numerem, na drugim piętrze. Chodziliśmy na spacer – ojciec i ja – zazwyczaj do Ogrodu Jezuickiego albo w górę alei Mickiewicza, w kierunku cerkwi Świętego Jura. Nie wiem, po co ojciec nosił laskę, bo się na niej wtedy nie opierał. Zimowymi przedpołudniami, kiedy w ogrodzie było jeszcze zbyt wiele śniegu, przechadzaliśmy się Marszałkowską, przed Uniwersytetem Jana Kazimierza, gdzie zadarłszy głowę, mogłem oglądać ogromne półnagie postacie kamienne w osobliwych, też kamiennych kapeluszach; spełniały nieruchomo swoje niepojęte funkcje: jedna siedziała, druga trzymała otwartą księgę, oparłszy ją o gołe kolano. Stałe zadzieranie głowy byłoby męczące, więc zasadniczo obserwowałem kroczącego obok ojca gdzieś do wysokości kolan – niewiele wyżej. Razu jednego zauważyłem, że ojciec nosi nie swoje zwykłe, sznurowane buciki, ale jakieś całkiem mi nieznane, gładkie, bez śladu zapięcia. Znikły też jego kamaszki, z którymi się nie rozstawał. Skąd masz takie buciki? – spytałem zaskoczony, a wtedy z wysokości rozległ się obcy głos: A cóż to za śmiałość!
To nie był wcale ojciec, ale jakiś zupełnie obcy pan, do którego przyłączyłem się, nie wiedzieć jak; ojciec szedł kilkanaście kroków z tyłu.
Struchlałem. Było to nadzwyczaj niemiłe przeżycie, skoro tak dobrze udało mi się je zapamiętać.
Ogród Jezuicki nie był szczególnie wielki, ale i tak raz się w nim zgubiłem; było to jednak tak dawno, i taki byłem mały, że właściwie nie jest to własne moje wspomnienie, a tylko mi o tym opowiedziano. Między wysokimi krzakami, chyba leszczynowymi, bo miały czerwone witki, znajdowała się w pewnym miejscu wielka beka z wodą; zdaje się, że przeniosłem ją w trzydzieści lat później do opowiadania Ogród ciemności. Prawdę mówiąc, Ogród Jezuicki nie stanowił żadnej atrakcji. Inaczej park Stryjski. Było tam jeziorko o kształcie ósemki, a z prawej strony otwierała się alejka wiodąca na koniec świata. Może dlatego, że nigdy się tamtędy nie chodziło, nie wiem. Może mi ktoś tak powiedział. Ale chyba jednak sam to wymyśliłem i nawet dość długo skłonny byłem w to wierzyć. Park Stryjski miał topografię zawiłą – jak również wspaniałe sąsiedztwo wystawowego terenu Targów Wschodnich. Zimą i latem królowała nad nim wieża Baczewskiego, czworoboczna, cała obłożona rzędami kolorowych pełnych butelek. Byłem ciekaw, czy tam jest prawdziwy likier, czy tylko kolorowa woda, ale nikt tego nie wiedział.
Do parku Stryjskiego zwykle się jechało dorożką, a do Ogrodu Jezuickiego zwyczajnie się szło. A szkoda, ponieważ jezdnia przed Uniwersytetem była wyłożona specjalną kostką – drewnianą – i kopyta końskie, uderzając w nią, wydawały osobliwy dźwięk, zupełnie jakby pod spodem kryła się jakaś wielka przestrzeń. Nie znaczy to, aby przechadzki tak bliskie nie sprawiały mi przyjemności. U wejścia do ogrodu siedział człowiek z kołem szczęścia. Udało mi się kilka razy wygrać blaszane papierośnice z żółtawymi w środku wstążeczkami do przytrzymywania papierosów, ale najczęściej tylko dwustronne lusterka kieszonkowe. Były tam też wózki z lodami, których nie wolno mi było jeść. A potem, gdy byłem trochę większy, spotykałem tam czasem Anusię. Staruszeczka, niewiele ode mnie wyższa, w drucianych okularach, z koszem precli, kiedyś była pierwszą moją piastunką. Precle były albo dwa za pięć groszy, i te wolałem, albo grube, sztuka za piątaka. Na dziesięć groszy mówiło się „szóstak” – była to poważna gotówka.
Do domu wracało się z ogrodu albo prosto, albo drogą okrężną przez plac Smolki, z jego kamienną osobą pośrodku; a to w tym celu, aby w sklepie Orensteina kupić owoców albo nawet wiśniowy kompot w blaszanej puszce, który był rzadkim rarytasem. Na wystawie leżały zawsze piramidy rumianych jabłek, pomarańcze i banany z owalną nalepką opatrzoną napisem „Fyffes”. Zapamiętałem to słowo, ale nie wiem, co by mogło znaczyć. Troszkę dalej, gdzie zaczynała się już ulica Jagiellońska, było kino Marysieńka. Bardzo go nie lubiłem, ponieważ chodziłem tam z matką, kiedy, zdaje się, nie miała co ze mną począć. Tego, co się działo na ekranie, nie rozumiałem. Strasznie mnie to nudziło. Kończyło się nieraz tak, że powolutku, ukradkiem zsuwałem się z fotela na podłogę i zaczynałem na czworakach penetrować chłodne pobliże ziemi, łażąc między nogami ludzi, lecz i to też szybko się przykrzyło. Musiałem więc czekać, aż się film skończy. Panowie i panie na płótnie otwierali i zamykali usta, nie wydając głosu, przygrywała tylko muzyczka. Zrazu fortepianowa, później chyba z gramofonowych płyt.
Ale mieliśmy wszak wracać do domu. Z placu Smolki szło się przez Podlewskiego, ulicą nieciekawą, a potem przez małe uliczki, Szopena i Moniuszki, gdzie silny zapach kawy z palarni zwiastował już, że zaraz ukaże się nasza kamienica. Żelazna brama była czarna i ciężka, dalej kamienne stopnie. Tylnymi schodami, tymi kuchennymi, nie należało chodzić. Były spiralne, więc bardzo kręte, i wydawały głuchy blaszany pogłos. Coś mnie tam ciągnęło, lecz podobno na podwórzu, przez które należało pierwej przejść, żyły szczury. Raz jeden naprawdę pojawił się aż w naszej kuchni, ale wtedy miałem już chyba dziesięć, a może jedenaście lat. Straszny był – kiedy poszedłem na niego z pogrzebaczem, skoczył mi na piersi; uciekłem i nie wiem, jak się jego losy potoczyły dalej.
