Zabić prezydenta - Brian Haig - ebook

Zabić prezydenta ebook

Haig Brian

3,5

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Zaczęło się od masowej egzekucji – w strzeżonej rezydencji ginie szef personelu Białego Domu i kilku członków jego ochrony. Podobny los spotyka sędziego Sądu Najwyższego i rzecznika prezydenta. Ogłoszenie na stronie internetowej nie pozostawia wątpliwości, co do intencji ogłoszeniodawcy – sto milionów dolarów za zabicie jednej osoby. Prezydenta Stanów Zjednoczonych. Do zespołu dochodzeniowego zostaje oddelegowany Sean Drummond, wypożyczony CIA przez armię. Zadanie ma niełatwe – zabójca dysponuje wiedzą dostępną tylko nielicznym w Waszyngtonie i potrafi uprzedzić każdy ruch. Kto wie, może to osoba najwyższego zaufania, bliska prezydentowi, lub nawet członek samej ekipy śledczej? 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

  

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy w Gostyniu 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie 
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2) 
Gminna Biblioteka w Pruszczu 
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Słupcy 
Biblioteka Publiczna w Stęszewie 
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 484

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

BRIAN HAIG syn byłego sekretarza stanu USA Alexandra Haiga, jest absolwentem Akademii Wojskowej West Point i zawodowym oficerem. Przed odejściem z armii po 22 latach służby pełnił funkcję asystenta szefa Kolegium Połączonych Sztabów. Jego artykuły poświęcone zagadnieniom wojskowości i polityki ukazywały się m.in. w The New York Timesie, USA Today i Harvard Journal. Haig występował też jako ekspert w amerykańskiej telewizji. Uważany za „wschodzącą gwiazdę thrillera” i porównywany z Grishamem i DeMille’m, debiutował w 2001 TAJNĄ SANKCJĄ potem ukazały się m.in. SPISEK (2003), KOŃ TROJAŃSKI (2003), ZABIĆ PREZYDENTA (2005) i Man in the Middle (2007). Prawa filmowe do kilku powieści nabyła wytwórnia Universal.

 

Tego autora

TAJNA SANKCJA

SPISEK

KOŃ TROJAŃSKI

ZABIĆ PREZYDENTA

 

Wkrótce

 

NA CELOWNIKU

 

BrianHAIGZabić prezydenta

 

Z angielskiego przełożyłZBIGNIEW KOŚCIUK

WARSZAWA 2007

 

Tytuł oryginału:THE PRESIDENT’S ASSASSIN

 

Copyright © Brian Haig 2005All rights reserved

 

Published by arrangement with

Warner Books Inc. (Grand Central Publishing), New York

 

Copyright © for the Polish editionby Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2007

Copyright © for the Polish translation by Zbigniew Kościuk 2007

 

Redakcja: Aleksandra RingIlustracja na okładce: Jacek Kopalskiprojekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz

 

ISBN 978-83-7359-560-6

 

Dystrybucja

Firma Księgarska Jacek OlesiejukPoznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.t./f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009www.olesiejuk.pl

 

 

Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowewww.merlin.plwww.empik.comwww.ksiazki.wp.pl

 

WYDAWNICTWO ALBATROSANDRZEJ KURYŁOWICZWiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa

 

Wydanie ISkład: LagunaDruk: OpolGraf S.A., Opole

 

Lisie,Brianowi, Patrickowi i Anniez wyrazami miłości

PODZIĘKOWANIA

 

Do powstania tej książki przyczyniło się wielu wyjątkowych ludzi. Lukę Janklow, najlepszy agent literacki i prawdziwy przyjaciel. Pracownicy jego biura w Nesbit, którzy harują każdego dnia, aby autor był zadowolony i miał poczucie spełnienia. Rick Horgan, wydawca, przyjaciel i zmora mojego życia z powodu niezrównanego oka, nużącej uczciwości i tego, że nie przepuści żadnego nierozwiązanego wątku lub błędnie naszkicowanej postaci. Mari Okuda i Roland Ottewell, adiustatorzy i przyjaciele — być może również alchemicy — którzy jakąś czarodziejską sztuczką potrafią zamienić świńskie ucho w torebkę. Pracownicy wydawnictwa Warner Books, poczynając od Larry’ego, Jamie i Jimmy’ego, traktujących działalność wydawniczą nie jak biznes, lecz wspaniałą zabawę, dzięki której można zarobić na życie.

Na koniec garść specjalnych podziękowań: Chuckowi Wardellowi i Pete’owi Kinneyowi, którzy nie tylko użyczyli mi cząstki samych siebie, abym stworzył z nich postać Seana Drummonda, lecz także własnych nazwisk, które pojawiają się na kartach tej książki. Mike’owi Grohmanowi, przyjacielowi i utalentowanemu pisarzowi, którego dzień wkrótce nadejdzie, a wówczas jego twórczość odbije się głośnym echem.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Właśnie sadowiłem się na tylnym siedzeniu samochodu, gdy spostrzegłem atrakcyjną młodą damę.

— Ma pani piękny pistolet.

Nie odpowiedziała.

— Kabura też jest niczego sobie.

— Są na wyposażeniu FBI...

— Z czymś takim nie ma żartów. Czy zastrzeliła już pani kogoś z tej broni?

— Jeszcze nie. — Rzuciła mi krótkie spojrzenie. — Możesz być pierwszy.

Po akcencie odgadłem, że pochodzi ze Środkowego Zachodu, z Ohio lub okolic. Z tonu głosu i zachowania wywnioskowałem, że faktycznie może to zrobić. Żaden z siedzących z przodu przystojniaków nie uśmiechnął się, nie wyciągnął ręki na powitanie ani w żaden inny sposób nie dał do zrozumienia, że miło mu jechać z takim fajnym gościem jak ja.

— Sean Drummond — przedstawiłem się, pragnąc przełamać pierwsze lody.

— Siedź cicho.

— Ładny mamy ranek, prawda?

Rzuciła mi poirytowane spojrzenie i wyjrzała przez okno.

— Dokąd jedziemy? — zapytałem.

— Zamknij się. Muszę pomyśleć.

— Pytałem o coś innego.

— Nie rozumiesz, co się do ciebie mówi, kolego?

Siedzieliśmy na tylnym siedzeniu czarnego sedana bliżej nieokreślonej marki, mając za kompanów dwóch tajniaków.

— Może koledzy wiedzą, dokąd jedziemy?

Jeden z nich spojrzał kątem oka na partnera.

— Taak.

Jak już wspomniałem, nazywam się Sean Drummond. Ponieważ jestem prawnikiem i majorem JAG, doskonale wiedziałem, że wspomniana trójka mafiosów wiezie mnie na okoliczne bagna w wiadomym celu. Oczywiście nie było aż tak źle, chociaż nie miałem wątpliwości, że ta miła dama chętnie by to zrobiła. Przed chwilą ruszyliśmy sprzed bramy kwatery głównej CIA, skręciliśmy w prawo, w Dolley Madison, i pomknęliśmy na zachód, w stronę dzielnicy McLean. Chociaż nie włączyli koguta ani syreny, kierowca przyspieszył do stu dwudziestu na godzinę, co uznałem za pierwszy znaczący fakt.

Wiedziałem, że wspomniana młoda dama to Jennifer Margold. Wiedziałem też, że jest agentką specjalną FBI przydzieloną do Metro Field Office w dystrykcie Columbii. Zapewne nie posadziliby jej z tyłu tej gabloty, gdyby nie była w czymś dobra. Niewiele po trzydziestce, szczupła, z sięgającymi ramion włosami w odcieniu miedzi, była atrakcyjna — chyba już o tym wspomniałem — nie piękna, lecz raczej intrygująco ładna.

Sprawiała wrażenie inteligentnej, miała na sobie ciemne spodnie, wygodne czółenka, jasny makijaż i jeśli chcecie znać moje zdanie wyglądała na wredną. Nie nosiła typowego stroju, który federalni wkładają podczas akcji w terenie: kamizelki kuloodpornej, niebieskiej wiatrówki i czapeczki baseballowej. Uznałem to za drugi interesujący fakt. Nawiasem mówiąc, jej oczy miały lodowatoniebieską barwę przypominającą kolor zmrożonego kobaltu.

Powinienem też wspomnieć, że nie miała na sobie munduru ani niczego w tym rodzaju, lecz niebieski kostium z serży — elegancki i odpowiedni do okazji, ponieważ moje obecne zadanie nie miało nic wspólnego z armią ani prawem. Właściwie byłem nowy w tej robocie. Szczerze powiedziawszy, nie wiedziałem nawet, na czym ma ona polegać.

— Nie miałbym nic przeciwko temu, gdybyś podjechał do najbliższego Starbucka — zasugerowałem kierowcy.

Roześmiał się.

— Daj spokój, kolego. Ja stawiam. Wyglądacie na gości, którzy popijają kawę z mlekiem.

— Czy nie mówiłam ci, że masz się zamknąć? — warknęła agentka Margold.

Tak czy owak wypożyczyli mnie — albo skazali na banicję — czemuś, co nosiło niewinną nazwę Biura do Zadań Specjalnych Centralnej Agencji Wywiadowczej, chociaż nie pracowałem w kwaterze głównej w Langley, lecz w mieście — w bliżej nieokreślonym dużym gmachu z czerwonej cegły zlokalizowanym w Crystal City, gdzie nad wejściem widniał napis „Ferguson — Elektroniczne Systemy Zabezpieczeń Domów”.

Pomyślałem, że to wystarczająca przykrywa, lecz Agencja dysponuje tajnym budżetem stanowiącym przejaw doprawdy ekstrawaganckiej głupoty. Przed wejściem stały trzy lub cztery czerwone furgonetki — firma zatrudniała kilku facetów, których praca polegała na ciągłym jeżdżeniu nimi po mieście, podczas gdy ich kumple wchodzili i wychodzili, udając klientów. Mieli nawet recepcjonistkę o wdzięcznym imieniu Lila, jej rola polegała na spławianiu każdego dupka, który odważyłby się zajrzeć do środka i pytać o alarm do domu czy coś w tym rodzaju. Lila była w porządku — przyjaźnie usposobiona i naprawdę śliczna.

Wiecie, ta CIA zna się na wymyślnych kamuflażach i przykrywkach. Czy nie łatwiej byłoby walnąć nad wejściem napis w rodzaju „Klinika chorób wenerycznych”? Żadnych furgonetek, żadnych figurantów udających klientów, w dodatku nikt z przechodniów nie wstąpiłby do środka. Podsunąłem im ten pomysł drugiego dnia, chociaż z góry wiedziałem, jak zareagują. Ci faceci mają poważny problem ze swoim wizerunkiem. Jak na agencję zajmującą się bezpieczeństwem narodowym czują się stanowczo zbyt niepewnie.

W każdym razie po przejechaniu z półtora kilometra skręciliśmy w lewo, w Ballantrae Farm Drive z obrzydliwymi biurowcami w stylu Pepsident. Jeśli was to ciekawi, McLean to jedna z bardziej elitarnych podmiejskich dzielnic Waszyngtonu, gdzie nie można się uskarżać na brak ekskluzywnych enklaw dla możnych i bogatych. Wyobraziłem sobie agenta nieruchomości, który mówi parze potencjalnych nabywców coś w rodzaju: „Skoro powiedzieli państwo, że pieniądze nie grają większej roli, chciałbym pokazać wam urocze sąsiedztwo”.

Po kilku minutach jazdy zabrnęliśmy w ślepą uliczkę, bez trudu więc odgadłem, że celem naszej podróży jest duży dom, przy którym zaparkowały chevrolety crown victoria. Przed wejściem stało dwóch gości w garniturach, oczywiście bez żadnych transparentów powitalnych.

