Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
19 osób interesuje się tą książką
W niewielkim lasku pod Koninem okoliczny mieszkaniec odnajduje zwłoki nastolatki. W tym samym czasie w mieście pojawia się uciekinierka ze szpitala psychiatrycznego skazana za próbę zabójstwa własnego dziecka. Artur Gawron, lekko neurotyczny i aspołeczny leśniczy z licencją prywatnego detektywa, postanawia zająć się sprawą śmierci dziewczyny, kiedy policja odnajduje przy jej zwłokach dobrze znany mu przedmiot. Związek ofiary z harcerstwem i bliskimi osobami Artura zmusza go do oderwania się od sprawy swojej nieżyjącej od pięciu lat żony.
Leśne tło historii debiutującej autorki stanowi cmentarne skrzyżowanie śmierci i spokoju. Relacje bohaterów Za lasami obnażają to, co w człowieku kruche i niestabilne. Czytelnik konfrontuje się z dylematem, z którym mierzą się zarówno ofiary, jak i sprawcy – czy istnieje dobra strona zła? Jak wiele krzywdy jesteśmy w stanie wyrządzić w przekonaniu o słuszności naszych pobudek?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 357
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright ©Monika Litwinow, 2021
Projekt okładki
Magdalena Batko
Redaktorka prowadząca
Monika Litwinow-Cieślewicz
Redakcja
Lena Marciniak-Cąkała
Słowne Babki
Korekta
Paulina Parys,
Weronika Chorążewicz,
Słowne Babki
Skład i łamanie
Magdalena Batko
Tak się składa
ISBN 978-83-962722-2-5
Bydgoszcz 2021
Wydawca
Wydawnictwo OBLIVIO
ul. Ks. Jana Długosza 12/4, 85-233 Bydgoszcz
monikalitwinow.pl
Rozdział 1
7 stycznia 2019 roku, wtorek
Las brzeziński
Pan Antoni otworzył oczy za sprawą bezgłośnego budzika, który niemal punktualnie wyrywał go ze snu od przeszło czterdziestu lat. Gdyby nie przywiązanie mężczyzny do bezpiecznej rutyny, mógłby podejmować próby dosypiania na siłę po przejściu na odliczoną co do dnia emeryturę. Doceniał ten spory margines ciszy, jaką zapewniały mu poranne spacery po brzezińskim lesie z trzynastoletnim jamnikiem, szorstkowłosym Kumplem.
Ciemność styczniowych poranków wypełniał krzątaniną po niewielkim domku postawionym pod lasem w czasach, o których prawie żaden sąsiad nie pamiętał. Przygotowywał proste śniadanie i czarną kawę. Jej aromat był z kolei budzikiem dla jego żony Janiny. Włączali wówczas Radio Pogoda i siadali do stołu. Wspólne, ciche śniadania przy łagodnej, nienapastliwej muzyce, bez dawnego porannego pośpiechu, stanowiły dobrze znane preludium codziennie wygrywanej nudnej i błogiej melodii.
Za sprawą leniwego słońca, które unosiło się gdzieś za grubymi chmurami, do wnętrza skromnej kuchni wdarła się poranna szarość. Sygnał dla Antoniego do wyjścia. Ucałował żonę i zostawił bałagan po posiłku bez wyrzutów sumienia. On przygotowywał, ona sprzątała.
Ujemna temperatura nie była uciążliwa, termometr pokazywał zaledwie kilka kresek poniżej zera. Po piętnastu minutach spaceru stawała się wręcz niezauważalna. Nie to, co kiedyś. Tej zimy ani razu nie wyciągnął śniegowców, poprzedniej chyba też nie. Na palcach jednej ręki policzyłby poranki, kiedy na ścieżce leżała cieniutka warstwa śniegu. Jedynie codzienny poranny przymrozek nadawał krajobrazowi zimowy charakter.
Nie miał już tyle siły, co dawniej, ale starał się spacerować przynajmniej godzinę. W lepsze dni nawet dwie lub trzy. Tej nocy bardzo dobrze spał, ból w krzyżu prawie nie dokuczał. Pogoda sprzyjała. Może wróci nawet w porze drugiego śniadania.
Kumpel, choć miał swoje lata, przywykł do tych leśnych wędrówek i wytrwale dotrzymywał właścicielowi kroku. Pan Antoni chodził po głównych ścieżkach na kilku ulubionych trasach, do których się przyzwyczaił. Nie zmieniał ich od bardzo dawna i w ogóle mu to nie przeszkadzało. Zresztą czas w lesie był wolny od zmartwień czy dylematów. Niewiele myślał. Po prostu szedł do przodu w cichym towarzystwie psa, który nigdy nie szczekał. Niezbyt urodziwy jamnik zwykle dreptał krótkimi łapkami tuż przy nodze mężczyzny, od dawna niezainteresowany zapachami ukrytymi w leśnej gęstwinie. Idealny kompan.
