Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Zając o bursztynowych oczach" to niezwykła synteza powieści detektywistycznej, rodzinnych wspomnień i wykładu z historii sztuki. Odziedziczywszy po wujecznym dziadku wyjątkowy zbiór 264 maleńkich japońskich figurek, autor rozpoczyna pasjonujące śledztwo. Zgłębiając historię tej szczególnej kolekcji, poznaje dzieje swoich przodków — kilku pokoleń arystokratycznej rodziny Ephrussich. Nurtuje go pytanie, jak to się stało, że z całej ogromnej fortuny właśnie te drobne i kruche przedmioty przetrwały kataklizmy XX wieku.
Książka de Waala, wydana w Wielkiej Brytanii zaledwie parę lat temu, została już przetłumaczona na kilkanaście języków; otrzymała także wiele nagród i wyróżnień, m.in. Nagrodę Literacką Costa 2010 w kategorii „Biografia”, Nagrodę Galaxy 2010 w kategorii „Debiut” i Nagrodę im. Christophera Ondaatjego 2011 przyznawaną przez Brytyjskie Królewskie Towarzystwo Literackie, była także nominowana do Nagrody im. Harolda Hyama Wingate’a 2011 przyznawanej przez „Jewish Quarterly”, Nagrody im. Samuela Johnsona 2011 przyznawanej przez BBC i Nagrody PEN/Ackerley 2011 w kategorii „Wspomnienia”.
"De Waal wyrusza w podróż, która zaprowadzi go do nieoczekiwanych miejsc i odciśnie na nim piętno, jakiego się nie spodziewał. Podążając tropem kolekcji netsuke, dotrze nie tylko do paryskich i wiedeńskich salonów, lecz i do ubogiego pokoju starej służącej. W trakcie swej wędrówki przeżyje sprawę Dreyfusa i narodziny antysemityzmu, Anschluss i wybuch wojny, a wreszcie zagładę wielu krewnych i rozproszenie się innych. Na sam koniec trafi do zrujnowanego przez wojnę Tokio i stanie się świadkiem odrodzenia i odbudowy tego miasta, a wraz z nim całej Japonii. Niesłychana przygoda. Pasjonująca lektura." Antoni Libera
"We wstępie de Waal zanotował: Nie jest moim zamiarem pisanie rodzinnej sagi, a tym bardziej utrzymanej w nostalgicznym tonie opowieści o Mitteleuropie. I — na szczęście — poległ na całej linii, bo jego książka wpisuje się w najlepsze tradycje gatunku: oto wielkość i upadek rodu Ephrussich, odeskich handlarzy zbożem jak z opowiadania Babla, między którymi pojawia się pierwowzór Proustowskiego Swanna i uczennica Rilkego, Francja z czasów Dreyfusa i nazistowski Wiedeń, nieprzebrane bogactwa i niepowetowane straty, poważni bankierzy i kochliwe elegantki. To prawda, że w „Zającu o bursztynowych oczach” chodzi o coś więcej. Ale w każdej dobrej sadze o Mitteleuropie chodzi o coś więcej." Jacek Dehnel
"To znacznie więcej niż tylko historia rodziny – to przepięknie odmalowany obraz dawnego świata. De Waal, uznany ceramik, bez wątpienia będzie także cenionym pisarzem." Antonia Fraser „Mail on Sunday”
"To zaskakujące połączenie mikroprzedmiotu z makrohistorią daje wspaniały efekt." Julian Barnes, „Guardian”
"Wyjątkowa opowieść de Waala to podróż w poszukiwaniu minionego czasu, ale także refleksja nad jego upływem. (…) Niewielu prozaików potrafiło opisać historię rodziny z większą wnikliwością, zachwytem i powściągliwością." Eileen Battersby „Irish Times”
"De Waal jest ceramikiem; potrafi przepięknie przywoływać doznania płynące z dotyku drobnych japońskich figurek, które w jego kieszeniach z Paryża przez Wiedń i Odessę zawędrowały z powrotem do Japonii." Ed Hollis, „Scotsman”
"W waszych rękach znajduje się arcydzieło. (…) Tak pięknie i elegancko opowiedziana historia to rzadka przyjemność." Frances Wilson, „Sunday Times”
"Wyrafinowany opis poszukiwania utraconej rodziny i straconego czasu. De Waal przenosi nas do starej Europy, którą odmalowuje w całym jej bogactwie." Colm Tóibín, „Irish Times”
"Niezwykłe pisarstwo, które oszczędnie i z wdziękiem wyczarowuje w wyobraźni czytelnika jedno miejsce za drugim." Sara Waters
"De Waal osiąga wyżyny perfekcji, gdy kreśli zapadające w pamięć portrety miejsc i czasów, nigdy nie wpadając w sentymentalizm. Jego książka jest tak gładka i doskonała jak jego ceramiczne arcydzieła." Don Paterson
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 440
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż jednorazowe pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Tytuł oryginału angielskiego THE HARE WITH AMBER EYES: A FAMILY’S CENTURY OF ART AND LOSS
Projekt okładki AGNIESZKA PASIERSKA / PRACOWNIA PAPIERÓWKA
Fotografia na okładce pochodzi z archiwum Autora
Wydawca dziękuje następującym instytucjom za udostępnienie ilustracji: Gustave Caillebotte, Le Pont de l’Europe © MUSÉE DU PETIT PALAIS, Geneva; Édouard Manet, Pęczek szparagów © RHEINISCHES BILDARCHIV, Cologne; Schottentor, Wiedeń 1885 © ÖSTERREICHISCHE NATIONALBIBLIOTHEK; Pałac Ephrussich, widok frontu, projekt opublikowany w „Allgemeine Bauzeitung” © ÖSTERREICHISCHE NATIONALBIBLIOTHEK; Wiedeń, 14 marca 1938 roku © ÖSTERREICHISCHE NATIONALBIBLIOTHEK
Copyright © by EDMUND DE WAAL, 2010Copyright © for the Polish edition by WYDAWNICTWO CZARNE, 2013Copyright © for the Polish translation by ELŻBIETA JASIŃSKA, 2013
Redakcja ANASTAZJA OLEŚKIEWICZKorekty AGATA CZERWIŃSKA / D2D.PL, BARBARA PAWLIKOWSKA / D2D.PLRedakcja techniczna ROBERT OLEŚ / D2D.PL
Skład wersji elektronicznej MICHAŁ NAKONECZNY / VIRTUALO SP. Z O.O.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
ISBN 978-83-7536-616-7
Dla Bena, Matthew i Annyoraz dla mojego Ojca
Nawet kiedy człowiekowi nie zależy na tych rzeczach, nie jest całkiem obojętne, że mu kiedyś na nich zależało; bo to było zawsze z przyczyn, które umykały się innym. […] Teraz, kiedy jestem nadto zmęczony, aby żyć z drugimi, te moje dawne uczucia, tak osobiście moje, wydają mi się – ot, mania wszystkich kolekcjonerów! – bardzo cenne. Otwieram dla samego siebie własne serce niby witrynę; oglądam kolejno tyle miłości, których inni nie mogli znać. I o tej kolekcji, do której jestem teraz bardziej jeszcze przywiązany niż do innych, powiadam sobie – trochę jak Mazarin o swoich książkach, ale zresztą bez żadnego lęku – że bardzo głupio będzie opuścić to wszystko.
Charles Swann
Marcel Proust, Sodoma i Gomora
W roku 1991 jako jeden z siedmiu młodych Brytyjczyków wyjechałem do Japonii na stypendium finansowane przez pewną japońską fundację. Reprezentowaliśmy najróżniejsze branże i zawody – od inżynierii i dziennikarstwa po przemysł i ceramikę. Dwuletnie stypendium zapewniało roczny pobyt w Tokio, poprzedzony rocznym intensywnym kursem języka japońskiego na jednym z angielskich uniwersytetów. Nasze obycie z tym językiem miało otworzyć nową epokę w stosunkach między naszymi krajami. Byliśmy pierwszą grupą stypendystów i wiele od nas oczekiwano.
Podczas pobytu w Japonii każdego ranka spotykaliśmy się na zajęciach językowych w Shibuyi. Nasza szkoła znajdowała się na wzgórzach, z dala od zgiełku fast foodów i dyskontowych sklepów z elektroniką. Tokio przeżywało wtedy największy boom od czasów wojny. Ludzie, którzy szeroką rzeką wylewali się z dworca kolejowego i zmierzali ku największemu na świecie przejściu dla pieszych, zatrzymywali się, by na wielkich świetlnych tablicach sprawdzić pnące się wciąż wyżej i wyżej notowania indeksu Nikkei.
Aby uniknąć ścisku w metrze, wychodziłem z domu wcześniej, niż było to konieczne, i po drodze na zajęcia spotykałem się na poranną kawę i cynamonowe bułeczki ze starszym kolegą – archeologiem. Po raz pierwszy od czasów szkoły musiałem odrabiać lekcje. W ciągu tygodnia trzeba było przyswoić sto pięćdziesiąt znaków kanji, a także dokładnie przerobić całą szpaltę popularnej popołudniówki, i – jakby tego było mało – każdego dnia powtórzyć kilkadziesiąt nowych zwrotów. Byłem tym prawdziwie udręczony, a moje fatalne samopoczucie pogłębiał dodatkowo widok kolegów, którzy bez żadnego wysiłku paplali z nauczycielami o tym, co obejrzeli poprzedniego dnia w telewizji albo o ostatnich skandalach politycznych. Moja frustracja była tak wielka, że któregoś dnia w bezsilnej złości kopnąłem z całej siły zieloną, metalową bramę prowadzącą do naszej szkoły. Dopiero ten rozpaczliwy gest zmusił mnie do refleksji, skąd u dorosłego przecież faceta taka desperacja.
Na szczęście czas po obiedzie należał wyłącznie do mnie. Dwa razy w tygodniu popołudniowe godziny spędzałem w pracowni ceramicznej. Uczęszczali do niej emerytowani biznesmeni, którzy lepili czarki do herbaty, i studenci, dla których chropowata czerwona glina i siatka były tworzywem do wyrażenia awangardowych pomysłów. Po opłaceniu wstępu i zajęciu ławy lub koła garncarskiego każdy mógł robić, co mu się żywnie podoba. W pracowni panował przyjemny gwar. Pierwszy raz miałem do czynienia z porcelaną; uczyłem się, jak po zdjęciu z koła delikatnie rozchylać brzegi misek i czarek.
