33,50 zł
Elektryzujący thriller o dwójce ludzi naznaczonych przeszłością, którzy postanawiają wspólnie rozwikłać zagadkę serii morderstw i porwań. Podeszła bliżej. Masyw skalny rzucał zaostrzony cień na postać skuloną na ziemi. Niech to nie będzie dziecko, pomyślała i jej prośba została wysłuchana. To było ciało matki. Ktoś odciął jej głowę. Rzym: na peryferiach miasta policja znajduje zwłoki kobiety z odciętą głową. Jej sześcioletni syn zniknął. Do akcji wkracza policjantka przebywająca na urlopie zdrowotnym, a pomaga jej Dante – „mężczyzna z silosu”, oryginał opętany manią prześladowczą, ale obdarzony niespotykaną zdolnością dedukcji. Jest ekspertem w sprawach porwań i wykorzystywania nieletnich, ponieważ jako dziecko sam został uprowadzony i przetrzymywany wiele lat w odosobnieniu przez „Ojca”. Wszystko wskazuje na to, że potwór właśnie powrócił. „Poznajcie dwoje najbardziej intrygujących detektywów, jacy pojawili się w ostatnich latach… Brutalna i przerażająco realistyczna”. Daily Mail „Pochłaniająca, niepokojąca, inteligentna, dziwna, oryginalna i brutalna”. The Times
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 673
Tytuł oryginału:
Uccidi il Padre
Copyright © 2014 Sandrone Dazieri
Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2018 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga
Projekt graficzny okładki: Anna Slotorsz / artnovo.pl
Redakcja: Bogusława Wójcikowska
Korekta: Marta Chmarzyńska, Joanna Rodkiewicz
ISBN: 978-83-8110-761-7
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2018
Skład wersji elektronicznej:
konwersja.virtualo.pl
Dla Olgi – za to, że wytrwała
Świat jest skośną ścianą z szarego cementu. Świat to stłumione dźwięki i echa. Świat to przestrzeń, której miarą jest podwójna rozpiętość jego otwartych ramion. Pierwszą rzeczą, której chłopczyk nauczył się w tym zamkniętym świecie, były jego nowe imiona. Ma ich dwa. Syn to jego ulubione. Ma do niego prawo, kiedy dobrze się zachowuje, kiedy jest posłuszny, kiedy jego myśli są jasne i szybkie. W przeciwnym razie zwany jest Bestią. Kiedy jego imię brzmi Bestia, chłopczyk dostaje karę. Kiedy jego imię brzmi Bestia, chłopczyk cierpi zimno i głód. Kiedy jego imię brzmi Bestia, zamknięty świat śmierdzi.
Jeśli Syn nie chce zmienić się w Bestię, musi pamiętać, gdzie jest właściwe miejsce każdej rzeczy, którą mu powierzono, i dbać o porządek. Wiadro na odchody musi wisieć na belce i czekać na opróżnienie. Dzbanek na wodę musi stać zawsze na środku stołu. Łóżko musi być zawsze pościelone i czyste, a kołdra bez jednej zmarszczki. Taca na jedzenie musi znajdować się zawsze obok klapki.
Klapka stanowi centrum zamkniętego świata. Chłopczyk boi się jej, a zarazem czci ją jak jakieś kapryśne bóstwo. Klapka nagle się otwiera albo przez kilka dni pozostaje zamknięta. Przez klapkę wsuwane jest jedzenie, czyste ubrania i koce, książki i kredki. W ten sam sposób wymierzane są kary.
Błędy są zawsze karane. Za niewielkimi uchybieniami czyha głód. Za tymi większymi – przejmujący chłód lub gorąco nie do wytrzymania. Pewnego razu było mu tak ciepło, że przestał się pocić. Upadł na cementową podłogę, myśląc, że umiera. Wybawiła go struga zimnej wody. Znowu stał się Synem, mógł pić i czyścić wiadro, w którym bzykały muchy. Kary w zamkniętym świecie są ciężkie. Nieuniknione i skrupulatnie wymierzane.
Wierzył w to, dopóki nie odkrył, że zamknięty świat nie jest doskonały. Zamknięty świat ma skazę. Szczelina o długości jego palca wskazującego pojawiła się w ścianie w miejscu, gdzie belka z wiadrem zanurza się w cemencie.
Chłopczyk przez wiele tygodni nie ośmielił się zbadać jej z bliska. Wiedział, że tam jest, i ta świadomość męczyła go, paląc jak żywy ogień. Chłopczyk wiedział, że obserwacja szczeliny to jedna z rzeczy zabronionych, ponieważ w zamkniętym świecie wszystko to, co nie jest wyraźnie dozwolone, jest zabronione. Ale pewnej nocy chłopczyk uległ temu pragnieniu. Po raz pierwszy od dłuższego czasu, który w jego zamkniętym świecie zdawał się tkwić w miejscu, naruszył reguły. Zrobił to ostrożnie, powoli, planując dokładnie każdy ruch. Podniósł się z łóżka i przewrócił się na podłogę.
Głupia Bestia. Niezdarna Bestia. Udając, że musi się oprzeć o ścianę, żeby wstać, na chwilę skierował lewe oko w stronę szczeliny. Nie zobaczył nic poza ciemnością, ale wyjątkowość tego gestu sprawiła, że przez kilka godzin pocił się ze strachu. Czekał na karę i na ból. Czekał, aż opanuje go uczucie zimna i głodu. Tymczasem nic się nie stało. To była niezwykła niespodzianka. W czasie wypełnionych oczekiwaniem godzin, które zmieniły się potem w bezsenną noc i niespokojny dzień, chłopczyk zrozumiał, że nie wszystkie jego ruchy są obserwowane. Nie wszystkie jego działania są rozważane i osądzane. Nie wszystko, co robi, pociąga za sobą nagrodę lub karę. Poczuł się zagubiony i samotny jak w pierwszych dniach pobytu w zamkniętym świecie, gdy wspomnienie o tym, co było wcześniej, kiedy mury nie istniały, a on miał inne imię niż Syn i Bestia, było jeszcze bardzo silne. Chłopczyk poczuł, jak rozpadają się jego dotychczasowe przekonania, i odważył się spojrzeć ponownie. Za drugim razem przez prawie całą sekundę nie odrywał wzroku od pęknięcia. Za trzecim razem trwało to już tyle, ile trwa jeden oddech. I wtedy zobaczył. Ujrzał zieleń. Ujrzał błękit. Zobaczył chmurę przypominającą świnkę. Zobaczył czerwony dach jakiegoś domu.
Teraz chłopiec znowu patrzy. Stojąc na czubkach palców i próbując utrzymać równowagę, opiera o zimną ścianę z cementu rozpostarte ramiona. Na zewnątrz coś się porusza w świetle, które przypomina chłopcu blask wschodzącego słońca. To ciemna postać, która staje się coraz większa w miarę, jak zbliża się do niego. Nagle chłopiec zdaje sobie sprawę, że popełnił największy błąd w swoim życiu, a nadużycie, którego się dopuścił, jest niewybaczalne.
Mężczyzna, który idzie po łące, to Ojciec. Chłopiec go obserwuje. Jakby słysząc jego myśli, Ojciec przyśpiesza kroku. Zmierza prosto ku niemu.
W ręce trzyma nóż.
Koszmar zaczął się na początku września, w sobotę o piątej po południu, wraz z pojawieniem się mężczyzny w krótkich spodenkach, który gwałtownie wymachiwał rękami, próbując zatrzymać samochód. Na głowie miał koszulkę chroniącą przed słońcem, a na stopach parę zniszczonych klapek.
Starszy posterunkowy przyglądał się człowiekowi w szortach, podjeżdżając do skraju drogi szybkiego ruchu, i w końcu zaliczył go do kategorii „niespełna rozumu”. Po siedemnastu latach służby, setkach pijaków i ludzi w stanie delirium przywołanych do porządku po dobroci i nie tylko potrafił na pierwszy rzut oka rozpoznać osoby niespełna rozumu. A ten tutaj bez wątpienia należał do tej grupy.
Dwaj policjanci wysiedli z samochodu, a mężczyzna w szortach skulił się i zaczął coś mamrotać. Był wyczerpany i odwodniony, więc młodszy posterunkowy podał mu butelkę z wodą, którą trzymał w bocznej kieszeni w drzwiach samochodu, nie zwracając uwagi na pełne obrzydzenia spojrzenie kolegi.
Dopiero wtedy słowa mężczyzny w krótkich spodenkach stały się zrozumiałe.
– Moja żona zniknęła – powiedział. – I mój syn też.
Nazywał się Stefano Maugeri i tego ranka pojechał z rodziną na piknik kilka kilometrów za miasto, w okolice Pratoni del Vivaro. Zjedli obiad dość wcześnie i mężczyzna zasnął ukołysany delikatną bryzą. A kiedy się obudził, jego żony i syna już nie było.
Przez trzy godziny szukał ich bez rezultatu, krążąc po okolicy, aż w końcu ryzykując udarem, całkiem zdezorientowany znalazł się na poboczu drogi szybkiego ruchu. Starszy posterunkowy, który zaczął wątpić w swoje wcześniejsze przeświadczenie, zapytał go, dlaczego nie próbował skontaktować się z żoną przez komórkę, na co Maugeri odpowiedział, że dzwonił, ale odzywała się tylko sekretarka, a w końcu rozładował mu się telefon.
Starszy posterunkowy spojrzał na mężczyznę z nieco mniejszym sceptycyzmem. Mógł się poszczycić sporą kolekcją interwencji w sprawach żon, które znikały, zabierając ze sobą dzieci, chociaż żadna z nich nie porzuciła męża na środku łąki. Przynajmniej nie żywego.
Policjanci wrócili z mężczyzną na miejsce zdarzenia, ale nikogo tam nie było. Inni wycieczkowicze odjechali, a na poboczu drogi, niedaleko obrusu w kolorze fuksji, na którym leżały resztki jedzenia oraz lalka Ben 10 – młody bohater potrafiący przyjmować postać różnych kosmicznych potworów – stał samotnie szary fiat bravo Maugeriego.
