Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
105 osób interesuje się tą książką
Jak dawać sobie radę na zakrętach życia
Życie pełne jest ostrych zakrętów. Ale najważniejsza droga to ta, która prowadzi do nas samych. I wiara w to, że możemy w sobie odkryć zdolności, aby świadomie i z powodzeniem kierować swoim życiem.
Zakręty życia to książka dla każdego, komu zależy na podejmowaniu dobrych decyzji i korzystnych zmian.
· Złe dzieciństwo nie oznacza, że wszystko stracone. Lęki i traumy możesz oswoić.
· Poczucie własnej wartości daje ci prawo być takim, jaki jesteś.
· Wiara w siebie pomaga pokonać każdą trudność.
· Dbaj o siebie i otaczaj się życzliwymi ludźmi. To podstawa zdrowia psychicznego.
· Ciesz się tym, co masz zamiast martwić się tym, czego nie masz – to recepta na szczęście.
· Depresja to nie fanaberia, lecz ciężka choroba. Nie lekceważ jej.
· Gdy związek się rozpada, upewnij się, czy to kryzys bez wyjścia czy do rozwiązania.
***
Ewa Woydyłło – dr psychologii, terapeutka uzależnień, publicystka i autorka wielu książek pełnych porad oraz wiary w to, że nasze szczęście zależy od nas samych. Propagatorka ruchu, miłośniczka tenisa na korcie i na trybunach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 261
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
OD AUTORKI
Jakość życia zależy przede wszystkim od... jakości życia – do takiego lapidarnego wniosku dochodzę, zastanawiając się nad coraz bardziej powszechnym dążeniem do poprawy własnego dobrostanu, na którym tak zależy wielu ludziom.
Brzmi to jak tautologia, jednak nią nie jest. Zwrot „jakość życia” ma dwa znaczenia: czy czyjeś życie jest dobre czy niedobre oraz to, jak ten ktoś żyje, czyli co myśli i czuje, co lubi, a czego nie lubi, kocha, czy nienawidzi, czy umie przebaczać, jak układa relacje z bliskimi i dalszymi, a także jak się odżywia, sypia, pracuje, odpoczywa i jak się bawi.
Ten różnorodny obszar działań podlega oczywiście rozmaitym wpływom, a jednym z nich może być psychologia praktyczna, czyli psychoedukacja lub psychoterapia. Obydwie zajmują się, każda na swój sposób, pomaganiem ludziom w modyfikowaniu zachowań tak, aby generowały w życiu dobre działania, a minimalizowały niedobre.
Dziennikarskie rozmowy psychologiczne stają się skutecznym sposobem upowszechniania wiedzy psychologicznej. Popieram to i mam w tym swój udział, uczestnicząc w wywiadach prasowych, podcastach audio-wideo oraz pisząc książki. Od lat praktykuję też psychologię w swojej pracy klinicznej i poradniczej, gdzie widzę najlepiej, jak wielu ludzi pragnie poprawy swego dobrostanu.
Wszyscy marzymy o szczęściu, czyli czymś w rodzaju życia kategorii deluxe. Od lat roztrząsamy kwestię, czy zależy to bardziej od genów, czy od wychowania. Długo badacze byli jednakowo łaskawi, twierdząc, że równo po połowie ważne jest jedno i drugie. Dopiero Erik Erikson (1902–1994), profesor Harvardu i Berkeley, jeden z najwybitniejszych psychologów XX wieku, sformułował przełomową teorię rozwoju psychospołecznego, udowadniając, że zdolność uczenia się człowieka przechodzi przez różne fazy, ale trwa przez całe życie i kończy się dopiero, gdy zaczynają zamierać funkcje poznawcze mózgu.
Wspaniała wiadomość. Budzi nadzieję i otwiera ogromne możliwości nadrabiania zaległości wychowawczych, a także wzmacniania zdolności, w które genetyczna natura gorzej nas wyposażyła. Krótko mówiąc, słabe geny i nieciekawe dzieciństwo możemy samodzielnie kompensować, dokonując odpowiednich korekt i wyrównując wcześniejsze zaniedbania w dowolnym czasie swego świadomego życia. W praktyce oznacza to, że każdy może nauczyć się tego, co rodzice zaniedbali, a także jak pokonywać lub skutecznie omijać w swoim życiu wrodzone lęki, fobie, obsesje, kompulsje czy inne ograniczenia. W tej ostatniej sprawie w sukurs psychologom przychodzą psychiatrzy i psychofarmakolodzy – a wszystko to dzieje się po to, aby pomóc każdemu rozwinąć swój unikalny potencjał i osiągnąć poczucie upragnionego spełnienia.