Wystarczyło spojrzeć na tę chałupę, aby wszystko stało się jasne — dom z czerwonej cegły, wysokie, grube kamienne kolumny w stylu korynckim, dach pokryty łupkiem. Gdybym miał zgadywać, w środku znajdowało się jakieś tysiąc trzysta metrów kwadratowych powierzchni mieszkalnej urządzonej ze smakiem i przepychem, z basenem, kabiną plażową i pozostałymi akcesoriami.

Kiedy wygramoliliśmy się z tylnego siedzenia, jeden z facetów w garniturze natychmiast do nas podszedł. Odniosłem wrażenie, że znał agentkę specjalną Margold, ponieważ zwrócił się do niej:

— Wszyscy już są, Jennie. Paskudna sprawa. Szefowie będą za dziesięć minut. — Po tych słowach wręczył jej formularz, do którego wpisała nazwisko, czas przybycia, datę i coś tam jeszcze.

Jego przełożonym był przypuszczalnie Mark Townsend, szef Biura Federalnego, z czego można było wywnioskować, że także ci goście byli fedziami. Nie żebym miał coś przeciwko FBI. Właściwie to ich podziwiam za to, co robią i jak sprawnie sobie radzą. Chodzi mi jedynie o sposób działania. Wielu z nich to prawnicy i księgowi, którzy, zamienieni w stróżów prawa, stworzyli dziwaczną kulturę organizacyjną i równie dziwaczne postacie... no, może raczej wszechstronne. Są tak nieznośni, że byłoby lepiej dla nich samych, gdyby byli naprawdę dobrzy w tym, co robią.

Nie trzeba dodawać, że w kontaktach z tymi stróżami prawa przestrzeganie zakresu kompetencji staje się boleśnie delikatną sprawą. Oprócz sedanów i agentów federalnych nie dostrzegłem żadnych ambulansów, żadnego samochodu medycznego ani wozu ekipy medycyny sądowej, nikt też nie rozwijał żółtej taśmy, jaką otacza się miejsce popełnienia przestępstwa. Uznałem, że to interesujący fakt numer trzy.

Interesującym faktem numer cztery był brak mundurowych i miejscowych gliniarzy, którzy zwykle pierwsi docierają do miejsca zbrodni. To, co wydarzyło się w tym domu, uznano najwyraźniej za sprawę o znaczeniu federalnym — było to synonimem poważnej sprawy dużego kalibru, którą należało załatwić dyskretnie, co się rymuje z czymś wrednym szpetnie lub jeszcze częściej wprawiającym w spore zakłopotanie.

Margold oddała formularz agentowi, który zwrócił się do mnie i zagadnął uprzejmie:

— Coś za jeden?

— Jestem inspektorem budowlanym.

Nie zareagował.

— A ty pewnie zajmujesz się dezynsekcją?

Uśmiechnął się nieznacznie.

— Zanim się wpiszesz, chciałbym zobaczyć twój dokument tożsamości.

Wyznam, że gdy o 7.09 rano szefowa wyciągnęła mnie spod prysznica, przez telefon mogła mi wyjawić tylko tyle, żebym nie wpisywał się do książki na miejscu przestępstwa i że nikt oprócz agentki Margold nie może znać mojej prawdziwej tożsamości. Wspomniała również, abym zadbał o swoją anonimowość, powściągnął język i okazał dobre maniery, cokolwiek miałoby to oznaczać.

Po kilku tygodniach spędzonych w towarzystwie tych tajemniczych typków nauczyłem się, że należy mówić jak najmniej. Trzeba umieć czytać między wierszami. „Nie wpisuj się” znaczy: „Nie chcemy, aby cię ciągali po sądach”. „Nie podawaj swojej tożsamości” to tyle co: „Byłoby niezręcznie, gdyby świadek przypomniał sobie, iż byłeś na miejscu przestępstwa”. Tak więc nie byłem przesadnie nieśmiałyani nieuprzejmy, kiedy odpowiedziałem: — Posłuchaj uważnie, jeśli pokażę dokument, będę cię musiał zastrzelić.

— Skoro mówimy poważnie... jeśli tego nie zrobisz, sam cię stuknę.

Na szczęście w tym momencie wtrąciła się agentka Margold i poinformowała faceta:

— Ma upoważnienie. Będę go miała na oku.

— Musi się wpisać, Jennie.

— Zaufaj mi, nie musi. Jeśli będziesz miał kłopoty, powołaj się na mnie.

Spojrzała na biedaka tymi swoimi błękitnymi, lodowatymi oczami i facet niechętnie nas wpuścił. Niezależnie od tego, co owego pięknego wiosennego poranka wydarzyło się w tym domu, funkcjonariusze, których ujrzałem, byli tak sztywni i spięci, że trzeba by miesiąca stosowania czegoś na przeczyszczenie, aby zdołali się rozluźnić. Przebijaliśmy się wspólnie, ona i ja, najpierw podjazdem, później chodnikiem, do ogromnego frontowego wejścia. Margold zatrzymała się przed drzwiami, wsunęła na buty białe papierowe ochraniacze, naciągnęła lateksowe rękawiczki i powiedziała półgębkiem: — Widzę, że trudno ci się podporządkować. Jeśli będę miała z tobą najmniejszy problem, Drummond, skuję cię i natychmiast wyprowadzę. — Po tych miłych słowach podała mi ochraniacze na buty i rękawiczki. — Trzymaj się mnie, gęba na kłódkę i niczego nie dotykaj. Jesteś tutaj, aby obserwować. Kropka.

Dobry Boże. Podwinąłem ogon pod siebie.

— Masz rację. Dzięki, że mi przypomniałaś. Bardzo cię przepraszam. Przyrzekam, że postaram się być bardziej wrażliwy, posłuszny i pomocny.

Oczywiście niczego takiego nie powiedziałem. Nałożyłem ochraniacze i rękawiczki i zapytałem:

— Wchodzisz pierwsza?

Bez dalszych ceregieli wkroczyliśmy do przepastnego holu z białą marmurową posadzką. Po lewej stronie ujrzałem szerokie, kręte schody, a u sufitu — ogromny kryształowy żyrandol. Ponieważ byłem tam, aby obserwować, kropka, dostrzegłem orientalną skrzynię opartą o przeciwległą ścianę, ręcznie tkany chiński dywan umieszczony na środku holu i zwłoki spoczywające w odległości około półtora metra od drzwi.

Było to ciało pięknej dwudziestokilkuletniej kobiety, jakby ignorującej swój obecny stan. Denatka była ubrana w ładny granatowy kostium — prostą garsonkę z krótką spódnicą. Leżała na plecach z rękami zaciśniętymi wokół gardła, ugiętymi kolanami i szeroko rozłożonymi nogami, w pozie odsłaniającej różową bieliznę — względy przyzwoitości już jej przecież nie obowiązywały. Ułożenie rąk i plama krwi wokół głowy wskazywały, że otrzymała postrzał w szyję. Czarna barwa krwi sugerowała, że kula przeszyła tętnicę, a z tego, że nie zdążyła do końca wyschnąć, wywnioskowałem, iż ugodziła ofiarę w czasie, gdy zwykle pijam poranną kawę.

Przypominała zepsutą lalkę, którą potężny podmuch wiatru cisnął na siedzenie. Stało się jednak inaczej — otrzymała silny postrzał z przodu, który odrzucił ją na odległość półtora metra.

Nie sądzę, aby zwłoki umknęły uwadze panny Margold, chociaż zignorowała je i ruszyła dalej. Albo była już wcześniej w tym domu, albo znała szkic sytuacyjny, bo zaprowadziła mnie wprost do dużego salonu i jadalni, gdzie znaleźliśmy kolejne ciała.

Ściśle mówiąc, po jednej stronie stołu siedział starszy mężczyzna, po drugiej starsza kobieta z głową pochyloną do przodu i twarzą w zupie — a dokładniej, w talerzu z płatkami śniadaniowymi (on jadł cheerios, ona frosted flakes).

Sześćdziesięciokilkuletni mężczyzna miał siwe włosy, był ubrany w szary prążkowany garnitur z jasnej wełny, białą koszulę i lśniące czarne mokasyny z frędzelkami. Obok lewej nogi denata stała droga czarna teczka ze skóry, tak jakby za chwilę zamierzał wyjść do pracy, co najwyraźniej mu się nie udało. Kobieta była w podobnym wieku, miała rude włosy i różową piżamę, na którą naciągnęła niebieski, jedwabny szlafrok, zupełnie jakby oczekiwała, że będzie jadła śniadanie w obecności nieznajomych, chociaż zważywszy na okoliczności, nie byli to przyjaciele, którzy wpadli przypadkiem.

Agentka Margold podeszła do ciała mężczyzny, zbadała puls na szyi i wycofała się. Po prawej stronie, w rogu pokoju, dostrzegłem dwóch agentów bezczynnie opartych o ścianę. Może tak właśnie miało być?

— Kiedy... ze dwie godziny temu? — zasugerowała kolegom.

Grubszy skinął głową.

— Lekarz już jedzie. Kiedy przyjechaliśmy trzydzieści minut temu, był jeszcze ciepły. Zgon nastąpił między szóstą a siódmą rano. Bliżej szóstej, jak sądzę.

Szybko obeszła pokój, analizując sytuację. Długi szeroki stół mogący pomieścić czternaście osób został pewnie wykonany na zamówienie. Elegancką jadalnię wypełniały drogie meble. Pani domu była znakomitą gospodynią i znała się na wystroju wnętrz lub zatrudniła dobrego fachowca. Świeże kwiaty na gzymsie kominka i duży bukiet na środku stołu sugerowały, że ona i jej mężuś niedawno coś świętowali.

A może nie byli mężem i żoną. Na miejscu zbrodni trzeba uważać z założeniami. Zmarły mógł być jej kochankiem, księgowym lub zabójcą. Dwaj federalni stojący przy ścianie spoglądali na denata, jakby zapomnieli o zwłokach kobiety. Zgodnie z ogólną zasadą wszystkie zwłoki są ważne dla śledztwa i jeśli nie za życia, to przynajmniej po śmierci, wszystkie ciała są równe. Mimo to w większości wielokrotnych zabójstw jedne zwłoki są istotne, a pozostali denaci to zwyczajnie ofiary trzech „N” — niewłaściwego miejsca, niewłaściwego czasu i niewłaściwego towarzystwa. Zastanawiałem się, czy młoda kobieta w holu była ich córką.

Przez chwilę wszyscy przyglądaliśmy się ciału.

— Kto zawiadomił o morderstwie? — zapytała Margold.

— Danny Cavuso! — I tym razem odpowiedzi udzielił grubszy agent. — Facet pracuje dla telefonii komórkowej przy Tysons Corner. Z powodu niewielkiej odległości od rezydencji na bieżąco reaguje na wszystkie problemy. Kontrola łączy telefonicznych była przeprowadzana co rano, gdy Hawk wychodził do pracy. Kiedy o szóstej trzydzieści nikt nie zadzwonił, odezwali się sami. Brak odpowiedzi. No i wysłali tego Cavuso.

— Samego?

— Był z nim Andy Warshuski z jego biura. Drzwi frontowe zastali otwarte. Przeczesali dom i okolicę i zawiadomili o morderstwie. Kiedy przyjechaliśmy, już ich nie było.

— Zatem tylko oni dwaj opuścili miejsce przestępstwa?

— Oprócz zabójców.

— Niech tak zostanie. Całkowita kwarantanna. Bez mojej zgody nikt nie może opuścić tego miejsca.

— Już nam to powiedziano — odparł.

Margold powróciła do badania miejsca zbrodni, a ja zwróciłem uwagę na interesujący fakt numer pięć. Może chodziło jej o to, aby ekipa dochodzeniowa pobrała odciski palców i butów od każdego, kto wszedł do domu. A może mojej uwadze umknęło coś istotnego.