Mieszkaliśmy w sześciu pokojach, a jednak nie miałem własnego. Przy kuchni był pokój przejściowy, z łazienką za drzwiami malowanymi tak samo jak ściana, starą kanapką, kredensem też starym, brzydkim, i szafkami podokiennymi, w których matka trzymała zapasy. Dalej korytarz, a z niego drzwi do jadalni, gabinetu ojca i sypialni rodziców; osobne prowadziły do strefy wyłączonej – poczekalni pacjentów i ordynacji ojca. Mieszkałem więc niby wszędzie, niby nigdzie. Najpierw sypiałem z rodzicami, potem na tapczanie w jadalni, usiłowałem się w jakimś miejscu osiedlić na stałe, ale jakoś nic z tego nie wychodziło. Kiedy było ciepło, okupowałem mały balkon kamienny, na który wychodziło się z gabinetu ojca. Przypuszczałem zeń ataki do okolicznych kamienic, bo kominy ich, dymiąc, zamieniały je w okręty wojenne. Chętnie również bywałem tam Robinsonem albo właściwie sobą na bezludnej wyspie. Zainteresowania moje jak powój wiły się od samego początku wokół doznań gastronomicznych, więc sprawą centralną było gromadzenie żywności. A więc ziarna wyłuskane kukurydzy w małych papierowych tutkach albo i bób nawet, gdy przyszła pora – czereśnie, surowiec amunicyjny, bo pestkami ich dawało się nieźle strzelać z broni krótkiej lub zwyczajnie, ścisnąwszy je palcami. Czasem ciągnące się kawowe hopjesy, czasem resztki obiadowych legumin eskamotowane ze stołu. Otaczałem się talerzykami, woreczkami, tutkami i rozpoczynałem trudne i pełne niebezpieczeństw życie samotnika. Grzesznik, przestępca nawet, miałem o czym rozmyślać. Nauczyłem się wszak włamywania do środkowej szuflady jadalnego kredensu, gdzie matka przechowywała placki i torty; wyjmowałem górną szufladę i nożem obrabiałem kręgi słodkiego ciasta z takim obliczeniem, aby nie dało się na pierwszy rzut oka dostrzec ich uszczuplenia. Potem zbierałem i zjadałem okruszki, a nóż, narzędzie występku, starannie oblizywałem dla zatarcia śladów. Niekiedy rozwaga walczyła we mnie z ponurą namiętnością do kandyzowanych owoców, jakimi przystrojone były wyroby cukiernicze, i niejednokrotnie łupiłem lukrowaną powierzchnię. Ogołacałem ją z zielonego, skrzypiącego słodko w zębach tataraku i skórek pomarańczowych, cykat, stwarzając łysiny nie do ukrycia. Oczekiwałem potem skutków fatalnego czynu z poczuciem beznadziejności, a zarazem ze stoicką desperacją.
Sąsiadami moich sjest balkonowych były dwa oleandry w dużych drewnianych kubłach zakwitające jeden biało, a drugi różowo; współżyłem z nimi na prawach neutralności, ani mnie ich obecność ziębiła, ani grzała. Wewnątrz mieszkania też było trochę roślin-degeneratów, tych dalekich skarlałych krewniaków flory południa, jakaś palma, co wciąż umierała rdzawo, ale nie mogła skonać ostatecznie, filodendron o blaszastych liściach i maleńka sosenka czy też jodełka może, nie wiem, wypuszczająca co roku bladozielone, pachnące pęczki młodego igliwia.
W sypialni były dwie rzeczy, z którymi wiążą się moje najwcześniejsze rojenia – sufit i wielka skrzynia żelazna. Sypiałem tam jeszcze jako całkiem małe dziecko i często wpatrywałem się w ów sufit, gdzie sztukatura gipsowa udawała dębowe liście i między nimi – żołędzie, wyraźnie uwypuklone. Moje przedsenne majaki poplątały się jakoś z tymi żołędziami i wiele o nich myślałem, czy raczej kontemplowanie ich zajmowało sporo miejsca w mojej psychicznej egzystencji. Bardzo chciałem je sobie pozrywać, ale nie naprawdę – jakbym już wtedy pojmował, że intensywność marzeń ważniejsza jest od ziszczeń. Zresztą coś z owej infantylnej mistyki przeszło na prawdziwe, zwykłe żołędzie; zdejmowanie z nich czapeczek wydawało mi się przez lata aktem szczególnym, odmykającym coś osobliwego, rodzajem ważkiej przemiany. Mozolę się nad wyjawieniem, jakie to było dla mnie istotne – chyba daremnie.
W sypialni, w której spałem, tak, chyba w niej, umarli moi dziadkowie. I po dziadku właśnie została żelazna skrzynia, przedmiot bardzo ciężki, wielki, nieużyteczny, rodzaj domowego skarbczyka z czasów, w których nie było jeszcze zawodowców-kasiarzy, a tylko rabusie ze wszech miar prymitywni, w niewinności swojej posługujący się najwyżej jakąś pałką czy maczugą. Skrzynia żelazna była przystawiona do wiecznie głucho zamkniętych drzwi dzielących sypialnię rodziców od poczekalni chorych. Miała dwoje rozłożystych uszu i płaską pokrywę rzeźbioną w jakieś liście, z kwadratową w środku klapką. Kiedy się tę klapkę z boku specjalnym sposobem nacisnęło, odskakiwała, ukazując otwór dla klucza – chytrość jego schowania wzruszająco była poczciwa, jak to teraz widzę. Wtedy jednak wydawała mi się czarna skrzynia dziełem wyrafinowanych jakichś specjalistów, a już podziw nadzwyczajny budził klucz do niej, wielki jak moje przedramię. Do tego, aby móc obrócić nim w zamku, dorastałem długo, niecierpliwie, aż raz wreszcie, dzięki oburęcznemu chwytowi i nadzwyczajnym wysiłkom, to mi się udało.