W tej sytuacji tylko Ben 10 mógłby zmienić się w ogromną muchę i przeszukać okolicę w nadziei na odnalezienie zaginionych, bo dwaj policjanci nie byli w stanie zrobić nic więcej oprócz zawiadomienia bazy i ogłoszenia alarmu, czym zapoczątkowali jedną z najbardziej spektakularnych akcji poszukiwawczych, jakie odbyły się w tej okolicy w ostatnich latach.
Wtedy właśnie do gry wkroczyła Colomba. Był to jej pierwszy dzień pracy po dłuższej przerwie i miał się okazać jednym z najgorszych.
Colomba wyglądała dość poważnie jak na swoje trzydzieści dwa lata, zwłaszcza zważywszy na siateczkę zmarszczek wokół zielonych oczu, niemniej jej umięśnione ciało, szerokie ramiona oraz twarz z wydatnymi kośćmi policzkowymi przyciągały męskie spojrzenia. Twarz wojowniczki, jak powiedział kiedyś jeden z jej kochanków, który jeździł konno na oklep i obcinał bułatem głowy swoich wrogów. Ona zaśmiała się, a potem go dosiadła i ujeżdżała, aż zabrakło mu tchu. Teraz, siedząc na brzegu wanny z komórką w ręce, wpatrywała się w wyświetlacz, na którym widniało nazwisko Alfreda Roverego, i czuła się bardziej ofiarą niż wojowniczką. Komendant wydziału dochodzeniowo-śledczego w Rzymie był ciągle jeszcze, przynajmniej formalnie, jej szefem i mentorem, a teraz dzwonił do niej już piąty raz w ciągu trzech minut, a ona nie odpowiadała.
Colomba wyszła spod prysznica i ciągle jeszcze siedziała w szlafroku, chociaż była już bardzo spóźniona na kolację u przyjaciół, którym po długich namowach obiecała, że przyjdzie. Od kiedy wyszła ze szpitala, większość czasu spędzała samotnie. Prawie nie wyściubiała nosa z domu, z wyjątkiem ranków, czy wręcz świtów, kiedy ubrana w dres biegała wzdłuż Tybru toczącego wody pod oknami jej mieszkania, które znajdowało się dwa kroki od Watykanu.
Jogging na nadbrzeżu był doskonałym ćwiczeniem na refleks, gdyż oprócz dziur musiała uważać na psie odchody, a także na szczury, które wyskakiwały ze stosów śmieci, ale Colombie to nie przeszkadzało, podobnie jak nie zwracała uwagi na spaliny unoszące się nad jej głową. Taki właśnie jest Rzym, a ona uwielbia to miasto także dlatego, że było brudne i złe, chociaż turyści nigdy tego nie pojmą. Co drugi dzień po joggingu Colomba robiła zakupy w minimarkecie na rogu, prowadzonym przez dwóch Tamilów, a w sobotę docierała nawet do straganu na placu Cavoura, gdzie wypełniała torbę używanymi książkami, które czytała przez kolejny tydzień, mieszając klasykę, kryminały i harlequiny, i rzadko którąś kończyła. Gubiła się wśród zagmatwanych wątków, a te zbyt jasne szybko ją nudziły. Na niczym nie mogła się skoncentrować. Czasami miała wrażenie, jakby wszystko po niej spływało.
Przez całe dnie Colomba nie rozmawiała z nikim poza sprzedawcami. Co prawda miała matkę, ale ta mogła jej słuchać, nie otwierając ust, byli też przyjaciele i koledzy z pracy, którzy jeszcze czasami dzwonili. W tych rzadkich chwilach, kiedy robiła rachunek sumienia, zdawała sobie sprawę z tego, że przesadza. Nie chodziło przecież o to, że dobrze się czuła we własnym towarzystwie, co zawsze doskonale jej wychodziło, lecz o poczucie obojętności wobec świata zewnętrznego. Miała świadomość, że jest to konsekwencja minionych wydarzeń, wina przeżytej katastrofy, ale mimo że bardzo się starała, nie była w stanie przebić tej niewidzialnej błony, która oddzielała ją od reszty ludzkości. Dlatego zmusiła się do przyjęcia zaproszenia na wieczór, ale zrobiła to z takim wahaniem, że ciągle jeszcze siedziała w domu, zastanawiając się, w co się ubrać, gdy tymczasem jej przyjaciele raczyli się już trzecim z kolei aperitifem.
Poczekała, aż telefon przestanie dzwonić, po czym wróciła do szczotkowania włosów. W szpitalu obcięli je na krótko, ale już odrosły, osiągając prawie normalną długość. Colomba przyglądała się pojedynczym białym nitkom, kiedy zadzwonił domofon. Przez chwilę znieruchomiała ze szczotką w ręce, mając nadzieję, że to pomyłka, ale dzwonek odezwał się ponownie. Podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Pod jej domem stał zaparkowany radiowóz. O kurwa, pomyślała, chwytając komórkę, żeby oddzwonić do Roverego.
Szef odpowiedział natychmiast po pierwszym sygnale.
– Wysłałem po ciebie radiowóz – rzucił zamiast powitania.
– Już tu jest – odpowiedziała Colomba.
– Chciałem cię uprzedzić, ale nie odbierasz telefonu.
– Brałam prysznic. Spieszę się na kolację. Przykro mi, ale musi pan polecić koledze, żeby wrócił do bazy.
– I nie jesteś nawet ciekawa, po co go przysłałem?
– Nie.
– I tak ci powiem. Jesteś mi potrzebna w Pratoni del Vivaro.
– Co się tam stało?
– Nie chcę psuć ci niespodzianki.
– Właśnie mi ją pan zrobił.
– Ta, która na ciebie czeka, jest o wiele bardziej interesująca.
Colomba prychnęła zniecierpliwiona.
– Dottore1… chyba pan zapomniał, że jestem na chorobowym.
Rovere zmienił ton i zapytał poważnie:
– Czy w ostatnim czasie o cokolwiek cię prosiłem?
– Nie, ani razu – przyznała.
– Czy nalegałem, żebyś wróciła, zanim skończy ci się zwolnienie, albo próbowałem przekonać cię, żebyś mimo wszystko pracowała?
– Nie.
– A więc nie możesz nie wyświadczyć mi tej przysługi.
– Pewnie, że mogę.
– Colombo, jesteś mi naprawdę potrzebna.
Po tonie jego głosu poznała, że nie przesadza. Na chwilę zapadła cisza. Czuła, że zapędził ją w kozi róg.
– Czy to naprawdę konieczne? – zapytała w końcu.
– Oczywiście.
– Dlaczego nie chce mi pan podać szczegółów?
– Nie chcę, żeby miały wpływ na twoją decyzję.
– Bardzo miło z pana strony.
– No to jak? Tak czy nie?
Ostatni raz, pomyślała Colomba.
– Dobra. Tylko niech pan powie koledze przy domofonie, żeby przestał dzwonić.
Rovere się rozłączył, a ona przez kilka chwil wpatrywała się w telefon, zanim wreszcie zadzwoniła do swojego zniecierpliwionego oczekiwaniem przyjaciela i powiadomiła go, że nie przyjdzie na kolację. Po wysłuchaniu w odpowiedzi niezbyt przekonujących słów protestu włożyła podarte dżinsy i bluzę marki Angry Birds. Wybrała ubrania z pełną świadomością, ponieważ nigdy nie założyłaby czegoś takiego, będąc na służbie.
Wzięła klucze ze stolika w przedpokoju i automatycznym gestem sprawdziła, czy kabura jest na swoim miejscu przy pasku. Jej palce natrafiły na pustkę. Natychmiast przypomniała sobie, że pistolet znajduje się w depozycie od dnia, w którym trafiła do szpitala, mimo to uczucie, jakiego doznała, było bardzo nieprzyjemne – jak potknięcie się na nieistniejącym stopniu. Cofnęła się myślami do chwili, gdy po raz ostatni trzymała w ręce broń i pod wpływem emocji pociągnęła za spust.
Natychmiast poczuła, że brakuje jej tchu, a pokój wypełniają szybko poruszające się cienie. Cienie krzyczały, przesuwając się wzdłuż ścian i pełzając po podłodze, a ona nie mogła skoncentrować na nich spojrzenia. Pozostawały ciągle poza zasięgiem wzroku i mogła je dostrzec jedynie kątem oka. Colomba miała świadomość, że są tylko złudzeniem, ale wyczuwała je każdą tkanką ciała. Była przerażona. Ślepy, wszechogarniający strach tamował jej oddech, potęgując wrażenie, że się dusi. Po omacku poszukała krawędzi stolika i uderzyła weń wierzchem dłoni. Ból eksplodował, przeszywając palce i całe ramię niczym prąd, ale znikł zbyt szybko. Uderzała raz za razem, dopóki nie pękła jej skóra na knykciu, a wyładowanie złości ponownie nie wprawiło w ruch jej płuc jak defibrylator serce w czasie zawału. Zamachała rękami, wciągnęła ogromny haust powietrza i po chwili zaczęła normalnie oddychać. Cienie znikły, strach zmienił się w lodowate krople potu na karku.
W końcu przecież ciągle żyła. Powtarzała to sobie przez kolejne pięć minut, klęcząc na podłodze, aż wreszcie zdanie to zaczęło nabierać sensu.
Przez następne pięć minut Colomba siedziała na podłodze i próbowała uspokoić oddech. Od czasu ostatniego ataku paniki minęło wiele dni, całe tygodnie. Problemy zaczęły się zaraz po wyjściu ze szpitala. Ostrzegali ją, że może się to zdarzyć – po tym, co przeszła, należało się tego spodziewać – ale kiedy ją informowano, pomyślała, że chodzi o sporadyczne drgawki i bezsenność. Tymczasem pierwszy atak przypominał prawdziwe trzęsienie ziemi i wstrząsnął nią do głębi, a drugi okazał się jeszcze gorszy. Brakowało jej powietrza i straciła przytomność w przekonaniu, że umiera. Ataki powtarzały się dość często, czasami nawet trzy, cztery razy dziennie. Wystarczyło niewiele, żeby je wywołać – jakiś hałas czy zapach, na przykład woń dymu.
