Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
KIEDY PARZE PODRÓŻNIKÓW RODZI SIĘ DZIECKO MOGĄ ZROBIĆ TYLKO JEDNO... ZABRAĆ JE ZE SOBĄ W DROGĘ!
Chorwacja dała światu Marca Polo, krawat i dalmatyńczyki, a do tego zaskakuje na każdym kroku. Nieważne, czy poszukasz własnych ścieżek między Jeziorami Plitwickimi, czy też popłyniesz na jedną z tysiąca wysp, tutaj za każdym razem odkryjesz coś nowego. Gdzie pożeglować z małymi wilkami morskimi po przygodę, a gdzie znaleźć basen z pirackim statkiem? Dlaczego Juliusz Verne umieścił akcję powieści w Pazinie, a cesarz Dioklecjan zbudował gigantyczny pałac? Czy wyspa Hvar istotnie zasługuje na tytuł najpiękniejszej i skąd wzięła się nazwa Wysp Piekielnych? Wyrzuć zegarek i pośpiech, zabierz mapę i dobry humor i wraz z nami wyrusz na odkrycie najpiękniejszych miejsc Chorwacji.
Spis treści:
Wszystkie miejsca odwiedziliśmy osobiście. Jeżeli je opisujemy to dlatego, że są godne uwagi i polecenia Wam.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 122
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
KIEDY PARZE PODRÓŻNIKÓW RODZI SIĘ DZIECKOMOGĄ ZROBIĆ TYLKO JEDNO...
ZABRAĆ JE ZE SOBĄ W DROGĘ!
Chorwacja dała światu Marca Polo, krawat i dalmatyńczyki, a do tego zaskakuje na każdym kroku. Nieważne, czy poszukasz własnych ścieżek między Jeziorami Plitwickimi, czy też popłyniesz na jedną z tysiąca wysp, tutaj za każdym razem odkryjesz coś nowego. Gdzie pożeglować z małymi wilkami morskimi po przygodę, a gdzie znaleźć basen z pirackim statkiem? Dlaczego Juliusz Verne umieścił akcję powieści w Pazinie, a cesarz Dioklecjan zbudował gigantyczny pałac? Czy wyspa Hvar istotnie zasługuje na tytuł najpiękniejszej i skąd wzięła się nazwa Wysp Piekielnych? Wyrzuć zegarek i pośpiech, zabierz mapę i dobry humor i wraz z nami wyrusz na odkrycie najpiękniejszych miejsc Chorwacji.
Z DZIECKIEM W PODRÓŻY to seria książek pokazujących różnorodne kraje poprzez podróże z dziećmi, napisana przez rodziców (a przy okazji znanych dziennikarzy i fotografów) Annę i Krzysztofa Kobusów, na co dzień prowadzących portal www.planetakobusow.pl - dawniej www.malypodroznik.pl
Zapraszamy do naszego sklepu!
TravelPhoto.pl
– Skarbie, chcesz założyć skarpetki czy rajstopy? Marcowy dzień zapowiadał się rześko, a ja usiłowałam wyprawić synka do przedszkola. I choć raz się nie spóźnić. – A co się szybciej zakłada? – spytał zaspany Michaś. Spojrzałam na niego zdumiona. W wieku sześciu lat kalkulować w co się ubrać, by sprawniej wyjść z domu? Przecież to nie jest normalne! I nagle uświadomiłam sobie, jak często pośpieszam swe dzieci. Ileż to razy w ciągu dnia mówię im, że: "nie ma czasu", "musimy szybko", "za pięć minut wychodzimy" i "zaraz idziemy spać". Niekończący się monolog komend pod dyktando wskazówek zegara. Nawet nie zorientowałam się, kiedy złożyłam synków w ofierze potworowi czasu, żarłocznie domagającemu się daniny z naszego życia.
Piosenka Szybko zespołu "Nie Wiem Kto" podbiła serca nie tylko małych słuchaczy. Nic dziwnego. Nasze dzieci przejmują od nas tempo życia zupełnie niedostosowane do ich potrzeb, a im bardziej je pośpieszamy i staramy się, by miały zajęcie, tym mniej jesteśmy wszyscy szczęśliwi.
Na chorwackich wyspach czas płynie inaczej.
