Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
KIEDY PARZE PODRÓŻNIKÓW RODZI SIĘ DZIECKO MOGĄ ZROBIĆ TYLKO JEDNO... ZABRAĆ JE ZE SOBĄ W DROGĘ!
Turcja to kraj tak bogaty w historię i zabytki, że na jego poznanie warto poświęcić kilka wyjazdów.
Przekonaj się, że miejsca opisywane w Biblii i mitach istnieją naprawdę i wyrusz z nami na pełną odkryć podróż po Turcji!
Tu wciąż płoną ognie Chimery, król Nimrod zaś chciał wystrzelić Abrahama z katapulty.
W Olympos zamieszkamy w domku na drzewie, w Demre spotkamy świętego Mikołaja, w Kapadocji zobaczymy wschód słońca z balonu, a w Harran napijemy się herbaty w najprawdziwszym domu-ulu.
Dowiemy się też, jakie tajemnice kryją w sobie posągi na górze Nemrut, popłyniemy statkiem do zatopionego miasta i sprawdzimy, kto dziś mieszka w antycznym Efezie.
Celebrować będziemy Dzień Dziecka w Stambule i poznamy atrakcje tego miasta.
Odwiedzimy również Polonezkoy - polską wioskę w Turcji.
Spis treści:
WSTĘP
SEZAMIE OTWÓRZ SIĘ!
DOMEK NA DRZEWIE
AUTOSTOPEM DO CHIMERY
SPOTKANIE ZE ŚWIĘTYM MIKOŁAJEM
ZATOPIONE MIASTO
BURZA W BAWEŁNIANYM ZAMKU
KOCIE MIASTO EFEZ
NIEBO U STÓP
BAŚNIOWA KAPADOCJA
TAJEMNICE GÓRY NEMRUT
KATAPULTA KRÓLA NIMRODA
HERBATKA W ULU
Z PIEKŁA DO NIEBA
POLONEZKOY - POLACY W TURCJI
STAMBUŁ
STAMBUŁ - DZIEŃ DZIECKA
REJS NA WYSPY KSIĄŻĘCE
TURCJA Z DZIECKIEM - INFORMACJE
TURCJA Z DZIECKIEM - ATRAKCJE DLA DZIECI
Strona redakcyjna
Wszystkie miejsca odwiedziliśmy osobiście. Jeżeli je opisujemy to dlatego, że są godne uwagi i polecenia Wam.
Z DZIECKIEM W PODRÓŻY to seria książek pokazujących różnorodne kraje poprzez podróże z dziećmi, napisana przez rodziców (a przy okazji znanych dziennikarzy i fotografów) Annę i Krzysztofa Kobusów, na co dzień prowadzących portal www.planetakobusow.pl - dawniej www.malypodroznik.pl
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 97
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
KIEDY PARZE PODRÓŻNIKÓW RODZI SIĘ DZIECKO MOGĄ ZROBIĆ TYLKO JEDNO...
ZABRAĆ JE ZE SOBĄ W DROGĘ!
Turcja to kraj tak bogaty w historię i zabytki, że na jego poznanie warto poświęcić kilka wyjazdów. Przekonaj sie, że miejsca opisywane w Biblii i mitach istnieją naprawdę i wyrusz z nami na pełną odkryć podróż po Turcji! Tu wciąż płoną ognie Chimery, król Nimrod zaś chciał wystrzelić Abrahama z katapulty. W Olympos zamieszkamy w domku na drzewie, w Demre spotkamy świętego Mikołaja, w Kapadocji zobaczymy wschód słońca z balonu, a w Harran napijemy się herbaty w najprawdziwszym domu-ulu. Dowiemy się też, jakie tajemnice kryją w sobie posągi na górze Nemrut, popłyniemy statkiem do zatopionego miasta i sprawdzimy, kto dziś mieszka w antycznym Efezie. Celebrować będziemy Dzień Dziecka w Stambule i poznamy atrakcje tego miasta. Odwiedzimy również Polonezkoy - polską wioskę w Turcji.