To prawda, że prawnicy nie są specjalistami od medycyny sądowej, lecz osiem lat zajmowania się prawem kryminalnym wyrabia w człowieku zdolność obserwacji i kilka innych umiejętności. Z prawej strony głowy mężczyzny spostrzegłem małą ranę wlotową — śmiertelną ranę postrzałową w okolicy skroni — i chociaż nie widziałem jeszcze rany wylotowej, szaro-czerwona plama na kosztownej tapecie sugerowała, że kula przeszła na wylot. Wyobraziłem sobie ofiarę, która żyje i siedzi wyprostowana. Pocisk wszedł w głowę pod kątem prostym, tak jakby przystawiono broń do skroni faceta i pociągnięto za spust. Bardziej prawdopodobne było jednak, że morderca przyklęknął i oddał strzał z większej odległości, co wyjaśniałoby płaską trajektorię lotu pocisku. Pani domu otrzymała postrzał w kark. Ze śladów widniejących z boku stołu można było wywnioskować, że strzelający stał z tyłu, z prawej strony, z bronią skierowaną nieznacznie ku dołowi. Uznałem, że trzeba się będzie nad tym zastanowić.

To, że kula przeszła gładko przez głowę denata, zamiast odbić się rykoszetem od czaszki, wskazywało, że morderca użył broni o dużej sile. Energia, z jaką odrzucone zostało ciało kobiety przy drzwiach, wyraźnie wskazywała, że musiało być to coś więcej niż dwudziestkadwójka, chociaż wielkość rany wlotowej w skroni mężczyzny sugerowała coś mniejszego od czterdziestkipiątki.

Obszedłem ciało, aby obejrzeć ranę wylotową. Kula odłupała jeden z tylnych płatów czaszki — zbyt duża rana jak na trzydziestkęósemkę, chyba że kula miała wydrążony czubek lub została w inny sposób zmodyfikowana, aby spowodować większe spustoszenia. Musiała utkwić w ścianie, co było dobrą wiadomością dla chłopaków od balistyki.

Bez wątpienia siedząca przy stole para była całkowicie zaskoczona atakiem. Żadna z ofiar nie próbowała wstać ani się bronić, nie dostrzegła nawet swojego zabójcy. „Martho, podaj cukier” i bum — „au”. Albo inaczej: „Martho, podaj mi drugi kawałek tej pysznej grzanki”, „Oczywiście, kochanie. Czy byłbyś uprzejmy...”, bum, bum, „au”, „au”.

Odniosłem wrażenie, że agentka Margold się spieszy, ponieważ po pobieżnym zbadaniu miejsca popełnienia przestępstwa zapytała:

— Którędy do piwnicy?

— Obok kuchni, drugie drzwi po prawej. Jest tam Ben Marcasi — odparł szczuplejszy z agentów.

Spojrzała na mnie.

— Chodź ze mną — rzuciła szorstko.

Co miałem robić, poszedłem.

Krótkim korytarzem przeszliśmy do holu i odnaleźliśmy drugie drzwi po prawej stronie. Podczas drogi rozmyślałem o przyczynach zainteresowania Agencji tym morderstwem oraz, powodowany egoizmem, o tym, dlaczego wpakowano w to wszystko Seana Drummonda. Pobieżna ocena sytuacji i obecność pracowników Biura wykluczała pospolite przestępstwo: włamanie, porachunki handlarzy narkotyków itd. To, co ujrzałem w jadalni, wyglądało na typową egzekucję. Nie doszło do żadnej rozmowy ofiar z zabójcami, żadnej kłótni o pieniądze, nie było żadnego pełnego zemsty przesłania, żadnych negocjacji, nawet najmniejszego „żegnaj”.

Chociaż uogólnienia, podobnie jak założenia, bywają mylące, pozostaje faktem, że egzekucje są stosowane niemal wyłącznie przez gangsterów i handlarzy narkotyków. Obydwie grupy uważają morderstwo za zwyczajny element prowadzenia interesów — szybką i elegancką metodę rozstrzygnięcia sporu, zakończenia współpracy lub pozbycia się niewygodnego gościa. Tacy cwaniacy sprowadziliby jedynie federalnych, a handlarze narkotyków — ludzi z Agencji do Walki z Narkotykami, lecz nie agentów CIA. Może ma to jakiś związek z programem ochrony świadków? Pomyślałem, że Agencja rozpoczęłaby dochodzenie, gdyby ofiary były świadkami w sprawie mającej związek z międzynarodowym terroryzmem. A może martwy facet leżący na stole był pracownikiem CIA? Albo chodziło o jakieś dziwaczne rozgrywki pomiędzy dwiema agencjami federalnymi: Dzisiaj rano stuknęli jednego z waszych — chcecie zobaczyć?

Przechodząc obok kuchni, poczułem woń kawy. Nie wiadomo czemu aromat kawy sprawił, że przeszedł mnie lodowaty dreszcz. Niecałe trzy godziny temu troje ludzi obudziło się i ubrało, aby po raz ostatni usiąść do śniadania. Smutne. Zszedłem za agentką Margold schodami prowadzącymi do piwnicy. Kiedy stanęła na ostatnim schodku, zawołała: — Ben!... Ben!

— Tutaj — odpowiedział męski głos.

Piwnica okazała się dużym, wysokim pomieszczeniem — przestronnym pokojem z jasnobrązową wykładziną, pozbawionym rozsuwanych drzwi, wyjścia na zewnątrz i okien. Stało tam mniej mebli niż w jadalni, a wystrój wnętrza był bardziej swobodny. Odniosłem wrażenie, że miejsce to było rzadko używane, jednak w prawym przeciwległym rogu spostrzegłem schludnie ułożone zabawki, zestaw mały konstruktor, ciężarówkę dla chłopców i inne przedmioty.

Ludzie z jadalni przestali być anonimowymi ofiarami — stali się babcią i dziadkiem, którzy zabierają wnuki do Instytutu Smithsoniańskiego i pamiętają o ich urodzinach. Morderstwo nabrało wymiaru rodzinnej tragedii, stało się czymś więcej niż sprawą wzbudzającą moje przelotne zainteresowanie. Zastanawiałem się, czy za nastrojem agentki Margold kryje się coś osobistego.

— Znałaś tych ludzi? — zapytałem.

Spojrzała na mnie lodowato.

— Otwórz jeszcze raz usta, a już po tobie.

Jak widzicie, nasza współpraca układała się wspaniale.

Tak czy owak podeszliśmy do drzwi, a przez nie dostaliśmy się do małego pomieszczenia, które, sądząc po wyglądzie pobielonych ścian, zostało dobudowane w ostatnim czasie.

Przysadzisty mężczyzna w średnim wieku stał na środku pokoju, gładząc rękami łysiejącą głowę. Kiedy weszliśmy, odwrócił się w naszą stronę. Brak innych istot żywych wskazywał, że ten facet to Ben. Pomieszczenie było małe i klaustrofobiczne, ponieważ oprócz Bena znajdowało się w nim dziesięć zamontowanych na ścianie monitorów wideo, nowoczesna konsola, brązowe krzesło Naugahyde i pojedyncze łóżko w rogu. Oprócz wspomnianych sprzętów dostrzegłem tam również trzy kolejne ciała.

Najbliżej drzwi znajdowała się młoda kobieta, która otrzymała trzy lub cztery strzały w prawą część ciała. Siedziała na krześle biurowym obok konsoli, przechylona w lewą stronę, z prawą ręką opartą na urządzeniach. Pomyślałem, że mogła po coś sięgać, gdy została trafiona. Dwie inne ofiary były mężczyznami pomiędzy dwudziestym a trzydziestym rokiem życia. Zabici mieli na sobie wygniecione szare garnitury i więcej dziur po kulach.

Młodszy zdjął marynarkę i wyciągnął się na łóżku. Gdyby nie mała dziurka w prawej skroni i fragmenty mózgu na przeciwległej ścianie, jego twarz miałaby upiornie spokojny i zadowolony wyraz. Ręce i nogi zabitego były skrzyżowane. Jego sen bez jednego jęknięcia przerodził się w wieczne odpoczywanie.

Drugi siedział na krześle, na którego oparciu powiesił marynarkę. W jego szeroko otwartych oczach nie można było dostrzec spokoju, lecz połączenie szoku i agonii. Miał dłonie zaciśnięte na szyi, w którą został trafiony podobnie jak kobieta przy drzwiach. Gdybym nie wiedział, co się stało, mógłbym pomyśleć, że facet dostał ataku serca. W pewnym sensie miał zawał, podobnie jak pozostali.

Moją uwagę przykuła także inna rzecz. Człowiek leżący na łóżku zdjął nie tylko marynarkę, lecz kaburę z automatycznym glockiem. Jego martwy partner miał kaburę z identycznym pistoletem. Odrzuciłem hipotezę, że zabici byli agentami CIA, i nachyliłem się, aby uważniej zbadać dowód rzeczowy.

— Kim byli ci ludzie? — zapytałem Margold.

— Zamknij się.

Agentka Margold badała szyję młodej kobiety, która siedziała obok konsoli.

— Zginęła mniej więcej w tym samym czasie co pozostali — rzuciła do Bena.

— Fakt... niemal równocześnie — przytaknął po dłuższej chwili.

— Zginęła od strzałów z takiej samej broni jak ci na górze?

— No... może i tak. Kaliber ten sam. Wygląda na trzydziestkęósemkę.

— Rzeczywiście. Na pewno użyto tłumika.

— Na pewno — mruknął Ben. — Potrafisz zrekonstruować przebieg wydarzeń? — zapytał po chwili.

— Tak... to oczywiste. Kto leży przy drzwiach?

— June Lacy. Pracowała dla nas od trzech lat. Pochodziła z północnej części Minnesoty... tak mi się przynajmniej zdaje. Była zaręczona. W przyszłym tygodniu miała wyjść za mąż.

— Dobry Boże. O której przyjechał szofer Hawka?

— O szóstej piętnaście, jak co rano. Nazywa się Lany Elwood. W każdym razie Larry zaparkował na podjeździe, zostawił wóz na chodzie i podszedł do drzwi wejściowych. Wtedy pałeczkę przejmowała June czy kto tam był na zmianie.

Agentka Margold przyglądała się uważnie podkładce do pisania leżącej na konsoli. Pewnie była na niej karta bezpieczeństwa, ponieważ rzuciła:

— Wpis jest prawidłowy. Elwood przyjechał o szóstej dwadzieścia. — Spojrzała badawczo na Bena. — „Przejmowała pałeczkę”? Co to u licha znaczy?

— Mieli stałą poranną rutynę. June zawiadamiała Hawka i eskortowała go do samochodu, a Elwood go odwoził. Hawk lubił siadać za biurkiem punktualnie o szóstej czterdzieści pięć, nawet w sobotę. Wystarczy spojrzeć na ten dom, aby wiedzieć, że facet miał bzika... Gdybyśmy naruszyli jego rozkład zajęć, mielibyśmy przesrane.

— Powiem ci, co się stało — odpowiedziała po chwili Margold. — Elwood, a przynajmniej ktoś, kto wyglądał jak on, zajechał na podjazd, podszedł do drzwi i zadzwonił. Lacy otworzyła drzwi i otrzymała postrzał w szyję. Nie ma co do tego wątpliwości. Zaskoczył ją.

Ben przytaknął głową.

— Właśnie przejrzałem taśmę. Wóz podjechał o szóstej dwadzieścia. Tak jak powiedziałaś, pięć minut po czasie. Facet wyglądający jak Elwood podszedł do drzwi frontowych. Oczywiście kamery rejestrują tylko to, co się dzieje na zewnątrz.

— Cóż... to, co stało się w środku, jest całkiem jasne. Kiedy zabił Lacy, wszedł do domu, zastrzelił Hawka i jego żonę, a następnie zbiegł do piwnicy i zastrzelił tych trzech.

— Przejrzyjmy taśmę — powiedziała agentka Margold, wskazując na monitory.