Jak to jest, że podczas wyjazdów czas spowalnia? Że po kilku dniach mamy wrażenie jakbyśmy od dawna byli w innej rzeczywistości i nagle okazuje się, że można spokojnie razem zjeść śniadanie, pobawić się i pogapić w niebo... Nie przypadkiem w naszej rodzinie najwięcej ze sobą rozmawiamy podczas długich godzin jazdy samochodem. I najmilej wspominamy chwile, gdy w namiocie czekamy nieśpiesznie na sen, wsłuchani w koncerty świerszczy i szum wiatru. To właśnie w takich momentach odkrywamy, co w życiu jest naprawdę ważne: spotkania z przyjaciółmi, spacery po lesie, dobra książka i herbata w ulubionym kubku. Drobiazgi, które na co dzień gubimy w pośpiechu, a które tworzą urodę życia. Czy potrafimy jeszcze żyć powoli? By wyrwać się ze szponów Monster Time postanawiamy wyruszyć do Chorwacji. Zamiast życia na czas, chcemy mieć czas na życie. Najwyżej coś skreślimy z programu zwiedzania. Chorwacja reklamuje się jako "mały kraj na wielkie wakacje", jednak kraj ten wcale nie jest taki mały, a na pewno jest... długi! A do tego ileż w nim możliwości! Tylko 4,5 miliona mieszkańców, ale aż 7 obiektów na liście UNESCO. Najsłynniejszy Chorwat to... Marco Polo (nie próbujcie im wmawiać, że był z Wenecji – to kłamliwe plotki rozsiewane przez Włochów). Polakom znany jest też Goran Bregović (chociaż wybrał Serbię), a miłośnicy sportu przypomną o tenisiście Goranie Ivaniševiciu. Piękne dalmatyńskie wybrzeże, kolorowe miasteczka i śródziemnomorski klimat. A do tego tutejsi ludzie mają ten sam temperament i poczucie humoru co Polacy, dzięki czemu czujemy się tu jak w domu. Na portalach internetowych zakochani w Chorwacji dzielą się wspomnieniami, adresami kultowych campingów i nazwami najlepszych rakiji. Czyżbyśmy naprawdę zmierzali ku ziemi obiecanej wypoczynku, słońca i przyrody?
Chorwacja nieoczywista.
Tydzień przed wyjazdem rankiem natrafiamy na audycję o podróżach. W pewnym momencie pada pytanie od słuchacza: – Jak przygotować się do wyjazdu? Michaś przerywa mycie zębów i mówi: – Mama, to łatwe, trzeba spakować plecak i zabrać wyciągarkę! I już! Dla niego to naprawdę proste. Dla nas zresztą też, choć wyciągarkę mamy zaledwie od miesiąca. Kupioną po kolejnym zakopaniu się w śniegu i pomstowaniu Krzyśka, że miał kupić, ale nie miał czasu poszukać, która będzie najlepsza i znowu musimy się szuflą wydobywać... Nie wytrzymałam i zadałam mu wtedy fundamentalne pytanie: czy naprawdę chce mieć wyciągarę, czy tylko chce gadać o tym, jak to by było fajnie mieć wyciągarkę? Bo jeśli chce kupić, to po prostu musi ją znaleźć i zamówić. A jeśli chce gadać, to niech sobie znajdzie do tego jakiegoś kumpla. Na szczęście do Chorwacji nie potrzebujemy łańcuchów ani łopaty, choć od kiedy mamy wyciągarkę stała się dla naszych synków synonimem wyprawy i przygody. Pewnego czerwcowego dnia zatem pakujemy ekwipunek campingowy, ubrania, mapy i ruszamy w drogę!
Chłopcy czujni... Wiedzą, że będzie przygoda i nie pozwolą by ich zapomnieć! Nie mają na imię Kevin!
Dla Krzysia to także podróż sentymentalna, bo jako dziecko spędzał wakacje z rodzicami w Jugosławii. Usiłuję wyobrazić go sobie jako kilkuletniego brzdąca, z entuzjazmem nurkującego, by znaleźć kolorowe rozgwiazdy na dnie. Ten sam zachwyt nad światem dziś odnajduję w oczach synków, którzy na wieść o wyjeździe od razu przystąpili do pakowania plecaków (jednak na szczęście bez wyciągarki!). Dla nich podróżowanie naprawdę jest proste. Byleby nie zapomnieć o ukochanej przytulance, bo bez niej wyprawa nieważna!