Co prawda wiedziałem, że w skrzyni nie ma prawdziwych skarbów. Leżało tam na dnie nieco starych, pożółkłych gazet, papierów i pudło drewniane pełne przepięknych banknotów tysiącmarkowych z czasów wielkiej inflacji. Próbowałem się nawet bawić tymi banknotami, a także sturublówkami, które były jeszcze od marek ładniejsze, niebieskawe, dość wesołe, gdy marki brunatną tonacją przypominały trochę pewne tapety. Jakaś niezrozumiała historia wydarzyła się nad owymi pieniędzmi, pozbawiając je nagle wszechmocy. Gdyby mi ich chociaż nie chciano dawać, może uwierzyłbym w to, że resztka potęgi, gwarantowana cyframi, pieczęciami, znakami wodnymi, portretami w owalu mężów koronowanych i brodatych, pozostała w nich i tylko śpi do czasu. Ale mogłem robić z nimi, co chciałem, i dlatego budziły tylko wzgardę, jaką zwykle odczuwa się wobec świetności, która jako prawdę ostateczną objawiła pustkę. Na banknoty te nie mogłem zatem liczyć, jedynie na to, co mogłoby zajść we wnętrzu czarnej skrzyni, kiedy długo była zamknięta, a zamknięta była właściwie zawsze, za moim milczącym przyzwoleniem, o które naturalnie nikt nie pytał. Tak, tam w ciemności samego środka mogło się jednak coś stać. Dlatego jej otwieranie było aktem znacznej wagi. Także i dosłownie. Wieko było ogromnie ciężkie. Z trzech jego stron wysuwały się długie rygle, należało unieść je i podeprzeć szeregiem zastawek specjalnych: inaczej mogło – jak mnie o tym zapewniono, a w co chętnie wierzyłem – spadając, obciąć głowę. Po takiej skrzyni można się było tego spodziewać. Nie była wcale sympatyczna ani przyjemna, ani ładna nawet. Raczej ponura i brzydka, niemniej długo na jej własną moc wewnętrzną liczyłem. Miała wywiercone przemyślnie w dnie szeregi otworów, aby ją można przyśrubować na głucho do podłogi; koncept wyborny. Ale nie było już śrub, zbędnych teraz; po jakimś czasie okryto ją starym dywanikiem, w ten sposób została ostatecznie sprowadzona do rzędu pokątnych mebli, zdegradowana, przestała się liczyć. Już tylko czasem pokazywałem komuś z rówieśników klucz do niej – mógł być kluczem do bram miejskich. Aż i on się gdzieś zawieruszył.
Następny za sypialnią pokój, gabinet ojca, mieścił jego wielką szafę biblioteczną, oszkloną, zamykaną, wielkie fotele skórzane i okrągły stolik, którego nogi dosyć były ciekawe – przypominały kariatydy, bo u góry kończyła się każda z nich główką metalową, a dołem wystawały spod drzewa, jakby z trumienki, bose, też metalowe, stopy ludzkie. Jednakże wcale nie wydawało mi się to makabryczne, żadnych w ogóle nie budziło skojarzeń. Po prostu po kolei oddłubałem pracowicie wszystkie głowy, puste odlewy brązowe, potem zaś, niezdarnie na powrót osadzone, chwiały się pod płytą stolika przy każdym jego przesuwaniu.
Pod ścianą, osobno, stało biurko ojca okryte zielonym suknem, zamknięte na wszystkie spusty. Mieściło pieniądze, ale już prawdziwe, w zwyczajnej zresztą szufladzie. Z rzadka gościł w nim skarb większy z mego ówczesnego punktu widzenia – pudełko czekoladek Lardellego, aż z Warszawy przywiezionych, albo inne, z owocowymi marmoladkami. Ojciec musiał pierwej dokonać manipulacji pękiem kluczy, zanim któraś z owych słodyczy, nader po aptecznemu racjonowanych, wyłoniła się przede mną, który walczyłem z dwiema chętkami zgoła sprzecznymi – aby poczęstunek błyskawicznie pochłonąć, jak też, aby napawać się perspektywą tegoż pochłonięcia możliwie długo. Z reguły połykałem wszystko od razu. Były jeszcze zamknięte w biurku dwie rzeczy dziwnie piękne. Nakręcany malutki ptaszek w pudełku wykładanym perłową macicą, pochodził pono z Targów Wschodnich i stanowił eksponat – niesprzedażny – jakiegoś egzotycznego stanowiska. Ojciec, ujrzawszy, jak po naciśnięciu miniaturowego klawisza odemknęła się płaska klapka perłowa, a pod nią – w złotej kratce – druga, jak wyskoczył stamtąd mniejszy od paznokcia ptaszek, cały ciemnotęczowy od roziskrzeń, i trzepocząc skrzydełkami, dziobkiem ruszając, strzelając oczkami, kręcił się jak kurek na kościele i śpiewał – puścił w ruch wszystkie naraz sposoby, znajomości, zabiegi, aż w końcu za nieznaną mi bajońską sumę kupił ów klejnot, bardzo rzadko tylko wydobywany spod klucza i uruchamiany, dbając roztropnie o to, abym go czasem nie dostał do rąk. Pewne było bowiem, że ostatnia godzina przyszłaby wówczas na ptaszka, chociażbym nie wiedzieć jak z sobą walczył, bo przecież nie mniej od ojca podziwiałem go, a nawet szanowałem. Ptaszka sprzedał ponoć ojcu bardzo ważny przedstawiciel firmy zamorskiej, najpewniej jeszcze Japończyk. Takiej przynajmniej wersji wypadków pozostałem wierny. Jakiś czas przebywał w biurku inny, podlejszy nieco ptaszek, wielkości wróbla, nakręcany, który muzycznych uzdolnień nie posiadał, a tylko dziobał zapalczywie stół, kiedy go na nim stawiano. Wyprosiłem go raz na dłużej; taki był jego koniec. Były jeszcze w biurku ojcowym maleńkie bibelociki, z których pamiętam najlepiej okulary, nie większe od małej zapałki, z drutu złotego, z rubinami – szkiełkami, w także złotym futeraliku. Inne, mniej cenne, znajdowały się w szafce oszklonej, w jadalni. Były to płody kunsztu miniaturyzacyjnego – malusieńki stolik z szachownicą i szachami raz na zawsze porozstawianymi, kojec z kurkami, skrzypce (tym powyszarpywałem struny) i drobiazg przeróżny z kości słoniowej, mebelki jakieś, jajo, które otwierało się, ukazując mnóstwo stłoczonych figurek, potem jeszcze rybki srebrne utworzone z pustych członów blaszanych, że dawało się nimi gibać w dwie strony, a także brązowe chyba foteliki z tapicerką; każde siedzenie było wielkości kciuka, atłasowe i mięciusieńkie. Sam nie wiem, czemu większość tych przedmiotów przez lata zniosła jakoś moją aktywną obecność. Wracam jednak do gabinetu, do jego starych, wielkich foteli; ciasne, lecz głębokie zapadnie między ich oparciami a siedzeniem gromadziły z wolna różne przedmioty – to monetę, to pilnik do paznokci, łyżeczkę, grzebyk, wszystko to z największym mozołem, wyłamując palce sobie, a fotelom kolankowane sprężyny, które agonalnie rzęziły, wyławiałem w zapachu umarłej skóry, kleju tapicerskiego, szorstkiego płótna, ale powodowały mną nie tyle podobne znaleziska, ile niejasna nadzieja odnalezienia czy wręcz – wylęgnięcia się przedmiotów całkiem innych, obdarzonych cechami niewyrażalnymi. Dlatego musiałem być na wszelki wypadek sam, kiedy z cichym rozjuszeniem brałem się do torturowania pociemniałych od starości leniwców. To, że niczego niesamowitego w nich nie odkrywałem, jakoś nie studziło mego zapału.