Lepienie z gliny absorbowało mnie od dziecka; zamęczałem ojca, by pozwolił mi się zapisać na popołudniowe zajęcia. Pierwszym naczyniem, które samodzielnie wykonałem, była utoczona na kole miska. Pokryłem ją opalizującym białym szkliwem i ozdobiłem kobaltowymi kleksami. Jako uczeń cały wolny czas spędzałem w pracowni ceramicznej. Gdy w wieku siedemnastu lat ukończyłem szkołę, postanowiłem odbyć praktykę. Moim nauczycielem został surowy starzec, kontynuator dzieła słynnego brytyjskiego ceramika Bernarda Leacha. Nauczył mnie szacunku dla materiału oraz cierpliwości: w jego pracowni wytoczyłem z szarej gliny niezliczone czarki i pojemniki na miód, zamiatałem podłogę, pomagałem przygotowywać szkliwo i łączyć pigmenty na sposób orientalny. Mój nauczyciel nigdy nie był w Japonii, ale regały w jego pracowni uginały się od książek o japońskiej ceramice. Spędzaliśmy długie godziny na dyskusjach o wyższości japońskich czarek do herbaty nad ordynarnymi angielskimi kubkami, z których piliśmy lurowatą kawę z mlekiem. „Strzeż się – powiadał – zbędnych ruchów: im oszczędniej, tym lepiej”. Pracowaliśmy w całkowitej ciszy, z rzadka tylko przy akompaniamencie muzyki klasycznej.
Jako nastolatek pojechałem na kilka letnich miesięcy do Japonii, by doskonalić swe umiejętności. W Mashiko, Bizen i Tambie, miasteczkach słynnych ze swych wyrobów ceramicznych, trafiłem do równie poważnych nauczycieli. Miałem wrażenie, że jestem w raju: upajał mnie szelest opadającej papierowej rolety i szmer wody spływającej po kamiennych płytach. Jedyną rzeczą, która zakłócała mój podniosły nastrój, był widok takich przybytków jak Dunkin’ Donuts. Po powrocie z Japonii spróbowałem opisać moje przeżycia w artykule Japan and the Potter’s Ethic. Cultivating a Reverence for Your Materials and the Marks of Age [Japonia i etyka garncarstwa. Szacunek dla tworzywa i znaków czasu].
Gdy już opanowałem rzemiosło, zdecydowałem się studiować literaturę angielską i dopiero po ukończeniu uniwersytetu zaszyłem się na siedem lat w cichej, niemal sterylnej pracowni – najpierw na granicy Walii, potem w ponurym wielkomiejskim centrum. W tym czasie skoncentrowałem się wyłącznie na pracy – moje naczynia były tego wyrazem.
I oto znów jestem w Japonii. W pracowni, do której uczęszczam, panuje nieopisany rwetes. Mojemu sąsiadowi nie zamykają się usta; międląc swe porcelanowe naczynia, snuje niekończące się monologi na temat baseballu. O dziwo, sprawia mi to przyjemność. Wszystko zdaje posuwać się swoim torem.
Dwa kolejne wolne popołudnia poświęcałem na zbieranie materiałów do książki o Leachu.
Spędzałem je w archiwum Nihon Mingeikan – Japońskiego Muzeum Sztuki Ludowej – zrekonstruowanym wiejskim domu mieszczącym założoną przez Yanagiego Sōetsu kolekcję sztuki japońskiej i koreańskiej. Yanagi – filozof, historyk sztuki i poeta, oczarowany urodą zwykłych przedmiotów codziennego użytku wykonanych przez prostych, anonimowych rzemieślników: naczyń, koszyków czy tkanin – postawił sobie za cel dotarcie do źródeł owej doskonałości. Było to piękno wyzute ze świadomości. Przedmioty te wyrabiano w tak wielkich ilościach, że wytwarzający je rzemieślnicy nie próbowali nawet wyrazić w nich swego ja.
W pierwszych latach XX wieku Leach i Yanagi – wówczas jeszcze młodzi – stali się niemal nierozłączni. Gdy już musieli się rozstać, prowadzili ożywioną korespondencję. Wymieniali uwagi na temat czytanych właśnie lektur, pisali o Blake’u, Whitmanie i Ruskinie. W pewnym momencie narodziła się myśl, by w niewielkiej wiosce położonej nieopodal Tokio założyć kolonię artystów. Leach, korzystając z pomocy miejscowych chłopców, lepił tam swoje naczynia; Yanagi, otoczony gronem artystycznych przyjaciół, rozprawiał o Rodinie i idei piękna.
Za drzwiami prowadzącymi do archiwum, na końcu korytarza, gdzie kamienne płyty ustępowały zwykłemu linoleum, znajdował się niewielki pokoik, trzy i pół na dwa i pół metra, zastawiony po sam sufit regałami pełnymi książek i kartonowych pudeł zawierających notatki i korespondencję. Jedynym meblem w tym pomieszczeniu było biurko, nad którym wisiała goła żarówka – nic więcej. Lubię archiwa. W archiwum Yanagiego panowała absolutna cisza i było wyjątkowo ponuro.
Czytałem, robiłem notatki i szkicowałem biografię Leacha, której założeniem było przedstawienie tego artysty w zupełnie nowym świetle. Przede wszystkim jednak zamierzałem rozprawić się z japonizmem, liczącą ponad sto lat europejską fascynacją kulturą Japonii, która wyrastała z całkowitego niezrozumienia tego kraju. To, co u zachodnich artystów wywoływało namiętność i entuzjazm, u uczonych tropiących fałszywe interpretacje rodziło irytację i złość. Chciałem o tym napisać. Liczyłem, że książka ta również mnie pozwoli się wyzwolić z opartego na stereotypach zauroczenia tym krajem.
Kolejne popołudnie było przeznaczone na wizytę u wuja Iggiego.
Po wyjściu ze stacji metra zostawiałem za sobą lśniące automaty z piwem i zaczynałem piąć się w górę. Mijałem świątynię Sengakuji z grobami czterdziestu siedmiu samurajów, dziwny, bogato zdobiony budynek – miejsce spotkań sekty shintō, oraz prowadzony przez rubasznego pana X bar sushi; doszedłszy do wysokiego muru otaczającego pełen wspaniałych sosen ogród księcia Takamatsu, skręcałem w prawo. Własnym kluczem otwierałem drzwi i wjeżdżałem na szóste piętro. Wuja zazwyczaj zastawałem siedzącego przy oknie, pogrążonego w lekturze – najczęściej Johna Le Carré, Elmora Leonarda lub jakichś francuskich pamiętników.
– Pomyśl, jakie to interesujące – powiadał – niektóre języki mają w sobie więcej żaru niż inne.
Pochylałem się ku niemu, by mógł mnie pocałować. Na biurku leżały zawsze czysty arkusz bibuły, opatrzony nagłówkiem blok papieru listowego i pióro, którym już wówczas posługiwał się coraz rzadziej. Z okna, przy którym siedział, rozciągał się widok na las dźwigów. Rosnące czterdziestokondygnacyjne budynki zasłoniły widok na Zatokę Tokijską.
Zjadaliśmy obiad przygotowany przez gospodynię panią Nakano albo Jirō, przyjaciela zajmującego sąsiednie mieszkanie. Omlet z sałatą, a do tego grzanki z wyśmienitego pieczywa kupowanego w jednej z francuskich piekarni w Ginzie i schłodzone białe wino – Sancerre albo Pouilly-Fumé. I brzoskwinie. I jeszcze ser, a potem aromatyczna czarna kawa.
Iggie miał wówczas osiemdziesiąt cztery lata. Był lekko zgarbiony, zawsze nienagannie ubrany i czarujący – w jasnej koszuli, krawacie i tweedowej marynarce w jodełkę z wystającą z kieszonki chusteczką. Twarz zdobił mu siwy wąsik. Po obiedzie sięgał do przeszklonej gabloty zajmującej niemal całą ścianę salonu i sztuka po sztuce wyjmował z niej kolejne netsuke: zająca o oczach z bursztynu, chłopca w hełmie samuraja i z mieczem, tygrysa z obnażonymi kłami – plątaninę łap wyrastających z naprężonego cielska. Gdy nacieszyliśmy się już figurkami, odkładałem je na miejsce pośród tuzinów innych i uzupełniałem wodę w małych czareczkach, które stawia się w gablocie, by zapobiec wysychaniu i pękaniu kości słoniowej.
– Czy mówiłem ci już – pytał – że w dzieciństwie były to nasze ulubione zabawki? Rodzice dostali je od paryskiego kuzyna. A czy opowiedziałem ci historię Anny i jej kieszeni?
Iggie i jego kolekcja netsuke, Tokio, 1960
Tok naszych rozmów bywał nieprzewidywalny. Iggie powracał do wiedeńskich czasów. Wspominał urodziny ojca. Na śniadanie kucharz podawał Kaiserschmarrn, smakołyk sporządzony ze smażonych placków posypanych cukrem pudrem. Kamerdyner Josef wkraczał do jadalnego z ogromnym półmiskiem, po czym specjalnym długim nożem z namaszczeniem dzielił Kaiserschmarrn na porcje, a Papa nieodmiennie powtarzał, że nawet cesarz nie zaczyna lepiej dnia swoich urodzin. Po chwili jednak Iggie przerzucał się na inny temat i zaczynał opowiadać o drugim mężu Lilli. Ale kim, na Boga, była Lilli?
Pocieszałem się, że choć nie mam pojęcia, kim była Lilli, potrafię umiejscowić większość opowiadanych przez niego historii: Bad Ischl, Kövecses, Wiedeń. Gdy o zmierzchu na dźwigach zapalały się światła pozycyjne, które zdawały się sięgać hen w głąb zatoki, uporczywie powracała myśl, że może powinienem utrwalić opowieści o Wiedniu sprzed wielkiej wojny. Nigdy jednak do tego nie doszło. Wydawało mi się, że byłoby to zbyt oficjalne i nie na miejscu. Bałem się własnej pazerności: wymuszania wspomnień tylko po to, by móc je zapisać. Zresztą słuchanie tych historii, które przywodziły mi na myśl obracane przez wodę rzeczne kamienie, sprawiało mi wystarczającą przyjemność.
Przez okrągły rok raz w tygodniu Iggie opowiadał mi o swoim ojcu – dumnym z kariery akademickiej najstarszej córki Elisabeth, i o matce – strofującej ją za zbyt wyrafinowany sposób wysławiania się. „Dziecko, mówże bardziej do rzeczy”, powtarzała. Od czasu do czasu z pewnym zażenowaniem przywoływał zabawę, którą wymyślili z siostrą Giselą. Chodziło o to, by wykraść z salonu jakiś drobiazg, zbiec z nim po schodach, sprytnie wyminąwszy stangretów, przemknąć przez dziedziniec, dostać się do podziemi i tam ukryć wyniesiony przedmiot. Następnie trzeba było skłonić drugiego uczestnika zabawy, by zakradł się do piwnicy, odnalazł go i odniósł na miejsce. Kiedyś w trakcie takiej zabawy Iggie zgubił się w ciemnościach… nigdy jednak tej historii nie dokończył. Był to tylko strzęp wyrwany zawodzącej pamięci.