Psycholog ze szpitala dał jej swój numer telefonu na wypadek, gdyby potrzebowała wsparcia. Nawet więcej, prosił ją, żeby się z nim skontaktowała. Ale Colomba nie chciała rozmawiać ani z nim, ani z nikim innym o tym, co przeżywała. Robiąc karierę w męskim świecie, nauczyła się ukrywać swoje słabości i problemy, gdyż zdawała sobie sprawę, że wielu kolegów bardziej zaakceptowałoby ją, gdyby nosiła im kawę niż pistolet za pasem. Poza tym tak naprawdę była przekonana, że na to zasłużyła. Kara za katastrofę.
Gdy nakładała plaster na krwawiący knykieć, przyszła jej ochota, żeby zadzwonić do Roverego i posłać go do diabła, ale w końcu zrezygnowała. Postanowiła ograniczyć spotkanie do minimum, byleby nie uchybić zasadom dobrego wychowania, a potem wrócić do domu i wrzucić do skrzynki list z dymisją, który trzymała w szufladzie w kuchni. A kiedy już go wyśle, będzie musiała zdecydować, co zrobić z resztą swego życia, mając nadzieję, że nie skończy jak niektórzy koledzy na emeryturze krążący koło komisariatu, aby czuć się nadal częścią policyjnej rodziny.
Na zewnątrz rozszalała się burza tak gwałtowna, jakby chciała ruszyć z posad bryłę świata. Colomba założyła kurtkę przeciwdeszczową na bluzę i wyszła.
Chłopak siedzący za kierownicą radiowozu wysiadł, żeby się z nią przywitać, nie zważając na padający deszcz.
– Dottoressa Caselli, posterunkowy Alberti Massimo.
– Wracaj do samochodu, bo zmokniesz – odpowiedziała, siadając na miejscu pasażera. Kilku sąsiadów uzbrojonych w parasole z ciekawością przyglądało się całej scenie. Niedawno wprowadziła się do tej kamienicy i nie wszyscy wiedzieli, czym się zajmuje. Może nawet nikt, zważywszy, że bardzo rzadko zatrzymywała się na pogaduszki.
W radiowozie Colomba poczuła się jak w domu. Blask koguta na przedniej szybie, odbiornik radiowy, zdjęcia poszukiwanych przestępców przyczepione do osłony przeciwsłonecznej przypominały jej znajome, od dawna niewidziane twarze. Naprawdę jesteś gotowa odejść? – zastanawiała się w myślach. Nie, nie była gotowa. Ale nie miała innego wyjścia.
Alberti włączył syrenę i ruszył.
Colomba prychnęła.
– Wyłącz ją – powiedziała. – Nigdzie nam się nie spieszy.
– Dostałem rozkaz, żeby się pośpieszyć, dottoressa – odpowiedział Alberti, ale zastosował się do jej polecenia.
Posterunkowy miał około dwudziestu pięciu lat i jasną, piegowatą skórę. Pachniał wodą po goleniu, której zapach spodobał się Colombie, chociaż uznała, że zupełnie nie pasuje do późnej pory. Być może chłopak nosił ze sobą buteleczkę i spryskał się przed chwilą, żeby sprawić korzystne wrażenie. Również jego mundur był wyjątkowo czysty i odprasowany.
– Jesteś nowy? – zapytała.
– Po rocznej przerwie miesiąc temu skończyłem szkołę, dottoressa. Pochodzę z Neapolu.
– Późno się zdecydowałeś na naukę.
– Gdyby nie udało mi się wygrać konkursu w ubiegłym roku, teraz byłbym już za stary. Udało mi się rzutem na taśmę.
– Powodzenia – mruknęła.
– Dottoressa, mogę pani zadać jedno pytanie?
– Wal śmiało.
– Jak się można dostać do dochodzeniówki?
Colomba się skrzywiła. Prawie wszyscy z drogówki marzyli o tym, aby przejść do wydziału dochodzeniowo-śledczego.
– Trzeba się zgłosić. Musisz złożyć wniosek do swojego przełożonego, a potem skończyć odpowiedni kurs. Ale jeśli ci się uda, zapamiętaj sobie, że ta praca wcale nie jest taka fascynująca, jak ci się wydaje. Musisz zapomnieć o zegarku.
– Mogę zapytać, jak pani się udało?
– Wygrałam konkurs w Mediolanie, gdzie przez dwa lata pracowałam w komendzie głównej, a potem trafiłam do wydziału antynarkotykowego w Palermo. Kiedy komendant Rovere przeniósł się do Rzymu cztery lata temu, przyjechałam z nim jako jego zastępczyni.
– Do wydziału zabójstw?
– Dam ci dobrą radę, nie używaj tej nazwy, jeśli nie chcesz, żeby wszyscy wiedzieli, że jesteś pingwinem – tak nazywano nowych policjantów – to się sprawdza w serialach. Tymczasem to jest trzecia sekcja wydziału dochodzeniowo-śledczego. Okej?
– Przepraszam, dottoressa – powiedział Alberti, a kiedy w dodatku się zaczerwienił, jego piegi stały się bardziej widoczne.
Colomba miała dość mówienia o sobie.
– Dlaczego wysłali cię na patrol w pojedynkę?
– Zwykle pełnię służbę razem ze starszym kolegą, ale dzisiaj zgłosiłem się na ochotnika, żeby pomóc w poszukiwaniach. Razem z kolegą znaleźliśmy dziś na drodze szybkiego ruchu pana Maugeriego.
– Zrozum, do kurwy nędzy, że nie mam pojęcia, o czym mówisz.
Alberti opowiedział Colombie o zaginionych wycieczkowiczach i o mężczyźnie w krótkich spodenkach.
– Tak naprawdę niczego się nie dowiedziałem. Poszedłem do mieszkania, a potem pokręciłem się trochę w pobliżu – zakończył posterunkowy.
– Byłeś w domu tej rodziny?
– Tak. Jeśli żona od niego uciekła, to nic ze sobą nie wzięła.
– A co mówią sąsiedzi?
– Nic konkretnego, dottoressa, same bzdury – powiedział Alberti i znowu się uśmiechnął. Już samo to, że nie próbował przybierać marsowej miny, jak to miały w zwyczaju pingwiny, działało na jego korzyść.
Colomba też mimo woli wykrzywiła twarz w uśmiechu i prawie poczuła ból, tak bardzo się od tego odzwyczaiła.
– Gdzie jedziemy?
– Centrum zarządzania poszukiwaniami znajduje się w ujeżdżalni w Vivaro. Oprócz nas są tam jeszcze karabinierzy, strażacy i obrona cywilna. A także wielu cywili, którzy robią mnóstwo zamieszania. Sprawa szybko się rozniosła.
– Jak zwykle – zauważyła Colomba z przekąsem.
– Trzy godziny temu było trochę bałaganu. Widziałem, jak dwa samochody terenowe ruszały w kierunku Monte Cavo. Siedzieli w nich oficerowie i dottor De Angelis. Zna go pani?
– Tak.
Nie przepadała za nim. Sędzia śledczy Franco De Angelis bardzo lubił być na pierwszych stronach gazet. Miał jeszcze ze dwa lata do emerytury i chodziły słuchy, że bardzo chce się dostać do Krajowej Rady Sądownictwa i że nie cofnie się przed niczym, żeby ten cel osiągnąć.
– Jak daleko jest do Monte Cavo z tego miejsca, gdzie zaginieni zatrzymali się na piknik? – zapytała.
– Dwa kilometry przez las, dziesięć drogą. Chce pani zobaczyć dokumenty? Na tablicy rozdzielczej jest wydruk.
Colomba sięgnęła po kartki, wśród których były też dwa zdjęcia zaginionych ściągnięte z Facebooka. Trzydziestodziewięcioletnia Lucia Balestri, o czarnych kręconych włosach, nie wyglądała zbyt atrakcyjnie. Chłopczyk był pulchny, nosił grube okulary, przypominające dna od butelek. Siedział w szkolnej ławce i nie patrzył w obiektyw. Miał sześć i pół roku i na imię Luca.
– Jeśli matka z synem dotarli do Monte Cavo, to musieli zafundować sobie niezły spacerek. I nikt ich nie zauważył?
– Tak wynika z moich informacji.
Deszcz lał coraz bardziej i zaczęły tworzyć się korki, ale gdy włączyli sygnał, samochody usuwały się przed nimi jak fale przed Mojżeszem i dotarli do zjazdu w kierunku Velletri w ciągu trzydziestu minut. Colomba zauważyła mnóstwo jeżdżących w tę i z powrotem radiowozów i samochodów terenowych obrony cywilnej, które koło ogrodzenia ujeżdżalni sprawiały już wrażenie jednej zbitej masy. Kompleks hipodromu składał się z zaniedbanych jednopiętrowych budynków stojących wokół toru do jazdy konnej.
Posuwali się bardzo wolno, jakby szli pieszo, wzdłuż drogi szybkiego ruchu, na której tłoczyły się radiowozy, samochody osobowe, autobusy karabinierów, karetki pogotowia i wozy strażackie. Pojawiły się dwa wozy transmisyjne z antenami satelitarnymi na dachach, należące do dwóch różnych stacji telewizyjnych, oraz przewoźna kuchnia, z której unosił się gęsty dym. Brakuje tylko straganów i sprzedawcy losów na loterię, pomyślała Colomba.
Alberti zaparkował za przyczepą kempingową.
– Jesteśmy na miejscu, dottoressa – powiedział. – Komendant Rovere czeka na panią w sztabie operacyjnym.
– Wiesz, gdzie to jest?
– Tak, dottoressa.
– To prowadź, będzie szybciej.
Posterunkowy zaciągnął hamulec ręczny i poprowadził ją między budynkami, które sprawiały wrażenie opustoszałych. Colomba, słysząc rżenie koni za ścianą, pomyślała, że wolałaby nie spotkać żadnego z nich uciekającego z boksu z powodu burzy. Kiedy dotarli do właściwego budynku, dwaj umundurowani policjanci stojący przy wejściu zasalutowali Albertiemu, nie zwracając uwagi na Colombę, którą wzięli za cywila.