Nie sądziłem, aby było to oczywiste, lecz skoro Ben nic nie powiedział, to i ja nie zgłosiłem żadnych zastrzeżeń. Agent podszedł do konsoli, wskazał jeden z monitorów, nacisnął kilka guzików i przewinął taśmę do 6.19. Uruchomił odtwarzanie i po blisko trzydziestu sekundach ujrzeliśmy lśniącego czarnego lincolna towna z przyciemnianymi szybami, zajeżdżającego na podjazd i parkującego prawie przy samych drzwiach garażu. Z pojazdu wysiadł mężczyzna, obszedł samochód z przodu — wtedy straciliśmy go na kilka sekund z oczu, aby po chwili ujrzeć go ponownie, jak idzie podjazdem w stronę wejścia. Znikł z pola kamery po raz drugi pod występem werandy wspartym na betonowych kolumnach. Nie było widać, co wydarzyło się przy drzwiach, chociaż ciało June Lacy było wymownym świadectwem tego, co się stało, nie było wiadomo, jak do tego doszło.

Szofer Larry Elwood nosił ciemny garnitur i był korpulentnym czarnoskórym mężczyzną. Jego twarz zasłaniała jedna z tych idiotycznych czapek z daszkiem, jakie noszą kierowcy. Szedł powoli, z wahaniem. W pewnej chwili przygarbił się, jakby miał kolkę lub próbował zgiąć chorą nogę. Z drugiej strony mógł w ten sposób próbować ukryć twarz lub zmienić swój wygląd zewnętrzny.

Zwróciła na to uwagę nawet agentka Margold.

— Myślisz, że to Elwood? — zapytała Bena.

— Wygląda jak on. Cholera, w tej sprawie nie jestem niczego pewny.

— Może było ich kilku — zasugerowałem.

— Co to za jeden? — zapytał grzecznie Ben.

— A ty? — odpowiedziałem uprzejmie.

— Ben Marcasi. A ten to kto u licha? — odwrócił się do agentki Margold, ponawiając pytanie.

Spojrzała na mnie groźnie.

— Czy nie ostrzegałam cię, abyś siedział cicho?

— Spoko. W porządku... zapomnij o tym, co powiedziałem. Najwyraźniej jej się to nie udało.

— Ben jest z Secret Service... to zastępca dyrektora do spraw bezpieczeństwa w Białym Domu. Ta rezydencja jest pod jego nadzorem, a to jego ludzie. — Margold zatoczyła ręką łuk.

Dobry Boże. Nagle wszystko stało się jasne — zdawali sobie sprawę, że przekazują mi ważną informację. Nadal nie wiedziałem, kim byli ci, którzy zginęli w jadalni, i co ja sam robię w strefie wybuchu.

— A facet na górze... pan Hawk?

— To kryptonim. Zmarły mężczyzna to Terry Belknap... szef personelu Białego Domu. — Margold najwyraźniej nie była zainteresowana przekazaniem mi kolejnych ustaleń i informacji.

— Dlaczego sądzisz, że było ich dwóch?

— Czy powiedziałem, że tylko dwóch?

— Nie... w porządku, dwóch lub więcej. Dlaczego?

Dałem jej chwilę na zastanowienie, a następnie zasugerowałem:

— Sądzisz, że para na górze została zabita niemal równocześnie, czy tak? Facet siedział przodem do żony i otrzymał postrzał w prawą skroń. Geometria sugeruje, że napastnik strzelał z wejścia do salonu. Gdyby ten sam gość zabił panią Belknap, kule trafiłyby ją w przednią część głowy, może w lewy płat czołowy. Pani siedząca naprzeciw pana otrzymała z tyłu postrzał w lewą część karku. Ergo, drugi z napastników oddał strzał z korytarza łączącego kuchnię z jadalnią.

— Może i masz rację. — Agentka Margold skinęła głową. — Są jednak...

— Żadne może... to fakty.

— W porządku...

— Do domu weszło dwóch napastników. A jeśli znaleźli sposób, by wprowadzić dwóch, to czemu nie trzech? Albo czterech? Lacy otwiera drzwi frontowe i otrzymuje postrzał w gardło. Do środka wślizguje się dwóch, trzech lub czterech facetów. Jeden idzie do salonu, drugi do kuchni. Trzeci, a może i czwarty, zbiega na dół.

— Przyjmijmy na chwilę, że masz rację. Mają jakieś urządzenie do porozumiewania się — może radio — i jak powiedziałeś przeprowadzają atak równocześnie. — Mówiąc to, podeszła do martwego agenta spoczywającego na krześle. — On jest uzbrojony, czujny, siedzi na wprost drzwi... dostaje pierwszy strzał. Później ona, zanim zdążyła uruchomić alarm. — Margold wskazała ciało dziewczyny oparte o konsolę. — Ten, który spał, był nieszkodliwy... zabili go na końcu.

— Nie. — Ben pokręcił głową. — Kamery obserwują całe otoczenie domu, oprócz tego są detektory ruchu. Nawet jedna osoba nie mogłaby się tu zbliżyć tak, by nie została wykryta. To po prostu niemożliwe.

Pomyślałem chwilę o gorącym zapewnieniu Bena.

— Czy jakieś miejsca pozostają poza zasięgiem kamer i detektorów? — zainteresowałem się.

— Dobrze, że zapytałeś. Kamery monitorują tylną część rezydencji i skrzydła domu. Na kolumnach przed wejściem zamontowano dwie ruchome kamery dające panoramiczny obraz wszystkiego, co się zbliża. Sam widziałeś — podjazd, trawnik, ulica przed rezydencją... wszystko jest w polu widzenia.

— Dostrzegłem martwe pole przy frontowej ścianie domu.

— W porządku, kamery trzeba było zamontować na kolumnach. Wiedzieliśmy o tym. Przestrzeń chronią detektory ruchu.

— Radar czy fotokomórka? — zapytałem.

— Radar. Osobiście sprawdziłem zabezpieczenie budynku i nadzorowałem instalację urządzeń. Jeden detektor co półtora metra.

Błędna odpowiedź, Ben.

— A co się stanie, jeśli dwie lub trzy osoby przetną promień równocześnie?

— To niemożliwe...

— A jeśli faceci szli jeden za drugim i przecięli promień w tej samej chwili? — Szczerze mówiąc, znałem rozwiązanie tej zagadki, lecz jak powszechnie wiadomo, metoda sokratejska jest najskuteczniejsza.

Ben pomyślał przez chwilę, a następnie udzielił jedynej możliwej odpowiedzi.

— Teoretycznie odezwałby się jeden alarm.

— Wyobraźmy sobie, że ten facet, Elwood, zajeżdża na podjazd, a z nim jeden, dwóch lub trzech innych. Wysiada, wysiadają i oni. Są pochyleni, używają wozu jako zasłony przed kamerami, dopóki nie dotrą do martwego pola przy drzwiach garażu. Przywierają do ściany frontowej, w martwym polu, i idą krok w krok obok Elwooda. — Zastanowiłem się chwilę i kontynuowałem: — Ponieważ ludzie w środku myślą, że Elwood jest sam, zakładają, że to on uruchomił detektory ruchu.

W pokoju zapanowało milczenie.

— Czy taki scenariusz jest możliwy? — zapytałem.

Nieszczęsny Ben wyglądał jak facet, który zrozumiał, że czekają go poważne problemy natury zawodowej.

— Nie... nie sądzę.

Margold spojrzała na mnie, a następnie na Bena i trzy ciała w małym pomieszczeniu.

— Ben... lepiej to sprawdźmy.

Wdrapaliśmy się po schodach, przeszliśmy przez długi korytarz i przestronny hol, minęliśmy ciało nieszczęsnej Lacy i dotarliśmy do drzwi frontowych. Obok frontowej ściany domu rosły równo przycięte krzaki. Gruby, pas mierzwy oddzielał krzewy od zadbanego trawnika. Jeśli człowiek wiedział, czego szukać, ślady były aż nadto wyraźne. Ben pochylił się i utkwił w nich wzrok. Po chwili krępującego milczenia rzekł zdecydowanie: — To niczego nie dowodzi. Ślady mógł zostawić ogrodnik lub dzikie zwierzę.

— To odciski butów. Powinnaś sporządzić odlewy, zanim zacznie padać.

Nozdrza agentki Margold rozszerzyły się.

— Wiem, jak mam wykonywać swoją robotę.

Przez chwilę oglądała odciski stóp, a następnie wskazała na mnie.

— Ty... musimy pogadać — warknęła.

Poszliśmy na koniec podjazdu, wystarczająco daleko, aby Ben nie słyszał, o czym rozmawiamy. Przyjrzała mi się uważnie i zapytała:

— Kim ty, u diabła, jesteś?

— Nikim. Zapomnij, że tu byłem. Jeśli chcesz, powiedz

swoim ludziom, aby mnie odwieźli. Chciałbym wrócić do mojego biura. Nawiasem mówiąc, współpraca z tobą układała się naprawdę wspaniale. To trudna sprawa. Życzę powodzenia.

— Słuchaj... jeśli nie zauważyłeś, to ci powiem, że w środku jest sześć trupów, w tym ciało szefa personelu Białego Domu.

— Zauważyłem. Czy muszę brać w tym udział?

Uzyskałem nad nią pewną przewagę. Być może przykry sposób bycia agentki Margold, którego ofiarą padłem tego ranka, był usprawiedliwiony — najwyraźniej znalazła się na wprost rozpędzonego pociągu. Wytarzała mi twarz w gównie — jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie.

— Zostajesz. Nawet nie próbuj — powiedziała.

Wiecie, ja też jestem bystrzak. Nie miałem pojęcia, dlaczego szefowa mnie w to wpakowała, wiedziałem jednak, że jeśli zostanę dłużej, jeszcze głębiej pogrążę się w tym bagnie. Mama Drummond nie wychowała kompletnego idioty — zdawałem sobie sprawę, że to, co wydarzyło się w tej rezydencji, było formą egzekucji, którą określa się mianem zabójstwa politycznego. Jeśli wypowiesz to słowo w towarzystwie facetów z CIA, zbledną i obleją się zimnym potem. Musisz też wiedzieć, że jakiś idiota — konkretnie Oliver Stone — zrobił film, w którym występuje facet o nazwisku Drummond.

— Pracujecie dla FBI. Jesteście wspaniali, dacie sobie radę — powiedziałem.

Margold zignorowała moje słowa i zaczęła snuć wywody o ogromnym znaczeniu, jakie ma ta sprawa. Też ją olałem.

Szczerze powiedziawszy, wiedziałem, że szefowa oddelegowała mnie, aby uniknąć rozgłosu. Agencja woli trzymać się od takich spraw na odległość dwudziestu kilometrów. Nawiasem mówiąc, nasza kwatera główna znajdowała się w odległości pięciu kilometrów od miejsca zdarzenia, dlatego uznałem, że powinienem niezwłocznie oddalić się szybkim krokiem.

Agentka Margold najwyraźniej spostrzegła, że przestałem na nią zwracać uwagę, ponieważ przełknęła ślinę i powiedziała:

— W porządku, zrozumiałam. Słuchaj... przepraszam, że byłam... nieco opryskliwa.

— Że jak?

— Okay... byłam nieuprzejma. Nie traktuj tego tak osobiście.

— Gówno prawda. Jesteś zdenerwowana, ponieważ prowadzisz sprawę zabójstwa roku. W każdej chwili może się tu zjawić Władca Federalnych, dlatego wyznajesz winy. Musisz udowodnić, że panujesz nad sytuacją, wyjaśnić, co się tutaj stało. A tymczasem, nie wiedzieć czemu, nie pojawił się koroner ani ludzie z dochodzeniowego. Agenci, którzy pierwsi przybyli na miejsce zbrodni, stoją bezczynnie. Ben kryje własny tyłek, a ty zdałaś sobie sprawę, że zostałaś sama. Kiedy powiedziałem coś przytomnego i oświecającego, uznałaś, że mogę się przydać. Wołałabyś mieć przy sobie kogoś, kto pomoże ci łapać gówno, gdy zacznie fruwać w powietrzu. Dzięki. Powiedz, żeby mnie stąd zabrali.