Z DZIECKIEM W PODRÓŻY to seria książek pokazujących różnorodne kraje poprzez podróże z dziećmi, napisana przez rodziców (a przy okazji znanych dziennikarzy i fotografów) Annę i Krzysztofa Kobusów, na co dzień prowadzących portal www.planetakobusow.pl - dawniej(www.malypodroznik.pl)
Zapraszamy do naszego sklepu!
travelphoto.pl
Jestem najlepszym dowodem na to, że nie należy zbytnio ufać pamięci. W Turcji wszak już kiedyś byłam. Ale gdzie dokładnie? Nie pamiętam! Było to dwadzieścia lat temu, gdy wraz z przyjaciółmi ze studiów mieliśmy fantazję wyruszyć na wyprawę nurkową, zabierając ze sobą masę sprzętu i sprężarkę do butli. Ważyło to wszystko sporo, więc potrzebny był nam stosowny pojazd. Padło na wiekowego Stara 6x6 wykupionego od wojska. Miał tylko jedną wadę. Gdzieś tak w Rumunii zorientowaliśmy się, że wszystkie nasze pieniądze pójdą na benzynę, bo przy spalaniu 50 litrów na 100 km musieliśmy co chwila tankować. To dlatego objazd Turcji zrobiliśmy autostopem, a w Kapadocji poważnie zastanawialiśmy się nad biwakowaniem na dziko w jakiejś miłej jaskini. I oto teraz znowu wybieram się do Turcji, dzwonię więc do przyjaciółki, gdzie myśmy wtedy mieli bazę nurkową? – Gdzieś na wybrzeżu... – pamięć Ewy okazuje się równie ulotna jak moja.
Antalia z lotu ptaka
Skoro zatem jako dorośli tylu rzeczy nie pamiętamy, jak umysł dziecka miałby sobie z natłokiem wrażeń poradzić? Nie mam złudzeń, moich synków i tak zajmują zupełnie inne sprawy, a z wypraw przywożą własne wspomnienia. Bynajmniej nie związane z urodą architektury czy pięknem krajobrazu, bo znacznie cenniejsze okazuje się rzucanie patyków w potoku i smak lodów na rynku. Kilka dni przed wyjazdem zaczynam ich jednak prowadzać w świat, jaki nas czeka. Moim sprzymierzeńcem są zwykle baśnie, tym razem czytam im o przygodach Hodży Nasreddina.
Antalia - Hodża Nasreddin
Właściwie nic o nim nie wiadomo na pewno. Legendarny mędrzec i filozof ponoć pochodził z Anatolii, choć przyznają się do niego też kraje arabskie, a także Grecja, Rosja, Uzbekistan, Turkmenistan i Afganistan (i pewnie jeszcze kilka innych "stan" dałoby się wymienić). Hodża to tytuł honorowy, nadawany uczonym mężom i mało kto zasłużył na niego bardziej niż Nasreddin, którego imię oznacza "pomagający w wierze". Z pewnością wierzył w to, że warto pomagać prostym ludziom, a poczucie humoru oraz giętki umysł potrafią uratować z niejednej opresji. A zatem dosiadajmy osiołka i wraz z nim wyruszajmy w pełną przygód podróż...
W naszym przypadku osiołkiem stał się samolot, który niczym Pegaz mknie po nieboskłonie. Skojarzenie z mitycznym koniem jest jak najbardziej zasadne, bo samolot linii Pegasus ma skrzydlatego rumaka w nazwie i logo. Chłopcy lot przesypiają, za to nam skacze ciśnienie, gdy dochodzi do lądowania w Antalyi. Lecimy bowiem nad pustynnymi górami, wreszcie pojawiają się uprawy, domy, błękitne oczka basenów. Domów coraz więcej, pojawiają się bloki, mijamy wstęgę rzeki, docieramy do morza i... lecimy dalej! Hej kapitanie! Właśnie minęliśmy Antalyę, gdzież gnasz na otwarte morze? Ale nasz kapitan dobrze wie, co czyni: po chwili zawracamy i po raz kolejny możemy przyjrzeć się miastu zawieszonemu na klifie. W jednym miejscu jaśnieje biała wstęga: to wodospad spadający wprost do morza! Za kilka godzin staniemy u jego stóp.