Wybrane do tego zbioru rozmowy psychologiczne dotyczą tematów, które wciąż stawiają nas przed ogromnymi wyzwaniami. Wierzę, że wzbudzą pozytywne refleksje i zachęcą do dobrych decyzji i korzystnych zmian. Taką przecież rolę od samego początku wypełnia „Zwierciadło”, co zasłużenie plasuje ten magazyn w awangardzie propagatorów wiedzy psychologicznej.
W naszych rozmowach wyrażam zarówno współczesną wiedzę potwierdzoną badaniami naukowymi, jak też własne przekonania i opinie oparte na moim profesjonalnym i życiowym doświadczeniu.
Życzę ciekawej lektury i pozytywnych inspiracji.
EWA WOYDYŁŁO
ROZDZIAŁ 1
POCZĄTEK DROGI.DOM, MATKA, DZIECIŃSTWO
Rodzice, którzy sami mają poczucie wartości, na ogół wychowują dobrze. Rodzice, którzy wstydzą się czegoś w sobie, nie chcą z czymś się pogodzić, zazwyczaj w swoich dzieciach coś „majstrują”. I to majstrowanie na ogół źle rokuje...
Urodziła się Pani w 1939 roku, kiedy wybuchła II wojna światowa.
Dokładnie drugiego września, o świcie. Dlatego kiedy obudziłam się w lutowy czwartek 2022 roku i znalazłam w telefonie informacje o tym, że Ukraina jest pod obstrzałem Rosjan, natychmiast stanęła mi przed oczami moja mama z noworodkiem na ręku. Sama, bo mój ojciec jako lekarz już działał na wojnie, zresztą nigdy więcej się nie zobaczyli, a ja taty w ogóle nie poznałam. Tamten poranek przeżyłam jako niesamowicie metafizyczny moment. Ale od tej chwili, ponieważ jako psycholożka zawodowo zajmuję się też wojną przeżywaną przez ludzi, rozdzieliłam moje osobiste przeżycia od zawodowych. Odsunęłam strach i wszystkie grozy, jakie wyobraźnia może podsuwać, bo dobrze wiem, że panika to najgorszy doradca. W panice człowiek słyszy „pożar” i wyskakuje przez okno, nie myśląc, że jest na 10. piętrze. A później się okazuje, że sąsiadowi czajnik się spalił.
Moja mama musiała przeżyć coś takiego, co przeżywa teraz bardzo wiele osób w Ukrainie. I ponieważ byłam najbliższym świadkiem jej późniejszego życia – a można było jej zazdrościć pogody ducha: potrafiła grać w brydża i czytać powieści, podczas gdy wokół wywracały się systemy polityczne – przyjęłam taką postawę, że skoro nie muszę się o siebie martwić, to zajmę się pomocą innym. Uaktywniła się we mnie persona zawodowa. Zrezygnowałam z różnych prywatnych atrakcji na rzecz rozmawiania, podtrzymywania na duchu, pisania i udzielania wywiadów. To też jest jakaś forma udziału w sprawie.
Dużo trudniej posklejać wazon, jeśli go potłuczesz na tysiąc kawałków, niż go po prostu nie upuścić. Na tym polega dorosłość, którą powinna cechować mądrość i uważność na to, by nie dopuścić do totalnej awarii.
Pytam o Pani mamę i wojnę, bo mam silne poczucie, że wybuch wojny w Ukrainie obudził w nas demony właśnie II wojny światowej. Czy w Pani też?
Nie mam takiego poczucia, ale pierwsza refleksja i pierwsze zdanie, jakiego użyłam w wywiadzie udzielonym nazajutrz po inwazji, było takie, że najgorzej mają teraz osoby, które już przeżyły jakąś traumę. Ja nie przeżyłam żadnej, więc nie mogę swoim przykładem tego potwierdzić. Bo to, że ktoś przeżył wojnę, nie znaczy, że przeżył traumę. Trauma to doświadczenie graniczne, kiedy czujesz, że twoje życie jest zagrożone. A moja mama ze mną przy piersi została wywieziona do Kazachstanu. Do końca wojny nad nami nie wybuchła żadna bomba. Nawet kiedyś po jakimś radzieckim filmie wojennym jej powiedziałam: „Mamo, zobacz, jakie mamy szczęście, że ani jednej bomby nie widziałyśmy”. Chociaż po powrocie do Polski zamieszkałyśmy w Szczecinie, gdzie całymi hektarami ciągnęły się pola gruzów... Ale mnie, wówczas sześcioletniej, wydawało się to najlepszym terenem do zabawy z dzieciakami w chowanego.