Zapraszamy do naszego sklepu!
TravelPhoto.pl
Półwysep Istria to miejsce różnorodnych krajobrazów i niezwykłych opowieści. O skrytych w górach miastach, wśród nich liczący czternastu mieszkańców Hum jest wpisany do Księgi rekordów Guinessa jako najmniejsze miasto świata. O wodach skrywających zatopione skarby i wraki, a zdaniem wielu jednym z najpiękniejszych na Adriatyku jest pasażerski parowiec "Baron Gautsch", zatopiony w 1914 roku nieopodal miasteczka Rovinj.
Nurkowanie na wraku statku "Baron Gautsch"
Wielkim skarbem Istrii jest szlak najmniejszych miast świata. Jako pierwszy odwiedziliśmy Groznjan, który jest nazywany miasteczkiem artystów. Taki polski Kazimierz nad Wisłą, tyle że nie drewniany, a kamienny i nie nad rzeką, a na szczycie góry. Gdy zaparkujemy auto i wyruszymy na spacer jego uliczkami zobaczymy całą masę malowniczych widoków. Nic dziwnego, skoro w większości domów działają pracownie artystyczne, a ich twórcy prześcigają się w stylowym pokazaniu swoich dzieł.
Groznjan na szlaku najmniejszych miast
Groznjan był mocnym początkiem, następnie wyruszyliśmy do Motovunu, który jest jedną z wizytówek tego szlaku. Też położony na wysokim wzgórzu, opasany warownymi murami, wygląda niczym ilustracja z bajki. Na bramie wiodącej do miasta widnieje kamienny lew wenecki z zamkniętą księgą, co oznacza, że swego czasu miasto zostało zdobyte bynajmniej nie pokojową drogą, dziś zdobywają je turyści, ale upał chyba wszystkich wystraszył nad morze, bo w mieście tłumu nie ma. Przerwę w zwiedzaniu robimy w Konobie pod Voltom czyli Gospodzie pod Łukiem. Faktycznie jest malowniczo położona pod łukiem drugiej bramy wiodącej do miasta. Co ciekawe siedząc przy stoliku można zobaczyć... loty na paraglajtach, bo miejsce to słynie z dobrych wiatrów i jest nawet wykoszona łączka do startowania. Można też polecieć takim glajtem jako pasażer i spojrzeć na miasto z lotu ptaka. Nam w talerze zaglądało przynajmniej dwóch miłośników miękkiego skrzydła.
Motovun.
A co warto zamówić do jedzenia? Oczywiście trufle z których słynie Istria. O tej porze roku jest sezon na czarne trufle, więc decydujemy się na risotto z truflami i kurczaka faszerowanego zapiekanymi warzywami i truflami. Jak smakują? Hm, najprościej mówiąc... delikatnie grzybowo! Trufle są rzadkie i są smakowo ekstraligą grzybową. Nic dziwnego, że są prawie "na wagę złota" i tak naprawdę nie dostajecie całego grzyba ale pociętego na cieniutkie plasterki prawie jak preparaty mikroskopowe. Ma to to jednak tę zaletę, że takie cieniutkie płatki trufli w dużej ilości pozwalają na zdecydowanie lepsze uwolnienie ich smaku niż gdybyśmy żuli kawał grzyba jak nie przymierzając naszego podgrzybka... Warto sprawdzić jak będziecie w okolicy co jest specjalnością dnia. Ceny przyjazne.
Motovun - miejscowa specjalność, danie z truflami
Na koniec docieramy do Hum słynącego jako najmniejsze miasto świata (wpisano je nawet do Księgi Rekordów Guinessa!). Mieszkają tu 24 osoby i... na pewno 2 koty by tyle chłopcy wypatrzyli i oczywiście pogłaskali! Samo miasteczko jest przeurocze (dla odmiany leżące w dolinie), można je obejść dosłownie w kilka minut, a w bramie wejściowej są kopie zabytkowych tekstów w głagolicy – najstarszym alfabecie Słowian wymyślonym w IX w. przez mnichów Cyryla i Metodego. Ich dzieło upamiętnia "Aleja Głagolicy" czyli kilka pomników tego pisma na drodze prowadzącej z Hum do Roć. Jeżeli chcecie poznać szaleństwo dróg chorwackich polecamy Wam dojazd do Hum od Rocko Polje. Droga na jeden samochód i ciekawe formacje geologiczne to zaleta dojazdu stąd. Wrócić na główną drogę można do Roć.