– Poczekaj tu – powiedziała i bez pukania otworzyła drzwi, na których wisiała kartka z napisem: POLICJA PAŃSTWOWA – NIE WCHODZIĆ BEZ POZWOLENIA.
W pokoju urządzono archiwum, z metalowymi szafkami na dokumenty ustawionymi wzdłuż ścian. Kilku policjantów w mundurach i w cywilu siedziało przy czterech wielkich biurkach stojących na środku i rozmawiało przez telefon lub radio. Colomba poszukała wzrokiem Alfreda Roverego, który pochylał się nad rozłożoną na jednym z biurek mapą. Był to niski, mniej więcej sześćdziesięcioletni mężczyzna, o rzadkich siwych włosach zaczesanych starannie do tyłu. Colomba zauważyła, że jego buty i skarpety pokrywało błoto sięgające do pół łydki.
Policjant siedzący przy wejściu podniósł wzrok i rozpoznał ją.
– Dottoressa Caselli! – zawołał, zrywając się z miejsca. Colomba nie pamiętała jego nazwiska, a jedynie kod Argo 03, którego używał na służbie w centrali. Wszyscy obecni na chwilę przerwali rozmowy i spojrzeli na nią.
Colomba zmusiła się do uśmiechu i podniosła dłoń w geście powitania, który miał jednocześnie zachęcić ich do powrotu do przerwanych zajęć.
– Nie przeszkadzajcie sobie.
Argo uścisnął jej dłoń.
– Jak się pani ma? Brakowało nam pani.
– A mnie was wcale – spróbowała wykręcić się żartem.
Argo wrócił do telefonu i po chwili znowu zewsząd słychać było szum prowadzonych rozmów. Z usłyszanych fragmentów zdołała wydedukować, że na drodze szybkiego ruchu ustawiono blokady i kontrole. Dziwne. To nie były zwykłe procedury stosowane w przypadku zaginięcia.
Podszedł do niej Rovere. Objął ją serdecznie i spojrzał w oczy. Poczuła woń papierosów.
– Dobrze wyglądasz, Colombo. Naprawdę.
– Dziękuję, panie komendancie – odpowiedziała i przyszło jej na myśl, że on sprawia wrażenie zmęczonego i znacznie starszego. Miał podkrążone oczy i długą brodę. – Co się dzieje?
– Jesteś ciekawa?
– Wcale. Ale skoro tu już jestem…
– Zaraz wszystkiego się dowiesz – zapewnił i wziąwszy ją pod ramię, poprowadził do drzwi. – Potrzebny nam samochód.
– Mój stoi przy bramie.
– Nie, musimy wziąć jeepa.
Kiedy wyszli, Alberti, który opierał się o mur, stanął na baczność.
– Jeszcze tu jesteś? – zaatakował go Rovere.
– To ja kazałam mu zaczekać – wyjaśniła Colomba. – Myślałam, że nie zajmie mi to wiele czasu.
– Umiesz prowadzić jeepa? – zwrócił się do Albertiego Rovere.
– Tak, dottore.
– To znajdź jakiegoś i podjedź po nas. Poczekamy tutaj – rozkazał komendant.
Alberti oddalił się biegiem, a Rovere zapalił papierosa, ignorując znak zakazujący palenia.
– Jedziemy do Monte Cavo? – zapytała Colomba.
– Nic ci nie mówię, a ty i tak wszystkiego się domyślasz.
– Myślał pan, że nie będzie mi się chciało rozmawiać z kierowcą?
– Miałem taką nadzieję.
– Co znajdziemy na miejscu?
– Przekonasz się na własne oczy.
Jeden z pick-upów przejechał na wstecznym przez podwórze, o włos mijając zaparkowany motocykl drogówki.
– Najwyższy czas. – Rovere ponownie chciał wziąć Colombę pod ramię, ale mu się wywinęła.
– Czas nagli?
– Tak, za jakąś godzinkę nie będziemy tam już mile widziani.
– Dlaczego?
– Założę się, że sama na to wpadniesz.
Rovere otworzył jej drzwi, Colomba jednak zatrzymała się koło samochodu.
– Poważnie zastanawiam się nad powrotem do domu, dottore – odezwała się. – Nie lubiłam zagadek nawet wtedy, gdy byłam mała.
– Kłamczucha. Gdyby to była prawda, wybrałabyś inny zawód.
– Właśnie mam taki zamiar.
Komendant westchnął.
– Jesteś pewna?
– Nigdy niczego nie byłam bardziej pewna.
– Porozmawiamy o tym później. No już, wsiadaj.
Colomba wślizgnęła się z rezygnacją na tylne siedzenie.
– Świetnie – dodał Rovere, siadając z przodu.
Zgodnie z instrukcjami komendanta z ujeżdżalni wyjechali na drogę prowadzącą do Vivaro i po przejechaniu niecałych pięciu kilometrów dotarli na via dei Laghi, łączącą się na końcu z drogą szybkiego ruchu do Rocca di Papa. Minęli ostatnie domy i zajazd, gdzie kilku policjantów piło kawę i paliło papierosy w altanie. Wydawało się, że wszyscy cywile pochowali się w domach, a na zewnątrz zostali tylko mundurowi i ich służbowe samochody. Przejechali kolejny kilometr i skręcili w ulicę wznoszącą się ku Monte Cavo.
Kiedy się zatrzymali, wokół było pusto. Za drzewami widocznymi na końcu drogi Colomba dostrzegła w ciemnościach błyski wyładowań fotoelektrycznych noktowizorów.
– Dalej musimy iść pieszo, bo droga jest zbyt wąska – objaśnił Rovere, po czym otworzył bagażnik i wyjął dwie latarki.
– Mam szukać ukrytych kartek ze wskazówkami?
– Byłoby nieźle, gdyby czasami zostawiali nam takie łatwe do identyfikacji ślady – powiedział Rovere, podając jej latarkę.
– Jakie ślady?
– Cierpliwości.
Skierowali się w stronę ścieżki. Po jej obu stronach rosły drzewa, a ich gałęzie splatały się w górze, tworząc zielony korytarz. Deszcz przestał padać i panowała głucha cisza, a zapach wilgoci i gnijących liści przypominał Colombie grzyby, które jako dziecko zbierała z wujkiem, zmarłym kilka lat temu. Teraz nie mogła sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek udało im się wrócić z pełnym koszykiem.
Rovere zapalił kolejnego papierosa, mimo że oddychał z trudem z powodu wysiłku włożonego w pieszą wędrówkę.
– To jest via Sacra – powiedział.
– Co to znaczy? – zapytała Colomba.
– Ta droga prowadziła do rzymskiej świątyni. Widzisz? Zachowało się jeszcze oryginalne brukowanie – wyjaśnił komendant, kierując światło latarki na kostkę z szarego bazaltu zniszczoną przez czas. – Jedna z grup poszukiwawczych trzy godziny temu zapuściła się w tę okolicę i dotarła aż do tarasu widokowego.
– Jakiego tarasu?
Rovere skierował latarkę w stronę kępy drzew, którą mieli przed sobą.
– Tam, z tyłu.
Colomba pochyliła głowę i przeszła pod splecionymi gałęziami, a po chwili znalazła się na szerokim kamiennym tarasie otoczonym metalową barierką. Dziesięć metrów niżej rozciągała się polana, z sosnami i dębami na środku. Pomiędzy drogą a drzewami stały dwa samochody terenowe i ciężarówka używana w policji do transportu sprzętu technicznego. Słychać było pomruk generatora prądu dla noktowizorów i strzępy rozmów.
Rovere podszedł do niej, dysząc jak lokomotywa.
– Śledczy zatrzymali się właśnie w tym miejscu. I przez przypadek je zauważyli.
Colomba skierowała snop światła w dół, podążając za wskazówkami szefa.
Na oświetlonej samotnej skale zauważyła jasną plamę, którą z początku wzięła za plastikową reklamówkę wplątaną w gałęzie krzaka. Dopiero kiedy skupiła na tym światło latarki, zrozumiała, że ma przed sobą parę biało-niebieskich butów sportowych, które zawieszone na krzaku kręciły się wolno wokół własnej osi. Nawet z takiej odległości dostrzegła, że są to buty dziecka, rozmiar dwadzieścia dziewięć, najwyżej trzydzieści.
– Chłopczyk spadł stąd?
– Przyjrzyj się dokładniej.
Colomba posłuchała i zdała sobie sprawę, że buty wcale nie zaplątały się w gałęziach, lecz zostały do nich przywiązane sznurówkami. Odwróciła się w stronę Roverego.
– Ktoś je tam umieścił.
– No właśnie. I dlatego śledczy zeszli na dół. Przejdź tędy – wskazał na ścieżkę. – Tylko ostrożnie, bo jest dość stromo. Jeden z policjantów zdążył już skręcić sobie kostkę.
Rovere szedł przodem, a Colomba tuż za nim, zaciekawiona mimo woli tym, co znajdzie na dole. Kto powiesił buty na krzaku? Dlaczego?
Niespodziewany podmuch wiatru spryskał jej twarz kroplami deszczu i Colomba wzdrygnęła się, czując, jak znowu zaczyna brakować jej powietrza. Na dziś wystarczy ataków paniki, upomniała się w myślach. Kiedy wrócę do domu, postaram się o jakiś naprawdę dorodny i może nawet się poryczę. Ale nie teraz, bardzo proszę. Nie miała pojęcia, z kim rozmawia. Wiedziała tylko, że atmosfera tego miejsca przyprawia ją o gęsią skórkę, i jak najszybciej chciała się stąd ulotnić. Minęli szpaler drzew i znaleźli się na stromym zboczu porośniętym chaszczami i jeżynami, na którym w półokręgu tkwiły sporej wielkości skały. Przy jednej z nich zgromadziło się około dziesięciu osób, wśród których byli Franco De Angelis i zastępca komendanta Marco Santini z centrali wydziału śledczego. Dwaj mężczyźni w białych kombinezonach robili zdjęcia czegoś, co znajdowało się u podnóża skały, a czego Colomba nie była w stanie dostrzec. Na kamizelkach techników widniał znak jednostek zajmujących się przestępstwami popełnionymi ze szczególnym okrucieństwem i w tym momencie Colomba wszystko zrozumiała, chociaż podświadomie już od dawna czuła, co się zdarzyło. Przecież nie zajmowała się poszukiwaniem zaginionych osób, pracowała w sekcji zabójstw. Podeszła bliżej. Masyw skalny rzucał zaostrzony cień na postać skuloną na ziemi. Niech to nie będzie dziecko, pomyślała i jej prośba została wysłuchana.