Wiele opowieści dotyczyło Kövecses, rodzinnego majątku położonego w węgierskiej części monarchii (obecnie to Štrkovec na Słowacji). Na przykład pierwsze samodzielne polowanie: matka budzi Iggiego tuż przed świtem. Potem marsz do lasu jedynie w towarzystwie gajowego. Po raz pierwszy sam na sam ze strzelbą, a gdy wreszcie w chłodnym powietrzu zobaczył na ściernisku parę drżących słuchów, nie był w stanie nacisnąć spustu. Kiedy indziej podczas spaceru natknęli się z Giselą na koczujących nieopodal Cyganów prowadzących na łańcuchu niedźwiedzia. Pamiętał paniczną ucieczkę z rozbitego na skraju majątku obozowiska. Inne wspomnienie, tym razem ze stacji. Babcia, cała w bieli, podtrzymywana przez zawiadowcę, wysiada z Orient Expressu; Iggie i Gisela pędzą wzdłuż peronu, by się z nią przywitać i odebrać z jej rąk owiniętą w zielony papier paczkę ciastek od Demela. Albo: podczas śniadania matka prowadzi go do okna, by pokazać mu jesienne drzewo pełne siedzących na nim szczygłów. Iggie stuka w szybę i ptaki z łopotem wzbijają się w niebo, porzucając płonące złotem drzewo.
Po obiedzie Iggie ucinał sobie drzemkę, a ja zmywałem i zmagałem się z pracą domową, mozolnie zaczerniając arkusze kratkowanego papieru koślawymi znakami. Czekałem na powrót Jirō, który zjawiał się obładowany japońskimi i angielskimi gazetami i croissantami na jutrzejsze śniadanie. Jirō nastawiał Schuberta albo jakiś jazz, wypijaliśmy drinka, po czym wracałem do siebie.
Mieszkałem w Mejiro w uroczym pokoju z widokiem na obsadzony azaliami miniaturowy ogródek. Miałem do dyspozycji płytkę elektryczną i czajnik. Choć robiłem, co mogłem, by ożywić samotne wieczory, moje wysiłki kończyły się nieodmiennie gotowaniem klusek. Dwa razy w miesiącu Iggie i Jirō zabierali mnie na koncert. Najpierw jednak szliśmy do Imperialu, żeby coś wypić i zjeść: cudowne sushi albo befsztyk tatarski, albo – w hołdzie naszym przodkom bankierom – boeuf à la financière. Nigdy nie dałem się jednak skusić na foie gras, które było przysmakiem Iggiego.
W lecie Ambasada Brytyjska wydała na cześć stypendystów przyjęcie. Podczas tej uroczystości każdy z nas miał po japońsku zdać relację ze swojej dwunastomiesięcznej pracy i zaproponować działania w sferze kultury, które mogłyby zbliżyć nasze dwa wyspiarskie narody. Szlifowałem moje wystąpienie długo i z mozołem. Wśród zaproszonych znaleźli się też Iggie i Jirō; widziałem, jak znad kieliszków z szampanem słali mi życzliwe spojrzenia. Gdy było już po wszystkim, Jirō klepnął mnie w plecy, a Iggie serdecznie uściskał i obaj zgodnie zapewnili, że mój japoński jest absolutnie perfekt – jōzu desu ne.
Jirō i Iggie ułożyli swe życie najlepiej, jak można to sobie wyobrazić. W mieszkaniu Jirō jeden pokój został na modłę japońską wyłożony matami tatami, a na małym ołtarzu stały fotografie matki Jirō oraz Emmy, matki Iggiego. Było to miejsce modlitwy, gdzie uderzało się w gong. Tuż obok, w sąsiednim mieszkaniu, na biurku Iggiego stała ich wspólna fotografia zrobiona podczas rejsu po Morzu Wewnętrznym – w tle na wysokim brzegu piętrzą się sosny, a wszystko skąpane jest w odbitej od wody słonecznej poświacie. Jest czerwiec 1960 roku. Jirō, zabójczo przystojny z zaczesanymi do tyłu włosami, obejmuje Iggiego. A oto późniejsze zdjęcie z podróży morskiej na Hawaje: znów obok siebie, tym razem w smokingach.
– Niedobrze jest tak długo żyć, mówi Iggie ledwie słyszalnym szeptem, po czym głośniej dodaje: – Ale dobrze jest starzeć się w Japonii. Spędziłem tu więcej niż pół życia.
– Nie brak ci Wiednia? (Dlaczego nie spytać wprost: Czego ci brak na starość w tym obcym kraju?)
– Nie. Do Wiednia wróciłem dopiero w 1973. Nie było to miasto, w którym dałoby się żyć. Można się tam było udusić. Wchodziłeś do księgarni na Kärntner Strasse, żeby kupić książkę, a oni pytali, czy mamie już minął katar. Nie było dokąd uciec. Z kolei w domu: całe to złoto, te marmury. I mrok. Widziałeś nasz dom na Ringu? Czy wiesz – nagle zmienia temat – że japońskie pączki ze śliwką są lepsze od wiedeńskich? – Po chwili kontynuuje: – Papa obiecywał, że jak dorosnę, zapisze mnie do swojego klubu. Spotykali się tam co czwartek, gdzieś w okolicach opery, najbliżsi przyjaciele, sami Żydzi. W te czwartki zawsze wracał do domu rozpromieniony. Wiener Klub. Chciałem, żeby wziął mnie ze sobą, ale nigdy do tego nie doszło. W końcu wyjechałem do Paryża. Potem do Nowego Jorku. A jeszcze później wybuchła wojna… Tak, tego mi brak. Tego mi tu brakuje.
Iggie umarł w 1994 roku, wkrótce po moim powrocie do Anglii. Odebrałem telefon od Jirō: tylko trzy dni w szpitalu. Dobre i to. Wracam więc do Tokio na pogrzeb. Zebrało się nas kilkanaście osób: starzy przyjaciele, krewni Jirō, zapłakana pani Nakano i jej córka.
Najpierw odbyła się kremacja. Następnie, gdy przyniesiono popioły, żałobnicy długimi pałeczkami przełożyli kawałki niedopalonych kości do urny. Potem pojechaliśmy do świątyni, przy której Iggie i Jirō mieli wykupioną kwaterę. Grób został zaprojektowany dwadzieścia lat wcześniej. Cmentarz rozciągał się na niewielkim wzniesieniu za świątynią, każda kwatera odgrodzona była niewielkim kamiennym murkiem. Na szarej płycie z kamienia widniały dawno już wyryte nazwiska, obok miejsce na kwiaty, wiaderka z wodą, szczotki i długie drewniane tyczki z wymalowanymi znakami. Odwiedzający grób trzy razy klaszcze w dłonie – wita swoich bliskich i przeprasza za długą nieobecność; potem sprząta, usuwa zwiędłe chryzantemy i wkłada do wody świeże.
W świątyni urna została ustawiona na niewielkim podwyższeniu, przed nią fotografia – zdjęcie w smokingu zrobione podczas morskiej podróży. Mnich odśpiewał sutrę, a my ofiarowaliśmy kadzidło. Iggie otrzymał nowe buddyjskie imię, swoje kaimyō, które pomoże mu w nowym życiu. Potem każdy zwracał się bezpośrednio do zmarłego. Próbowałem wyartykułować coś po japońsku. Chciałem powiedzieć, jak wiele dla mnie znaczył, ale nie dałem rady. Z trudem powstrzymywałem łzy. Okazało się, że pomimo dwóch lat kosztownej nauki w chwili próby język mnie zawodzi. Aby przełamać tę słabość, w buddyjskiej świątyni na tokijskim przedmieściu odmówiłem kadysz: za Ignaza von Ephrussiego, którego losy rzuciły tak daleko od Wiednia, za jego ojca i matkę, za brata i siostry żyjące w diasporze.
Po pogrzebie Jirō poprosił mnie, bym pomógł mu przejrzeć rzeczy Iggiego. Gdy otworzyłem szafę, moim oczom ukazał się rząd koszul ułożonych według kolorów. Pakując do torby krawaty, stwierdziłem, że wytyczają one trasy zagranicznych podróży Iggiego i Jirō: Londyn, Paryż, Nowy Jork, Honolulu. Gdy mieliśmy to za sobą, Jirō nalał nam wina, wyjął pędzel i atrament i skreślił kilka znaków na arkuszu, który następnie włożył do koperty. Wyjaśnił, że jest to zapis powierzający mi kolekcję netsuke.
W ten sposób zająłem moje miejsce w szeregu.
Kolekcja netsuke składa się z dwustu sześćdziesięciu czterech figurek i jest dużym zbiorem niewielkich przedmiotów. Biorę do ręki miniaturowe cacko, obracam w palcach, kładę na dłoni i zastanawiam się, ile może ważyć. Drewniane – wykonane z drewna kasztanowca lub wiązu – są lżejsze od figurek wyrzeźbionych z kości słoniowej. Na drewnie bardziej odznacza się patyna. Grzbiet burego wilka jest lekko wyświecony, podobnie jak para zamkniętych w uścisku koziołkujących akrobatów. Netsuke wykonane z kości słoniowej są kremowe, mienią się wszystkimi kolorami tej barwy, nigdy jednak nie wpadają w biel. Niektóre figurki mają oczy z bursztynu lub rogu. Tylko na najstarszych widać ślady zużycia: pośladek wylegującego się na listowiu fauna jest całkowicie wytarty. Cykada ma na grzbiecie rysę, ledwie widoczne pęknięcie. Czyżby ktoś ją upuścił? Ciekawe kto i kiedy?
Większość figurek jest sygnowana – podpis pojawiał się wtedy, gdy ukończony przedmiot ruszał w świat. Jedno netsuke przedstawia mężczyznę pochylonego nad ściśniętą między nogami tykwą. W obu dłoniach trzyma nóż, którym próbuje przekroić tykwę. Widać, jak bardzo się trudzi: ramiona, plecy i ręce są napięte, wysiłek wszystkich mięśni koncentruje się na ostrzu. Inna figurka przedstawia bednarza, który toporkiem obrabia na wpół gotową beczkę. Siedząc, napiera na nią całym ciałem, wpisując się niemal w jej kształt. Skupiony na swoim zajęciu, marszczy brwi. Jest to miniaturowa rzeźba z kości słoniowej ukazująca istotę rzeźbienia w drewnie. Obie figurki obrazują kończenie czegoś, co jeszcze nieukończone. „Patrzcie, ile już zrobiłem – zdaje się mówić każdy z rzemieślników – ja już kończę, a tamten dopiero bierze się do rzeczy”.
Gdy zaczynamy obracać netsuke w palcach, ku naszej radości odkrywamy ukryte sygnatury: na podeszwie sandała, na czubku gałęzi, na tułowiu szerszenia. Pozwalamy sobie na przyjemność poszukiwania ukrytych sygnatur, ale też odgadywania ruchu dłoni. Próbuję odtworzyć ruch pędzla przy składaniu podpisu: zanurzenie czubka w atramencie, następnie, po przeniesieniu go na papier, wykonanie zamaszystego ruchu i powrót do kamienia do rozcierania tuszu. Próbuję sobie wyobrazić, jak ten zamaszysty ruch pędzla przełożyć na ruch delikatnego metalowego narzędzia.
Niektóre netsuke w ogóle nie są sygnowane, do innych przyklejone są maleńkie karteczki ze starannie wykaligrafowanymi czerwonym atramentem miniaturowymi cyferkami.