Rozgonione przez poranek chmury pozwoliły słońcu przedrzeć się między drzewami, gdzie promienie stworzyły proste złote ścieżki w powietrzu. Pan Antoni usłyszał niedawno od swojej prawie już dorosłej wnuczki, że w Japonii lekarze przepisują na receptę ciężko pracującym w korporacjach ludziom dwie godziny tygodniowo pobytu w lesie. Las na receptę! Bardzo to rozbawiło pana Antoniego i jego małżonkę. Od czasu do czasu przypominał sobie o tym i dochodził do wniosku, że to smutne, ale słuszne i mądre zarazem. W gruncie rzeczy dawno temu on również wybrał taką terapię i uczynił z niej codzienny rytuał. W jego przekonaniu ten zwyczaj skutecznie przedłużał mu życie i wpływał kojąco na nerwy.
O tej porze dnia i roku nie spotykał na swoich udeptanych ścieżkach nikogo. Dlatego też pan Antoni bardzo się zdziwił, kiedy dostrzegł przed sobą duży ciemnobrązowy kosz. Na początku myślał, że to kamień albo sterta gałęzi. Kumpel podbiegł pierwszy i z zaciekawieniem obwąchał znalezisko z każdej strony. Jamnik nie był dostatecznie wysoki, by dostrzec, że kosz jest pełen wypolerowanych czerwonych jabłek. Tuż przy ścieżce na mchu leżało jedno z nich, nadgryzione.
„Maruder z jabłkami w środku lasu? – pomyślał pan Antoni. – Może dostrzegł coś między drzewami. Może poszedł za potrzebą. Kto to wie, lepiej się nie wtrącać”.
Mężczyzna postanowił kontynuować spacer, kiedy sumienie podpowiedziało mu, że ktokolwiek łaził po lesie z koszem pełnym jabłek, choć było to co najmniej dziwne, mógł się po prostu zgubić.
Cofnął się i przyjrzał znalezisku. Na koszu i na jabłkach nie było widać śladów porannego przymrozku, więc ten, kto je zostawił, musiał tędy przechodzić niedawno. Jedynie wnętrze nadgryzionego jabłka na mchu nabrało nieświeżego pomarańczowego koloru. O innej porze roku już dawno oblazłyby je mrówki.
Pan Antoni mimo wszystko zdecydował się iść dalej i wrócić tą samą drogą. Jeżeli kosz nadal będzie tu stał, po powrocie do domu zadzwoni do leśniczego Gawrona.
Po kilku krokach zorientował się, że nie ma przy nim Kumpla. Rozejrzał się, ale nigdzie go nie widział.
– Kumpel! Kumpel! – zawołał za nim dwa razy zaniepokojony, że nowy zapach mógł go rozproszyć i zwierzę zgubi się gdzieś między drzewami.
Na szczęście po chwili jamnik wyszedł na ścieżkę obok kosza.
– Ty stary łobuzie, nieźle mnie nastraszyłeś! – powiedział pan Antoni do psa i podszedł poczochrać go za uchem w nagrodę za to, że przybiegł na wołanie. – Gdzie pobiegłeś?
Jamnik odwrócił się i wszedł między drzewa, skąd przed chwilą wrócił.
– Hej, Kumpel! Wracaj tu!
Pan Antoni ruszył za psem w głąb lasu, choć trudno byłoby to nazwać gęstwiną. Kilka kroków na północ i wyszliby na mało uczęszczaną drogę asfaltową, a niewiele dalej na wschód zaczynały się pierwsze zabudowania. Jamnik nie uciekał przed nim, tylko szedł naprzód w sobie znanym kierunku. Droga między drzewami nie była łatwa dla mężczyzny w słusznym wieku. Gałązki haczyły kurtkę i spodnie, ale pan Antoni parł przed siebie z przeczuciem, że Kumpel na coś trafił i prowadzi go w to miejsce.
Po krótkiej chwili pan Antoni znalazł swojego psa wąchającego leżące na ściółce zwłoki. Skóra martwej dziewczynki była nienaturalnie śnieżnobiała, włosy – czarne jak węgiel, a usta tak czerwone, jak płatki róży. Pan Antoni próbował odwrócić wzrok, ale nie był w stanie. Dopiero kiedy Kumpel zaczął obwąchiwać wywleczone na wierzch wnętrzności, przywołał psa roztrzęsionym głosem. Wziął go na ręce i pobiegł, choć od kilku już lat uważał, że tego nie potrafi.