Zauważyłam, że napięła lekko mięśnie szczęki, lecz zdołała się opanować. Właściwie to nawet się uśmiechnęła.

— Jesteś bardziej czujny i masz lepszą intuicję, niż sądziłam, Drummond.

— Odwieźcie mnie.

— Zostajesz.

— Jesteś w błędzie. Prawo federalne mówi, że CIA zajmuje się dupkami na zewnątrz, a FBI wewnątrz kraju. To wasza działka.

Odwróciłem się na pięcie i zacząłem się oddalać, kiedy usłyszałem:

— Posłuchaj, co mam do powiedzenia, zanim zrobisz następny krok.

Przystanąłem, lecz nie odwróciłem się. Szczerze mówiąc, wiedziałem, że nie powinienem się zatrzymywać. Bywa jednak, że wiedzieć i zrobić to dwie całkiem różne rzeczy. Czułem na plecach jej spojrzenie.

— Znalazłam kartkę na orientalnej skrzyni w holu. Nasi ludzie natychmiast zawieźli ją do laboratorium w celu przeprowadzenia analizy — powiedziała.

Miałem ułamek sekundy na podjęcie decyzji, czy zależy mi na tym, aby dowiedzieć się, co na niej napisano. Byliśmy w Waszyngtonie —jedynym miejscu na świecie, w którym to, czego nie wiesz, nie może wyrządzić ci krzywdy — lecz po obejrzeniu tej jatki moja ciekawość się wzmogła. Znalazłem się w kropce.

Po chwili było już za późno, ponieważ agentka Margold wyjaśniła:

— Parafrazując słowa, które odczytano mi przez telefon, to zabójstwo było ostrzeżeniem. „Nie powstrzymacie nas. Będą inni. Wasz prezydent przejdzie do historii w ciągu dwóch dni”.

— „Do historii”?

— To ich słowa, nie moje.

Cudaczne określenie. Pomyślałem, że moja hipoteza legła w gruzach. Zabójcy mogli być międzynarodowymi terrorystami, a to była z pewnością działka Agencji, dlatego powinienem zostać, w przeciwnym razie wpadnę po uszy w gówno. Z drugiej strony mogliśmy mieć do czynienia z rodzimymi idiotami, a wówczas pozostanie oznaczałoby ingerencję firmy w sprawy wewnętrzne, za co również bym oberwał. Jedynym pewnikiem pozostawało to, że ludzie, którzy zdołali obejść system zabezpieczeń tego domu, zamordować sześć osób i dać drapaka, byli paskudnymi, zręcznymi, odważnymi i inteligentnymi facetami. Szczerze powiedziawszy, pani prezydentowa mogłaby pomyśleć o wykonaniu kilku telefonów do firm sprzedających polisy na życie, aby dowiedzieć się, która zaproponuje najlepszą cenę za zapewnienie panu prezydentowi dodatkowej ochrony ubezpieczeniowej na kilka kolejnych dni.

Agentka Margold najwyraźniej pomyślała o czymś podobnym.

— To może wychodzić poza zakres spraw wewnętrznych. Tkwisz w tym tak samo jak ja — powiedziała.

Niezupełnie, a przynajmniej jeszcze nie teraz.

— Dyrektor może się tu zjawić w każdej chwili. Oczekuje pełnego raportu. Uwierz, że nie chcesz go rozczarować niesprawdzonymi hipotezami.

— W porządku. Jestem tutaj w charakterze doradcy. — Po chwili namysłu poprawiłem się: — Właściwie to mnie tu nie ma. Zniknę, kiedy zjawi się twój szef.

Skinęła głową, nie odpowiadając ani słowem.

Później uznałem, że powinienem posłuchać starego przysłowia: „Nie sprawdzaj obiema stopami, jak głęboka jest woda”. Niestety, było już na to za późno.

ROZDZIAŁ DRUGI

 

Wróciliśmy do środka, aby jeszcze raz obejrzeć miejsce zbrodni i dokonać przeglądu sytuacji. Zanim to uczyniłem, zrobiłem sobie chwilę przerwy na zmianę postawy. Byłem poirytowany tym, że znowu się tu znalazłem, że zostałem wprowadzony w błąd przez szefową i co najważniejsze przez agentkę Margold. Gdyby ta jędza za pierwszym razem poinformowała mnie o motywach i personaliach ofiar, nie musielibyśmy przechodzić przez to ponownie. Dodam, że widziałem śmierć, zniszczenia i ciała zabitych w armii oraz podczas swojej kariery prawniczej i na myśl o tym wcale nie robi mi się słabo. Z drugiej strony nigdy nie przywykłem do takich widoków, a kolejna wizja jest często, nie wiedzieć czemu, gorsza od poprzedniej.

Trzeba było jednak skupić uwagę na miejscu przestępstwa. Pierwszą rzeczą, na którą zwróciłem uwagę, był brak otworu po kuli w drzwiach frontowych. Po obu stronach drzwi znajdował się szereg małych bocznych okienek.

— Mogła nie widzieć jego twarzy.

— Co? Ach... Lacy... Miałeś na myśli twarz Elwooda?

— Tak. Spójrz tutaj. Gdyby stanął blisko, naciskając dzwonek, nawet gdyby wyjrzała przez boczne okienko, mogłaby dostrzec jedynie mały fragment jego ciała.

Margold weszła do środka i wyjrzała przez okienko, aby przekonać się o słuszności mojej obserwacji.

Oczywiście nie musiałem tłumaczyć, dlaczego było to istotne, a nawet ważne. Szofer Lany Elwood był w tej chwili naszym jedynym podejrzanym — żaden świadek ani nagranie na taśmie wideo nie potwierdzało, że sfilmowany, utykający dżentelmen był oszustem, który się pod niego podszywał. To, że June Lacy nie mogła rozpoznać twarzy Elwooda stojącego po drugiej stronie drzwi, powodowało, że jego status pozostawał nieokreślony. Rozwiązywanie zagadki przestępstwa to rezultat umiejętnego włączania do sprawy odpowiednich wątków i ich wykluczania. Lany Elwood pozostawał zagadką — krąg podejrzanych mógł się poszerzyć do pięciu miliardów osób, które FBI zalicza do kategorii „sprawca nieznany”, co w normalnym języku oznacza, że nie mają zielonego pojęcia, o kogo chodzi.

— Przypomnij tym z dochodzeniówki, żeby zdjęli odciski palców z dzwonka do drzwi.

— Już to sobie odnotowałam.

— Nawiasem mówiąc, gdzie jest samochód? I co się dzieje z Elwoodem?

— Zaginęli. Wiemy, że Elwood opuścił parking o piątej trzydzieści i ruszył w tym kierunku. Rozesłaliśmy już list gończy.

— To duże miasto.

— Mylisz się, Drummond. To małe miasto, duży jest Nowy Jork i Los Angeles.

Chociaż muszę przyznać, że może się to wydać ironiczne, czuję się wkurzony, gdy ktoś zwraca się do mnie w sarkastycznym tonie.

— Cudownie, w takim razie nie będziesz miała żadnego problemu z ich odnalezieniem.

— Zapomniałam dodać... wóz jest wyposażony w specjalny zakodowany system nawigacji, który umożliwia zlokalizowanie obiektu.

— No to będzie jeszcze łatwiej.

— Najwyraźniej został wyłączony.

— Cóż za niespodzianka.

— Żebyś wiedział. — Spojrzała na mnie uważnie. — Tylko mała garstka ludzi wie o istnieniu takiego urządzenia lokalizacyjnego.

— Widocznie nie jest ich tak mało, jak ci się wydaje.

Przyklęknąłem, aby ponownie obejrzeć ciało June Lacy. Lewa dłoń dziewczyny zasłaniała ranę wlotową, rana wylotowa znajdowała się z tyłu, nie można było zatem stwierdzić, czy zabito ją z tej samej broni co pozostałych.

Przyjrzałem się jej bliżej. June Lacy nie była piękna ani nawet ładna. Jej twarz wydawała się zbyt zaokrąglona, rysy zaś zbyt nijakie i pospolite, chociaż ten typ urody z pewnością robił wrażenie. Może był nawet zaskakująco zniewalający. Potrzebowałem chwili, aby zrozumieć, na czym polegał urok June. Jej wygląd był uderzająco niewinny, sugerował spokój ducha, rodzaj miłej prostoty nie umysłu, lecz duszy — dokładnie tam, gdzie to ma znaczenie. Typowa twarz szczęśliwej dziewczyny z trzeciego rzędu kościelnego chóru lub tej, która paraduje przy krawężniku podczas parady w Dzień Pamięci. Twarz dziewczyny trzymającej serce na dłoni, niemającej cienia wątpliwości, że żyje w najwspanialszym kraju na świecie, zamieszkanym przez rycerzy i smoki. Stała po stronie rycerzy i była z tego cholernie dumna. Byłem inny niż ona. Może kiedyś ją przypominałem, lecz dawno przestałem. Kiedy tak o niej myślałem, poczułem się winny, może nawet trochę zbrukany. Co więcej, zrobiło mi się strasznie smutno i zaczął we mnie wzbierać dziwny, głęboki gniew.

Ben wspomniał, że pochodziła z Minnesoty. Nordyckie geny agentki specjalnej June Lacy były widoczne jak na dłoni — zwróciłem uwagę na srebrzyste blond włosy, jasną nieskazitelną skórę i jasnobłękitne oczy ludzi pochodzących znad Bałtyku. Przypominała bywalczynię piżamowych przyjęć, która nigdy nie została okrzyknięta królową, chociaż zawsze pozostawała damą dworu — dziewczynę, której koleżanki powierzały swoje najbardziej kłopotliwe sekrety. Z drugiej strony nie znalazłaby się w elitarnej Secret Service, gdyby nie była inteligentna, ambitna i żądna przygód.

Nie miałem wątpliwości, że w jakimś małym miasteczku północnej Minnesoty wszyscy byli poruszeni, gdy mała June ze ślicznymi jasnymi kucykami została wybrana do ochrony prezydenta Stanów Zjednoczonych. Co roku dyrektor miejscowego ogólniaka mówił nowym uczniom, że jeśli zaczną zakuwać i będą unikali substancji odurzających, biurko w Gabinecie Owalnym znajdzie się na odległość wyciągniętej ręki, mogą jednak zapomnieć o fotelu w samolocie Air Force One, ponieważ jedna z uczennic ich szkoły już je zajęła, z czego mogą być dumni.

Niestety, podążanie śladem Lacy straciło nieco na atrakcyjności.

Spojrzałem na agentkę Margold, która, dodam na marginesie, wyglądała jak prymus-który-najprawdopodobniej-odniesie-życiowy-sukces-a-teraz-wygłasza-mowę-z-okazji-zakończenia-szkoły.

— Nie zdążyła nawet zareagować.

— Nie rozczulaj się nad nią, Drummond. Nie skończyłaby tak, gdyby przestrzegała procedur.

Trudno byłoby wykazać a priori, że jest inaczej, dlatego nawet nie próbowałem. Wiem jednak z doświadczenia, że kobiety surowo traktują inne przedstawicielki własnej płci. Jako mężczyzna czułem się w tej sytuacji wewnętrznie rozdarty. Uważanie mężczyzn za obrońców, a kobiety za istoty bronione przestało uchodzić za politycznie poprawne z powodu sugerowania relacji silniejszy—słabszy. W dzisiejszych czasach my, mężczyźni, jesteśmy postrzegani jako istoty elastyczne i obojnacze — wrażliwe, opiekuńcze stworzenia, które gotują i wychowują dzieci, chociaż, dzięki Bogu, nadal pozbawione są przywileju rodzenia i miesiączki. Kiedy przebywam w domu kobiety, pamiętam nawet o tym, by opuszczać deskę sedesową. Ale dorastałem jako typowe dziecko pułku — całe życie spędziłem w bazach wojskowych, gdzie pięćdziesięciolatki uchodziły za staruszki. Mówię to, aby wyjaśnić, dlaczego mam trudności ze zrozumieniem tych wszystkich nowoczesnych mantr i dlaczego byłem wkurzony, że ktoś wpakował kulkę w szyję June.