To było ciało matki.
Ktoś odciął jej głowę.
Ciało zostało ułożone na boku, ze zgiętymi nogami i ręką umieszczoną pod spodem. Drugie ramię natomiast leżało wyciągnięte poziomo, a dłoń zwrócona była wnętrzem ku górze. Końcówka szyi połyskiwała sino w świetle reflektorów, a wilgotna biel kości błyszczała nieprzyjemnie. Głowa znajdowała się w odległości metra, leżała na policzku, twarz była zwrócona w kierunku ciała.
Colomba odwróciła wzrok od trupa i zdała sobie sprawę, że wszyscy się jej przyglądają.
Santini wyglądał na wściekłego. Był to dobrze zbudowany mężczyzna koło pięćdziesiątki z cienkimi wąsami.
– Kto ciebie tu zaprosił? – warknął.
– Ja – odpowiedział Rovere.
– A po co, jeśli mogę zapytać?
– Konsultacja specjalistyczna.
Santini uniósł ramiona ku niebu, po czym się oddalił.
Colomba podała rękę sędziemu.
– Bardzo dobrze – powiedział w roztargnieniu i natychmiast odszedł, ciągnąc ze sobą Roverego. Widać było, że dyskutują o czymś po cichu.
Pozostali nadal się jej przyglądali, niektórzy znali ją z widzenia, inni tylko słyszeli plotki na jej temat, ale nie spuszczali z niej wzroku, aż wreszcie wybawił ją z kłopotu Mario Tirelli, który wyłonił się z ciemności. Patolog był wysokim, szczupłym mężczyzną i nosił kapelusz charakterystyczny dla wędkarzy. Żuł lukrecję, której laski nosił zawsze w srebrnej papierośnicy, co najmniej tak starej jak on.
– Jak się masz? – zapytał, ściskając jej rękę swoimi niemal lodowatymi dłońmi. – Bardzo mi ciebie brakowało.
– Mnie ciebie też – odparła szczerze. – Ciągle jeszcze jestem na zwolnieniu, nie ciesz się zbytnio.
– To co tu robisz w taki deszcz?
– Wygląda na to, że komendantowi zależy na mojej obecności. Ale powiedz mi, co oni tu robią.
– Masz na myśli SIC2 czy tych z UCV3?
– Wszystkich. Przecież oni zajmują się przestępczością zorganizowaną i seryjnymi morderstwami, a tu mamy tylko jednego trupa.
– Teoretycznie mogą zajmować się nawet zagubionymi kotami, jeśli prokuratura się do nich zwróci.
– A De Angelis jest przyjacielem Santiniego.
– Ręka rękę myje. Ci dwaj chętnie drapią się nawzajem po plecach. Oczywiście Santini nie ufa technikom policyjnym i dlatego przyprowadził tych błaznów w białych kombinezonach. Jeśli uda im się znaleźć jakieś dowody, nie będzie się musiał dzielić zasługami.
– A jak nic nie znajdzie?
– To zrzuci winę na was.
– Gówniana sytuacja.
– Normalna. Powinnaś odpoczywać, zamiast się w tym babrać.
– Ty też. Przecież jesteś na emeryturze, nie?
Tirelli się uśmiechnął.
– Jestem tu w roli konsultanta. Nie lubię siedzieć w domu i czytać kryminałów, a krzyżówek nie umiem rozwiązywać. – Patolog był bezdzietnym wdowcem i należało przypuszczać, że umrze ze skalpelem w ręce. – Chcesz usłyszeć, co mam do powiedzenia o tej kobiecie, czy dalej będziesz udawać, że cię to nie interesuje?
– Mów.
– Obcięcie głowy przy użyciu broni białej o wygiętym ostrzu. Morderca musiał uderzyć co najmniej cztery, pięć razy, aby oddzielić ją od korpusu między drugim a trzecim kręgiem. Prawdopodobnie już pierwsze uderzenie w potylicę spowodowało zgon, kobieta znajdowała się wtedy w pozycji stojącej.
– Zaatakował ją od tyłu?
– Z kierunku cięcia można wnioskować, że tak. Zmarła w ciągu minuty po natychmiastowej utracie przytomności. Stan zwłok wskazuje, że zdarzyło się to dziś po południu, ale z uwagi na intensywne opady trudno będzie ustalić konkretną godzinę. Według mnie tak między trzynastą a osiemnastą. Przekonasz się, że ci z UCV przygotują własną ekspertyzę – dodał z ironią.
– Na ciele nie ma śladów, który by wskazywały, że się broniła – zauważyła Colomba. – Musiała znać mordercę, w przeciwnym razie odwróciłaby się co najmniej o trzy czwarte obrotu, zanim ją zaatakował.
– Zaatakował ją z zaskoczenia, a potem dokończył obcinanie głowy już na ziemi.
Wykorzystując sytuację, że Santini i reszta odeszli od ciała, Colomba wróciła, aby przyjrzeć się zwłokom. Zrobiła to automatycznie, prawie nie zdając sobie sprawy z własnych ruchów. Tirelli podążył za nią.
– Nie zdjęto jej ubrania – stwierdziła. – Nie mamy więc do czynienia z gwałtem post mortem.
– Też tak uważam.
Przyjrzała się z bliska głowie. Oczy były w nienaruszonym stanie.
– Nie ma śladów penetracji w jamie ustnej i uszach.
– Dzięki Bogu.
– Dziecko było przy tym?
– Nie wiadomo. Jeszcze go nie odnaleziono.
– Czyżby morderca go uprowadził?
– To najbardziej prawdopodobna hipoteza.
Colomba pokręciła głową. Nie lubiła, kiedy mieszano dzieci w takie rzeczy. Ponownie zajęła się oględzinami miejsca zbrodni.
– To nie jest przestępstwo na tle seksualnym. I ciało nie zostało zmasakrowane.
– Obcięcie głowy to nie zmasakrowanie?
– Nie ma żadnych innych śladów przemocy. Nawet siniaka.
– Może zadowolił się tym, co zrobił – stwierdził Tirelli.
Zanim Colomba zdążyła odpowiedzieć, podniósł się jeden z techników pracujących w krzakach.
– Ej! Tutaj! – zawołał.
Wszyscy ruszyli w jego stronę, a razem z nimi i Colomba, kierująca się ciągle dawnymi przyzwyczajeniami. Technik wyciągnął spod krzaka sierpak, trzymając go za ostrze palcami w gumowej rękawiczce. Santini pochylił się, aby przyjrzeć się przedmiotowi z bliska.
– Ostrze jest wyszczerbione, być może na skutek kontaktu z kością.
– Byłbyś niezły jako szlifierz – zauważyła Colomba.
Santini zacisnął zęby.
– Jeszcze tu jesteś?
– Nie, masz halucynacje.
– Tylko niczego nie dotykaj, nie chcemy, żebyś znowu narobiła kłopotów.
Colomba poczuła, jak krew uderza jej do twarzy i robi się jej gorąco. Zacisnęła pięści i zrobiła krok naprzód.
– Powtórz, co powiedziałeś, sukinsynu.
Technik, który znalazł sierpak, podniósł rękę.
– Ej, nie jesteście już w szkole.
– To ona ma coś z głową – zaatakował Santini. – Nie widzisz?
Tirelli położył dłoń na ramieniu Colomby.
– Zostaw go, nie warto… – szepnął.
Westchnęła głęboko, uwalniając powietrze z płuc.
– Spierdalaj, Santini. Rób, co do ciebie należy, i udawaj, że mnie tu nie ma.
Policjant próbował zrewanżować się jakąś ciętą ripostą, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Wskazując na sierpak, zwrócił się do Tirellego:
– Doktorze, czy to może być narzędzie zbrodni?
– Jak najbardziej.
Technik przejechał po ostrzu wacikiem, który natychmiast zabarwił się na granatowo – krew. Włożył narzędzie do woreczka i opisał. Później w laboratorium porównają próbkę z DNA ofiary, ale według Colomby nie było możliwości pomyłki. Tirelli poszedł za technikiem, a jakiś policjant w mundurze zawołał Santiniego, który oddalił się i po chwili zniknął na drodze dojazdowej. Colomba została sama przy krzaku. Już chciała rzucić wszystko w diabły i wrócić do samochodu, ale z pobliskiego lasku dobiegł ją szelest liści, a po chwili światło noktowizora odbiło się od bladej, spoconej twarzy Albertiego, który wycierał sobie usta chusteczką.
Colomba zrozumiała, że oddalił się, bo musiał zwymiotować, i zrobiło jej się przykro, że zostawiła go samego.
– Wszystko w porządku?
Skinął głową.
– Tak, dottoressa – zaczął tonem, z którego wyczytać można było coś zupełnie przeciwnego. – Musiałem…
– Domyślam się. Nic się nie przejmuj, to się zdarza. To twój pierwszy trup?
Alberti pokręcił głową.
– Nie. Ale pierwszy w takim stanie… Jak długo trwało, zanim pani się przyzwyczaiła?
Colomba nie zdążyła odpowiedzieć, bo zawołał ją Rovere:
– Chodź tu, bo przegapisz ostatnią część przedstawienia.
Poklepała Albertiego po plecach.
– Poczekaj tu. – Podeszła do swojego byłego szefa, który stał w pobliżu skały niewidocznej z miejsca, gdzie leżało ciało. – Jakie znowu przedstawienie?