Tu chyba należy już przedstawić pierwsze zasady mitologii, jakiej się wówczas oddawałem. Wierzyłem mianowicie, nikomu się z tego sekretu nie spowiadając, że martwe przedmioty są nie mniej od ludzi ułomne, a przeto i one bywają zapominalskie; i przy dostatecznej dozie cierpliwości można je zaskakiwać, zmuszając między innymi do powielania się. Jeżeli bowiem pozostawiony, dajmy na to w szufladzie, scyzoryk zapomni o tym, gdzie być powinien, odnaleźć go będzie można zupełnie gdzieś indziej, między książkami na półce na przykład; wszelako niezdolny już wycofać się z szuflady, w tej sytuacji bez wyjścia zwyczajnie się zduplikuje i będzie ich dwa. A zatem, w moim mniemaniu, przedmioty obowiązywała pewna logika konieczności, stosować się musiały do określonych reguł, a ten, kto je znał wybornie, mógł dopiero doprowadzić niby-martwą materię do upragnionych rezultatów. Bardzo długo potem wyznawałem w jakiś ciemny, trochę bezmyślny, a trochę mimowiedny sposób powyżej naszkicowaną wiarę – i nie umiem wyznać, czy wyzbyłem się jej ze szczętem.
Biblioteka, że pozamykana pociągała mnie. Mieściła przede wszystkim książki lekarskie, anatomiczne atlasy ojca, a dzięki jego roztargnieniu mogłem się na nich w sposób solidny i metodyczny uświadomić co do różnic, jakie zachodzą pomiędzy płciami. Jednakże, rzecz dziwna, daleko bardziej frapowały mnie tomy osteologii. W człowieku odartym ze skóry, jakiego przedstawiały krwistoczerwone lub ceglaste plansze myologiczne, nie gustowałem; było w nim coś z krwi, z surowego befsztyka, którego nie znosiłem, którym się brzydziłem. Natomiast szkielety były bardzo schludne. Nie wiem, ile miałem lat, kiedy po raz pierwszy kartkowałem owe czarne tomy formatu in quarto, z wielkimi, żółtawo zabarwionymi rycinami czaszek, żeber, miednic i piszczeli. W każdym razie ani się owych truposzów i ich budulca nie bałem, ani też studiowanie to nie sprawiało mi jakiejś dojmującej przyjemności. Było to trochę podobne do oglądania katalogów wielkich dziecięcych budownictw, gdzie najpierw narysowane są poszczególne ośki, dźwignie, kółka, a potem, na dalszych stronach, pokazane konstrukcje, które można z nich składać. Możliwe, że osteologiczne atlasy apelowały do moich, później zresztą mających się ocknąć dopiero, konstruktorskich zainteresowań. Wertowałem owe tomy sumiennie i niektóre ryciny pamiętam do dziś, na przykład kościste stopy szkieletów; kostki miały pospinane pasmami więzadeł, zabarwionymi, może dla większej wyrazistości, błękitnawo.