Jest takie pojęcie, które z angielskiego zaczęliśmy nazywać rezyliencją. W jednej z moich książek przetłumaczyłam je jako sprężystość emocjonalną – jest to określenie stopnia odporności psychicznej oraz zdolności do znajdowania „dobrej strony dnia”. Osoby z wysoką rezyliencją mają większą kontrolę nad emocjami i koncentrują się na rozwiązaniach, a nie na problemach. W trudnych sytuacjach najgorsze są panika, pochopność i neurotyczne poddawanie się emocjom.
Rezyliencja będzie nam coraz bardziej potrzebna. Wszystko wskazuje na to, że czasy będą coraz bardziej niepewne i trzeba się na to przygotować. Czy można budować rezyliencję w czasach kryzysu lub niepokoju?
Można, a nawet trzeba. Budowanie rezyliencji dzieje się praktycznie samo i zależy od tego, jakie myśli dopuszczasz do siebie w związku z tym, co się wydarza. Czy potrafisz uspokoić swoje lęki, czy wprost przeciwnie.
Przychodzą do mnie czasem kobiety, które mówią: „Moja teściowa tak się mnie czepia, strofuje dzieci, przecież jak one dorosną, nie będą chciały się z nią spotykać”. Zawsze wtedy pytam: „A czy Pani da mi gwarancję, że jutro rano się obudzę? Albo że dziś bezpiecznie dojadę do domu, a jeżdżę rowerem?”. Na Pani pytanie o to, jak się przygotować na niepewne czasy, odpowiem więc tak: nie wybiegać zbyt daleko w przyszłość. Nie możesz przeżyć jutra, ale możesz przeżyć dziś. I to dotyczy wszystkiego. Nawet gdy planujesz ślub i wesele na Seszelach, to i tak ważne jest, byś dzisiaj patrzyła pod nogi, bo jeśli skręcisz kostkę, to nie potańczysz. Zwłaszcza w czasach niepewności liczy się tu i teraz – tylko to mamy. Oczywiście to carpe diem to jest memento, którego nie należy nadużywać, bo jeśli mam tylko 100 złotych, to raczej nie powinnam dziś wydać 99. Tak czy inaczej, rozporządzaj swoimi zasobami inteligentnie i z rozwagą. Uruchamiaj płaty czołowe, nie tylko gadzi mózg.
Każda trudna sytuacja, moment, w którym dzieją się przełomowe zwroty – jest okazją do dojrzewania. Tylko trzeba dojrzewać, nie pozwalając sobie na rozpad. Dużo trudniej posklejać wazon, jeśli potłuczesz go na tysiąc kawałków, niż go po prostu nie upuścić. Na tym polega dorosłość, którą powinna cechować mądrość i uważność na to, by nie dopuścić do totalnej awarii. Dziecko może tego jeszcze nie rozumieć, ale dzieci nie decydują o tym świecie, to my przy nich stoimy. A jeśli widzisz dziecko, przy którym nikt nie stoi, zajmij się nim.
Nie wybiegaj zbyt daleko w przyszłość. Nie możesz przeżyć jutra, ale inteligentnie i z rozwagą możesz przeżyć dziś. Liczy się tu i teraz – tylko to mamy.
Zawsze mnie fascynowało, że to, czym Pani się teraz zajmuje i do czego jest Pani, jak się wydaje, stworzona, zaczęła Pani robić dopiero po 45. roku życia. To wtedy zaczęła Pani studia psychologiczne, wcześniej ukończywszy dziennikarstwo i historię sztuki.
I okazało się to świetnym pomysłem. Jestem przekonana, że właśnie dojrzały wiek był moim sprzymierzeńcem. Psychologię kliniczną lepiej uprawiać, mając własne doświadczenia, dające mądrość życiową i umiejętności wynikające z rozwiązania jak największej ilości dylematów, problemów i trudności. Ten życiowy kapitał nadaje wiedzy psychologicznej wymiar praktyczny. W psychoterapii pracuje się przede wszystkim sobą.
Psychologię studiowała Pani w Stanach Zjednoczonych, może stąd ta iście amerykańska żywotność, która powoduje, że kiedy dzieje się źle – wybucha pandemia czy wojna – dziennikarze odruchowo zwracają się po komentarz do Pani. Stała się Pani ekspertką od kryzysów.