Tymczasem grupa śledczych wróciła do zwłok i wyglądało na to, że na coś czeka. Zwłaszcza De Angelis, który uśmiechał się nerwowo, patrząc w dal.
– Zaraz będzie tu jej mąż – powiedział Rovere.
Po kilku sekundach usłyszeli zza linii drzew gasnący silnik samochodu ciężarowego. Pojawił się Santini wraz z dwoma umundurowanymi policjantami i rozglądającym się wkoło, jakby oszołomionym mężczyzną, ubranym jedynie w krótkie spodenki i brudną koszulkę.
Stefano Maugeri. Jego ubranie wskazywało, że od czasu zaginięcia żony nie opuścił okolicy, w której trwały poszukiwania.
– Zgłupieli czy co? Po co go tutaj przywieźli? – zapytała Colomba. – Przecież mógłby zidentyfikować ciało już w kostnicy, kiedy będzie w całości.
– Wcale nie interesuje ich rozpoznanie – wyjaśnił Rovere.
Maugeri w towarzystwie Santiniego i dwóch policjantów dotarł do menhiru. Colomba zauważyła, że mężczyzna się waha, przystając na chwilę.
– Co tam jest? – Usłyszała jego pytanie.
O Jezu, nic mu nie powiedzieli, pomyślała.
Santini poprosił Maugeriego, żeby szedł dalej, ale ten zaparł się jak zwierzę, które czuje topór.
– Nie ruszę się, dopóki mi nie powiecie, co tam jest. Nie pójdę dalej. Nie pójdę.
– Tam jest pańska żona, panie Maugeri – powiedział Santini, przyglądając mu się badawczo.
Maugeri pokręcił głową, kiedy te słowa do niego dotarły.
– Nie… – Rozejrzał się dookoła jeszcze bardziej zdezorientowany, a potem pokonał biegiem ostatnie metry. Zatrzymali go stojący przy zwłokach policjanci. Colomba odwróciła wzrok w momencie, gdy mężczyzna zaczął płakać.
– Wracamy – zdecydował Rovere, kiedy dochodziła jedenasta. Policjanci odprowadzili Maugeriego, podtrzymując go za ramiona, a ciało kobiety włożono do worka na zwłoki. Colomba, Rovere i Alberti dotarli do samochodu tą samą ścieżką, którą przyszli na miejsce zbrodni.
Kiedy jeep ruszył, Colomba przerwała milczenie.
– To było świństwo – mruknęła.
– Przecież dobrze wiesz, dlaczego to zrobili – powiedział Rovere.
– Nie trzeba być geniuszem, żeby się domyślić. – Zaczynała ją boleć głowa i po raz pierwszy od wielu miesięcy poczuła się bardzo zmęczona. – Liczyli, że przyzna się do winy.
Rovere dotknął pleców Albertiego.
– Zatrzymaj się.
Dojeżdżali właśnie do zajazdu, który widzieli w drodze na miejsce zbrodni. Pod dachem altany kręcił się teraz tylko właściciel, wnosząc do środka krzesła i stoliki.
– Dasz się namówić na kawę, Colombo? – zapytał Rovere. – A może masz ochotę coś zjeść?
– Może być kawa – skłamała. Tak naprawdę chciała jedynie wrócić do domu i o wszystkim zapomnieć. Wrócić do książki, którą zostawiła na stole w salonie – było to stare wydanie powieści Mastro don Gesualdo Vergi – i skończyć butelkę wina Primitivo, które czekało w lodówce. Najzwyklejsze rzeczy, które nie śmierdzą krwią i błotem.
Właściciel zajazdu zaprosił ich do środka, mimo że już zamykał. Była to stara gospoda, przesiąknięta zapachem wybielacza i skwaśniałego wina, z drewnianymi stołami i ławami. Colomba, wchodząc, poczuła, że w środku jest chłodniej niż na zewnątrz. Pomyślała, że chociaż to dopiero pierwsze dni września, lato stawało się już wspomnieniem. Jakby na dobre opuściło okolice Rzymu.
Usiedli przy stole niedaleko okna. Rovere zamówił kawę po turecku i zaczął obracać filiżankę w dłoniach, nie odrywając wzroku od Colomby, chociaż tak naprawdę wcale jej nie widział.
– Dlaczego podejrzewają męża? – zapytała.
– Po pierwsze, nikt nie widział go z żoną i synem w Pratoni. Wszyscy świadkowie, którzy się zgłosili, twierdzą, że był sam.
– Łatwiej zapamiętać ojca, który rozpaczliwie poszukuje żony i syna, niż rodzinę na pikniku.
– Oczywiście. Ale na razie zeznania świadków są jednakowe. – Uderzył się kilka razy łyżeczką w usta. – A po drugie, w bagażniku jego samochodu znaleziono ślady krwi.
– Tirelli twierdzi, że kobieta została zamordowana w miejscu, gdzie znaleziono ciało – sprzeciwiła się Colomba. – A zwykle nie wydaje sądów bez pokrycia.
– To krew chłopca. Niewielkie, nie do końca usunięte ślady. Ojciec nie potrafi tego wyjaśnić.
– Co jeszcze?
– Maugeri bił żonę. W lokalnym komisariacie przyjęli trzy zgłoszenia dotyczące krzyków dobiegających z ich mieszkania. Miesiąc temu kobieta trafiła do szpitala ze złamanym nosem. Powiedziała, że poślizgnęła się w kuchni.
Colomba poczuła nasilający się ból głowy. Im dłużej rozmawiali o sprawie, tym większe miała wrażenie, że wpadła już jak śliwka w kompot.
– Wszystko zdaje się jasne. Po co mnie tu ściągnąłeś?
– Zastanów się przez chwilę. Na ciele ofiary nie było żadnych śladów wskazujących na to, że próbowała się bronić.
Colomba zaczęła analizować fakty.
– Wiedziała, że mąż używa siły. A tymczasem nawet się nie odwróciła i nie próbowała uciekać… – Zamilkła na moment, po czym pokręciła głową. – Zgadzam się z panem, że to dziwne, ale przecież nie wystarczy, żeby wyeliminować go z kręgu podejrzanych.
– Z iloma psychopatycznymi czy socjopatycznymi mordercami miałaś do czynienia w swej karierze? – Rovere nie ustępował.
– Kilku ich było. – Próbowała zminimalizować swoje doświadczenia.
– Ilu z tych, którzy zamordowali kogoś z rodziny, w końcu się przyznało?
– Niektórzy nigdy tego nie zrobili.
– Ale przecież coś w ich zachowaniu dawało ci do myślenia, że są winni, nawet jeśli temu stanowczo zaprzeczali?
Colomba przytaknęła z niechęcią.
– Wcale nie jest tak łatwo kłamać, jak się powszechnie wydaje. Przeczucia jednak nie za dobrze sprawdzają się w raportach.
– I są bezużyteczne w sądzie… Ale reakcje morderców nie są całkiem naturalne, mylą się, żartują, kiedy powinni płakać. Albo płaczą, kiedy powinni się złościć. Nawet ci, którzy usunęli ze świadomości akt zbrodni, jakoś sygnalizują, że za tą pustką coś się kryje. – Przerwał na chwilę. – Zauważyłaś coś takiego w zachowaniu Maugeriego, kiedy pokazano mu ciało żony?
Colomba pomasowała sobie skronie. Co się ze mną dzieje?
– Nie, ale nie miałam okazji z nim porozmawiać. Widziałam tylko, jak się miotał w błocie.
– Ja byłem obecny podczas pierwszego przesłuchania, kiedy jeszcze nic nie wiedzieliśmy. On nie kłamał.
– W porządku. A więc to nie on jest mordercą. Wcześniej czy później Santini i De Angelis się o tym przekonają i znajdą winnego.
Rovere przyglądał się jej badawczo.
– A chłopiec?
– Myśli pan, że żyje?
– Sądzę, że jest szansa. Jeśli ojciec jest niewinny, to dziecko zostało uprowadzone przez mordercę. Trzeba wyjaśnić te ślady krwi w bagażniku.
– Może mały spadł w przepaść podczas ucieczki.
– Wtedy już byśmy go znaleźli. Jak daleko mogłoby się oddalić dziecko bez butów w takiej okolicy?
– Santini na pewno każe go szukać – stwierdziła Colomba. – W końcu nie jest skończonym idiotą.
– Santini i De Angelis mają już swoją teorię. A jakie jest prawdopodobieństwo, że pojawią się nowe poszlaki i zostaną wzięte pod uwagę? Mam na myśli najbliższe godziny, nie za tydzień czy za miesiąc.
– Rzeczywiście, niewielkie – przyznała.
– Co się stanie w tym czasie z chłopcem?
– Co to pana obchodzi?
Rovere się skrzywił.
– Przecież nie jestem robotem.
– I nie brak panu doświadczenia. – Colomba nachyliła się do niego. – Jest pan szefem wydziału, bo świetny z pana glina, ale również dlatego, że umie się pan poruszać w tym środowisku. Wie pan doskonale, że wtykanie nosa w śledztwo innej jednostki to nie najlepsze posunięcie.
– Nigdy nie powiedziałem, że to ja mam zamiar się wtrącać.
Colomba uderzyła pięścią w stół.
– O kurwa! Chce mnie pan rzucić wilkom na pożarcie?
– Tak – odpowiedział bez śladu emocji.
W przeszłości nieraz dochodziło między nimi do spięć, które czasami przeradzały się nawet w prawdziwe kłótnie, pełne wrzasków i trzaskających drzwi. Ale nigdy nie czuła się zdradzona, tak jak teraz.
– Traci pan czas.
– Sama powiedziałaś, że chcesz podać się do dymisji, a więc nie masz nic do stracenia. A poza tym mogłabyś zrobić coś dla tego dziecka.
Colomba nie mogła usiedzieć na miejscu. Poderwała się i odwróciła plecami do szefa. Przez okno widziała opartego o samochód Albertiego, który ziewał tak szeroko, że istniało niebezpieczeństwo zwichnięcia szczęki.