Hum - najmniejsze miasto świata
Na Istrię coraz częściej wyruszają też miłośnicy dwóch kółek. Mają do dyspozycji aż trzy tysiące kilometrów ścieżek rowerowych! Dzięki temu mogą zobaczyć zupełnie inne oblicze półwyspu. Nie tylko na ziemi lecz i... pod nią. My jednak wyruszyliśmy tam autem, bo wiadomo, nóżki dzieci męczą zbyt szybko. Jaskinia Baredine to przykład jakie cuda potrafi zdziałać natura. Na początku przewodnik (wybraliśmy zwiedzanie po angielsku, a do wyboru był jeszcze chorwacki, włoski i niemiecki) obiecuje nam, że na końcu zwiedzania czeka nas sauna i fitnes gratis. Sauna: bo w jaskini jest 14 stopni, a na zewnątrz jakieś 35 st, a fitness, bo będzie trzeba pokonać duuuuuuuużo schodów! Na nas największe wrażenie (poza urodą tego miejsca) sprawiła informacja, że 1 milimetr nacieków powstaje przez ok. 10-20 lat, co oznacza,że aby powstała dwumetrowa kolumna potrzeba jakieś 20 tysięcy lat. Tymczasem niektóre nacieki miały mocno ponad 10 metrów wysokości! Dla dzieci największą atrakcją okazał się... miniaturowy smok jakiego spotkaliśmy na końcu!
Jaskinia Baredine - piękna szata naciekowa
"Smok" jest w rzeczywistości bardzo rzadką salamandrą, stąd nazwa: odmieniec jaskiniowy (Proteus Anguinus). Wygląda jak alabastrowa figurka chińskiego smoka. Choć maleńki (niewiele ponad 20 cm) to wygląda naprawdę niezwykle. Co ciekawe jest też oferta wycieczki po jaskini jako przygoda speleologiczna, gdzie uczestnicy ubrani w specjalne kombinezony i kaski zjeżdżają po linach do jej wnętrza. Przeznaczona dla osób w każdym wieku (między 7 a 75 lat), nie wymagane żadne doświadczenie speleo, jeśli więc marzy się wam prawdziwa przygoda w jaskini to jest to bardzo fajny pomysł.
Jaskinia Baredine - odmieniec jaskiniowy
Tuż obok jaskini (dosłownie 300 metrów) jest ekspozycja "Traktor Story" gdzie można zobaczyć różne modele traktorów, w tym pierwszego w wiosce z początku XX wieku. Nasi chłopcy weszli zawiedzeni, że to nie plaża, ale gdy zobaczyli te maszyny (a wielu można dotykać i usiąść na nich), to wpadli w amok. Od razu wymyślili grę terenowa, że są farmerami i na niby orzą pola, za co dostają pieniądze i mogą kupić sobie lepszy traktor (po czym przesiadali się na kolejny coraz większy). Sprawdzili jak wyglądał hamulec ręczny w konnym powozie straży pożarnej, uruchomili młockarnię i zrobili napad na muzeum (czyli wsiedli na kolejne traktory). Byliśmy ze 40 minut i poza nami nie było praktycznie żadnego turysty, podczas gdy obok jaskini kłębił się tłum. Ekspozycja jest naprawdę cudowna z punktu widzenia każdego miłośnika techniki. Jest to przegląd wszystkich najciekawszych traktorów europejskich! Jest słynny Bulldog do uruchomienia którego potrzeba specjalnej lampy podgrzewającej właściwą część silnika.