Najwięcej jest szczurów. Być może z powodu ich długich i giętkich ogonów, które można było okręcić wokół ciała zwierzęcia lub też owinąć wokół wiadra z wodą, zdechłej ryby, okrycia żebraka, albo zgrabnie podwinąwszy szczurze łapy, schować tak, by znalazł się na brzuchu figurki. Nie brak też szczurołapów.
Niektóre netsuke to studium ruchu – palce przesuwają się po rozwijającej się linie albo muszą nadążyć za rozlewającą się wodą. W innych ruch jest ograniczony, skierowany do wewnątrz jak w figurce dziewczyny kąpiącej się w wannie czy też splątanych małży. Niektóre miniaturki łączą obie te tendencje. Przemyślnie powyginany smok opiera się o gładką skałę. Palce odgadujące w kości słoniowej zwartość i gładkość kamienia nieoczekiwanie natrafiają na bogatą fakturę smoczego cielska.
Z przyjemnością odnotowuję całkowity brak symetrii. Podobnie jak z moimi ukochanymi japońskimi czarkami do herbaty – jeden egzemplarz nie pozwala wyrobić sobie zdania o innych.
Gdy wróciłem do Londynu, wsunąłem jedno netsuke do kieszeni i tak nosiłem je ze sobą przez cały dzień. „Nosiłem” to za dużo powiedziane. Słowo to zakłada jakąś celowość i nie oddaje samej tylko obecności netsuke w kieszeni. Netsuke jest lekkie i tak maleńkie, że nieustannie znika, gubi się wśród bilonu i kluczy. Zapomina się o jego obecności. To, które trafiło do mojej kieszeni, zostało wykonane pod koniec XVIII wieku w Edo – starym Tokio – z drewna kasztanowca i przedstawiało szczególnie dojrzały owoc nieszpułki. Jesienią w Japonii często widuje się nieszpułki, nawet na ulicach pełnych automatów; gałąź zwisająca znad muru świątyni albo z prywatnego ogrodu szczególnie cieszy oko. Moja nieszpułka jest dojrzała, niemal przejrzała, miąższ zdaje się wypływać spod skórki. Trzy listki u nasady owocu wyglądają tak, jakby pod wpływem dotyku miały się rozpłynąć. Owoc rozwinął się nierównomiernie – z jednej strony jest bardziej dojrzały niż z drugiej. Od spodu wyczuwa się dwa otwory, jeden większy od drugiego – po przewleczeniu przez nie jedwabnego sznura netsuke służyło jako zapinka przy niewielkiej sakiewce. Próbuję wyobrazić sobie, kto był właścicielem owocu. Został wykonany na wiele lat przed 1850 rokiem, gdy Japonia otworzyła się na handel z Zachodem, a zatem schlebiał wyłącznie japońskim gustom. Być może został wyrzeźbiony z myślą o kupcu lub uczonym. Ten dyskretny, oszczędny w formie przedmiot przywołuje na moje usta uśmiech. Obróbka niezwykle twardego materiału, dająca w dotyku efekt miękkości, jest kalamburem w sferze zmysłów.
Noszę moją nieszpułkę w kieszeni marynarki, mam ją przy sobie, gdy idę do muzealnej biblioteki, do pracowni i do London Library. Bezustannie obracam ją w palcach.
W pewnym momencie zaczynam się zastanawiać, jak to możliwe, że ten łatwy do zgubienia, delikatny i miękki, a zarazem twardy przedmiot przetrwał do naszych czasów. Coraz bardziej mnie to wciąga. Czy dałoby się odtworzyć dzieje tej maleńkiej rzeźby? Wejść w posiadanie netsuke – odziedziczyć całą kolekcję – oznaczało wziąć za nie odpowiedzialność; również wobec poprzednich właścicieli. Na razie nie umiem powiedzieć, na czym miałoby to polegać.
Dzięki Iggiemu znam poszczególne etapy wędrówki kolekcji. Wiem, w jaki sposób trafiła ona w moje ręce. Wiem, że została kupiona w Paryżu w roku 1870 przez Charles’a Ephrussiego, kuzyna mojego pradziadka. Wiem też, że na przełomie wieków ofiarował on ją w prezencie ślubnym mojemu wiedeńskiemu pradziadkowi – Viktorowi von Ephrussiemu. Znam też historię Anny, służącej mojej prababki. Wiem również – rzecz jasna – że wraz z Iggiem netsuke ponownie trafiły do Japonii i stały się częścią jego wspólnego życia z Jirō.
Paryż, Wiedeń, Tokio, Londyn.
Historia nieszpułki zaczyna się tam, gdzie powstała: w Edo – dzielnicy starego Tokio, nim czarne okręty komandora Perry’ego zmusiły Japonię do otworzenia się na handel z resztą świata. Ale pierwszym prawdziwym domem tych cacek był Hôtel Ephrussi w Paryżu, a ściślej gabinet Charles’a, którego okna wychodziły na rue de Monceau.
Mam więc od czego się odbić. Z satysfakcją notuję, że jest też bezpośrednie ogniwo, które łączy mnie z Charles’em. Jest nim opowieść mojej babki Elisabeth, która jako pięcioletnie dziecko poznała Charles’a w rezydencji Ephrussich w Meggen nad Jeziorem Czterech Kantonów. Chalet Ephrussi był sześciokondygnacyjnym budynkiem z rustykowanego kamienia, zwieńczonym wyjątkowo szpetnymi neobarokowymi wieżyczkami. Został zbudowany w roku 1880 przez Jules’a, kuzyna Charles’a, i jego żonę Fanny jako schronienie przed „udrękami Paryża”. Była to imponująca budowla, mogąca jednocześnie pomieścić cały „klan Ephrussich” z Paryża i Wiednia, a nawet dalszych kuzynów z Berlina.
Niezliczone ścieżki wijące się wokół rezydencji obsadzono bukszpanem i wysypano drobnym, chrzęszczącym pod stopami żwirem; obok rozciągały się niewielkie klomby. Pieczę nad parkiem sprawował groźny ogrodnik, postrach dzieci. W tych sztywnych szwajcarskich ogrodach żwir nie miał prawa opuszczać ścieżek. Ogród schodził nad sam brzeg jeziora, aż do pomostu i hangaru na łódki. Było to kolejne miejsce, gdzie groziła reprymenda. Ponieważ Jules, Charles i ich środkowy brat Ignace byli obywatelami rosyjskimi, nad dachem hangaru powiewała rosyjska imperialna flaga. W Chalecie spędzano długie leniwe letnie miesiące. Fanny i Jules byli bezdzietni i spodziewano się, że dziedziczką ich bajecznej fortuny zostanie moja babka. Opowiadała mi ona o ogromnym malowidle w jadalni, które przedstawiało pochylone nad potokiem wierzby płaczące. Pamiętała też, że służba składała się wyłącznie z mężczyzn, nawet kucharz był mężczyzną. O ileż ciekawsze było to od porządków panujących w wiedeńskim domu, gdzie oprócz starego Josefa, kamerdynera, oraz portiera, który robił do niej oko, ilekroć otwierał bramę prowadzącą na Ring, i stangretów cała obsługa domu łącznie z kuchnią była żeńska. Tu uważano, że mężczyznom rzadziej zdarza się tłuc porcelanę. A porcelana – babcia pamiętała to dobrze – była w tym bezdzietnym domu dosłownie wszędzie.
Charles był mężczyzną w średnim wieku, ale przy swoich zabójczo przystojnych i czarujących braciach sprawiał wrażenie starszego. Elisabeth pamiętała tylko jego wspaniałą brodę i filigranowy zegarek, który wyjmował z kieszonki kamizelki. Ale i to, że zwyczajem starszych krewnych podarował jej złotą monetę.
Pamiętała jeszcze – bardzo wyraźnie – jak Charles pochylił się kiedyś nad jej siostrą i zwichrzył jej włosy. Gisela, młodsza siostra Elisabeth – młodsza i o wiele, wiele ładniejsza, zawsze przyciągała uwagę innych. Charles nazywał ją swoją Cyganeczką, la Bohémienne.
Ta ustna relacja jest właśnie owym ogniwem łączącym mnie bezpośrednio z Charles’em. Niestety, przeniesiony na papier przekaz nie wydaje się zbyt treściwy.
Szczegóły – liczba służących i dość banalna historia o złotej monecie – zdają się tkwić w jakimś pełnym melancholii półmroku, choć muszę przyznać, że pewne ożywienie wnosi rosyjska flaga. Wiem oczywiście, że moi krewni byli Żydami, wiem też, że byli nieprawdopodobnie bogaci, ale nie jest moim zamiarem pisanie rodzinnej sagi, a tym bardziej utrzymanej w nostalgicznym tonie opowieści o Mitteleuropie. Nie chcę też, by Iggie został sprowadzony do siedzącego za biurkiem sędziwego wujecznego dziadka przypominającego Utza, tytułowego bohatera powieści Bruce’a Chatwina, który relacjonuje mi dzieje naszego rodu, a następnie mówi: „A teraz idź. I miej się na baczności”.
Takie historie piszą się same – tak mi się przynajmniej wydaje. Kilka melancholijnych anegdotek – oczywiście coś o Orient Expressie, kilka słów o wędrówkach po Pradze lub jakimś innym, równie fotogenicznym mieście, jakieś wyszukane w Google’u wspominki o balach za czasów belle époque. Byłaby to opowieść nostalgiczna. I wyzuta z treści.
Nie mam żadnego tytułu, by rozpamiętywać utratę majątku czy splendorów sprzed wieku. Nie interesuje mnie to, co powierzchowne. Chciałbym poznać relacje, jakie zaszły między tym pochodzącym z Japonii drewnianym przedmiotem, który obracam w palcach – twardym i wyrafinowanym – a miejscami, w które rzucił go los. Chciałbym wyciągnąć rękę, dotknąć klamki, nacisnąć ją i trafić do miejsc, gdzie te przedmioty kiedyś żyły, znaleźć się w tamtej przestrzeni, zmierzyć ją wzrokiem, przyjrzeć się obrazom, które wisiały na ścianach, przekonać się, w jaki sposób padało na nie światło. Dowiedzieć się, czyje ręce dotykały tych maleńkich rzeźb i jakie były myśli ludzi, do których należały – jeśli w ogóle je mieli. Chcę wiedzieć, czego były świadkami.
Melancholia, wydaje mi się, sprzyja mętniactwu; jest ucieczką od konkretu, duszącym brakiem koncentracji. Tymczasem maleńkie netsuke to eksplozja precyzji. Należy im się taka sama precyzja.