Rzadko kiedy ktoś do mnie przychodzi, by powiedzieć: „Pani Ewo, jak dobrze mi się żyje”. I to mnie chyba nauczyło, że aby naprawdę pomóc komuś w potrzebie, trzeba mniej zajmować się problemem i jego przyczynami, a więcej szukaniem rozwiązań. Roztrząsanie przyczyn i obwinianie innych nie pomaga uwolnić się od tego, co nam w życiu szkodzi lub przeszkadza. Ważniejsze jest zrobienie czegoś, aby się tego pozbyć lub zmienić. Ma Pani rację, to jest w jakimś sensie amerykańskie, zwłaszcza w porównaniu z Polską, gdzie zajmujemy się zwykle analizowaniem problemu.
Owszem, czasem udaje mi się pomóc komuś w kryzysie, ale żadna w tym moja zasługa. Ja po prostu miałam supermamę. Jak była w złym humorze, to szła na basen albo na spacer. W młodości była wioślarką i chyba zostało w niej na zawsze przekonanie o zbawiennym wpływie ruchu na samopoczucie. Pamiętam, że gdy zimą była piękna pogoda, to budziła mnie o siódmej. Kiedy protestowałam: „Ale ja idę dopiero na drugą lekcję”, mówiła: „Idziesz na łyżwy, takiej pogody szkoda na siedzenie w klasie”. Z taką mamą po prostu nie mogłam inaczej się ukształtować. Oczywiście to nie znaczy, że nie bywam wściekła czy nie przeżywam porażek, ale nigdy nie było to źródłem jakiejś większej rany, a wszystko to dzięki temu, co kiedyś powiedziała mi mama. Zaraz to powiem i Pani już też będzie zawsze wiedziała, co myśleć w trudnych chwilach.
Cudownie! Poproszę.
Miałam może osiem lat. Spłakana wróciłam do domu, od progu zawodząc: „Co ja narobiłam! Stenia już nie będzie się nigdy ze mną bawić”. Mama na to spokojnie, znad papierosa: „No to siadaj i opowiadaj”. „Mamo, ja na nią naplułam, zabrałam jej kanapkę i wyrzuciłam do śmietnika”. „Okropnie się zachowałaś, niezależnie od tego, o co poszło. Ale poczekaj, powiedz mi: który ty raz żyjesz?”. Ja na to, chlipiąc: „Jak to który? No pierwszy”. „To skąd miałaś wiedzieć?”.
Wyszłam kiedyś za mąż na trzy dni za pewnego profesora, a potem też uciekłam, becząc, do mamy. Ona oczywiście zadała mi to samo pytanie: „No dobrze, a który ty raz...?”. „Wiem, mamo, wiem, dlatego tak bardzo się nie martwię”. Zdaje się, że nawet nas rozśmieszyłam, dodając: „W każdym razie drugi raz za niego już nie wyjdę...”. Nierzadko zdarza się, że pluję sobie w brodę, bo coś zawalę albo źle postąpię, ale wtedy prędko mówię sobie: „Hej, który ty raz żyjesz?... Spokojnie, następnym razem postąpisz lepiej”. I faktycznie następnym razem jest lepiej.
Obserwując współczesny świat, można odnieść wrażenie, że relacja matka – córka generuje same problemy.
Bo tak właśnie jest. Oczywiście, nie można uogólniać, ale zdecydowanie więcej jest problemów emocjonalnych i relacyjnych między dziećmi a matkami niż między dziećmi a ojcami. Ojciec zawsze albo prawie zawsze zachowuje większy dystans wobec dzieci, ciężar jego zaangażowania jest przeniesiony na świat zewnętrzny. Natomiast matki, z wyjątkiem tych, które weszły w role biznesowe, są skupione przede wszystkim na rodzinie i dzieciach. Z tego powodu są z nimi w bliższych relacjach i siłą rzeczy częściej występują na tej linii nabrzmiałe i nierozwiązane konflikty. Przy czym ze względu na specyficzny rodzaj relacji między synem a matką, nawet matką nadopiekuńczą, konflikty między nimi nigdy nie osiągają takich rozmiarów jak w przypadku nadopiekuńczych matek i córek. Co ciekawe, ujawniają się zwykle wtedy, gdy syn zakłada rodzinę. I wtedy nie tyle on ma problemy z matką, co jego żona źle to zaczyna znosić.