Ojciec był laryngologiem, toteż większość zwalistych ksiąg w centralnej części biblioteki odnosiła się do chorób nosa, gardła i uszu. Organy te, na równi z ich cierpieniami, po cichu a dyskretnie, lekceważyłem jako drugorzędne, z czego zdaję sobie sprawę właściwie dopiero dziś. Była tam też pozycja, najbardziej z całego księgozbioru monumentalna, kilkunastotomowy niemiecki „Handbuch” oto-rhinolaryngologii. Żaden jego tom nie liczył mniej aniżeli tysiąc kredowych stronic. Mogłem tam oglądać głowy ludzkie w różnych a niezliczonych fazach rozpłatania, z całą ich, nadzwyczaj sumiennie wyrysowaną i pokolorowaną maszynerią; pociągały mnie też portrety mózgów, których poszczególne zwoje różniły się od siebie wszelkimi możliwymi barwami. Jakoś niemądrze a odruchowo zdziwiłem się w wiele lat potem, kiedy pierwszy raz, w prosektorium, zobaczyłem mózg w naturze (to jest jako preparat anatomiczny) – że wcale nie jest taki papuzi. Ponieważ te anatomiczne seanse były zakazane, musiałem je organizować w specjalny sposób. Dokładne rozplanowanie taktyczne poczynań bynajmniej nie jest przywilejem dorosłych – tylko byle dziecko było w ich organizacji rzetelnie zainteresowane. Siedziałem jak jeździec na wielkiej, chrzęszczącej skórą przy każdym moim ruchu poręczy fotela, osłoniwszy się od strony drzwi otwartymi drzwiami szafy bibliotecznej, aby móc zawsze zapewniać, że dopiero co ją otwarłem, jak również możliwie zręcznie i szybko wsunąć tom na właściwe miejsce, opierałem go o oparcie fotela i w tej pozycji oddawałem się studiom. Ciekawe, co też sobie wtedy myślałem; pociągała mnie nadzwyczajna czystość, precyzja rysunków – znów rozczarowanie przyszło po latach, kiedy zorientowałem się, jako student medycyny, że oglądałem w gabinecie ojca same tylko idealizacje i abstrakcje przebiegu nerwów czy mięśniowych zaczepów. Nie przypominam też sobie, abym kiedykolwiek skojarzył wszystko oglądane z własnym ciałem. W tych wielkich planszach nie było nic niepokojącego – może przez rzeczowość, fragmentaryczność, wielostronność dociekliwą, nawet wtedy obecną w zwalistych księgach, kiedy ukazywały nie tylko szczegóły anatomiczne, ale i końce naszkicowane palców oraz tępych lub ostrych haków, które odciągały na boki płaty rozciętej skóry dla lepszego widoku. Były tam też inne książki, z wizerunkami już na pewno strasznymi, ale właśnie zanadto strasznymi, tak że ich także wcale się nie bałem. Ukazywały okaleczenia wojenne twarzy ludzkich; były tam oblicza beznose, pozbawione szczęk, małżowin usznych, oczu, a nawet dosłownie twarze bez twarzy, z których pozostały tylko oczy same, pomiędzy bliznowatymi zaciągnięciami, o wyrazie, który nic mi nie mówił. Nie umiałem go wszak z niczym porównać, niczego mi nie przypominał. Troszkę może i mrowiło po plecach nad takimi ilustracjami, ale chyba tak jak przy słuchaniu bajki – a wszak okropne dzieją się w nich zwykle rzeczy, to nie było dla mnie niczym nadzwyczajnym, ów dreszczyk, pożądany w gruncie rzeczy i wcale luby. I więcej nawet, ponieważ niejedno mnie w tych dziełach śmieszyło, poświęcone bowiem protetyce, ukazywały sztuczne nosy, przyczepione do okularów, uszy na opaskach, maseczki imitujące lekki uśmiech, zgoła niewinny, jakieś zatyczki kunsztowne dla przedziurawionych policzków, protezy zębowe, namiastki podniebienia. Wyglądało mi to na jakieś maskarady, na jakieś zabawy dorosłych, niezupełnie zrozumiałe, jak sporo ich obyczajów, ale nie podejrzewałem w nich niczego złego czy wręcz haniebnego. To by mi do głowy nie przyszło. W gruncie rzeczy jeden tylko przedmiot, nie książka, odrobinę niepokoił. Leżała bowiem na jednej z półek, przed złoconymi grzbietami grubych tomów, kość skroniowa, wymacerowany preparat przedstawiający rezultat tak zwanej doszczętnej operacji na uchu środkowym, z wydłutowanym sutkowym wyrostkiem. Nic o tym nie wiedziałem, oczywista, a jedynie kość ta, podobna nieco, z wagi, w dotyku, do kości, jakie nieraz pozostawały na samym dnie wazy z rosołem, odkryta w tym miejscu, jak gdyby podrzucona umyślnie, zastanawiała, a nawet troszkę trwożyła. Miała jakiś zapach szczególny, przede wszystkim kurzu, książek, biblioteki, ale przeciekał przez to cienką strużką inny jeszcze, trochę niby słodkawy, a trochę jakby zgniły. Obwąchiwałem ją czasem długo, jakby usiłując zrozumieć, co to jest właściwie, jakby węch był tym z moich zmysłów, który zaprowadzi mnie najdalej. Budziło to w końcu lekkie obrzydzenie, odkładałem więc kość, uważając i na to, aby leżała na tej samej półce, co poprzednio.
Na niższych półkach spoczywały stosy postrzępionych, rozprutych już powieścideł francuskich, bez okładek, a także jakichś magazynów – jeden nazywał się „Uhu” i był po niemiecku. To, że mogłem przeczytać tytuły, nie pomaga mi w ustaleniu chronologii owych poczynań, ponieważ drukowane umiałem już czytać, mając cztery lata. Kartkowałem tylko francuskie, sypiące się, zbroszurowane powieści, bo były z ilustracjami, dość frywolnymi, w stylu fin-de-siècle’u. Musiały się tam mieścić jakieś pikantne historyjki, ale to wniosek współczesny, późna rekonstrukcja oparta na wspomnieniach, mocno już rozmytych przez upływ czasu. Na jednych bowiem stronach widniały panie z panami, w pozach wykwintnych, dystyngowanych, a kilka kartek dalej wytworności te ustępowały z nagła miejsca tonącemu w koronkach roznegliżowaniu, ktoś uciekał przez okno, gubiąc spodnie, gołe panie w czarnych długich pończochach biegały po pokoju, widzę teraz, że sąsiedztwo obu rodzajów książek było raczej osobliwe, a sam porządek też, w jakim to wszystko kartkowałem, zabawny do makabryczności, skoro, jeździec na fotelu, bez najmniejszych kłopotów czy wahań przechodziłem płynnie od szkieletów do frywolnej erotyki. Wszelako przyjmowałem to jak chmury, drzewa, przecież wciąż wszystkiego się uczyłem, do wszystkiego musiałem nawykać i nic mi się właściwie z niczym nie kłóciło.