Antalia - wodospad spadający z klifu do morza
Dopiero w tym momencie czuję, że wyprawa będąca przez tyle miesięcy ulotnym marzeniem, dzieje się naprawdę. – W Antalyi koniecznie zobaczcie Muzeum Archeologiczne – radził nam przed wylotem przyjaciel, który właśnie wrócił z objazdu Turcji. – W okolicy jest jeszcze super rafting, a z Kaş musicie wybrać się do wąwozu Sakl kent. Genialne miejsce! Słuchając jego opowieści, uświadomiłam sobie, że każdy dostaje taką Turcję, jakiej szuka. Dla wielu to oazy wypoczynku w hotelach all inclusive, dla innych skarbnica przeszłości i przygody, dla nas... Cóż, rafting i wąwóz muszą jednak poczekać, a z muzeów Antalyi najbardziej nas kusi... Muzeum Zabawek.
W progu wita nas Hodża Nasreddin, siedzący tyłem do przodu na osiołku. Moje osiołki na razie się obraziły, bo nie mogąc zdecydować się, jakie chcą lody, w końcu nie dostały żadnych. Usiłuję zaciekawić ich ekspozycją, ale muszki w nosach nie pozwalają niczego zobaczyć. Dopiero na widok kosmicznych zabawek oczy im rozbłysły. Podobnie jak ich tacie, który wypatrzył rakietę („Taką samą przywiózł mi mój tata z Rosji!”). Mnie natomiast najbardziej podoba się zestaw do robienia herbaty: malutki piecyk, dzbanuszek i filiżanki. W sam raz, by zrobić przyjęcie dla lalek w regionalnych strojach!
Antalia - Muzeum Zabawek
Znajdujemy też kolekcję misiów z Niemiec, wielkookich zwierzaków z Japonii i... babuszek z Rosji. Myślałam, że ta wystawa pokażę nam zabawki tureckie, jednak tutejsze dzieci zapewne bardzo chętnie oglądają, czym bawili się rówieśnicy ich dziadków w innych krajach. Nasi synkowie spędzają z pół godziny na kontemplacji figurek z filmu Star Trek, plastikowych robotów i pojazdów kosmicznych z malowanej blachy. Jest tu nawet pluszowy E.T.
Spacer po starym mieście to wędrówka w czasie. Zmieniają się wieki, domy, opowieści. Brama Hadriana to kwintesencja imponującej historii Turcji: brama (a dokładniej łuk triumfalny) to czasy rzymskie, czasy antyku znajdziemy w podstawie północnej wieży, jej góra powstała za czasów seldżuckich, w tle zaś widać nowoczesną ulicę. Da się też dopatrzyć tu wpływów bizantyjskich i otomańskich, a jakby tego było mało, to wedle legend właśnie tędy przeszła legendarna królowa Saby w drodze do pałacu króla Salomona... By ochłonąć, jedziemy do wodospadów.
Antalia - starówka
O ile wodospad Dolny Düden obejrzeć można w kilka minut (to właśnie jego widzieliśmy z samolotu), o tyle górne kaskady otacza park, gdzie spokojnie można spędzić nawet cały dzień! Na początek wędrujemy ku jaskini znajdującej się pod kurtyną wody. Możliwość oglądania wodospadu „od środka” bardzo się chłopakom podoba. Wokół nas zieleń, wilgoć i chłód. Rzecz nie do przecenienia w panoszącym się wokół ponad trzydziestostopniowym upale (a mamy koniec września!). Wreszcie po godzinie spaceru pora na obiecane lody: przy ladzie stoi pan w stylowym ubranku i z wprawą wyjmuje co rusz wielką bryłę lodów. To te najlepsze w całym kraju lody z Kahramanmaraş.