Ta sama płeć w relacji jest w takim razie plusem czy minusem?
Ze względu na płeć w relacji matka – córka występuje utożsamienie. Dla normalnego rozwoju osobowości musi jednocześnie dojść do czegoś, co jest określane jako separacja i indywiduacja. W potocznym rozumieniu córka najpierw „zlewa się” z matką, a potem ustawia do niej w kontrze, żeby rozpoznać, kim sama jest. Ponieważ to niezwykle silny związek, tożsamość córki jest zaplątana w wizerunek matki. Ze względu na utożsamienie często dochodzi też do podświadomej rywalizacji. Córka rywalizuje z matką, a matka z córką, i nie ma to charakteru sportowego: nie chodzi o to, która wygra, tylko o to, która psychologicznie zdominuje rywalkę.
Córkę i matkę wprawdzie łączy płeć, ale dzieli różnica pokoleń, co powoduje, że światopogląd i doświadczenia matki są zabarwione przeszłością, a córki – teraźniejszością. Chociażby to może powodować między nimi konflikty. Że podam taki banalny przykład: nasze babcie prały ręcznie, nasze matki – we frani, a my już w automatycznym Boschu. Zasada prania co prawda się nie zmieniła, ale sposób – już tak. Najbardziej nabrzmiałe problemy nie rodzą się jednak w sferze posługiwania się sprzętami, lecz w sferze uczuć.
Często córka rywalizuje z matką, a matka z córką, i nie ma to charakteru sportowego: nie chodzi o to, która wygra, tylko o to, która psychologicznie zdominuje rywalkę.
Co jest ich źródłem?
Najczęściej niedojrzałość matki. Bo że córka jest niedojrzała – to oczywiste i normalne. Dzieci zawsze będą młodsze od swoich matek. Tym, co czyni nas ludźmi dojrzałymi, jest zdolność do podejmowania przemyślanych decyzji oraz kształtowania swojego zdania w oparciu o doświadczenie i wiedzę. Jest to umiejętność doskonalona przez całe życie. Czerpiemy ją z książek, które czytamy, z filmów, jakie oglądamy, i z tego, co mówią nam inni. Dojrzałość jest sumą praktycznych umiejętności życiowych. Samo życie nie wystarczy jednak, żeby osiągnąć tak rozumianą dojrzałość. Niekiedy człowiek wręcz blokuje się na drodze do dojrzałości wskutek traum, krzywd, uzależnień, niewłaściwych wzorów. Można mieć według metryki 48 lat, a dojrzałość na poziomie nastolatka. Dotyczy to oczywiście także niektórych matek...
Dlatego bywają nadopiekuńcze?
Po pierwsze, mogą tak pojmować rolę matki – kurczowo trzymając swoje dziecko pod kontrolą, niezależnie od jego wieku. A po drugie, są nadopiekuńcze, ponieważ nie mają innego życia osobistego i uczuciowego poza realizowaniem swego macierzyństwa. Takie matki, nawet jeśli żyją w małżeństwie, nie śpią ze swymi mężami, nie planują wspólnych wieczorów czy wakacji. Mąż jest meblem, wygodnym fotelem, na którym się czasem przycupnie, który wypełnia jakiś kąt w pokoju, ale to nie jest żadna relacja. Co więcej, małżonkowie mogą tak żyć latami, bogobojnie i wiernie.
A przecież człowiek jest istotą uczuciową, potrzebuje bliskości jak powietrza. Kochać kogoś, być dla kogoś – to nasza największa potrzeba. Więc gdy związek z partnerem nie zaspokaja tej potrzeby, to całe swoje życie emocjonalne kobieta lokuje w dzieciach. A ponieważ synowie rzadziej dają się zawładnąć, pada na córki, a te są w rękach matek jak plastelina. Na dodatek są przez nie wpędzane w poczucie winy – oczywiście to wszystko dzieje się podświadomie. Żadna matka przecież nie obmyśla: „Zrobię ci numer, dostanę apopleksji”. Ona dostaje apopleksji na samą myśl o tym, że córka chce spędzić święta w górach, a nie w domu. Takie uzależnienie przypomina alkoholizm, narkomanię, kompulsywny hazard. Osoba uzależniona nie może się sama z tego wydostać, a gdy jej ktoś mówi: „Mamo, nie rób tak”, to się oburza: „Jak możesz tak do mnie mówić?!”. Tak samo reaguje alkoholik. Tylko że w tym wypadku mamy do czynienia z uzależnieniem od drugiej osoby. Od swojej bezradności życiowej, od tyranizującej więzi, która staje się pułapką dla obydwu stron.