Zauważyłem błyszczący pierścionek zaręczynowy na jej palcu. Za dwa tygodnie byłaby mężatką. Na pewno kupiła suknię ślubną, zarezerwowała kościół, rozesłała zaproszenia z prośbą o potwierdzenie przybycia — goście nie będą musieli zmieniać planu podróży, wystarczy zmiana nastroju i stosowny ubiór. Czułem pokusę, aby przez wzgląd na przyzwoitość poprawić jej spódnicę, lecz Margold i jej kumple przypuszczalnie by się wkurzyli i wymienili mnie w raporcie czy coś w tym stylu.

Uścisnąłem ramię June i wstałem.

— Zrekonstruujmy przebieg wydarzeń — powiedziałem do Margold.

— W porządku. Ty zaczynasz.

— Niech będzie. Jest szósta piętnaście, Lacy czeka na przyjazd Elwooda. Może siedzi na schodach. Goście z piwnicy zawiadamiają ją przez słuchawkę, że Elwood wjeżdża na podjazd. Bim-bom. Podchodzi do drzwi, otwiera i widzi faceta z pistoletem. Zanim zdąży cokolwiek powiedzieć lub zareagować, bum, nie, nie bum, lecz psss. Kula przeszywa jej szyję. W porządku?

— W porządku. Broń musiała mieć tłumik.

— June odrzuciło do tyłu. Do środka wchodzi dwóch, może czterech facetów i... i...

Margold spojrzała na mnie dziwnym wzrokiem.

— Tak... możliwe. Pewnie myślisz, że zabrali ze sobą kobietę, aby stała przy drzwiach i rozmawiała, żeby Belknapowie niczego nie podejrzewali, słysząc kobiecy głos.

— Trzeba rozważyć taką możliwość.

Przez chwilę zatrzymała wzrok na Lacy.

— Interesująca hipoteza. Czy nie oznacza to, że wiedzieli, iż drzwi otworzy agentka?

Oboje uznaliśmy, że przeanalizowanie tej intrygującej hipotezy należy odłożyć na później. Margold kontynuowała:

— Następnie jeden z zabójców idzie do salonu, a jeden lub dwaj zbiegają do piwnicy. Jeden zostaje przy drzwiach. Powiedzmy, że to kobieta... Idzie prosto do kuchni, zajmuje pozycję... i daje sygnał pozostałym, którzy otwierają ogień. — Spojrzała na mnie: — Jakoś tak, nie?

— Nie podawaj konkretnej liczby napastników. Powiedz, że było ich od dwóch do czterech. Poczekaj, aż ci z dochodzeniówki i specjaliści od balistyki potwierdzą nasze przypuszczenia. Znaleziono jakieś łuski?

— Myślisz, że używali chwytaczy?

— Jeśli mieli tłumiki, posługiwali się bronią automatyczną, a to oznacza, że łuski musiały zostać wyrzucone z komory. Powiedz ludziom z dochodzeniówki, żeby starannie przeczesali wszystkie dywany i pęknięcia, chociaż wątpię, aby cokolwiek znaleźli.

— Masz rację.

Wróciliśmy do jadalni, gdzie dwóch agentów nadal stało bezczynnie, podpierając ścianę.

— Płacą wam za nicnierobienie? — warknęła Margold.

— Daj spokój. Wszystko zabezpieczyliśmy i czekamy na ekipę dochodzeniową. Postępujemy zgodnie z procedurą, staramy się nie zatrzeć śladów — odpowiedział grubszy. Po chwili dodał: — Radzę ci zrobić to samo.

Margold pokręciła głową i zaczęła obchodzić stół.

— Dlaczego nie ma koronera i ludzi z dochodzeniówki?

— Polecono nam nie korzystać z usług miejscowych. Zero kontroli jakości, zero problemów z przekazaniem dowodów. Muszą pokonać drogę z Quantico. — Potrząsnął głową. — Witajcie w Waszyngtonie. Stoją w korku. Będą za jakieś pięć minut.

Agentka Margold chodziła po pokoju, próbując ustalić miejsca, z których padły strzały. Chyba chciała zweryfikować moją hipotezę o drugim zabójcy. Spojrzała na mnie.

— Skończyłam. Masz coś jeszcze?

— Hm... — Coś nie dawało mi spokoju, nie byłem jednak pewny, co to takiego.

Popatrzyła na zegarek i spytała ponownie:

— Skończyłeś?

Przyglądałem się panu i pani Belknap. Byłem pewny, że coś przeoczyliśmy.

— Ben wspomniał, że Elwood przyjeżdżał o szóstej piętnaście.

— Tak, tego ranka zjawił się pięć minut później.

— Powinnaś pomyśleć o tych pięciu minutach.

— Już to sobie zanotowałam.

— W porządku... Belknap przypuszczalnie wstał o piątej... może piątej trzydzieści. Wziął prysznic, ogolił się, ubrał i zszedł na śniadanie.

— Do czego zmierzasz?

— Jesteś zamężna?

— Nie, czemu pytasz?

— Czy kiedykolwiek byłaś? Mieszkałaś z kimś?

— Nie, ja... — Najwyraźniej trafiłem w jej czuły punkt. — Jeśli masz coś, to dawaj — prychnęła.

— Zwyczaje małżeńskie, agentko Margold. Facet był rannym ptaszkiem, ona nie musiała wcześnie wstawać. Skąd mordercy wiedzieli, że Belknapowie wstaną o podobnej porze i zjedzą razem śniadanie? — Byłem pewny, że zrozumiała, o co mi chodzi, chociaż tego nie przyznała.

— Zejdźmy do piwnicy. Natychmiast — powiedziała.

Zatrzymała się w połowie schodów, odwróciła do mnie i wyszeptała:

— Nie rób takich uwag w obecności innych. Jeśli zabójcy zdołali obejść zabezpieczenia i wiedzieli o istnieniu pomieszczenia ochrony w piwnicy, a na dodatek... Nie jestem głupia, Drummond. Mieli wtyczkę, tak? — Spojrzała mi prosto w oczy. — Nie mów o tym nikomu. Zrozumiałeś?

Nie załapałem, o co jej chodzi. Rozumiałem jednak, że kryje się w tym coś więcej — albo chodziło o zatuszowanie faktów, albo nie można było ufać wszystkim ludziom w tym domu, albo ta urocza dama trzymała coś w zanadrzu.

Także Ben wrócił do pomieszczenia ochrony i teraz w kółko odtwarzał taśmę z Elwoodem, jakby od tego, ile razy to zrobi, zależała jego dalsza kariera. Zrobiło mi się go żal. Zabójcy nie grali fair. Znaleźli słaby punkt w zbroi Bena, skruszyli ją i dobrali się mu do tyłka.

W jego fachu obowiązywała zasada, że najtrudniejszym zadaniem jest ochrona ruchomego obiektu. Dom był twierdzą, a jeśli otoczyło się ją głęboką fosą i obsadziło mury dzielną załogą, powinna być bezpieczna i niezdobyta.

Powinna. Bywa, że fosa staje się twoim najgorszym wrogiem. W chwili gdy czarna bryka pojawiła się na podjeździe i zbliżyła do zamku głównego, obrazowo mówiąc, została uznana przez wartownika za to, czym się wydawała, a nie za to, czym faktycznie była. System zabezpieczeń rodzi pewność siebie, usuwa nieufność, każę zapomnieć o ostrożności. June Lacy nie zginęła dlatego, że była lekkomyślna, lecz dlatego, że szef kazał jej ufać w to, iż elektroniczna fosa wykona za nią całą robotę.

Każda instytucja w Waszyngtonie rządzi się własnymi prawami, lecz Secret Service ma mniejszą skłonność do przebaczenia od większości z nich. Bena czekała wcześniejsza emerytura, chyba że był pieprzonym dupkiem, a jeśli tak, to skończy, rozdając bilety w biurze turystycznym przy Białym Domu. Było to jednak lepsze od lodowatej półki w kostnicy, która czekała członków jego zespołu i nieszczęsnych państwa Belknap.

Tak czy owak agentka Margold i ja rozglądaliśmy się wokół, jeszcze raz lustrując pomieszczenie ochrony. Nie dostrzegłem nic nowego, chociaż uznałem, że Margold miała rację, gdy mówiła o tym, w jakiej kolejności zginęli — najpierw facet na krześle, później kobieta przy konsoli, na koniec śpiący mężczyzna.

Inteligentny gość mający czas na zastanowienie się i zaplanowanie ataku właśnie tak by go przeprowadził. Podręcznikowy scenariusz: najpierw zneutralizować najbardziej bezpośrednie zagrożenie. Właśnie! Przecież napastnicy nie mieli czasu — wyważyli drzwi i zaczęli strzelać. Rozejrzałem się wokół, szukając zabłąkanych kul, które utkwiły w ścianie lub meblach. Ani jednej. Jeden strzał, jeden trup... z wyjątkiem agentki przy konsoli, która dostała trzy kule w prawą część ciała. Przyjrzałem się jej uważniej. Prawe ramię denatki było wyciągnięte, łatwo mogła uruchomić alarm. Uderzyło mnie, że zabójca w chłodny sposób wykorzystał siłę uderzenia pocisków, aby odrzucić ją do tyłu, uniemożliwiając dosięgnięcie przycisku.

Imponujące.

Zbyt imponujące.

— Przypuszczalnie użyli kamery światłowodowej. Wystarczy wsunąć taką pod drzwi, aby widzieć, co się dzieje w środku.

Skinęła głową, a następnie pochyliła się nad ciałem leżącym na łóżku.

— Ten musiał obsługiwać nocną zmianę i... — zaczęła wyjaśniać, kiedy odezwała się jej komórka. — Margold... uhm... Rozumiem, George... W porządku. — Po chwili powiedziała: — Nie... prawie skończyliśmy... Tak, możemy tam być. Za dziesięć minut.

Wyłączyła aparat, sprawiając wrażenie zaniepokojonej, w końcu spojrzała na Bena.

— Muszę jechać. Koroner i ludzie z dochodzeniowego będą tu lada chwila. Do tego czasu dowodzi agent Jackson. — Popatrzyła na mnie. — Dyrektor musiał zmienić trasę. Pojedziemy do niego.

— My? — Pokręciłem głową z niedowierzaniem. — To twój szef, twoja sprawa i twój koszmar.

Uśmiechnęła się na chwilę.

— Czyżby? Nie wspomniałam, że mamy się z nim spotkać w George Bush Centre? Sądziłam, że to budynek CIA.

Spojrzałem na nią, a następnie powiedziałem do Bena:

— Daj nam taśmę z nagraniem przyjazdu Elwooda. — Po tych słowach przyszło mi coś do głowy. — Obejrzałeś fragment nagrania z jego odjazdem, Ben?

— Nie... nie pomyślałem o tym.

— To też nam daj.

Margold spojrzała na mnie.

— Trafna sugestia — pochwaliła.

— Jasne.

W połowie schodów złapałem ją za ramię.

— Powinnaś dwa razy pomyśleć, zanim pozwolisz Benowi wydawać rozkazy w tym domu.

— Dlaczego?

— Po pierwsze jest potencjalnym podejrzanym. Był przeciek, a Ben z pewnością znał plan rezydencji.

— A drugi powód?

— Szykuje się niezłe polowanie na czarownice, a Ben był odpowiedzialny za tę operację. Nie powinniście byli pozwolić, żeby majstrował przy dowodach przed twoim przyjazdem. Teraz to twoja działka. Chroń własny tyłek.

— Powinnam o tym pomyśleć.

Miała rację. Powinna.

Wróciła do jadalni, aby poinformować agenta Jacksona, że on tu dowodzi i że ma zabrać stąd Bena.

Ben dołączył do nas przed drzwiami, wręczył Margold taśmy i powiedział do mnie:

— Słuchaj... nie wyciągaj pochopnych wniosków. Nie ma dowodu na to, że było ich kilku.