Antalia - sprzedawca lodów
Początkowo wydawało się nam, że ich wyższość nad innymi to czysta propaganda. W stylu, że tylko te mają jedwabisty smak albo prawdziwie owocową nutę. Te jednak mają coś więcej. One się nie roztapiają! To dlatego nazywa się je „bite lody” (dövme dondurma), bo sprzedawca co chwila wyjmuje na szpikulcu ich wielką bryłę, rozciągając i ugniatając ją w powietrzu. Swój unikalny skład zawdzięczają prawdziwemu mleku. Prosto od kozy. Jeśli w tym momencie przełykasz ślinę z lekkim obrzydzeniem – błądzisz! Bo do mleka dodawana jest mąka z korzeni dzikiej orchidei, co sprawia, że te lody smakują faktycznie niesamowicie!
Z Muzeum Archeologicznego zrezygnowaliśmy, ale jest jedno, do którego musimy zajrzeć. To Minicity – najważniejsze zabytki Turcji zebrane w jednym miejscu. Prawdę mówiąc, trochę mnie ono podłamało, bo nagle uświadomiłam sobie, ile jeszcze zostanie nam do zobaczenia po zakończeniu tego wyjazdu! Baśniowe pałace w Stambule, wykute w skalnych ścianach klasztory, wspaniałe meczety... To wszystko koniecznie kiedyś..., teraz z radością odnajdujemy miejsca, które są na naszej trasie. – Chłopaki, patrzcie, teatr w Aspendos! Najlepiej zachowany teatr starożytności na 15 tysięcy widzów dobrze jest oglądać z ramion taty, na zmianę więc robimy za podnośniki. A tu słynna biblioteka w Efezie! I meczet nad wodą w Şanli urfie! – Mama koń, patrz! Koń trojański! – woła Michaś. Patrzę na niego zdumiona. Kiedyż zdążył poznać tę historię? Jeszcze mu jej nie czytałam. Może to Asterix i Obelix mieli jakieś przygody z Grekami... Do prawdziwego konia tym razem nie dotrzemy, za to do Pamukkale jak najbardziej. Tyle że chłopcy nie bardzo potrafią sobie wyobrazić wapienne tarasy z ciepłą wodą. Nie szkodzi. Za kilka dni przekonają się na własne oczy, jak niezwykłe cuda potrafi tworzyć natura.
Antalia - Minicity
travelphoto.pl
Wyglądał surrealistycznie. Marzenie kilkuletniego chłopca zrealizowane było w skali jeden do jednego. Wysoka sosna, wokół pnia schody i gdzieś na wysokości dziesięciu metrów domek zbudowany z prostych desek. – No toilet, no water, no air condition – recepcjonista Kadir’s Tree House wyliczał wady lokalizacji, przekonując mnie jednocześnie, że mieszkanie z dziećmi w bungalowie (wyposażonym we wszystkie te rzeczy) będzie znacznie wygodniejsze.
Kadir’s Tree House
Jasne, mister, ale gdzie przygoda? Gdzie szaleństwo? Toż właśnie przyjechaliśmy z drugiego końca świata właśnie po to, by zamieszkać w takim domku! Choć synkowie do tego pomysłu początkowo są sceptycznie nastawieni. – Mówiliście, że będzie fajnie, a w tym domku nic nie ma! – Nic nie ma? Jest DRZEWO! Chłopaki, mamy w domku najprawdziwsze drzewo! – Eee tam, tu wszędzie są drzewa... Jak przekazać dziecku nasz zachwyt nad pięknem świata? Jak go nie przeładować wrażeniami, by potrafiło docenić miejsce, w którym jest się tu i teraz, by nie stało się zblazowanym turystą? Chyba czeka nas naprawdę trudne zadanie...