Na dole leżała długa rura blaszana z szerszym zakończeniem, w niej zaś tkwił rulon nadzwyczaj grubego papieru żółtawej barwy, od którego szedł spleciony, czarno-żółty sznur do płaskiej puszeczki zawierającej jak gdyby maleńki torcik jasnoczerwony, z wypukłorzeźbą i napisami. Był to dyplom lekarski ojca, na pergaminie, zaczynający się wzniośle od ogromnym drukiem rozstrzelonych słów SUMMIS AUSPICIIS IMPERATORIS AC REGIS FRANCISCI IOSEPHI..., torcik zaś, który delikatnie raz i drugi napocząłem, ale dalej nie próbowałem, był bowiem niesmaczny, przedstawiał wielką pieczęć woskową uniwersytetu lwowskiego. Rzecz jasna, najpierw wiedziałem tylko, że w rurze znajduje się dyplom, bo ojciec mi tak powiedział, choć nie rozumiałem, co to znaczy, nie wolno mi też było samemu wyciągać go z rury (nie bardzo wierzyłem w to tylko, jakoby pergamin miał naprawdę być wyprawioną oślą skórą). Potem umiałem już przeczytać parę słów, nic jednak nie pojmując. W pierwszej, zdaje się, gimnazjalnej potrafiłem już nawet przetłumaczyć te słowa wzniosłe; mówię o tym, bo na przykładzie dyplomu wyraźnie ukazuje się ów proces ponawianego i wielokrotnego poznawania przedmiotów czy zjawisk, którym przechodziłem stopniowo jakby z piętra na piętro; za każdym razem poznawałem następną wersję sprawy lub rzeczy, co w sobie samo nie stanowi niczego niezwykłego. Każdy to zna, każdy wszak najpierw poznał wersję bociana, a potem tę bardziej realistyczną własnej genezy. Ale rzecz w tym, że wszystkie wersje poprzednie, chociaż, jeśli jaskrawo, jak ta z bocianem, fałszywe, nie giną bez śladu, odrzucone. Coś z nich w nas zostaje, zazębiają się z następnymi, splatają, są – jednym słowem – jakoś nadal obecne, ale to nie wszystko. Zapewne, jeśli o fakty chodzi, w rodzaju dyplomu mego ojca, nietrudno ustalić wersję właściwą, tę jedyną, która się liczy, inaczej z przeżyciami. Każde ma swoją wagę i rację, bezapelacyjną i od niczego poza sobą niezawisłą, i tutaj kłopot, ponieważ jedynym strażnikiem i gwarantem ich autentyczności we wspomnieniu jest pamięć. Zapewne – można by oświadczyć, że istnieją „przeżycia nieadekwatne”, w rodzaju moich rojeń na temat czarnej żelaznej skrzyni. Nie zawsze da się jednak przeprowadzić ów wywód ostatniej instancji.
Za bocznym skrzydłem drzwi mieściły się w ojcowej bibliotece szczelnie upakowane książki, których szeregów nawet nie napoczynałem, przekonawszy się raz, że nie ma tam żadnych obrazków. Pamiętam kolor i wagę niektórych z nich, nic więcej. Dałbym sporo za to, żeby się dowiedzieć, co właściwie mój ojciec tam zebrał, co czytał, ale biblioteka pochłonięta została w całości przez chaos wojny i nie zostało po niej śladu, potem zaś działo się tyle i w taki sposób, że nigdy o to nie spytałem. A więc wersja dziecka, prymitywna, fałszywa, żadna właściwie, pozostać już tu dla mnie musi ostatnią, i dotyczy to nie tylko tamtych książek, ale i całego mnóstwa spraw, często dramatycznych, które rozgrywały się ponad moją głową. Gdybym próbował wstecznego ich rekonstruowania, wnioskowania i domysłów, stałoby się to ryzykowną robotą, kto wie czy nie fantazjowaniem, i to nie z pozycji dziecka przeprowadzanym. Myślę więc, że winienem z zabiegów takich zrezygnować.
Jadalnia mieściła w sobie, jak już o tym wspomniałem, poza błahym zestawem krzeseł i stołem, rozsuwanym dla większych przyjęć, także ważny kredens, siedlisko legumin, szafkę z „nipami”, specjalnością matki, oraz puchaty dywan podokienny, na którym potem chętnie się wylegiwałem, czytając książki – już własne. Że jednak czynność lektury nazbyt była bierna, zanadto prosta, miałem we zwyczaju stawiać sobie na łydce, w zagłębieniu pod kolanem, na podeszwie stopy – nogę jakiegoś krzesła i lekkimi ruchami żonglowałem nim, tak aby znajdowało się stale w balansie na samej granicy równowagi. Musiałem też nieraz gwałtownie przerywać czytanie, by złapać lecące krzesło, inaczej jego łoskot mógł niepotrzebnie ściągnąć na mnie uwagę domowników. Wybiegłem jednak zbytnio naprzód, czego bardzo trudno mi systematycznie unikać.
Jak tylko mogę sięgnąć pamięcią wstecz, dość często chorowałem. Kładły mnie do łóżka rozmaite anginy, bronchity, i był to na ogół czas znacznych przywilejów. Nie tylko wszystko się wokół mnie kręciło, nie tylko ojciec wypytywał mnie szczegółowo o samopoczucie, ustalając przy tym pewne hasła i znaki umowne, które miały z wyjątkową precyzją określić jego jakość w wyimaginowanych stopniach nieistniejącej skali, ale ponadto byłem obiektem skomplikowanych zabiegów. Nie wszystkie zaliczałem do przyjemnych, trudno było nazwać tak picie mleka gorącego z masłem, ale już inhalacje stanowiły podniosłą rozrywkę. Najpierw przynoszono wielką miednicę, do której nalewało się gorącej wody, następnie zaś ojciec z małej flaszeczki o dotartym korku wpuszczał tam nieco oleistego płynu i szedł do kuchni, gdzie już tymczasem rozgrzewał się w płomieniach żeliwny krążek kuchennej płyty. Tę, rozpaloną do czerwoności, przynosił w szczypcach i wpuszczał do miednicy, a moim obowiązkiem było pilnie wdychać kłęby pary woniejącej aromatycznym olejkiem. Piękne to było widowisko, owo wściekłe gotowanie się wody, syczenie wiśniowego żelaza, od którego odpadały sczerniałe łuski żużla, a jeszcze i tak korzystałem, żem sobie puszczał na miednicę, co tylko było pod ręką, a to celuloidową kaczuszkę, a to drewniany piórnik. Mam nadzieję, że nie symulowałem cierpień podczas ich nieobecności. Pokusy po temu były jednak chyba, skoro, jako choremu, ojciec właściwie niczego już nie potrafił mi odmówić; i ptaszek w perłowym pudełku śpiewał wtedy dla mnie, i okularami złotymi z rubinowym oczkiem mogłem się bawić, i jeszcze, wracając ze szpitala, przynosił ojciec tak zwane pakuny z zabawkami. Bez żadnej przesady mogę więc powiedzieć, że trochę jak niektóre kobiety największe zyski osiągałem, leżąc w łóżku. Dzięki jednej z angin dostałem auto-giganta, drewnianą limuzynę tak dużą, że mogłem na niej jeździć, siedząc okrakiem na dachu. Zapewne, bardziej autentyczne choroby, jak kamień, który urósł mi w pęcherzu, z ich boleściami i gorączką czyniły wszelkie dary i rozrywki niedostateczną osłodą bytu. Ale tak czy owak wracałem w końcu do zdrowia.