Są to dla mnie sprawy ważne, ponieważ rzemiosło, które uprawiam, polega na wytwarzaniu przedmiotów. W jaki sposób ludzie obchodzą się z przedmiotami, jak się nimi posługują, jak przekazują je innym – jest dla mnie sprawą najwyższej wagi. Zrobiłem wiele, wiele tysięcy naczyń. Zarazem zdarza mi się nie pamiętać imion, mówić niezbyt wyraźnie i precyzyjnie. Na temat naczyń mogę rozprawiać bez końca. Pamiętam ich wagę i stabilność, relację między powierzchnią a rozmiarem. Rozumiem, w jaki sposób ich krawędzie tworzą napięcie lub je wytracają. Wiem, czy robiono je w pośpiechu, czy wolno, nie szczędząc trudu. Czy kumuluje się w nich ciepło. Widzę, czy naczynie wchodzi w relację z leżącymi obok przedmiotami. I w jaki sposób zmienia tę niewielką przestrzeń świata, w której się znalazło. Pamiętam, czy kusiło mnie, by je dotknąć całą dłonią czy tylko koniuszkami palców; czy też był to przedmiot, który od siebie odpychał. Nie chodzi o to, że kontakt fizyczny z przedmiotem jest czymś l e p s z y m od braku takiej relacji. Niektóre przedmioty zostały stworzone po to, by się im przyglądać, a nie międlić je w dłoniach. Jako garncarz dziwię się, gdy ludzie mówią o moich naczyniach tak, jakby były one żywymi istotami. Trudno mi się pogodzić z życiem po życiu czegoś, co własnoręcznie wykonałem. Niektóre przedmioty kumulują w sobie jednak emocje towarzyszące ich tworzeniu.
I właśnie to mnie intryguje. Jest taka chwila, chwila niepewności, która poprzedza dotyk lub wstrzymanie się od dotyku. Jeśli wezmę do ręki tę maleńką, białą filiżankę nieco obtłuczoną przy uszku, czy zmieni to coś w moim życiu? Banalny przedmiot: filiżanka – bardziej kremowa niż biała, za mała na poranną kawę, niezbyt stabilna. Może stanie się dla mnie przedmiotem znaczącym. Albo dołączy do grupy przedmiotów, których losy przedziwnie się ze sobą splatają. Ale równie dobrze mogę ją odstawić. Albo przekazać komuś innemu.
To, w jaki sposób przedmioty przechodzą z rąk do rąk, to już domena opowieści. Daję ci coś, bo jesteś mi bliski. Albo dlatego, że sam kiedyś otrzymałem ten przedmiot od kogoś bliskiego. Albo ponieważ kupiłem go w wyjątkowym miejscu. Ponieważ będziesz się o niego troszczył. Bo skomplikuje twoje życie. Albo wzbudzi czyjąś zazdrość. Przejęcie spuścizny tylko komplikuje te historie. Nie jest oczywiste, co się pamięta, a co puszcza w niepamięć. Czasami te niepamięci nakładają się na siebie, zapomina się o poprzednich właścicielach, dopowiada nowe historie. Co otrzymałem wraz z tymi maleńkimi japońskimi przedmiotami? Co mi one przyniosły?
Kolekcja netsuke jest od wielu lat częścią mojego życia. Mogłem przejść nad tym do porządku i do końca życia mnożyć anegdotki o niecodziennym spadku pozostawionym przez starego krewnego. Alternatywą było zastanowienie się, co jest istotą tego spadku i czym jest on dla mnie osobiście. Pewnego wieczoru, gdy podczas proszonej kolacji zabawiałem towarzystwo, składające się głównie z naukowców, anegdotami związanymi z kolekcją, z przykrością uzmysłowiłem sobie, że powtarzam je mechanicznie. Słyszę samego siebie, historia wraca do mnie poprzez reakcję słuchaczy. Moja opowieść zamiast rozwinąć się, staje się coraz bardziej pusta. Czuję, że jeśli nie chcę, by wymknęła mi się na zawsze, muszę się z nią zmierzyć.
Brak czasu nie jest wytłumaczeniem. Właśnie skończyłem przygotowania do wystawy moich prac z porcelany. Jeżeli wszystko odpowiednio zaplanuję, mogę odsunąć w czasie realizację zamówienia dla ważnego kolekcjonera. Wszczynam więc negocjacje z żoną i przeglądam notes. Trzy albo cztery miesiące powinny wystarczyć. Będzie dość czasu, by pojechać do Tokio na spotkanie z Jirō, odwiedzić Paryż i Wiedeń.
Ponieważ moja babka i wujeczny dziadek Iggie już nie żyją, proszę o pomoc mojego osiemdziesięcioletniego ojca. Ojciec, chodząca dobroć, obiecuje sprawdzić rodzinne dokumenty. Jest zachwycony, że nareszcie któryś z jego czterech synów zainteresował się sprawami rodzinnymi. Uprzedza jednak, że materiału jest niewiele. Pewnego dnia zjawia się w mojej pracowni z niewielkim pakunkiem fotografii – jest ich może ze czterdzieści. Przynosi też dwie cienkie teczki z korespondencją, drzewo genealogiczne sporządzone przez moją babcię jeszcze w latach siedemdziesiątych, kartę członkowską Wiener Klubu z 1935 roku oraz reklamówkę wypchaną książkami Thomasa Manna, opatrzonymi osobistymi dedykacjami autora. Składamy to wszystko na długim stole w pomieszczeniu nad pracownią, gdzie wypalam swoje prace.
– Od dziś jesteś strażnikiem rodzinnego archiwum – mówi ojciec. Patrzę na stos przedmiotów i nie wiem, czy się roześmiać, czy lepiej nie.
Trochę desperacko pytam, czy nie znalazłoby się coś więcej. Wieczorem w swoim maleńkim mieszkanku w domu dla emerytowanych duchownych ojciec kolejny raz przegląda swoje rzeczy i dzwoni z wiadomością, że jest jeszcze jedna książka Manna. Widzę, że podróż będzie bardziej skomplikowana, niż sądziłem. Nie mogę jednak narzekać. Choć niewiele mi wiadomo o Charles’u, paryskim kolekcjonerze i pierwszym właścicielu netsuke, znam jego paryski adres. Wsuwam netsuke do kieszeni i ruszam w drogę.
W słoneczny kwietniowy poranek wyruszam na spotkanie z Charles’em. Idę wzdłuż pnącej się nieznacznie w górę rue de Monceau, długiej paryskiej ulicy, która mniej więcej w połowie przecina zdążający ku bulwarowi Péreire bulwar Malesherbes. Po obu stronach ulicy ciągną się utrzymane w stylu neoklasycznym budynki wzniesione ze złotawego kamienia, z których każdy przypomina miniaturowy florencki pałac z rustykowanym parterem, zdobiony nieprzebranym bogactwem kariatyd, główek i kartuszy. Stojący pod numerem 81 Hôtel Ephrussi, gdzie rozpoczyna się nasza podróż, znajduje się niemal na szczycie niewielkiego wzniesienia. Minąwszy siedzibę domu mody Christiana Lacroix, zatrzymuję się przed siedzibą rodu Ephrussich. Jestem nieco zszokowany odkryciem, że obecnie mieści się tu oddział towarzystwa ubezpieczeń zdrowotnych.
Piękny budynek. Przez całe dzieciństwo z upodobaniem rysowałem takie właśnie budowle. Spędzałem nad arkuszem papieru długie popołudnia, dopracowując światłocień, by jak najlepiej oddać falowanie elewacji – uwypuklić głębię okien i pilastrów. Widok takiego budynku budzi we mnie zawsze skojarzenia muzyczne. Kilka klasycznych elementów łączy się w rytmiczną całość: cztery korynckie pilastry na całą wysokość fasady, cztery wielkie kamienne wazony wieńczące attykę, pięć kondygnacji, na każdej pięć okien. Na wysokości parteru elewacja wykończona jest wielkimi kamiennymi blokami obrobionymi w ten sposób, by wyglądały, jakby poddane zostały działaniu czasu i żywiołów. Przechadzam się po ulicy tam i z powrotem. Dopiero gdy mijam dom po raz trzeci, spostrzegam, że we wzór kraty wplecione są dwie wielkie, zwrócone ku sobie plecami litery „E”, symbol rodu Ephrussich, swymi krągłościami dopasowane do owalnego kształtu okna. Na pierwszy rzut oka są niemal niewidoczne. Dziwi mnie ta dyskrecja, zastanawiam się, jaka jest jej wymowa. Nadmierna pewność siebie? Przez otwartą bramę daję nura na dziedziniec, a następnie przeszedłszy pod jeszcze jednym sklepionym łukiem, trafiam do części gospodarczej z budynkami z czerwonej cegły i stajniami, nad którymi mieściły się pokoje dla służby. Miłe dla oka zestawienie materiałów i faktur.
Zjawia się dostawca Speedy-Go Pizza. Drzwi do hallu stoją otworem. W środku widzę schody, które niczym dym wznoszą się spiralnie w górę przez całą wysokość budynku. Czerń żeliwnej balustrady przeplatana złoconymi ornamentami pnie się aż ku latarni na samym szczycie. W głębokiej wnęce marmurowy wazon, na podłodze szachownica marmurowych płyt. Słychać stukot obcasów – po marmurowych stopniach zbiegają jacyś ważni urzędnicy. Wycofuję się spłoszony. Nie umiałbym wytłumaczyć mojej tu obecności. Wracam na ulicę, rozglądam się, robię zdjęcia, schodzę z drogi próbującym mnie wyminąć paryżanom. Oglądanie budynków to swego rodzaju sztuka. Trzeba umieć ocenić, jak budynek współgra z otoczeniem – wiejskim lub miejskim, czy ów świat narusza. Numer 81, na przykład, niezauważalnie zlewa się z sąsiednimi budynkami: niektóre z nich są bardziej okazałe, inne skromniejsze; żaden nie jest równie dyskretny.
Spoglądam w górę ku oknom drugiego piętra, gdzie znajdował się apartament Charles’a. Kilka z nich wychodzi na utrzymany w bardziej klasycznym stylu dom po przeciwnej stronie ulicy, z innych – tych wychodzących na dziedziniec – rozpościera się widok na sąsiednie dachy z ich ornamentami, kominami i spadzistymi płaszczyznami mansard.
Mieszkanie Charles’a składało się z przedpokoju, dwóch salonów, z których jeden służył mu za gabinet, jadalni, dwóch sypialni i „petite”. Próbuję to sobie wyobrazić. Charles i jego starszy brat Ignace prawdopodobnie zajmowali sąsiadujące mieszkania na tym samym piętrze. Najstarszy brat Jules wraz z Miną, ich owdowiałą matką, mieszkali niżej, na piętrze pierwszym – znacznie wyższym, o wspanialszych oknach i balkonach, które w ten kwietniowy poranek zdobią zwisające z plastikowych skrzynek pelargonie. Jeśli wierzyć dokumentom odnalezionym w miejskim archiwum, dziedziniec był niegdyś przeszklony. Dziś po owych szklanych taflach nie ma już śladu; zniknęły też konie i trzy powozy, a stajnie przerobiono na prześliczny dom – prawdziwy klejnocik. Zastanawiam się, czy piątka koni wystarczała na potrzeby tej dużej, prowadzącej bogate życie towarzyskie rodziny, która jak się domyślam, przykładała wagę do odpowiedniej prezencji.