Kadir’s Tree House
Kadir’s Tree House wygląda niczym przeniesiona w czasie oaza hippisów. Na każdym z domków namalowano inne dekoracje, do tego zabawne nazwy (nam trafił się Turkish delight, co można by przetłumaczyć jako turecki przysmak) i zupełnie szalone dekoracje: a to kapcie przybite do ściany, a to wielkie drewniane koła... Wokół miejsca na ognisko czekają poduchy pod baldachimami, stoliki, fantazyjnie wymalowane ławki. Otoczenie siermiężne i artystyczne zarazem. I jest coś takiego w tym miejscu, że wciąga. W pierwszej chwili można spanikować, że jednak lokalizacja nie spełnia norm BHP, w drugiej dochodzi do głosu bardziej pierwotna natura człowieka. Bo przecież miejsc spełniających wszelkie wakacyjne normy znaleźć można bez liku, ale prawdziwych miejsc z duszą jest na świecie coraz mniej. To dlatego na ścianie jednego z domków ktoś napisał: "Przybyłem tu i zostałem, zostałem, zostałem...". Po pierwszym dniu mamy wielką ochotę, by tych dni było tu znacznie więcej! Nasze dwie torby ledwie się mieszczą w środku. Dobrze, że jest tu 5 łóżek, jedno z nich posłuży nam za szafę i miejsce socjalne. Na stół anektujemy niewielki taras, skąd mamy fantastyczny widok na okolicę. Pod schodami odkrywamy klatkę z kurczaczkami, obok niej grzebią i gdaczą zaaferowane kury. Nie muszę nastawiać budzika, rano z pewnością jakiś uczynny kogut przypomni mi, że dzień się już zaczął. – Mama! Jesteśmy na planecie "Zemsta Kur"! – woła podekscytowany Michaś. Skąd mu to przyszło do głowy?! Wkrótce też dla dramaturgii dodają "Zemsta Psa" (to na widok miłego kundelka), na razie jednak czeka ich planeta "Zemsta Mamy".
Kadir’s Tree House
Wyjmuję zeszyt, piórnik z kredkami i zarządzam odrabianie pracy domowej. – Chyba wyprawowej – poprawia mnie Michaś. Niech mu będzie, najważniejsze, byśmy coś z tych lekcji zrobili. Prawdziwym wyzwaniem tej wyprawy jest szkoła. Co prawda od innych podróżników wiedzieliśmy, że da się połączyć edukację z podróżami (zwłaszcza w pierwszych klasach), ale gdy przyszło mi odrabiać z Michasiem lekcje po raz pierwszy, musiałam poważnie się zastanowić, czy na pewno chcę się w to pakować. Kto nie siedział z siedmiolatkiem nad wyzwaniem w stylu przepisanie 10 linijek literki "A", ten nie wie, co to prawdziwa szkoła życia. I cierpliwości. Nam zajęło to... dwie godziny. Z czego rzecz jasna prawdziwego pisania było pewnie z 15 minut, za to każdy pretekst do jego przerwania był dobry. A teraz siedzimy na tarasie planety "Zemsta Kur", pilnując, by ołówek nie spadł na dach domku pod nami. I jeszcze trzeba policzyć jabłuszka w matematyce i narysować szlaczek. I dopilnować, by Staś pokolorował rysunek, bo przecież musi być jakaś sprawiedliwość, nie może być tak, że tylko jeden z braci ma obowiązki. Jednak o ile starszy, wzdychając, po prostu bierze się do pracy, o tyle młodszy większość czasu poświęca na użalanie się nad sobą. To niesprawiedliwe, bo Michaś tylko ma jakieś literki, mazu, mazu dwie linijki, a on ma tyle do kolorowania! I on – taki mały – musi pokolorować taki wielki rysunek! Z niedalekiej knajpki dochodzi rytmiczna muzyka, co Michaś twórczo wykorzystuje, rapując kolejne wersy czytanki. Najważniejsze, że jednak są postępy w nauce! Gdy w końcu udaje się nam z lekcjami uporać (a i upał nieco zelżał), wyruszamy na zwiedzanie okolicy.