— Na pewno nie zrobił tego jeden człowiek, Ben. Lepiej się z tym pogódź. Jeśli to cię pocieszy, przyrzekam, że zaznaczę, iż system zabezpieczeń był niemal idealny.

— Dzięki.

— Nie myśl o tym.

— W porządku, postaram się.

— Czy na tym polega twoja praca w Agencji? — zapytała w drodze do samochodu agentka Margold. — Zajmujesz się rekonstrukcją zdarzeń na miejscu przestępstwa?

— Nie.

— Jak w takim razie... jak udało ci się to wszystko poskładać?

— Wiesz, kiedyś zajmowałem się zabijaniem ludzi.

Pokręciła głową z niedowierzaniem.

— Poważnie?

— No dobrze, jestem prawnikiem od spraw karnych.

Przewróciła oczami i westchnęła.

— Właśnie dlatego nie lubię pracować z CIA. Wszyscy jesteście nałogowymi kłamcami.

Uśmiechnąłem się.

— Wsiadaj do wozu — powiedziała.

Problem z ludźmi z FBI polega na tym, że wszyscy są nałogowymi sceptykami. Przed rozpoczęciem studiów prawniczych uczestniczyłem w operacjach specjalnych. Zarabiałem w ten sposób na życie, dzięki czemu zaznajomiłem się z metodami i techniką.

Mówiąc skromnie, dostrzegłem ślady w mierzwie, zanim wszedłem do domu. Agentka Margold powinna wykazać się większą spostrzegawczością, gdy naciągała lateksowe rękawiczki i wyjaśniała mi, jakim jestem dupkiem.

— Mamy pięć minut. Ruszaj. Nie mogę się spóźnić — poinformowała kierowcę.

Ruszyliśmy z piskiem opon, po chwili mijaliśmy niewielkie rezydencje po obu stronach Farm Drive. W połowie przecznicy minęła nas długa kolumna furgonetek i czarnych chevroletów crown vic. Agentka Margold wyciągnęła komórkę i przez dwie minuty dawała polecenia swojemu człowiekowi z grupy kryminalistycznej. Wyjaśniała technikom, jakie ślady należy zbadać — ślady butów w ogrodzie, łuski po pociskach, odciski palców na dzwonku itd. Zakończyła rozmowę, mówiąc: — Tak... w porządku... wpadnę, by obejrzeć ślady butów.

Wyłączyła telefon, usiadła wygodnie i wyjrzała przez okno, najwyraźniej starając się uporządkować myśli i sprawdzić, czy czegoś nie przeoczyła. Usłyszała wiele złych wiadomości i na mój gust niezbyt dobrze to zniosła.

— Jesteś oficerem operacyjnym?

— Nie. Jest nim agent specjalny Mark Butterman. Porządny gość. Jeden z naszych najlepszych ludzi.

— Jeden z tych, którzy zostali w domu?

— Tamci są z grupy pierwszego reagowania. Butterman mieszka w połowie drogi do Baltimore. Jechał w dużej kolumnie, którą minęliśmy.

— Dlaczego cię tu wysłali?

— Z tego samego powodu co ciebie.

— Ponieważ jesteś inteligentna, czarująca i błyskotliwa?

Nasze spojrzenia spotkały się na chwilę.

— Potrafiłeś zrekonstruować przebieg przestępstwa, a nie umiesz odpowiedzieć na to pytanie?

— Oświeć mnie.

— Potrzebowali dwóch dupków w charakterze kozłów ofiarnych, na których będzie można zwalić odpowiedzialność, jeśli nie uda się rozwikłać sprawy i prezydent zginie.

ROZDZIAŁ TRZECI

 

Kiedy wypowiedziała to interesujące, a jednocześnie banalne spostrzeżenie, podjechaliśmy do budki strażniczej przy bramie budynku Centralnej Agencji Wywiadowczej.

— Poczekaj tutaj — poleciła kierowcy. — Możesz się rozluźnić. Jesteś w domu — rzuciła w moją stronę.

— O tak. Nie ma jak dom, słodki dom — odpowiedziałem, chociaż w rzeczywistości miejsce to nie było moim domem.

Opowiem wam krótko, w jaki sposób się tu znalazłem. Poprzedniej zimy mój były szef, dwugwiazdkowy generał Clapper, szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej, uznał, że w czyimś najlepiej pojętym interesie leży, by Sean Drummond wziął sobie dłuższy urlop. Byłem jego pełnomocnikiem do spraw specjalnych — tajemniczy tytuł, który celowo miał niczego nie mówić. W rzeczywistości należałem do wąskiego grona sędziów, prawników i doradców prawnych, którzy pomagali w rozwiązywaniu problemów prawnych gościom biorącym udział w operacjach specjalnych. Był to mroczny świat, a naszym zadaniem było zadbanie, aby nie znalazł się w światłach jupiterów.

Przez osiem lat oskarżałem i broniłem w sprawach karnych i chociaż za żadne skarby bym się do tego nie przyznał, kochałem armię i lubiłem swoją pracę. Miałem nadzieję, że armia zawieruszyła gdzieś moją teczkę lub że jakiś urzędnik powiedział: „Słuchajcie, ten Drummond jest naprawdę dobry w te klocki. Wiem, że to zabrzmi oryginalnie, może nawet dziwacznie, ale jeśli pozostawimy go na tym miejscu, wyświadczymy przysługę podatnikom, Drummondowi... wszystkim. Kapujecie?”.

Niestety, armia nie rozumuje w taki sposób.

Szczerze powiedziawszy, generał Clapper chciał się na chwilę uwolnić od mojej obecności, co wydaje się całkiem zrozumiałe. Potrafię zaleźć szefom za skórę. A zatem zostałem wypożyczony prywatnej firmie prawniczej, w której miałem pracować przez rok. Wiecie, w takiej renomowanej korporacji zatrudniającej absolwentów prestiżowych uniwersytetów, byłych polityków i innych ważniaków. Clapper pewnie myślał, że w ten sposób przewietrzy tam atmosferę, a później będziemy mogli usiąść i pogadać o operze i drogich winach, sącząc sherry. Jakby tego było mało, okazało się, że pewni pracownicy owej firmy byli umoczeni po uszy, a poprzedni oficer JAG, którego zastąpiłem — moja bliska przyjaciółka — został zamordowany. Jej siostra, prokurator z Bostonu, poprosiła, abym pomógł jej znaleźć mordercę, który wpadł w szał zabijania i sterroryzował cały DC.

Kiedy wspólne śledztwo doprowadziło nas do bardzo delikatnej i ważnej operacji CIA, zawieziono mnie do tego budynku i omal nie wykręcono ramienia ze stawu. Agencja chciała chronić swoją operację, a mnie zależało na tym, aby karę ponieśli wszyscy, którzy byli zamieszani w śmierć mojej przyjaciółki. Myśleli, że dobili targu, Drummond był jednak odmiennego zdania i wyrównał rachunki z kim trzeba. Szczęśliwe zakończenie, nie?

Macie rację, w kontaktach z rządem federalnym nie istnieje coś takiego jak happy end. Goście z CIA byli pod silnym wrażeniem mojej inteligencji, pomysłowości, a szczególnie brutalności. Mój szef okazał się mniej wzruszony. Panowie porównali swoje obserwacje i w taki oto sposób się tu znalazłem.

Krótko mówiąc, Clapper dostał to, czego chciał — miał mnie z głowy. Także CIA zadbała o swoje interesy — zyskała pracownika, za którego płacił ktoś inny. Nie trzeba chyba dodawać, że nikt nie pomyślał, aby mnie zapytać, czego pragnę. Potrafię sobie jednak wyobrazić gorsze miejsce niż to. Praca tutaj bywa całkiem interesująca.

Zyskałem również dziewczynę, Janet Morrow, która z powodu roli, jaką odegrała we wspomnianej sprawie, stała się znaną postacią w Beantown1 i awansowała na stanowisko zastępcy prokuratora okręgowego. W ten oto sposób nasze życie nabrało tempa. Janet nadzorowała pracę trzydziestu prokuratorów zajmujących się sprawami karnymi, a ja nadzorowałem siebie — uwierzcie mi, że to wyczerpujące, pełnoetatowe zajęcie. Ponieważ mogliśmy się widywać tylko w niektóre weekendy, postanowiliśmy nie pogłębiać naszej znajomości, wiedząc, że nie dysponujemy czasem potrzebnym do nawiązania bliższej więzi.

Dzięki uprzejmości wspomnianej korporacji prawniczej mam w szafie cały rząd garniturów Brookes Brothers oraz sportowych kurtek, wyglądam zatem na bogatszego i bardziej eleganckiego, niż faktycznie jestem. Na dodatek całkiem dobrze pasuję do CIA.

Tak więc jestem teraz pracownikiem firmy i wspólnie z agentką Margold czekam przy frontowym wejściu. Po chwili pojawił się układny i grzeczny dżentelmen, który otworzył kobiecie drzwi, uśmiechnął się do nas obojga i oznajmił:

— Witam, jestem John z biura dyrektora.

— Cześć, John — przywitała się Margold.

Mężczyzna przystanął na chwilę, czekając, aż ja również odpowiem: „Cześć, John”. Jakim cudem znalazłem się wśród tych ludzi?

— Nie chciałbym was poganiać, lecz na górze panuje kompletny chaos. — John był najwyraźniej ciekaw, co się stało, ponieważ zapytał: — Bardzo kiepsko to wygląda?

— Co?

— Sprawa zabójstwa. Byłeś w rezydencji Belknapów, prawda?

— Sam wiesz... a jak się tutaj rzeczy mają, John?

— Urwanie głowy. Ludzie wpadają na siebie. Aż kipi od plotek. Co widziałeś?

— Zabitych.

— Jasne. Jak zginęli? Zostali zastrzeleni?... Otruci gazem?... Jak to się stało?

Spojrzałem mu prosto w oczy.

— Nie żyje sześciu porządnych ludzi — odparłem. — Nie twój pieprzony interes, jak do tego doszło.

Margold uśmiechnęła się do siebie.

John zrobił gniewną minę, lecz sprawnie przeprowadził nas przez ochronę, skierował do windy, zawiózł na trzecie piętro i wskazał pustą salę konferencyjną.

— Poczekajcie tutaj — polecił. — Szefowie mają spotkanie w biurze dyrektora. Za chwilę powinni dołączyć pozostali.

Odszedł, nie wspomniawszy ani słowem, o kogo chodzi, co było wkurzające i przypuszczalnie takie miało być. Wiecie, właśnie tak działam na ludzi. Dyrektor, który był przełożonym Johna, znajdował się na szczycie mojego łańcucha pokarmowego. Nie miałem wątpliwości, że w przestronnym biurze na górnym piętrze toczy się specyficzna walka o pokarm, której celem było uniknięcie zjedzenia nadpsutego banana. Rozwijając kiepską metaforę pokarmową, można by powiedzieć, że zabójstwo Belknapów było gorącym ziemniakiem, który szefowie podrzucali sobie nawzajem, mając nadzieję, że uda się go wcisnąć innemu departamentowi, wtrynić innej służbie, agencji, urzędowi czy czemuś w tym rodzaju. Wiadomo było, że każdemu przypadnie w udziale jakaś rola w tym całym przedsięwzięciu, najważniejsza była jednak ta, którą w DC określano mianem „głównej”. Kiedy sprawy przybierały nieciekawy obrót, a zwykle właśnie tak to się kończyło, ten, który odgrywał „główną rolę”, dostawał eksponowane miejsce podczas przesłuchań przed Kongresem. Uśmiechnąłem się do Margold.

— Stawiam pięć dolców, że dostaniesz tę robotę. Wzruszyła ramionami, lecz nie chwyciła przynęty.

— Słuchaj, Drummond, coś ci powiem. Zawrzyjmy układ — zaproponowała po chwili.

— To kiepski pomysł.