Dom jest obszerny, ale bracia zapewne stale się na siebie natykali – choćby na pnącej się koliście w górę czarno-złotej klatce schodowej. A już na pewno słyszeli odbijający się od szklanego sufitu turkot wtaczających się na dziedziniec powozów. Zapewne spotykali też udających się z wizytą do sąsiednich apartamentów znajomych. Bracia musieli wypracować sobie sposób, by – gdy trzeba – widzieć i słyszeć mniej, niż było to konieczne. Moje osobiste doświadczenie i doświadczenia moich braci uczą, że mieszkanie z rodziną pod jednym dachem wymaga pewnego wysiłku. Sądzę jednak, że życie braci Ephrussi układało się harmonijnie, choć prawdę mówiąc, nie mieli wyboru – Paryż był miejscem ich pracy.
Hôtel Ephrussi był domem rodzinnym, a zarazem siedzibą rodu, który wciąż rozszerzał swoje wpływy. Jego wiedeńskim odpowiednikiem był stojący przy Ringu olbrzymi pałac Ephrussich. Oba budynki – paryski i wiedeński – były uczestnikami spektaklu, obliczem, które pokazywało się światu, aby je podziwiał. Nie było modniejszych adresów niż rue de Monceau i Ringstrasse. W 1871, roku wzniesienia obu rezydencji, ulice te były jeszcze placami budowy – rozkopanymi, pełnymi pyłu i hałasu, a nuworyszowskie przestrzenie, które rzuciły wyzwanie starym dzielnicom z ich wąskimi, ciasnymi uliczkami, próbowały się dopiero określić.
Domyślam się, że skoro budynek ten zdaje się nieco pretensjonalny, jest tak dlatego, iż efekt ów założony był od samego początku. Domy w Paryżu i Wiedniu realizowały rodzinny projekt: rodzina Ephrussich ruszyła w ślady Rothschildów. Tak jak na początku XIX wieku frankfurccy Rothschildowie rozesłali swych synów i córki w świat, by zdobyli przyczółki w europejskich stolicach, tak samo w latach pięćdziesiątych XIX wieku mieszkający w Odessie Karol Joachim Ephrussi, nasz rodzinny Abraham, zaplanował ekspansję swojej progenitury. Ten prawdziwy patriarcha miał z pierwszego małżeństwa dwóch synów: Ignaza i Léona. Gdy w wieku pięćdziesięciu lat ożenił się ponownie, narodziły się kolejne dzieci: dwaj synowie – Michel i Maurice oraz dwie córki – Thérèse i Marie. Cała szóstka miała opuścić dom, by zająć odpowiednią pozycję w świecie finansów lub przez starannie dobrane koligacje związać się z najważniejszymi rodami żydowskimi.
Odessa była miastem leżącym na zachodnich krańcach carskiej Rosji, w którym dopuszczone było osadnictwo żydowskie. Słynęła ze swoich szkół rabinackich i synagog, szczyciła się pisarzami i muzykami, była magnesem ściągającym ubogich Żydów z galicyjskich sztetli. Była też miastem, gdzie w każdej dekadzie podwajała się liczba zaludniających je Żydów, Greków i Rosjan; miastem poliglotów, spekulacji, handlu i nie zawsze czystych interesów, w którego portowych dzielnicach roiło się od szpiegów; miastem, które właśnie się tworzyło. Zmonopolizowawszy skup pszenicy, Karol Joachim Ephrussi przekształcił skromny rodzinny interes w ogromne przedsiębiorstwo. Zboże kupował u pośredników, którzy wyboistymi drogami wieźli je do odeskiego portu z głębi urodzajnej Ukrainy, słynącej ze swego czarnoziemu i gigantycznych majątków ziemskich – największego zagłębia pszenicznego na świecie. Nim zboże zostało wyekspediowane w świat – przez Morze Czarne w górę Dunaju lub na Morze Śródziemne – trafiało do spichlerzy Ephrussiego.
W roku 1860 rodzina stała się największym eksporterem zboża na świecie. James de Rothschild znany był w Paryżu jako Le Roi des Juifs. Rodzinę Ephrussich można było określić mianem Les Rois du Blé – Królów Pszenicy. Choć byli Żydami, szczycili się własnym herbem: pszenicznym kłosem i heraldycznym trójmasztowym okrętem pod pełnymi żaglami. Pod okrętem widniała rodzinna dewiza: Quod honestum [to, co szlachetne]. Jesteśmy poza wszelkim podejrzeniem. Możecie nam zaufać.
Zasadniczy plan polegał na tym, by korzystając z rodzinnej siatki kontaktów i powiązań, zbudować i sfinansować gigantyczne przedsięwzięcie gospodarcze: mosty na Dunaju, koleje żelazne w Rosji i we Francji, doki i kanały. Z dobrze rozwijającego się domu handlowego Ephrussi i Spółka miało się przekształcić w międzynarodową potęgę finansową. Stworzyć własny bank. Odtąd każda udana transakcja rządowa, każde przedsięwzięcie podjęte wespół ze zubożałym arcyksięciem, każdy klient wciągnięty poprzez swoje zobowiązania w krąg rodziny Ephrussich miały budować splendor tego rodu i stopniowo oddalać go od Ukrainy i kolebiących się po jej drogach skrzypiących wozów z pszenicą.
W roku 1857 dwaj najstarsi synowie wraz z rodzinami zostali wysłani do Wiednia, stolicy dynamicznie rozwijającego się imperium Habsburgów. Kupili okazały dom w centrum miasta, który na najbliższe dziesięć lat stał się przystanią dla niekończącego się korowodu dziadków, dzieci, wnuków krążących tam i z powrotem między Odessą a Wiedniem. Pilnowaniem interesów Ephrussich w Austro-Węgrzech obarczono mojego prapradziadka Ignaza. Następnym krokiem miało być zdobycie Paryża. Misję podbicia tego miasta powierzono najstarszemu z rodzeństwa, Léonowi – miał się tam osiedlić z rodziną i rozwijać interesy.
I tak oto trafiam do VIII dzielnicy Paryża, na wzgórze, gdzie dominuje barwa miodu, i zatrzymuję się przed domem, który stał się przyczółkiem Léona. Opieram się o mur budynku stojącego po drugiej stronie ulicy i próbuję wyobrazić sobie piekielnie upalne lato 1871 roku, gdy rodzina Ephrussich przybyła z Wiednia do tej świeżo wzniesionej rezydencji w kolorze miodu. Stolica Francji wciąż jeszcze nie otrząsnęła się z wojennej traumy. Minęło zaledwie kilka miesięcy od oblężenia miasta przez pruską armię, które zakończyło się klęską Francji i ogłoszeniem w Sali Lustrzanej w Wersalu wskrzeszenia Cesarstwa Niemieckiego. Nowo powstała Trzecia Republika była niewydolna, osłabiona przez rewoltę komunardów i wewnątrzrządową walkę fakcyjną.
Budowa domu była już niemal na ukończeniu, lecz wokół wciąż jeszcze rozciągał się plac budowy. Tynkarze zeszli z rusztowań, a prace przeniosły się do wnętrza. Złotnicy, leżąc w niewygodnych pozycjach na łagodnie wznoszących się schodach, kończyli polerować fragmenty balustrady, gdy jednocześnie tragarze ostrożnie wnosili meble, obrazy i skrzynie z zastawą. Wewnątrz i na zewnątrz panuje nieustanny hałas, okna wychodzące na ulicę wciąż są otwarte. To wszystko nie sprzyja dobremu samopoczuciu Léona, któremu dokucza serce. Pierwsze miesiące na tej pięknej ulicy naznaczone są tragedią, śmiercią najmłodszej córki Léona i Miny. Betty, dopiero co wydana za mąż za młodego, znakomicie rokującego żydowskiego bankiera, umiera zaledwie kilka tygodni po urodzeniu córeczki Fanny. W tym obcym mieście rodzina Ephrussich wystawia w żydowskiej części cmentarza na Montmartrze rodzinny grobowiec w stylu gotyckim – ogromny, jakby chcieli podkreślić, że pozostaną tu bez względu na okoliczności. Długo nie mogę go odnaleźć. Brama gdzieś zniknęła, w środku pełno przywianych przez wiatr liści kasztanowców.
Hôtel Ephrussi na rue de Monceau
Trudno o lepsze miejsce na rodzinną rezydencję niż wzgórze, przez które przechodzi rue de Monceau. Podobnie jak wiedeński Ring, gdzie mieszka reszta rodziny, ironicznie nazywany Zionstrasse, wspólnym mianownikiem życia na rue de Monceau był żydowski kapitał. Inicjatorami zbudowania tu nowej dzielnicy byli dwaj sefardyjczycy – bracia Isaac i Émile Péreire, którzy dorobili się fortuny na spekulacjach finansowych, budowie kolei żelaznych i obrocie nieruchomościami, a szczególnie budowie hoteli i wielkich domów towarowych. Bracia Péreire kupili Plaine-de-Monceau, duży obszar ziemi znajdujący się wówczas jeszcze poza granicami miasta, i zaczęli na nim stawiać domy dla szybko rozwijającej się elity finansowej i handlowej. Stworzyli idealne otoczenie dla przybyłych właśnie do Paryża żydowskich rodzin z Rosji i Lewantu. Ulice na wzgórzu stały się szybko prawdziwą kolonią, obszarem, gdzie wszyscy znakomicie się znali i rozumieli, gdzie wyznawano tę samą religię i zawierano małżeństwa.
By udoskonalić widok rozpościerający się z okien nowo wzniesionych kamienic, zmieniono założenia osiemnastowiecznego parku. Obecnie wchodziło się do niego przez nową, niezwykle efektowną bramę z kutego żelaza, ozdobioną złoconymi ornamentami symbolizującymi gałęzie przemysłu we władaniu braci Péreire. Były próby nazwania tej nowej dzielnicy le West End. „Jeśli ktoś cię spyta, dokąd prowadzi bulwar Malesherbes – radził pewien ówczesny dziennikarz – odpowiedz śmiało: do West Endu… Po francusku brzmiałoby to zbyt wulgarnie, angielszczyzna dodaje szyku”. W parku, według uszczypliwego dziennikarza, można było na własne oczy zobaczyć „wielkie damy z czcigodnego Faubourga… żeński odpowiednik La Haute Finance i La Haute Colonie Israelite”. W przeciwieństwie do przystrzyżonej, szarej sztywności Tuilleries – w parku Monceau wytyczono wijące się ścieżki i założono utrzymane w angielskim stylu klomby, obsadzone wciąż zmienianymi wielobarwnymi roślinami sezonowymi.
Kiedy w końcu zostawiam Hôtel Ephrussi i powoli, niezbyt spiesznym krokiem ruszam w dół, idąc na przemian to jedną, to drugą stroną ulicy, by lepiej przyjrzeć się detalom kamienic, uświadamiam sobie, że większość tych domów miała nadać ich właścicielom nową tożsamość. Niemal wszyscy przybyli tu z daleka.