Kadir’s Tree House
Krzysiek już sprawdził na GPS, że do morza mamy tylko dwa kilometry. Zabierze nas tam bezpłatny autobus, który co pół godziny przemierza osadę Olympos, ale możemy też czekać na niego aktywnie. Czyli po prostu wyruszyć przed siebie, z nadzieją, że kiedyś nas ten busik dogoni. Mijamy kolejne hotele z domkami na drzewach (toż to istne ich zagłębie tutaj!), restauracyjki i sad pomarańczy o zielonej barwie. Dojrzeją w grudniu, w sam raz na święta, na razie ich smak bliższy jest cytrynie. A przed samą plażą czekają nas ruiny dawnego miasta Olympos.
Olympos
Przy czym słowo "dawnego" należy brać jak najbardziej dosłownie, bo jego początki sięgają około 100 roku p.n.e. Należące do Ligi Licyjskiej było jednym z ważniejszych w regionie, było też świadkiem burzliwych chwil: gdy rzymskie wojska dotarły tu w ekspedycji przeciwko zuchwałemu piratowi Zenicetesowi, ten wolał spłonąć jako wolny człowiek, niż się poddać. Przez dwa i pół wieku miasto rozkwitało, zaszczycił je nawet swą obecnością cesarz Hadrian (stąd przez jakiś czas Olympos przemianowano na Hadrianopolis), ale już od III wieku zaczęło podupadać. Na nic ofiary na ołtarzach bogów, na nic modlitwy. Grasujący w okolicy korsarze łupili, kogo popadnie. Jeszcze przez chwilę Olympos wraca na żeglarskie mapy, gdy Genueńczycy za czasów Cesarstwa Bizantyjskiego wykorzystują tutejszy port, ale podbój Anatolii przez Osmanów kończy dzieje miasta. Pozostają ruiny, które otoczone górami, lasem i morzem wyglądają niczym sceneria filmu o przygodach Indiany Jonesa.
Olympos
Dziś to idylliczna oaza spokoju. Wprowadzamy w nią nieco życia, gdyż chłopaki właśnie uczą się rozbrajać granaty. – Ka bum! – wołają z radością. Rzecz w tym, że "bum" jest w buzi, gdy rozgryzie się czerwone pestki owocu. Granaty są naprawdę przepyszne! Dołączam do klubu małych smakoszy-pirotechników!
Olympos
travelphoto.pl
Jak przystało na porządny mit, lokalizacja jest niepewna. Bo ognie Chimery znajdują się w Yanartaş przy Cirali (albo w Cirali obok Yanartaş). Wyruszamy z nadzieją, że ktoś po drodze pomoże nam znaleźć właściwą drogę. Gdy z Olympos docieramy do głównej drogi, od razu dopada do nas kierowca sąsiedniego busika. – Gdzie jedziecie? Szybko, bo już odjeżdżam! – Chimera, Yanartaş! – Tak, tak, wsiadajcie! I już nasze bagaże sprawnie lokują się w drugim busiku, a my z dziećmi na kolanach zajmujemy miejsca w środku. Wedle naszej mapy skręt do ogni powinien być lada chwila i faktycznie jest! Tyle że nasz kierowca nawet tu nie zwalnia. – Yanartaş! Chimera! Stop mister! – wołamy chórem. – Tamam, tamam! – odkrzykuje nam z przodu. Tamam oznacza "w porządku", ale nic nie jest w porządku. Chyba się nie zrozumieliśmy... Jeszcze przez dłuższą chwilę łudzę się, że jest tu jakiś inny skręt, że dojedziemy do przystanku i zawrócimy drogą w dół, ale pora spojrzeć prawdzie w oczy: właśnie wracamy do Antalyi! Nasi współpasażerowie potakują: tak, tak, to dolmusz do Antalyi. A wy do Chimery chcecie? To musicie wysiadać!