– Jesteś mi to winna – dodał Rovere.
– Dlaczego tak panu zależy, żeby mnie wplątać w tę sprawę.
Komendant westchnął.
– Wiesz, kto jest dyrektorem SIC-u?
– Scotti. Przynajmniej był.
– W przyszłym roku idzie na emeryturę. A wiesz, kto jest pierwszy w kolejce na jego miejsce?
– Nic mnie to nie obchodzi.
– Santini. Ale wcześniej był przed nim ktoś jeszcze.
Colomba odwróciła się i spojrzała na niego ze zdziwieniem.
– Pan?
– Tak, ja. Odsunęli mnie po tej twojej historii. Gdyby to był ktoś kompetentny, nie pisnąłbym słówka, ale Santini nie jest odpowiednim człowiekiem na to stanowisko.
– Dla pana mam pogrążyć Santiniego – stwierdziła z pogardą. Nagle wydało się jej, że Rovere zmienia się na jej oczach, ukazując oblicze, którego nie tylko nigdy wcześniej nie widziała, ale nawet nie podejrzewała jego istnienia. – Chodzi więc o pańską karierę.
– Jeśli ci się uda, uratujesz dziecko. Nie zapominaj o tym.
– Pod warunkiem że jeszcze żyje i że nie umrze w międzyczasie.
– W tym przypadku wina spadnie na tych, którzy popełnili błąd w śledztwie.
– De Angelis się obrazi, kiedy zacznę się wtrącać.
– W normalnych warunkach mógłby cię zawiesić albo odsunąć od śledztwa. Ale w twoim przypadku bez naruszenia prawa nic nie może zrobić. W ostateczności zawsze możesz powiedzieć, że to twoja prywatna inicjatywa, bo Santini cię wkurza, i na tym się skończy.
Colomba ponownie usiadła, opierając się wygodnie. Cała ta sytuacja wzbudzała w niej obrzydzenie. Ale w jednej sprawie Rovere miał rację – była mu to winna. Ponieważ tylko w jego oczach nigdy nie zauważyła nawet cienia podejrzliwości ani śladu nieufności po katastrofie, która jej się przytrafiła. W jego oczach było tylko współczucie.
– Mogę działać jako zwykła obywatelka?
– Cały czas masz legitymację i możesz ją wyciągnąć, kiedy będzie trzeba. Ale lepiej nie wzbudzaj zbytniego zainteresowania swoją osobą. Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, zwróć się do mnie.
– A jeśli coś znajdę?
– Przekażemy to dyskretnie De Angelisowi.
– Jak tylko wyczuje, że postawił na niewłaściwego konia…
– To zmieni konia – zakończył Rovere.
Colomba dotknęła bolących skroni.
– To niemożliwe. Sama nie dam rady. – Komendant zawahał się, ale Colomba zrozumiała, że tylko udaje, bo od dawna ma już przygotowaną odpowiedź. Wszystko sobie zaplanował, żeby wciągnąć mnie w tę swoją podłą grę, pomyślała.
– Jest ktoś, kto mógłby ci pomóc. Gdybyś była policjantką dbającą o karierę, to nie powinnaś się do niego zbliżać, a on też pewnie by na to nie pozwolił. Ale w twojej sytuacji…
– Kogo ma pan na myśli?
Rovere zapalił papierosa.
– Słyszałaś kiedyś o dziecku z silosu?
Dwoje młodych małżonków siedzących przy środkowym stoliku rozmawia podniesionymi głosami. Nie są przyzwyczajeni do luksusowych lokali, wybrali to miejsce, aby uczcić pierwszą rocznicę ślubu. Ona rozgląda się dokoła, szukając wzrokiem jakiejś sławnej osoby, on stara się nie myśleć zbyt intensywnie o sumie, która pojawi się na rachunku. Wiedział, że ceny są tu niebotyczne, ale to, co zobaczył w karcie, nieprzyjemnie go zaskoczyło. Restauracja mieści się na ostatnim piętrze butiku, do którego nie ośmielają się zaglądać (chociaż właściwie ona tak – przychodzi tu pooglądać nowe kolekcje). On nie chce jednak prosić żony o rozsądny wybór dań, nie po tym, gdy przez cały tydzień czekała na ten wieczór, dopasowując do siebie części garderoby kupionej na wyprzedaży w Zarze.
On ma dwadzieścia siedem lat, ona dwadzieścia dziewięć.
Kilka metrów dalej jakiś Niemiec je samotnie sushi. Czyta angielską wersję „Kolekcjonera kości”. Denerwuje się, że w ciągu ostatnich lat jego angielski zdecydowanie się pogorszył. Ciężko mu idzie, chociaż czytał już tę powieść po niemiecku. Kieruje firmą produkującą podzespoły i nie ma zbyt wiele okazji na szlifowanie języka. Myśli, że powinien załatwić sobie prywatne lekcje, ale już sam pomysł wprawia go w zakłopotanie. Czuje się za stary na to, żeby wrócić do szkoły, i podejrzewa, że jego pamięć nie jest już tak dobra jak dawniej. Uwielbia przychodzić tu raz w tygodniu na sushi, najlepiej samotnie.
Niedawno skończył sześćdziesiąt lat.
Przy okrągłym stole w pobliżu okna dyskretnie zasłoniętego białymi firankami z czystej bawełny siedzi didżej z przyjaciółką, jego agent i właściciel dyskoteki na peryferiach miasta. Słuchają kelnera, który przed zaprezentowaniem menu pyta o ewentualne alergie. Didżej chce odpowiedzieć: „Jestem uczulony na surową rybę”, nie wiedząc, że kelner słyszy ten żart co najmniej raz dziennie i już się nawet nie uśmiecha. Didżej śpiewał w młodym zespole, który trzy lata wcześniej dotarł ze swoim przebojem do pierwszej dziesiątki listy przebojów. Teraz prowadzi w ciągu roku około dwustu wieczorów w najsłynniejszych nocnych lokalach. Płyty już się nie sprzedają, a to jest zawód z przyszłością.
Dziewczyna trzyma go za upierścienioną dłoń, przypominającą rękę Madonny z Lourdes (wygląd didżeja charakteryzuje przesada, począwszy od tatuażu tribal na karku i rozjaśnionych bez umiaru włosów), i ma nadzieję, że tym razem zostanie z nią na weekend albo zabierze ją ze sobą. Nie jest jego narzeczoną, on po prostu dzwoni, kiedy ma interes w mieście, ale ona wie, że nadają na tej samej fali. Podskórnie to czuje. Dzisiaj po południu kochali się w jego pokoju w hotelu, a kiedy było po wszystkim, on otworzył się przed nią jak dziecko. Śmiał się i żartował. Czy zachowywałby się w ten sposób, gdyby chodziło jedynie o szybki numerek? Zwierzył jej się nawet, że wkrótce zmieni swojego agenta na kogoś zdolniejszego i mniej uczuciowego. Przecież to bardzo poufna informacja, nieprawdaż?
Agent nie jest skończonym naiwniakiem i przeczuwa, co go czeka. Marzy o papierosie, rozpaczliwie próbując sobie przypomnieć tytuł filmu, w którym Woody Allen wykonuje jego zawód, a artyści ciągle go wykorzystują. Od blisko miesiąca didżej nie informuje go już szczegółowo o swoich planach na przyszłość, a to, kurwa, jasny sygnał. Ma zamiar się go pozbyć właśnie teraz, kiedy zaczął odnosić pierwsze sukcesy. Oczywiście dzięki jego pracy, dzięki milionom wykonanych telefonów – czasami musiał błagać lub grozić, żeby zapewnić mu większą reklamę. Kto załatwił mu udział w gali MTV European Awards? No, kto? Kto zadbał o stałą audycję w radiu? Agent postanowił, że po całym tym przedstawieniu musi pogadać z didżejem, chociaż na samą myśl o tym, co od niego usłyszy, stracił apetyt.
Właściciel dyskoteki nie bierze zbyt aktywnego udziału w rozmowie, a właściwie monologu artysty na temat nowych tendencji w muzyce, których on sam jest zresztą autorem, i ma nadzieję, że ta kolacja szybko się skończy. Jeśli o niego chodzi, to uważa, że najlepszym albumem w historii jest „The Dark Side of the Moon”, a wszyscy didżeje na ziemi razem wzięci nie mają nawet odrobiny tej klasy, co stara gwardia rocka. Ale przecież nie możesz powiedzieć tego komuś, kogo właśnie wynająłeś, żeby zapełnił ci lokal, i komu płacisz dwa tysiące euro na czarno. Tymczasem uśmiecha się do dziewczyny, myśląc, że niezła z niej laska – ciało modelki i niewinna buźka. Oczami wyobraźni widzi obleśne sceny z nią w roli głównej. Kiedy didżej zniknie, zadzwoni do niej i zaproponuje pracę w dyskotece. „To może być dla ciebie wspaniała okazja na drodze do telewizji i filmu. I nie mów mi, że o tym nie marzysz. Zaufaj mi”.
Didżej ma dwadzieścia dziewięć lat, agent trzydzieści dziewięć, właściciel dyskoteki pięćdziesiąt, dziewczyna siedemnaście, kelner dwadzieścia dwa.
Przy stoliku obok wejścia starsza para czeka na deser: lody o smaku zielonej herbaty dla niego i zestaw ciasteczek sojowych dla niej, mimo że głównego dania prawie nie tknęła. Jako pierwsi przyszli do restauracji, sala była jeszcze wtedy pusta i cicha. Mąż kilka razy pytał ją o samopoczucie, ale ona uśmiechała się tylko, mówiąc: „Wszystko w porządku, po prostu nie mam dzisiaj apetytu”. Są ze sobą już prawie pół wieku. On robił karierę w administracji państwowej, teraz jest na emeryturze, ona wychowała dwóch synów, którzy odzywają się przy okazji świąt nakazanych. Ona cierpliwie znosiła jego okazjonalne zdrady, z dzisiejszej perspektywy nieważne i prawie zapomniane, on – momenty jej załamań nerwowych, kiedy nie była w stanie wstać z łóżka i nie pozwalała podnieść żaluzji, bo nie mogła znieść światła słonecznego. Czas zniwelował różnice i wygładził kanty, przenikając dwa istnienia, i na koniec uzależnił je od siebie. To dlatego teraz ona nie wie, jak mu powiedzieć, że wyniki badań wcale nie są dobre, że wskazują jednoznacznie na raka piersi. Najbardziej boi się tego, że zostawi go samego. Zastanawia się, jak da sobie bez niej radę.