Dziesięć numerów od rezydencji Ephrussich, pod numerem 61, stał dom Abrahama Camonda, pod numerem 63 – dom jego brata Nissima, ich siostra Rébecca mieszkała niemal naprzeciwko, pod 60. Camondowie byli, podobnie jak Ephrussi, żydowskimi finansistami. Ich droga do Paryża wiodła z Konstantynopola przez Wenecję. Bankier Henri Cernuschi, który wsławił się wsparciem dla Komuny Paryskiej, przybył do Paryża z Włoch. Zamieszkał na skraju parku w lodowatym przepychu swego pałacu, otoczony kolekcją japońskich skarbów. Pod numerem 55 znajdował się Hôtel Cattaui, siedziba żydowskiego rodu bankierskiego z Egiptu, zaś pod numerem 43 kupiony od Eugène’a Péreire’a pałac Adolphe’a de Rothschilda, szczycącego się przykrytą szklanym dachem salą przeznaczoną na jego kolekcję sztuki renesansowej.
Jednak żaden z tych budynków nie może konkurować z pałacem należącym do króla czekolady Émile’a-Justina Merniera. Była to budowla tak szalona w swym eklektyzmie, tak epatująca bogactwem ornamentów, które widać zza wysokiego muru, że komentarz Zoli, iż jest on bogatym bękartem wszystkich stylów, wciąż wydaje się trafny. W napisanej w 1872 roku ponurej powieści Zdobycz Zola opisuje tę właśnie rezydencję jako siedzibę niejakiego Saccarda – chciwego Żyda, potentata rynku nieruchomości. Rodzina wprowadza się do nowego domu, a my poznajemy charakter ulicy: jest to ulica Żydów, ulica ludzi pragnących zaimponować swoimi wystawnymi, złotymi domami. W paryskim slangu Monceau oznacza nowych przybyszów, nuworyszy.
Oto świat, do którego trafiły moje netsuke. Tu był ich pierwszy dom. Na tej ulicy, gdzie przepych rywalizuje z powściągliwością, to, co widoczne, z tym, co ukryte.
Charles Ephrussi wprowadza się tu, gdy ma dwadzieścia jeden lat. Jest to czas, kiedy w Paryżu w miejsce ciasnych zaułków starego miasta powstają szerokie, wysadzane drzewami arterie o szerokich chodnikach. Proces ten trwa niemal piętnaście lat. W tym czasie urbanista baron Haussmann zrównał z ziemią średniowieczne ulice, a w ich miejsce stworzył parki i bulwary. Burząc i budując w niezwykłym tempie, otwierał dla miasta zupełnie nowe perspektywy.
Moment ten znakomicie uchwycił malarz Gustave Caillebotte. Aby poczuć smak pyłu wciąż unoszącego się na świeżo wytyczonych bulwarach i mostach, warto obejrzeć dwa obrazy tego artysty, zaledwie kilka lat starszego od Charles’a – swojego sąsiada, mieszkał bowiem w jednym z pałacyków leżących w najbliższym sąsiedztwie domu Ephrussich. Oto słoneczny dzień na Pont de l’Europe. Wygodnym chodnikiem idzie przez most porządnie ubrany młody człowiek w szarym surducie i czarnym cylindrze – być może sam artysta. Wyprzedza o dwa kroki skromnie ubraną młodą kobietę z parasolką. Właśnie wyszło słońce. Jego światło odbija się od świeżo ułożonych kamiennych płyt chodnika. Obok biegnie pies. O balustradę mostu opiera się robotnik. Świat wygląda tak, jakby dopiero został stworzony: litania wystudiowanych gestów i cieni. Wszyscy, nie wyłączając psa, doskonale wiedzą, w czym uczestniczą.
Na obrazach Caillebotte’a paryskie ulice tchną spokojem: czyste kamienne fasady, rytmicznie powtarzające się detale balkonów, długie szpalery świeżo posadzonych lip. Wszystkie te elementy pojawiają się na obrazie Młody mężczyzna przy oknie, wystawionym na drugim salonie impresjonistów w 1876 roku. Przedstawia on brata malarza stojącego w oknie rodzinnego mieszkania i patrzącego na skrzyżowanie dwóch ulic sąsiadujących z rue de Monceau. Młody, pewny siebie, dobrze ubrany mężczyzna z rękami w kieszeniach: przed nim całe życie, za nim – pluszowy fotel.
Jeszcze wszystko może się zdarzyć.
Gustave Caillebotte, Le Pont de l’Europe, 1876
Tak mógł wyglądać młody Charles. Urodzony w Odessie, pierwsze dziesięć lat życia spędził w żółtym, bogato zdobionym pałacu stojącym na skraju obsadzonego kasztanowcami zakurzonego placu. Ze strychu domu, w którym jedno piętro zajmowało mieszkanie dziadka, ponad masztami statków stojących w porcie można było zobaczyć morze. W sąsiednim domu znajdował się rodzinny bank. Nie sposób było wyjść na ulicę, by ktoś nie zwrócił się do dziadka, ojca lub któregoś ze stryjów z jakąś sprawą, pytaniem czy wreszcie prośbą o kopiejkę. Charles mimowolnie uczy się, że pokazanie się w miejscu publicznym oznacza serię spotkań i uników; uczy się, jak dać parę groszy żebrakowi czy przekupniowi, jak bez zatrzymywania się wymienić uprzejmości ze znajomymi.
Następnie Charles przeprowadza się do Wiednia i wraz z rodzicami, rodzeństwem, stryjem Ignazem i lodowatą ciotką Emilie oraz trójką ich dzieci – aroganckim Stefanem, złośliwą Anną i małym Viktorem – spędza tam kolejne dziesięć lat. Codziennie do domu przychodzi nauczyciel, który uczy dzieci języków: łaciny, greki, niemieckiego i angielskiego. W domu porozumiewają się po francusku, między sobą pozwala im się mówić po rosyjsku, w żadnym wypadku nie wolno im używać jidysz, którego nauczyli się na podwórku w Odessie. Każde z tych dzieci potrafi rozpocząć zdanie w jednym języku, a zakończyć w innym. Języki są im potrzebne podczas podróży: do Odessy, Petersburga, Berlina, do Frankfurtu i Paryża. Poza tym znajomość języków określa ich przynależność klasową. Dzięki językom ma się dostęp do najróżniejszych kręgów społecznych. Dzięki językom w s z ę d z i e można się czuć jak w domu.
W Wiedniu oglądają Myśliwych na śniegu Breughla z białymi wzgórzami upstrzonymi plamami psów, a w Albertinie w gabinecie rycin akwarele Dürera przedstawiające drżącego zająca i skrzydło kraski. Na Praterze uczą się jeździć konno, poza tym chłopcy chodzą na lekcje szermierki i razem z kuzynami na lekcje tańca. Wszyscy świetnie tańczą. Osiemnastoletni Charles z racji swoich umiejętności tanecznych jest przezywany w rodzinie Le Polonais – Polak, tańczący chłopiec.
Któregoś dnia starsi chłopcy – Jules, Ignace i Stefan – zostają zaprowadzeni do siedziby firmy – ponurego budynku na Schottenbastei, tuż obok Ringu. To stąd prowadzi się interesy. Chłopcy mają przykazane, by nie odzywać się, gdy starsi rozmawiają o sposobach transportowania zboża i śledzą notowania giełdowe. Otwierają się nowe perspektywy: nafta w Baku, złoto nad Bajkałem. Kanceliści rozchodzą się do swoich zadań. Tutaj chłopcy po raz pierwszy poznają skalę przedsiębiorstwa, które kiedyś stanie się ich własnością – niekończące się kolumny liczb zawarte w grubych rejestrach handlowych stają się dla nich katechizmem zysku.
To właśnie w tym czasie Charles rysuje swoją ulubioną rzeźbę z czasów odeskich – Grupę Laokoona. Stara się, by zwoje mocno oplatały muskularne ramiona, chce, żeby rysunek zrobił wrażenie na małym kuzynie. Szkicuje też to, co widział w Albertinie. Rysuje służących. Rozmawia ze znajomymi rodziców o kupionych przez nich obrazach. Ludzie cenią sobie rozmowę o swoich nabytkach z tak wykształconym młodym człowiekiem.
Wreszcie nadchodzi wyczekiwana przeprowadzka do Paryża. Charles jest delikatnej budowy, przystojny, ze starannie utrzymaną ciemną brodą, która w świetle przybiera lekko czerwonawe tony. Nos ma typowy dla Ephrussich: duży, zakrzywiony, czoło – podobnie jak u wszystkich kuzynów – wysokie. Oczy szare, żywe i duże. Charles znany jest ze swego czarującego obejścia. W pierwszej chwili zwraca się uwagę na jego wygląd – wytworny ubiór, nienagannie zawiązany krawat, dopiero potem słychać jego głos – jest równie dobrym rozmówcą jak tancerzem.
Charles’owi pozwolono robić, co mu się podoba.
Chcę wierzyć, że stało się tak dlatego, iż był najmłodszym, trzecim w kolejności synem, a wszak we wszystkich bajkach to właśnie trzeci syn opuszcza dom i rusza w świat w poszukiwaniu przygód. To tylko domysły – zapewne dlatego, że ja również jestem trzecim synem. Sądzę, że dla wszystkich członków rodziny było oczywiste, iż ten chłopiec niewiele wskóra na giełdzie. Inna sprawa, że w biurach Ephrussi et Cie pod numerem 45 rue de l’Arcade było już tylu młodych Ephrussich – pamiętajmy, że w Paryżu mieszkali również dwaj jego stryjowie, Michel i Maurice – że nie było powodu, by wysyłać tam również tego wiecznie zatopionego w lekturze błyskotliwego chłopca, który tracił zainteresowanie, ilekroć rozmowa schodziła na pieniądze.
W nowym domu Charles ma swój własny apartament – czysty, bogato zdobiony i zupełnie pusty. Ma więc dokąd wracać: do nowego domu na świeżo wybrukowanym paryskim wzgórzu. Zna języki, ma pieniądze, ma czas. Pora ruszyć w świat. Jak każdy dobrze wychowany młody człowiek Charles jedzie na południe, do Włoch.
Początki kolekcji Charles’a to zarazem prehistoria mojej kolekcji netsuke. Być może chęć gromadzenia rzeczy zaczęła się wcześniej: może jako dziecko w Odessie zbierał na promenadzie kasztany, a w Wiedniu na przykład monety. Jednak prawdziwe kolekcjonowanie zaczyna się dopiero w Paryżu. To, od czego zaczął i co zgromadził w swoim mieszkaniu w domu pod numerem 81 na rue de Monceau, świadczy o prawdziwej pasji i entuzjazmie. Kupuje bez opamiętania.
Rok spędzony z dala od rodziny to typowy Wanderjahr, to grand tour, podróż, która pozwoliła mu zapoznać się z kanonem sztuki renesansowej i zrobiła zeń kolekcjonera. Albo raczej nauczyła, czym jest kolekcjonowanie, pozwoliła przejść od podziwiania do posiadania, a od posiadania do rozumienia.