Gdzieś tam płoną Ognie Chimery
O Zeusie Gromowładny, aleśmy dali ciała! Wysiadamy na poboczu, przenosimy bagaże na drugą stronę i jedyne, co możemy teraz zrobić, to liczyć na życzliwość jakiegoś kierowcy. Oraz na jego wielki i pusty samochód, bo w ekipie 2 dorosłych + 2 dzieci + 2 walizki + 4 plecaczki jesteśmy zaprzeczeniem autostopowicza idealnego. Zaczynam machać. Bez zbytniej wiary w sukces, ale tłumacząc synkom, że tak też można podróżować. I że każda potwora znajdzie swego adoratora, więc i dla nas znajdzie się jakieś auto. Ku memu najszczerszemu zdumieniu po kwadransie staje wielki van z trzyosobową rodziną. Jak się okazuje, są ze Szwajcarii i właśnie jadą do Cirali. Chętnie podrzucą nas do ogni Chimery, bo to niedaleko od ich pensjonatu. Dzięki wam, bogowie!
Łapiemy autostop!
Droga w dół wije się serpentynami, na których wąż zawiązałby się w supełek. Potem wzdłuż brzegu mijamy wioskę Cirali pełną pensjonatów i hotelików, a my jedziemy dalej i dalej, coraz bardziej wyboistym duktem. Zastanawiam się, co zrobimy z bagażami na czas zwiedzania, ale dochodzę do wniosku, że co ma być, to będzie. Lekcją tej podróży jest nauka niemartwienia się rzeczami, na które nie mamy wpływu. Bo przecież zawsze jest jakieś wyjście. Tym razem okazuje się nim kącik w rogu sklepu pod gołym niebem. Sprzedawca na migi pokazuje, że nasze torby będą tu bezpieczne. Jego uśmiech budzi zaufanie, zresztą nie będziemy ciągnąć walizek pod górę! Kamiennymi schodami zaczynamy wędrówkę do wiecznie płonących ogni.
Do Ogni Chimery
Wedle legendy pozostawiła je Chimera – mityczny stwór, który nie mógł się zdecydować, kim jest naprawdę. Tak opisywał ją Homer w Iliadzie: "Z przodu lwem była, od tyłu wężem, a kozą pośrodku, strasznie zionącą potężnym, płomiennym ogniem zagłady". [ks. 6, 181–182, przeł. K. Jeżewska] Jej postać fascynowała od wieków, stając się synonimem tajemnicy. Motyw Chimery znajdziemy w Star Treku, Archiwum X, niezliczonych komiksach, filmach, muzyce i grach komputerowych. A jednak została pokonana. Śmiertelna bitwa miała miejsce gdzieś w tych okolicach. Z nieba nadleciał na skrzydlatym koniu Bellerofont. W dłoni dzierżył włócznię, śmiało zbliżył się do straszliwej bestii i bez wahania zadał śmiertelny cios. Ołowiany grot roztopił się w ziejącej ogniem paszczy i tak oto potwór został ostatecznie pokonany.
Stok góry na którym płona Ognie Chimery
Pozostał ogień. Palący się na nagich skałach przez stulecia, bez choćby źdźbła trawy czy szczapy drewna. Nic dziwnego, że jego pochodzenie przypisywano pozaziemskim mocom! Co prawda dziś wiadomo, że płonie tu mieszanka metanu i wodoru, ale nie zmienia to niezwykłości tego miejsca. Początkowo chcieliśmy przyjść tu o zmierzchu, ale wycieczka w tłumie to ostatnia rzecz, na jaką mamy ochotę przy dzieciach. Chłopaki z zapałem pieką listki na patyczkach, bardzo żałując, że nie zabraliśmy słodkich pianek albo choćby chlebka. Od czasów starożytnych płomienie na stoku były wskazówką dla żeglarzy, Krzysiek woli swój GPS. Dzięki niemu ustala, że od głównej drogi (do której zaraz musimy wrócić, by dotrzeć do Demre) jest jakieś 200 metrów pod górę. Niestety na dole zostały nasze bagaże! Kotwica ziemskich rzeczy ciągnie nas zatem z powrotem. Kiedyś musimy spróbować wyjazdu tylko z podręcznym bagażem!
Ognie Chimery
travelphoto.pl
Z miasteczkiem Demre jest niezłe zamieszanie.