On ma siedemdziesiąt dwa lata. Ona sześćdziesiąt pięć.
Dwa stoliki dalej, przy jednym z okrągłych, siedzą cztery Albanki i mężczyzna o greckim profilu. Dziewczyny są modelkami, a mężczyzna pracownikiem agencji. W ramach obowiązków zawodowych przed ważnymi pokazami towarzyszy im w czasie kolacji. Dba o nie, pomaga im i przede wszystkim kontroluje, żeby nie narobiły głupstw. W tym celu dostarczył im gram kokainy i teraz dziewczyny grzebią niechętnie w talerzach. On nie lubi narkotyków. Sam ich nie zażywa i najchętniej wystrzelałby wszystkich dilerów. Ale dobrze wie, że nie ma sensu zabraniać dziewczynom działki. Jeśli on się nie postara o kokę, zaopatrzą się u tych, którzy parkują swoje porsche cayenne w pobliżu hoteli i sprzedają gotowe porcje. Gdyby zamknął modelki w pokoju, uciekłyby przez okno, żeby dostać trochę koki. Ciągle szlajają się nie wiadomo gdzie, a potem przychodzą na próby z podkrążonymi oczami i zapuchniętymi twarzami. Kokaina sprawia, że nie czują głodu ani obawy, że nie są wystarczająco piękne i pociągające. Zanim się z nimi pożegna, da im jeszcze gram, w nadziei że to wystarczy.
Rozmowa przy stole ogranicza się do pojedynczych słów: dziewczyny ledwo dukają po angielsku, ale cały czas się śmieją. Wymieniają uwagi po albańsku, zastanawiając się, czy on jest gejem, czy też ma ochotę na jedną z nich. Oba domysły okazują się fałszywe. Nie jest gejem, po prostu nie podobają mu się modelki. Uważa, że są głupie, nudne i z trudem je od siebie odróżnia. Wzbudzają w nim litość.
On ma trzydzieści pięć lat, dwie dziewczyny mają po dziewiętnaście, jedna osiemnaście, jedna dwadzieścia.
Dyrektor sali prowadzi do stolika czterech Japończyków, reprezentujących jedną z największych na rynku zachodnim firm, która sprzedaje meble w stylu orientalnym. Przez cały tydzień spotykali się z lokalnymi hurtownikami, co uznali za dość przykre doświadczenie. Wydaje się, że nikt nie chce niczego, co odbiega od stereotypu. Najlepiej schodzą białe tatami, futony, lampy, których abażury wykonane są z papieru ryżowego.
Wielu ludzi dziwi się, że ich firma nie produkuje katan, które można by powiesić na ścianie, albo że w Japonii nie ma już samurajów. Jeden z nich, najmłodszy, myśli, że w dniu, w którym zmieni pracę, wyśle wszystkim swoim klientom zdjęcia swojego mieszkania. Jest ono w całości umeblowane w stylu zachodnim, z wyjątkiem podarowanego przez teściów stolika. Nie ma nawet PlayStation.
Nazajutrz mają samolot do Tokio i w ogóle nie planowali pobytu w japońskiej restauracji. Ale dyrektor centrum handlowego zaprosił ich na kolację i nie wypadało odmówić. Woleliby spędzić wieczór w jakimś rozrywkowym lokalu, gdzie mogliby rozluźnić krawaty, śmiać się i pić wino, ale skoro tak wyszło, muszą się dostosować.
Są w wieku pięćdziesięciu, czterdziestu pięciu, czterdziestu i trzydziestu sześciu lat. Dyrektor sali ma pięćdziesiąt pięć.
Kobieta siedząca przy ścianie nie spuszcza oczu z drzwi wejściowych. Kiedy ktoś przechodzi obok, odwraca głowę, żeby jej nie znikł z widoku. Od czasu kiedy tu usiadła, do nikogo się nie odezwała, nie tknęła wody, nie zajrzała do menu. Wpatruje się w drzwi. Jedną dłoń trzyma na kolanach, drugą, otwartą – na obrusie. Jedynie kelnerowi, który chciał przyjąć zamówienie, odpowiedziała, prześlizgując po nim wzrokiem, że na kogoś czeka. Nie zauważył w jej oczach swojego odbicia. Spojrzenie kobiety przeszło przez niego, jakby był powietrzem, jakby nie istniał. Pomyślał, że nie chciałby być na miejscu osoby, która się spóźnia. Kobieta nie wyglądała na skłonną do wybaczania.
Ona ma trzydzieści jeden lat, kelner dwadzieścia dziewięć.
Kiedy kobieta o zimnym spojrzeniu zrywa się z krzesła, kiedy didżej przygotowuje się do wygłoszenia przygotowanego żartu, kiedy Niemiec odwraca setną kartkę powieści, kiedy młoda małżonka wybiera z menu degustację dwudziestu potraw, kiedy grupa Japończyków odmawia spróbowania sake, kiedy jedna z modelek wstaje, żeby pójść do toalety i wciągnąć ostatnią działkę…
Czas staje w miejscu.
Mężczyzna w skórzanej kurtce powrócił. Jak zwykle stał na rogu via Tiburtina Antica, przestępując nerwowo z nogi na nogę. Dante Torre śledził go przez okno wychodzące na taras na szóstym piętrze, próbując bezskutecznie przykuć jego uwagę. Wiedział już, że mężczyzna w kurtce poczeka jeszcze godzinę, do dwunastej trzydzieści, kiedy nasili się ruch samochodowy w pobliżu szkoły podstawowej, a potem zacznie się wycofywać. Gdy brama szkolna się otworzy, on będzie już co najmniej dwadzieścia metrów za innymi oczekującymi, aby przez chwilę przyglądać się grupie uczniów zbiegających po schodach, rzucających się w objęcia rodziców i pozwalających prowadzić się za rękę do domu. W końcu mężczyzna w kurtce zniknie w zaułkach starego miasta i pojawi się dopiero po dwóch, trzech dniach o tej samej godzinie. Stojąc na ulicy przed szkołą, wypali przynajmniej cztery papierosy, ale jeśli w chwili otwarcia bramy będzie miał jeszcze w ustach niedopałek, to natychmiast go zgasi.
Jedyną rzeczą, która zmieniła się od tego dnia sprzed dwóch tygodni, kiedy Dante zauważył go po raz pierwszy, było ubranie. Mężczyzna zmienił koszulkę na kurtkę ze sztucznej skóry w stylu kurtek motocyklistów, z nadrukiem na plecach przedstawiającym niedźwiedzią głowę. Dante sprawdził w Google’u i dowiedział się, że chodzi o tani wyrób jakiejś chińskiej firmy.
Dante obserwował go przez dłuższą chwilę.
– Jak długo jeszcze będziesz czekał? – zapytał powoli. Przetoczył się przez łóżko, żeby znaleźć się twarzą na wprost okna dachowego: mała wodnista plama na szybie nad jego głową przypominała czaszkę – pęcherzyki powietrza zamiast oczu i rysa zastępująca nos w środku. Przesunął się na materacu, żeby dopasować odbicie do swojej twarzy. Pasowało idealnie, ale złudzenie prysło, kiedy spadająca z rynny kropla trafiła prosto w plamę. Dante zadrżał i podciągnął kołdrę pod samą brodę. Wkrótce będzie musiał uruchomić rozmontowany mały grzejnik, stojący teraz w kącie pokoju. Był to jedyny sposób, aby utrzymać znośną temperaturę na tarasie, który przekształcił w szklaną klatkę pełniącą funkcję gabinetu. Reszta mieszkania została zmodyfikowana bez najmniejszej dbałości o estetykę. Zniknęły niektóre ścianki działowe, a okna powiększono do tego stopnia, że obejmowały praktycznie całe ściany. Panujący wewnątrz bałagan odgradzały od świata jedynie lekkie bawełniane firanki w kremowym kolorze.
Obok stołu w jadalni stał rower, a wokół walały się książki, gazety, skoroszyty i segregatory, które – ułożone w chwiejące się stosy – zajmowały również całą podłogę. Niektóre z nich rozpadły się, ukazując błyszczący kalejdoskop fotografii i wydruków. Jedynym miejscem, gdzie panował porządek i wszystko lśniło czystością, była kuchnia, znajdująca się w rogu głównego pomieszczenia. Stalowe sprzęty, szafki i blat kuchenny przywoływały na myśl salę operacyjną, w której królowały starannie ułożone urządzenia elektryczne. Na mikrofalówce rozłożony był laptop, podłączony do ładowarki.
Dante miał na tarasie komputer z trzydziestocalowym ekranem i jeszcze jeden laptop w pokoju gościnnym, gdzie zamiast łóżka leżał na podłodze materac, na którym nikt jeszcze nigdy nie spał. Pomieszczenie to służyło mu za magazyn na jego „kapsuły czasu”, które wypełniły pokój do tego stopnia, że nie można było otworzyć okna. Dante już tam nie wchodził. Przyciągał pojemniki, używając jednego z tych drągów, które stosują w sklepach do ściągania ubrań. Potem umieszczał je ponownie na swoim miejscu, leżąc na podłodze w łazience.
Ponownie zadrżał z zimna.
Często myślał o przeprowadzce do ciepłych krajów, gdzie mógłby spać pod gołym niebem. Oczywiście podróżowałby statkiem. Nie mógł wyobrazić sobie, że dałby się zamknąć we wnętrzu metalowej tuby samolotu, niewiele większej od uskrzydlonej trumny. Ale wiedział też, że wyrwany ze znajomego świata, usechłby jak pozbawiona światła roślina.