Charles kupuje rysunki i medaliony, renesansowe emalie i szesnastowieczne gobeliny wykonane na podstawie kartonów Rafaela. Nabywa marmurową figurkę dziecka w stylu Donatella i wspaniałą majolikę Luki della Robbia przedstawiającą młodego fauna – spoglądające ku nam przez ramię tajemnicze i bezbronne stworzenie, pokryte jak Madonny szkliwem w kolorze głębokiego błękitu i jajeczną żółcią. Po powrocie do swojego paryskiego mieszkania Charles umieszcza fauna w pokoju sypialnym we wnęce udekorowanej szesnastowiecznymi włoskimi gobelinami o grubej fakturze, tworząc w ten sposób parodię ołtarza z faunem w miejscu świętej figury.
Zdjęcie tego „ołtarza” można dziś obejrzeć w bibliotece Muzeum Wiktorii i Alberta w gigantycznej, oprawnej w głęboką czerwień trzytomowej publikacji w takim formacie, że ku rozbawieniu innych czytelników została dostarczona do mojego stolika na wózku używanym w szpitalach do przewożenia chorych. Owo Musée Graphique zawiera ryciny przedstawiające dzieła sztuki zgromadzone przez największych kolekcjonerów sztuki renesansowej w Europie – poczynając od sir Richarda Wallace’a (od Wallace Collection w Londynie) i rozlicznych Rothschildów, na dwudziestotrzyletnim Charles’u kończąc. Owe tomiszcza to zaprojektowana z wielkim rozmachem luksusowa publikacja, wydana przez kolekcjonerów po to, by oszołomić innych kolekcjonerów. Kilka stron za ową efektowną wnęką – utrzymaną w głębokim fiolecie przetykanym gdzieniegdzie złotem, ozdobioną panelami z wizerunkami świętych i tarczami herbowymi – trafiam na pozostałe obiekty z kolekcji Charles’a.
Z trudem powstrzymuję śmiech: wielkie renesansowe łoże, un lit de parade, przykryte bogato haftowaną tkaniną, a nad nim baldachim ozdobiony skomplikowanym wzorem z amorkami, groteskami, heraldycznymi symbolami, kwiatami i owocami. Dwie bogate zasłony – każda z olbrzymią literą „E” na złotym tle – podtrzymywane są przez sznury z chwostami. Kolejne „E” zostało umieszczone na wezgłowiu tego niemal książęcego łoża. To mebel ze świata fantazji. Z takiego łóżka rządziło się miastem-państwem, w nim udzielało się audiencji, pisało sonety i na pewno oddawało miłości. Ale kto chciałby w czymś takim spać?
Sporządzam listę nabytków Charles’a. Dużo bym dał, żeby wiedzieć, jakie myśli błąkały się w jego głowie, gdy po kolistych schodach wnoszono na drugie piętro skrzynie z włoskimi skarbami. Gdy spomiędzy wiórów i trocin zaczęto wyjmować ich zawartość i później, gdy trzeba było podjąć decyzję, co gdzie umieścić, przekonać się, jak te skarby prezentują się w porannym słońcu wlewającym się przez okno z ulicy. Czy wchodzący do salonu goście mieli najpierw ujrzeć gobelin, czy ścianę ze starannie zaaranżowanymi rysunkami? A może raczej wszystko należy ustawić w ten sposób, by kątem oka mogli zobaczyć lit de parade? Wyobrażam sobie Charles’a, jak pokazuje braciom i rodzicom emalie, jak chwali się przed nimi swym zbiorem. Z pewnym zażenowaniem przypominam sobie, jak w wieku szesnastu lat wyrzuciłem ze swojego pokoju łóżko i zastąpiłem je materacem, nad którym zawiesiłem dywan mający udawać baldachim. A także weekendy spędzone na przewieszaniu obrazków i przestawianiu książek, i badaniu, jak czuje się człowiek, który zmienia otaczającą go przestrzeń. W tym momencie wszystko wydaje się możliwe.
Oczywiście to tylko dekoracja. Trofea Charles’a to rzeczy dla konesera i erudyty. Mówią o historii, o artystycznych rodowodach i afiliacjach i samym kolekcjonerstwie. Przyjrzyjmy się każdemu obiektowi z osobna: gobeliny w e d ł u g kartonów Rafaela, statuetka – k o p i a Donatella. Czuje się, że Charles dogłębnie zrozumiał, w jaki sposób sztuka rozwija się poprzez stulecia. Po powrocie do Paryża ofiarowuje do Luwru rzadki piętnastowieczny medalion przedstawiający Hipolita stratowanego przez dzikie konie. Wydaje mi się, że słyszę młodego historyka sztuki zwracającego się do zwiedzających. Czuje się nie tylko pieniądze, ale i solidne studia.
Udziela mi się przyjemność, jaką Charles musiał odczuwać w obcowaniu z przedmiotami: zaskakujący ciężar adamaszku, chłód emalii, patyna brązu, faktura haftu na gobelinach.
Pierwsze nabytki Charles’a są jednak całkiem konwencjonalne. Podobne przedmioty miało wielu przyjaciół jego rodziców; swoje zbiory aranżowali w sposób efektowny i wyrafinowany. Kierując się ich przykładem, młody Charles stworzył w swej paryskiej sypialni fioletową mise en scène. Jego kolekcja była skromniejszą wersją tego, co można było spotkać w innych żydowskich domach. Młody Ephrussi starał się udowodnić, najdobitniej, jak umiał, że jest już dorosły. Gotowy, by zająć swoje miejsce w świecie.
Aby zdać sobie sprawę, ile wysiłku wkładano w aranżację wielkich kolekcji, wystarczyło odwiedzić dom któregokolwiek z paryskich Rothschildów, a najlepiej znajdujący się pod miastem w Ferrières nowo nabyty pałac Jamesa Rothschilda. Tu z prawdziwym namaszczeniem celebrowano dzieła należące kiedyś do słynnych renesansowych kupców i bankierów. Poważny mecenat wymaga niezwykłych umiejętności finansowych, które zazwyczaj nie są zdolnościami dziedzicznymi. Zamiast paradnej sali, na wskroś rycerskiej i chrześcijańskiej, w Ferrières zaprojektowano wewnętrzny dziedziniec z czterema potężnymi portalami prowadzącymi do różnych części budynku. Pod sufitem ozdobionym malowidłem Tiepola ciągnęła się galeria ozdobiona czarno-białymi marmurowymi posągami, w której poza gobelinami przedstawiającymi orszaki triumfalne wisiały płótna Velázqueza, Rubensa, Guida Reniego i Rembrandta. Przede wszystkim jednak w oczy rzucało się złoto: złocenia mebli, przetykane złotą nicią gobeliny, złote ramy, sztukaterie; a wszystko to ozdobione znakami Rothschildów – oczywiście w złocie. Le goût Rothschild stał się synonimem nadmiaru złota. Żydów i ich złota.
Charles’owi z jego wrażliwością nie przyszło nawet do głowy, by rywalizować z Ferrières. Zresztą przestrzeń, jaką dysponował – dwa salony i sypialnia – nie dawała ku temu podstaw. A jednak miał coś więcej niż tylko przestrzeń, którą można zapełnić nowymi nabytkami i książkami. Miał wizję siebie jako kolekcjonera erudyty. Jego sytuacja była wyjątkowa: posiadał kolosalny majątek, a do tego wiedział, jak sobą pokierować.
Wszystko to sprawia, że mój stosunek do niego nie jest najcieplejszy, a paradne łoże utwierdza mnie w moim sceptycyzmie. Nie wiem, jak długo wytrzymam z tym młodym człowiekiem, jego intuicją w dziedzinie sztuki i talentem do dekorowania wnętrz. Mojego nastawienia nie zmienią nawet netsuke. Connoisseur, włącza mi się w głowie sygnał ostrzegawczy. Taki młody, a wydaje mu się, że wszystko wie.
I jeszcze ten majątek – to nie wróży nic dobrego.
Oswajam się z myślą, że jeśli chcę zrozumieć, jak Charles patrzał na świat, muszę przeczytać to, co napisał. Na gruncie akademickim czuję się pewnie: sporządzę bibliografię, a następnie przeczytam w porządku chronologicznym wszystko, co napisał. Na pierwszy ogień idą roczniki „Gazette des Beaux-Arts”. Zaczynam od roku, kiedy Charles przybył do Paryża. Czytam jego pierwsze, dość suche komentarze na temat malarstwa manierystycznego, Holbeina i brązów. Dowiaduję się przy okazji, że Charles ma ulubionego weneckiego malarza – Jacopa de Barbariego, który upodobał sobie świętego Sebastiana, walki Trytonów i wijące się, spętane nagie ciała. Zastanawiam się, czy erotyzująca tematyka ma jakieś znaczenie. Przypominam sobie Laokoona i znów rodzą się wątpliwości.
Początki były skromne: wzmianki o wystawach, książkach i esejach, ale też komentarze dotyczące innych publikacji: typowa drobnica produkowana przez historyków sztuki na marginesie prac innych badaczy („uwagi dotyczące atrybucji…”, „komentarz do catalogue raisonné…”). Teksty Ephrussiego przypominają trochę jego kolekcję sztuki włoskiej. Mam wrażenie, że powoli posuwam się naprzód. Mijają tygodnie, a ja coraz lepiej czuję się w jego towarzystwie, odnotowuję z satysfakcją, że pierwszy właściciel netsuke zaczyna pisać z większą swadą, a moje emocje stopniowo się zmieniają. W ten sposób w półmroku czytelni czasopism mijają trzy kosztowne tygodnie. Potem jeszcze dwa.
Charles uczy się obcować sam na sam z obrazem. Czytelnik czuje, że po pierwszym kontakcie wraca do niego i ogląda go jeszcze raz. Czytając relacje z wystaw, czuję dotyk jego ręki na ramieniu – wracamy do płótna, by lepiej mu się przyjrzeć: najpierw z bliska, a potem z oddalenia. Wyczuwa się rosnącą pewność siebie i pasję. I wreszcie – pojawia się w jego pisaniu niezależność i niechęć do powtarzania utartych poglądów. Udaje mu się zachować równowagę między emocjami a trzeźwym sądem, nie kryje swych uczuć. U autorów piszących o sztuce nie zdarza się to często. Mijają tygodnie. W miarę jak na moim stole rośnie stos egzemplarzy „Gazette”, mnożą się coraz to nowe pytania. Każdy kolejny rocznik pęcznieje od zakładek i żółtych naklejek, formularzy z nowymi zamówieniami i rewersów.
Zaczynają mnie boleć oczy. Teksty drukowane są petitem, a przypisy jeszcze drobniejszą czcionką. Przynajmniej robię postępy we francuskim. Dobre i to. Oswajam się z myślą, że współpraca z Charles’em jest możliwa: nie popisuje się wiedzą, zależy mu, abyśmy podążyli za jego wzrokiem i zobaczyli to, co on widzi. Wydaje mi się to uczciwe.