Muzeum traktorów obok jaskini Baredine
Rovinj to kwintesencja śródziemnomorskiej architektury. Wędrujemy wąskimi uliczkami coraz wyżej i wyżej, pod mury górującego nad miastem kościoła św. Eufemii. Wędrujemy dzielnie, bo na straganach przy parkingu zainwestowaliśmy kilka euro w pompki do wody. Smyki na sucho prowadzą ostrzał, a przy okazji biegną na wyścigi do przodu. Im młodszy człowiek, tym bardziej przyziemne ma motywacje do marszu: perspektywa wspaniałych widoków czy obcowania ze sztuką nijak go nie kusi, za to zabawka, choćby najbardziej kiczowata, daje maksimum szczęścia. Chłopcy ledwie zaszczycili kościół spojrzeniem, znacznie bardziej zajęło ich ustalanie jak daleko dałoby się wystrzelić wodą, gdyby rzecz jasna ją mieli. My tymczasem chłoniemy urodę tego miejsca, bo widoki z góry świetne, uliczki malownicze, a domy zbudowane z taką fantazją, jakby prawa fizyki nie obowiązywały. No i ta cudowna łączność sąsiedzka, gdzie na wysokości drugiego piętra widać przeciągnięte sznury między oknami. Jak pranie się nie suszy to i sól można podać i ploteczki wymienić i rakiją poczęstować. Wina też z pewnością nie zabraknie, bo na każdej uliczce czeka sklepik o miłej dla ucha nazwie vinoteka. Na tyle mocno się przyłożyliśmy do polerowania wielowiekowych bruków, że chłopcy zażądali jedzenia. A co najbardziej uraduje głodomorki? Pizza rzecz jasna! Do tego na targu kupujemy kilkukilogramowego arbuza i postanawiamy od tej pory żywić się zdrowo. Krzysiek poprzysiągł sobie, że na tym wyjeździe będzie pić co najwyżej jedno piwo dziennie. Słowa dotrzymuje, ale nie bez znaczenia jest fakt, że tutejsze piwo Karlovacko występuje w litrowych butelkach!
Rovinj
Następnego dnia Staś budzi się w paskudnym humorze. Boże – daj siłę wytrzymać, bo czuję, że brak mi sił i cierpliwości do znoszenia fochów. I nagle ze zdumieniem uświadamiam sobie, że... odzwyczaiłam się od własnych dzieci! Od kiedy chodzą do przedszkola widujemy się w tygodniu tylko rankiem przez chwilę i późnymi popołudniami, a tu nagle całe dnie spędzamy razem. Od rana do wieczora trzeba z nieletnimi, a to negocjować pokój, a to poskramiać zbyt szalone zabawy, nakarmić, napominać, pomóc, podać, przytulić... Do diaska, autentycznie czuję się zmęczona ich obecnością przy mnie non-stop! Zatem przez pierwszych kilka dni musimy się wszyscy oswoić z tą nową (a raczej zapomnianą) dla nas sytuacją. Możliwe zatem, że zmiana Stasia we wściekliszka to też wynik stresów z bycia w podróży i bycia non-stop z rodzicami. No i zmęczenia. Przecież on ma dopiero cztery lata, to jeszcze mały szkrab, który i pospać za dnia potrzebuje i trochę więcej cierpliwości z naszej strony wymaga. Choć jednocześnie potrafi być wspaniałym towarzyszem podróży. Poproszony o podanie skrzynki z jedzeniem natychmiast przyciąga ją do mojej karimaty. Chwalę go, mówiąc jak wielką sprawił mi radość i jakim jest dzielnym pomocnikiem. Na co Staś przytula się do mnie i mówi: – Kocham cię mamo, że się tak cieszysz...