Zdrowy, spędzałem wiele czasu tylko z samym sobą. Chętnie penetrowałem mieszkanie, chodząc na czworakach, najlepiej bowiem czułem się czemuś jako wyobrażone zwierzę; a zajmowałem się tym aktorstwem zwierzęcym tak solennie, że mi się na kolanach porobiły grube, twarde modzele i miałem je jeszcze, chodząc do wyższych klas szkoły powszechnej.
Pora opisać brzydkie moje skłonności. Rujnowałem wszystkie zabawki. Najhaniebniejszym może z moich wyczynów był akt zniszczenia prześlicznej małej pozytywki, lśniącego drewnianego pudełka, w którym pod szybką obracały się złote kółeczka zębate, potrącając złoty wałek mosiężny z kolcami tak, że powstawały z tego kryształowe melodyjki. Niedługo się tą wspaniałością cieszyłem. W środku nocy wstałem, zdecydowany widać, ponieważ nie namyślając się prawie wcale, podniosłem szklane wieczko i nasiusiałem do środka. Nie potrafiłem później wyjaśnić zatroskanym domownikom motywów tego nihilistycznego aktu. Freudysta jakiś na pewno by dopasował mi odpowiednio brzmiący termin. W każdym razie nad zamilknięciem pozytywki bolałem nie mniej chyba szczerze aniżeli niejeden Lustmörder nad świeżą swoją ofiarą.
Nie był to, niestety, czyn izolowany. Miałem młynarza maleńkiego, który po nakręceniu wnosił worek z mąką na szczyt drabiny, do spichrza, schodził po następny, znów go wnosił i tak to trwało w nieskończoność, bo wrzucone do środka worki zjeżdżały tymczasem na sam dół drabiny. Miałem nurka w skafandrze w słoju zamkniętym gumową membraną, który przy jej naciskaniu opuszczał się coraz głębiej w wodzie. Miałem ptaszki dziobiące, karuzele, co się kręciły, auta wyścigowe, lalki fikające kozły, a wszystko to bez litości patroszyłem, wywlekając spod lśniących farb kółka i sprężyny. Lampę magiczną firmy Pathé z francuskim emaliowanym kogutem musiałem obrabiać ciężkim młotkiem, a grube soczewki obiektywu długo opierały się jego ciosom. Mieszkał we mnie jakiś bezmyślny, wstrętny demon zniszczenia; nie wiem, skąd się wziął, tak samo, jak nie wiem, co się z nim później stało.
Kiedy byłem trochę, ale trochę tylko, większy, nie śmiałem już tak po prostu, z niewinnością dziecięcą, bo widać ją traciłem, chwycić za narzędzie mordu i dźgać. Wyszukiwałem już sobie wtedy rozmaite preteksty. Że na przykład coś tam trzeba w środku wyregulować, poprawić, zbadać. Był to tani pozór, bo oczywiście nie tylko bym nie umiał tego dokonać, ale nawet nie próbowałem. A przy tym wydawało mi się, że mam prawo tak postępować, i kiedy matka gwałtownie zaprotestowała, skoro zacząłem wbijać gwóźdź w kredens stołowy (potrzebowałem zaczepu dla kolejki linowej), długo i gorzko się na nią uskarżałem. Z kręgu totalnego zniszczenia wyłączona była tylko pewna lalka płci męskiej, imieniem Wicuś, chłopczyna szczuplutki, pełen trocin, rudawy blondynek, któremu szyłem garderobę, trzewiczki i który pętał się potem w mieszkaniu chyba do samej wojny. Raz, w przystępie niepohamowanej żądzy, troszeczkę go napocząłem, ale zaraz potem zaszyłem mu dziurę w brzuchu, czy może to była oderwana ręka, nie pamiętam. Rozmawiałem z nim sporo, ale o tym nigdyśmy nie mówili.
Nie miałem własnego kąta, więc panoszyłem się w powolnie rosnącym rozwydrzeniu po wszystkich pokojach. Niedojedzone cukierki („hopjesy”) przylepiałem zwykle do stołu, pod blatem, gdzie z latami utworzyły istne wzgórza geologiczne słodkiej skamieliny. Z wyciąganych z szaf ubrań ojca budowałem manekiny na fotelach i krzesłach, w wielkim trudzie napychając im zwiniętymi w rulony pismami rękawy, a do środka pakując, co wpadło do ręki. Próbowałem w kasztanowym sezonie robić coś z tymi pięknymi owocami, które tak mnie zachwycały, że nigdy nie miałem ich dość; jeszcze mi się sypały zza pazuchy, a pakowałem do kieszeni, do majtek nowe. Ale przekonałem się wnet, że piękne, lśniące lusterkami są tylko kasztany na wolności, bo uwięzione w pudełku rychło marszczyły się, matowiały, brzydły. Kalejdoskopami, które rozprułem, można by chyba obdarować cały sierociniec, a przecież wiedziałem, że w nich nic nie ma oprócz garści kolorowych potłuczonych szkiełek. Wieczorem chętnie patrzałem z balkonu, jak ciemna ulica ożywa od świateł. Nie wiadomo, skąd zjawiał się bezszelestny latarnik, na moment zatrzymywał się przy kolejnej latarni, podnosząc w górę swój drążek, i mały owadzik światła zaraz rozwijał się w błękitnawy płomień. Jakiś czas chciałem być latarnikiem.