— Dlaczego?

— Nie masz niczego, co chciałbym mieć.

— Nie miałam na myśli wymiany, lecz układ.

— Mów dalej.

— Będę pilnowała twojego tyłka, jeśli ty popilnujesz mojego.

— Czy pilnowanie twojego tyłka wymaga wielkiego zachodu?

Popatrzyła na mnie takim wzrokiem, jakby za chwilę chciała złożyć na mnie raport w Biurze Poprawności Politycznej i Zwalczania Sprośności czy czymś w tym rodzaju.

— Daj spokój, Drummond, razem możemy być naprawdę dobrzy.

— W czym?

Uśmiechnęła się.

— Zauważyłam, że jesteś facetem, który wie, jak to wszystko funkcjonuje. Będziesz mnie informował, co się u was dzieje, a ja ciebie o tym, co słychać na naszym podwórku. Nie zależy mi na chwale ani uznaniu. Chcę to tylko przeżyć.

Czy powinienem jej zaufać? W żadnym razie, jednak w sytuacji takiej jak ta nie należy odmawiać. Chodzi o to, aby wykorzystać jednych przeciwko drugim.

— Zdążyłaś się przekonać, że jestem dobry. A ty jesteś w tym dobra?

— Wiesz... nie znam się za dobrze na tych sprawach.

— Te sprawy nie wymagają specjalnej wiedzy.

Wyciągnęła rękę.

— Jestem Jennie. Pochodzę z Columbus w Ohio. Trzydzieści pięć lat... Licencjat na uniwersytecie stanowym Ohio, główny przedmiot psychologia. Magisterium i doktorat z psychologii stosowanej, Uniwersytet Johnsa Hopkinsa.

Uniosłem brwi.

— Jestem bardzo inteligentna. — Uśmiechnęła się ponownie. — Pracuję od jedenastu lat... trzy lata w Detroit, trzy kolejne w Nowym Jorku... pięć ostatnich w Ośrodku Badań Behawioralnych w Quantico jako instruktorka i specjalistka od profilu psychologicznego.

— Czy właśnie dlatego dali ci tę sprawę? Bo znasz się na sporządzaniu psychologicznego portretu przestępcy?

— Nie. Trzy miesiące temu dostałam awans na starszego agenta nadzorującego w biurze do spraw bezpieczeństwa w Metro Office w DC. — Spojrzała na mnie badawczo, aby sprawdzić, czy nie mam więcej pytań. — Teraz ty, szybko.

Zanim zdążyłem udzielić odpowiedzi, drzwi otworzyły się gwałtownie i do sali zaczęli wchodzić ludzie — dwie kobiety, reszta mężczyźni. Wszyscy z oficjalnymi minami, wyprani z emocji, wątpliwości i zakłopotania. Pal sześć wyraz twarzy, wystarczyło na nich spojrzeć, aby wiedzieć, że mają zwieracze zaciśnięte do rozmiaru główki od szpilki.

Najpierw ukazały się grube ryby — powszechnie poważany dyrektor Mark Townsend, przełożony agentki Margold, za nim wspomniany wcześniej James Peterson, konferansjer tego spotkania ważniaków.

Przyjrzałem się im przez chwilę. Townsend był wysoki i szczupły, właściwie żylasty, z pociągłą twarzą, krótko przyciętymi siwymi włosami i dziwnymi, szeroko otwartymi nieruchomymi oczami. Z kolei Peterson był niski, korpulentny, miał czarne włosy, mięsiste wargi i nieco sangwiniczny wygląd.

Szczerze mówiąc, wyglądali jak Abbot i Costello, chociaż żadnego z nich nie należało lekceważyć, na dodatek w obecnej chwili żaden nie był w dobrodusznym, niefrasobliwym lub towarzyskim nastroju.

Na korzyść Townsenda można było zaliczyć to, że nie osiągnął swojego stanowiska dzięki powiązaniom partyjnym, lecz dzięki ciężkiej pracy, zdolnościom i osiąganym wynikom. W tym sensie był uosobieniem korporacyjnego etosu firmy — nieprzekupny, bez poczucia humoru, przywiązujący ogromną wagę do szczegółów i punktualności, pozbawiony współczucia i zdolności przebaczenia grzechów, niedociągnięć i błędów. Nie trzeba chyba dodawać, że pracownicy Białego Domu i agenci Biura drżeli ze strachu na myśl o Marku Townsendzie. Doszedłem do wniosku, że pewnie miało to coś wspólnego z wrednym zachowaniem agentki Margold dzisiejszego ranka.

Peterson był bardziej rozluźniony, bardziej ludzki, bardziej rozsądny i z całą pewnością łatwiej go było polubić. Trzeba jednak pamiętać, że przez sześć lat rządził Agencją, co stanowiło swoisty rekord przetrwania, a zatem jego urok musiał być iluzją, a zdolność lawirowania — wręcz mityczna.

Pojawienie się szych tak wytrąciło mnie z równowagi, że nie zauważyłam gościa, który kroczył trzy kroki za nimi. Na szczęście agentka Margold trąciła mnie łokciem i szepnęła:

— To mój szef.

Spojrzałem i okazało się, że znam gościa. Był to nie kto inny jak George Meany. George był poprzednim narzeczonym mojej obecnej dziewczyny, Janet Morrow. Współpracowaliśmy przy rozwiązywaniu zagadki morderstwa jej siostry, Lisy Morrow. Ściśle mówiąc, George Meany prowadził akcję tuszowania sprawy z ramienia rządu, więc „współpraca” była interesującym, wspaniałomyślnie ogólnym określeniem. Wiedziałem, że George pragnie odnowić romantyczną znajomość i wzbudzić w ślicznej pannie Morrow gorący płomień namiętności. Odniosłem również wrażenie, że chowa do mnie dziwną urazę w związku z tą sprawą.

Byłem ciekaw, czy wie, co robię obecnie z jego byłą. Interesowało mnie również to, kiedy ostatnio sprawdzono działanie wykrywaczy metalu w holu.

Pewnie jednak nie miałem się czego obawiać. Może Meany puścił wszystko w niepamięć i gdy tylko mnie ujrzy, ruszy na spotkanie, obejmie tymi swoimi długimi łapskami i powie: „Ach, Sean, bracie, jesteś wspaniały. Naprawdę mi ciebie brakowało”.

W rzeczywistości z George’a był cholernie ambitny gość. Kiedy tylko dorwaliśmy zabójcę, przypisał sobie wszystkie zasługi, stał się sławny i jak widać ostro awansował. Krótko mówiąc, sporo mi zawdzięczał. Niestety, byłem pewien, że jest w tej sprawie zupełnie odmiennego zdania.

Tymczasem Townsend i Peterson przeszli do przedniej części sali, a ich podwładni zaczęli się sadowić na krzesłach. Było z tym trochę zamieszania i przepychanek, ponieważ spotkanie zwołano w zbyt dużym pośpiechu, aby przygotować identyfikatory z nazwiskami, a wierzcie mi, że w pięknej stolicy najpotężniejszego kraju świata miejsce, w którym siedzisz, określa to, kim jesteś. Jeśli o mnie chodzi, usiadłem na krześle pod ścianą i udawałem, że mnie nie ma.

George Meany dorwał krzesełko obok szefa, na tyle blisko, że nie musiał wyciągać szyi, aby obwąchać mu tyłek. Nawiasem mówiąc, nie była to gra w „krzesła do wynajęcia” — w tej zabawie chodziło o to, by nie usiąść na gorącym miejscu, na którym można się było sparzyć. Ergo, FBI dostało „główną rolę”, a pan Meany trzymał swego fiuta na desce do krojenia. Pokazałem palcem Margold, która starała się mnie ignorować.

Gospodarz spotkania, dyrektor Peterson, dał zebranym chwilkę na opanowanie sytuacji i zajęcie miejsc, a następnie odchrząknął i powiedział:

— Mamy mało czasu i mnóstwo rzeczy do omówienia. Myślę, że większość was już się zna, mimo to powinniśmy rozpocząć od przedstawienia się.

Zauważyłem, że Meany przyjrzał się ludziom siedzącym przy stole, a gdy jego czujne oko spoczęło na mnie, nie wydawał się zaskoczony ani zdegustowany. Odniosłem wrażenie, że oczekiwał mojej obecności. George przedstawił się wyraźnie, a następnie ogłosił wszem wobec.

— Jako zastępca dyrektora operacyjnego, w skrócie ADIC, oddziału Metro Office w DC, będę nadzorował śledztwo. Chciałbym z góry podziękować za wszelką pomoc, której mi udzielicie. Czekają nas dni pełne napięcia i wytężonej pracy. Jestem pewien, że nasza współpraca będzie się świetnie układała.

Ludzie skinęli głowami, przyjmując do wiadomości to pieprzenie. Członkowie administracji federalnej nie mają zielonego pojęcia, na czym polega jakakolwiek współpraca, nie wspominając o udanej. Słowa te należało jednak wypowiedzieć, a skinienie głową było równie odpowiednią formą wyrażenia uczuć.

Następny był gość siedzący naprzeciw George’a — facet nazywał się Charles Wardell i reprezentował Secret Service. Sprawiał wrażenie niespokojnego i podenerwowanego. Za chwilę pan Wardell miał usłyszeć, że jego agenci schrzanili robotę, i zapewnić zgromadzonych, że to się więcej nie zdarzy. Nikt z obecnych za żadne skarby nie zgodziłby się znaleźć w jego skórze. Zespół Wardella już zarobił sześć punktów karnych i nie mógł liczyć na to, że zdoła odrobić straty.

Dama siedząca po prawicy Meany’ego wydawała się niezdecydowana, co w pierwszej chwili uznałem za przejaw nieśmiałości, okazało się jednak, że czeka, aż ją przedstawią. Kiedy nikt nie podjął się tego wdzięcznego zadania, oznajmiła:

— Nancy Hooper... asystentka prezydenta.

A propos tego pretensjonalnego tytułu, prezydent naszego kraju ma wielu asystentów — w większości najzupełniej zbędnych ludzi, którzy zajmują się naklejaniem znaczków. Pani Hooper nie wyglądała na osobę, która liże znaczki — po sposobie, w jaki ją przyjęto, wywnioskowałem, że nie była zbędna ani nieszkodliwa. Była guru prezydenta do spraw public relations, jego consigliere i człowiekiem od brudnej roboty.

— Jestem tu, aby nadać sprawie właściwy kierunek polityczny i nadzorować przebieg śledztwa.

Chociaż nikt jej nie poprawił, z wyrazu twarzy zebranych można było wyczytać, że uważają tę deklarację za stek bzdur. Przyszła dopilnować, aby odpowiedzialność za to, co się stanie, spadła na zgromadzonych w tej sali.

Hooper miała czarne kręcone włosy, była wysoka, szczupła, wręcz tyczkowata. Przeszywające spojrzenie brązowych oczu i haczykowaty noc nadawały jej dziwaczny wygląd oskubanej papugi. Przypomniałem sobie, że kilkakrotnie widziałem ją w telewizji. Zrobiła na mnie wrażenie osoby rozpychającej się łokciami i wygadanej, a jednocześnie inteligentnej i błyskotliwej, lakonicznej i rzeczowej. Jej obecność nie wróżyła nam pomyślnej żeglugi.

Jako kolejny przedstawił się facet siedzący naprzeciw niej — pan Gene Halderman, zastępca sekretarza utworzonego niedawno Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego. Gene miał dwadzieścia kilka lat, garnitur od Armaniego, wymodelowane włosy i... zastanawiałem się, czy nie trafił tu przez pomyłkę. Z całą pewnością był najmłodszą z osób siedzących przy stole, reprezentował najmłodszy departament i nie wiedział jeszcze, jaki strój tu obowiązuje.

Miałem nadzieję, że ktoś wyśle go po kawę. Facet mógł być jednak cudownym dzieckiem — może go po prostu nie doceniłem i powinienem się cieszyć, że mamy go w swoim gronie.