Kąpiel likwiduje wszystkie złe humorki
Następnego dnia wyruszamy do Pazinu. Droga wiedzie malowniczo między górami, chłopcy ukołysani miarowym mruczeniem silnika błyskawicznie zasypiają. Wreszcie zza kolejnego zakrętu wyłania się miasteczko, miejsce kultowe dla miłośników książek Juliusza Verne’a. To właśnie w tutejszym zamku więziony był hrabia Mathias Sandorf, bohater trzytomowej powieści pod tym samym tytułem (w polskim tłumaczeniu Mateusz Sandorf). Historia w klimacie płaszcza i szpady (gdzie główny wątek przygód niebezpiecznie przypomina przygody hrabiego Monte Christo) częściowo dzieje się właśnie na Istrii. Bohater odwiedził Kopar, Buje i Rovinj, w Pazinie zaś dokonał spektakularnej ucieczki po stu trzydziestometrowej skale, znikając w czeluściach jaskini Pazin. Porwany nurtem podziemnej rzeki wypłynął czterdzieści kilometrów dalej w Kanale Limskim obok miasteczka Rovinj, skąd po kolejnych przygodach dotarł do Dubrownika, Monte Carlo i na afrykańskie wybrzeże. Chorwacka część powieści jest napisana z wszelkimi szczegółami krajobrazu, choć sam Verne nigdy tu nie był. Od czegóż jednak ma się przyjaciół! Jego krajan Chales Yriarte opisał te tereny w książce podróżniczej, a mieszkający w Pazinie Giuseppe Cechi, korzystając z nowoczesnego wynalazku jakim był aparat fotograficzny wysłał do Verne’a zdjęcia, by ten mógł na własne oczy zobaczyć miejsca akcji powieści. I tak wspólnym wysiłkiem powstało, wydane w 1885 roku, dzieło rozpalające umysły barwną przygodą w wyjątkowej scenerii. Wpływ na wyobraźnię czytelników był tak wielki, że słynny francuski speleolog Edouard Martel podjął aż trzy wyprawy, by zgłębiać tajemnice tutejszej jaskini! Wedle legendy stworzył ją olbrzym, aby pochłonęła wody grożące zalaniem miasta i uczynił to tak skutecznie, że podziemna rzeka płynie w niej do dziś. A wysoko nad nią widać wciśnięty między wzgórza Pazin. Urocze miasteczko składające się raptem z kilku ulic, z których jedna nosi dumne miano Juliusza Verne’a.
Pazin
Najlepsze miejsce do zrobienia zdjęć znajdujemy na tarasie hotelu Lovac, stojącym na nieco mniejszym urwisku, dokładnie naprzeciwko pionowej ściany, na której wznosi się zamek. Robi wrażenie! Ponoć to właśnie ten widok zainspirował Dantego w opisie bram piekła. Ciekawe, czy goście kasztelu miewali zawroty głowy, patrząc w przepaść przez okno? O tym się nie przekonamy, bo niestety właśnie trwa remont wnętrza, ale chłopcy i tak są zachwyceni: przy wejściu na dziedziniec znajdują replikę machiny wojennej, co rzecz jasna pobudza ich do fantazjowania o bitwach. I już lecą skry z zaimprowizowanych mieczów, przeciwnicy padają jak muchy, a oni zaśmiewają się, dzieląc kolejną przygodę. To jedna z tych chwil, gdy cieszę się, że mają siebie, choć wiem, że za chwilę braterstwo broni zastąpi bratobójcza walka z okrzykami: – Mamo, on mnie walnął! – Ale to on zaczął! – Nieprawda! – Półgłupek! – Sam jesteś półgłupek!
Pazin - zamek nad straszliwą przepaścią
Być na Istrii i nie zobaczyć Poreču? Błąd niewybaczalny! Znajdujemy parking, a obok niego widzimy wesołe miasteczko. Na szczęście nieczynne. Ufff... Krzysiek idzie z chłopcami do portu gdzie są yellow submarine, dziesiątki krabów w wodzie i lody (te ostatnie cieszą ich najbardziej), a ja usiłuję zdobyć starówkę, co okazuje się nie takie proste! Między nabrzeżem a miastem ciągnie się długi mur. Ani bramy, ani wejścia. Jakby miasto postanowiło się odciąć od wody, odwrócić do niej tyłem i udawać, że jej tu wcale nie ma. Dopiero po dłuższej chwili dochodzę do bramy, trafiając od razu w sam środek gwarnej starówki.
Poreč - port
Plątanina uliczek wiedzie do najważniejszej atrakcji – Bazyliki Eufrazjana. Wchodzących wita Chrystus na mozaice. Podniesioną dłonią obiecuje zbawienie, poważne oczy patrzą wprost w duszę, wystarczy przekroczyć bramę, by znaleźć się w miejscu nie z tego świata. Całe prezbiterium wypełniają mozaiki.
Widok na Poreč i prezbiterium bazyliki.
Wokół dziesiątki twarzy, biskup Eufrazy z modelem bazyliki przystanął skromnie z boku, aniołowie z włóczniami strzegą tronu Matki Bożej z Dzieciątkiem... Świat wyczarowany z kolorowych kamyków i masy perłowej mimo upływu setek lat zachwyca żywymi barwami.
Słynny fragment mozaiki z rybą (4 wiek!).