Z dwu potęg, dwóch kategorii, które biorą nas we władanie, kiedy pojawiamy się nie wiedzieć jak na świecie, przestrzeń jest, mimo wszystko, daleko mniej niepojęta. Owszem, i ona podlega przemianom, ale istota ich jest prosta: przestrzeń nie robi nic innego, jak tylko kurczy się z upływem lat. Dlatego zmalał powoli obszar naszego mieszkania i Ogród Jezuicki, i boisko II Państwowego Gimnazjum imienia Karola Szajnochy, do którego chodziłem przez osiem lat. Co prawda, łatwo mi było przemian tych nie zauważyć, bo równocześnie rosła moja samodzielna aktywność, poruszałem się po Lwowie coraz śmielej, więc zbieganie się poszczególnych dobrze znanych miejsc przesłaniane było seriami eskapad coraz bardziej dalekosiężnych. Dlatego redukcję wymiarów można sobie uświadomić stosunkowo późno. Przestrzeń jest wszakże solidna, jedyna, pozbawiona jakichkolwiek zapadni i pułapek. Natomiast żywiołem wrogim, prawdziwie podstępnym, a nawet, powiedziałbym, przeciwnym naturze ludzkiej, jest czas. Najpierw, przez lata, nadzwyczajne trudności sprawiało mi rozróżnienie sensu takich pojęć, jak „jutro” i „wczoraj”. Wyznam, czego nigdy dotąd nie zrobiłem, że oba lokowałem bardzo długo w przestrzeni. Sądziłem, że „jutro” jest powyżej sufitu, jakby na następnym piętrze, i opuszcza się na właściwy poziom nocą, kiedy wszyscy śpią. Co prawda równocześnie wiedziałem, że na trzecim piętrze nie ma żadnego jutra, a tylko pewni państwo, którzy mają dorosłą córkę i pudełko o blasku złota pełne zielonkawych, lepiących się do palców cukierków. Cukierki te nie smakowały mi właściwie, wypełniając usta eukaliptusową arktyką, a jednak lubiłem je dostawać, bodaj ze względu na okoliczności towarzyszące. Przebywały bowiem w szufladzie biurka opatrzonego drewnianą roletą, która, zjeżdżając, aby okryć blat swym wypukłym ożebrowaniem, grzmiała jak wodospad. Pojmowałem tedy, że idąc na górę, nie uda mi się zastać jutra na gorącym uczynku, podobnie jak nie ma „wczoraj” pod nami, bo mieszkają tam gospodarze kamienicy. Mimo to byłem jakoś przeświadczony o tym, że jutro jest nad nami, a wczoraj pod nami – przy czym to wczoraj wcale nie rozpuściło się w niebycie, lecz trwa, opustoszałe gdzieś tam, pod moimi nogami. Była w tym obrazie niewątpliwa sprzeczność, ale jakoś mi nie przeszkadzała.
Ale to wszystko tylko uwagi wstępne i, dodajmy, elementarne. Pamiętam bramę, schody, drzwi, korytarze i pokoje tego domu na Brajerowskiej, w którym się urodziłem, pamiętam też liczne osoby, jak wspomnianych sąsiadów, ale bez twarzy, ponieważ te twarze się zmieniały, a nieświadoma nieuchronności takich zmian pamięć moja była wobec nich bezradna, jak klisza fotograficzna wobec poruszającego się przedmiotu. Zapewne mogę sobie unaocznić ojca, ale będę ostrzej widział jego postać, ubranie niż rysy, ponieważ nałożyły się na siebie obrazy z wielu lat, i nie wiem, jakim chcę go zobaczyć, już zupełnie siwym czy jeszcze krzepkim pięćdziesięcioletnim mężczyzną, i tak jest właśnie ze wszystkimi, przy których przebywałem dostatecznie długo. Kiedy giną fotografie i portrety, objawia się ta nasza wobec czasu całkowita bezbronność; dowiedzieć się o tym, jakie jest jego działanie, można wcześnie i szybko, ale to jest wiedza teoretyczna, na nic nieprzydatna właściwie; już mając pięć lat, wiedziałem przecież, co to znaczy stary i młody, bo wszak było stare masło i młoda rzodkiewka, wiedziałem niejedno o dniach tygodnia, o latach nawet (liczby lat miały dla mnie barwy – lata dwudzieste były jasne, potem ciemniały, ku dziewiątce), a przecież w gruncie rzeczy wierzyłem w niezmienność otoczenia. Zwłaszcza ludzi. Z tego, że osoby dorosłe nie były takie zawsze, nie umiałem zrezygnować. Raziły mnie nawet trochę zdrobnienia, jakimi zwracały się wzajemnie do siebie, to było nie na miejscu. Zdrobnienia były przecież tylko dla dzieci – wydawało mi się nonsensowne, aby starzec mógł mówić do starca „mój Stasiu”. Jeśli nie mówiłem o tym nikomu, to dlatego, bo czułem, że i tak nikt mnie nie pojmie.
Był więc czas wtedy otchłanią w sobie nieruchomą, jakby bezwładną, bezaktywną. W nim działo się bardzo wiele, jak w morzu, ale on sam jakby stał. Każda godzina szkolna stanowiła rodzaj Oceanu Atlantyckiego, który należało przebyć z męstwem samozaparcia w sercu, od dzwonka do dzwonka upływały najeżone niebezpieczeństwami wieczności, cóż dopiero mówić o wakacjach, które stanowiły rodzaj epok między czerwcem a wrześniem. O tej niewiarygodnej dla mnie właściwie teraz rozległości trwania godzin czy dni opowiadam, jak gdybym to tylko od kogoś zasłyszał, a nie jakbym sam tego doświadczył – nie potrafię sobie tego ani uzmysłowić, ani wyobrazić. Niepostrzeżenie wszystko zaczęło się potem dziać coraz szybciej, i niechaj mi nikt nie mówi, że wrażenia kłamią, bo zegary odmierzają jednakowy rytm mijania; powiem, że jest wręcz przeciwnie, zegary kłamią, ponieważ czas fizyczny nie ma z biologicznym nic wspólnego. Cóż nas obchodzi, poza fizyką, czas elektronów i kół zębatych? Zawsze wydawał mi się ukryty w tym rozróżnieniu jakiś podstęp, przeczuwałem niegodziwość zamaskowaną metodami rachuby wyrównującej wszystkie zmiany. Pojawiamy się, pełni ufności, że jest tak, jak widzimy, że dzieje się to, co poświadczają naocznie zmysły, a potem, nie wiedzieć jak ani kiedy, okazuje się, że dzieci dorastają, a dorośli zaczynają umierać.