Piękno w najczystszej postaci, a jego okruchy znajduję też w kolekcji mozaik zgromadzonych w pałacu biskupim. Jaka szkoda, że Krzyś tego nie widzi! Może choć opowiem mu jak tu jest? Wdrapuję się na wieżę kampanili skąd widzę całe miasteczko i port. Walkie-talkie trzeszczy, po chwili udaje mi się zrozumieć, że świetnie się bawią i mam im nie przeszkadzać. A w ogóle to koniec wzruszeń, jedziemy szukać noclegu, pora wracać do auta. Moja romantyczna dusza burzy się przeciwko takiej prozie życia, ale chyba tym razem mój mąż rzeczywiście ma rację.
Poreč
Wracam labiryntem uliczek między archaicznymi domkami z czerwonymi dachówkami, ale w tej plątaninie nie sposób się zgubić, bo półwysep ma raptem 440 na 200 metrów. Maleństwo, ale jakże urocze! I do tego nader wpływowe, bo to właśnie stąd pochodziło plemię Histrów, od których cały półwysep Istria wziął nazwę. Przez wieki rządzili tu kolejno Rzymianie, Bizantyńczycy, a po nich przez pięćset lat Wenecjanie, choć był czas, że nie było kim rządzić, gdy w XVII wieku na skutek zarazy mieszkało tu zaledwie... 100 osób! Turystyczną karierę Poreč zaczął dość późno. Dopiero za panowania Habsburgów w 1845 roku wydano pierwszy przewodnik po regionie, a już 50 lat później otwarto tu publiczną plażę. Tak, w tamtych czasach świat zmieniał się naprawdę powoli.
Istria
A gdzie zobaczymy "chorwacki fiord"? To Limski Zaljev położony między Rovinj i Poreč. Wapienne skały porośnięte zielonymi lasami tworzą malownicze zakola nad błękitną wodą. W dawnych czasach była tu granica między rzymską Italią a Dalmacją, dziś to doskonały cel wycieczek.
Gdy odnajduję moich mężczyzn podekscytowani chłopcy opowiadają mi o tym co robili z tatą, a ja tymczasem widzę, że wesołe miasteczko ożyło. Muzyki i świateł trudno nie zauważyć. Staram się odwrócić ich uwagę od tego miejsca, ale właściwie dlaczego? To prawda, że tego dnia mamy transfer, musimy dojechać w kolejne miejsce biwakowe, lecz czy jest to wystarczający powód, by odmówić im beztroskiej zabawy? Krzyś zamawia zimną colę (kierowca niestety o piwie może tylko pomarzyć), a chłopcy postanawiają polatać. Wsadzeni w uprzęże zaczynają od nieśmiałych skoków na batutach, by po chwili wręcz wystrzelić pod niebo. Jeszcze niedawno na tę atrakcję byli za mali, teraz szaleją ze szczęścia.
Nagroda za dzielne zwiedzanie.
Na tle czerwieniejącego nieba rysuje się czarny kontur kampanili przy bazylice. Za chwilę Poreč odpłynie w noc, a my ruszymy dalej. Ale właśnie ta ulotna chwila najbardziej utkwiła w naszej pamięci. Nie wiekowe zabytki, nie piękno średniowiecznego miasta, lecz moment czystej radości naszych synków u schyłku dnia.
Poreč
TravelPhoto.pl
Na Wyspach Briońskich bywali wielcy tego świata: w pewien piękny marcowy dzień odnotowano tu obecność 16 książąt i księżnych oraz 15 hrabiów i hrabin. Był rok 1911, czas gdy arystokratyczne tytuły występowały znacznie powszechniej, lecz nawet wtedy takie ich nagromadzenie stało się wydarzeniem skrupulatnie odnotowanym przez miejscowych kronikarzy. Zapewne po części było to zaaranżowane działanie public relations, czyli budowania wizerunku jakbyśmy to dziś nazwali. Wyspy Briońskie bowiem, malutkie punkciki otoczone szmaragdową wodą, zostały w 1893 roku zakupione przez austriackiego magnata Paula Kupelweisera. Wymarzył on sobie stworzenie tu modnego uzdrowiska.
Przystań
Miejsce do tego celu było idealne, tyle że na początek musiał zainwestować w pozbycie się komarów (i towarzyszącej im malarii!) oraz przyciągnięcie słynnych nazwisk. Obecność takich postaci jak cesarz Wilhelm, Tomasz Mann czy też Ryszard Strauss była gwarancją szybkiego towarzyskiego sukcesu wysp. Powstało kasyno, największe w Europie pole golfowe i podgrzewane baseny. Raj na ziemi nie trwał jednak zbyt długo: w 1930 roku syn magnata po bankructwie popełnił samobójstwo, a druga wojna światowa przekreśliła wszelkie plany. I to mógłby być koniec pięknej historii, ale wtedy na arenie pojawia się marszałek Tito. Zachwycony kameralnym urokiem wysp urządza tu swą rezydencję. Od 1949 roku miał zwyczaj zarządzać stąd krajem nawet po kilka miesięcy – co w dobie przed Internetem i komórkami było naprawdę sporym wyczynem logistycznym! I znowu na wyspach balowano, biesiadowano, wizytowano i wypoczywano. Królowa Elżbieta II, Sophia Loren i Elizabeth Taylor to tylko niektóre z goszczących tu słynnych kobiet.
Wieloletni gospodarz Josip Broz Tito
Niegdyś dla zwykłych śmiertelników dotarcie tu było niemożliwe. Szczęśliwie od 1983 roku utworzono park narodowy otwarty dla wszystkich, choć w praktyce dostępny jest jedynie Veliki Brijun, ponieważ na Wyspach Briońskich nadal są rządowe rezydencje oraz... ptasie rezerwaty. I to właśnie te ostatnie wymagają ochrony przed ludźmi. W niewielkim porcie Fažana kupujemy bilet na pasażerski stateczek i płyniemy na spotkanie dawnej legendy. Na miejscu czeka już na nas turystyczny pociąg. To doskonała forma zwiedzania z dziećmi, bo nie męcząc małych nóżek szybko robimy objazd najważniejszych zabytków. Na początek docieramy do ułomków antycznych kolumn rzymskiej willi, po czym mijamy "Starą Damę". To szacowne miano nadano drzewku oliwnemu o nader sędziwym wieku ponad 1600 lat! "Stara Dama", choć od setek lat jest na załużonej emeryturze, w 2001 wydała tyle oliwek, że po stuletniej przerwie udało się z nich wytłoczyć oliwę! Na co dzień drzewo patronuje zakochanym: obok niej kelnerzy uwijają się rozstawiając dekoracje na stołach, zapewne po południu odbędzie się tu przyjęcie weselne. Wedle miejscowych wierzeń małżeństwo zawarte w kościółku na wyspie będzie wieczne. Hm, piętnaście wieków z miłością życia? No nie wiem, czy to kusząca propozycja.
Drzewo oliwne "Stara Dama".
Jadąc przez las co jakiś czas widzimy dzikie zwierzęta. To pozostałość po myśliwskich zapędach Tito, bo ograniczona powierzchnia wysp (Veliki Brijun ma niespełna 26 km długości) była gwarancją udanych polowań. "Bambi!" entuzjazmują się dzieci na widok jelonka, który im kojarzy się jedynie z sympatycznym bohaterem disnejowskiej kreskówki. Po chwili zaś mijamy... zebry! To nie omamy wzrokowe, lecz prezent jakim uraczono marszałka Tito. W owych czasach darowanie głowom państw oryginalnego zwierzęcia było w dobrym tonie i tak powstało chyba najbardziej osobliwe zoo na świecie. Była tu nawet para słoni Sony i Lanka (obecnie jest już tylko Lanka, bo Sony w 2010 roku odszedł na niebieskie pastwiska), przysłanych przez Indirę Ghandi,. Tyle, że dar ten okazał się nader kłopotliwy w utrzymaniu – dyrekcja Parku Narodowego Wysp Briońskich co jakiś czas prowadzi zbiórkę funduszy na zaspokojenie gigantycznego apetytu i powiększenie wybiegu. Słonie oddzielone od zwiedzających podwójnym grubym metalowym ogrodzeniem nie zostały zaszczycone uwagą naszych smyków, za to jaszczurka między kamykami budzi ogromne emocje! Chyba jej rozmiary bardziej mieszczą się w dziecięcym pojmowaniu świata.
Zwierzęta jakie Tito dostał w darze.
Skoro gościmy na wyspach Tito, wypada zajrzeć do poświęconego mu muzeum.