Jak postępować z „uzależnioną” matką?
Dokładnie tak jak z alkoholikiem. Córka musi przestać kierować się lękiem, współuzależnieniem, poczuciem winy, tylko przejąć kontrolę nad własnym życiem. Uzyskawszy wsparcie od męża, przyjaciółki czy koleżanki z pracy, którzy powiedzą: „Nie możesz swojego życia podporządkowywać matce kosztem własnych potrzeb. Ona jest dorosła, poradzi sobie. Możesz jej pomóc, ale powinnaś być konsekwentna”. Jeśli za przykład podamy kwestię świąt, córka może zakomunikować mamie, że przyjedzie do niej dzień przed Wigilią, pobędą razem, ale na święta wyjeżdża. Czyli: asertywność, stanowczość i nieponoszenie konsekwencji cudzych słabości czy uzależnień. Choć przykład ze świętami może być dwuznaczny. Ktoś powie: „Ale cóż pani doktor wygaduje?! Przecież święta to Tradycja, Katolicyzm, Rodzina...”. Odpowiadam: „Ależ tak, pod warunkiem, że z tego wynika coś dobrego”. Jeżeli przy okazji świąt mama zawsze wypomina, a tata zawsze się upija – to jest wykorzystanie, skądinąd pięknego symbolu i tradycji, do podtrzymania patologii. I to nie jest dobre. Wtedy człowiek nie ma innego sposobu, jak się uniezależnić, czyli odseparować, oddalić, zacząć funkcjonować zgodnie ze swoim systemem wartości, zamiast podtrzymywać tradycję rodzinnych niesnasek.
Można w dorosłym życiu ułożyć sobie na nowo relacje z matką? Czy trudne relacje matki z dorosłą córką mogą ulec poprawie?
Oczywiście. Na nasze relacje mamy wpływ, możemy im nadawać nowe tory, sterować nimi jak podczas nawigacji.
A jeśli matka odmawia współpracy?
Czasami pytają mnie ludzie, co robić z matką, która nie chce się zmienić mimo próśb i tłumaczenia. Odpowiadam: „Wyobraź sobie, że mama ma alzheimera. I że cokolwiek byś mówiła, to ona jest za szklaną szybą”. Oczywiście, ona przeważnie nie ma alzheimera, ale jej mózg już zastygł. Bo co to znaczy: przekonać kogoś, by czegoś nie robił? To znaczy poprosić, by się czegoś nauczył. Bo oduczyć się, to też się nauczyć. Niestety, niektórzy ludzie są już do tego niezdolni.
Mam psa i zawsze po nim sprzątam, ale czasem spotykam ludzi, którzy po swoich psach nie sprzątają. Wtedy daję woreczek i mówię: „Może pan skorzystać z mojego, mam zapasowy”. „Ja nie sprzątam po psie!” – słyszę często w odpowiedzi. Ale ktoś inny mówi: „Dziękuję, skorzystam”, po czym zaczynamy się umawiać na wspólne spacery z psami. Tak samo jest z matkami. Jeśli matka mówi: „Jak ty możesz czegoś ode mnie wymagać?”, to znaczy, że nie rozumie swojej córki i nie chce zrozumieć. Często z wiekiem przychodzi przekonanie, z gruntu fałszywe, że wie się już wszystko i zawsze ma się monopol na rację. Tymczasem inni ludzie mają swoje racje i one bywają odmienne od naszych.
Ale taka uparta matka święcie wierzy, że chodzi jej tylko o dobro córki. Powtarza: „Nikt inny nie będzie cię kochał tak jak ja. Robię dla ciebie wszystko”.
Więc skoro jesteś w stanie zrobić dla mnie wszystko, to przestań mnie kontrolować jak małe dziecko. Z drugiej strony, relacja z matką jest wyjątkowa i żadna inna jej nie zastąpi.
Nawet, gdy czujemy nienawiść do matki, trzeba ją przede wszystkim kochać i szanować?
Kochać w ogóle warto, bo to wspaniałe uczucie. Chociaż w dziesięciorgu przykazaniach nie widnieje: „Kochaj ojca swego i matkę swoją”, tylko „czcij”, czyli szanuj. Nie ubliżaj im, nie ograbiaj, nie krzywdź. Co nie znaczy: bywaj u nich co niedziela. Możesz ich nie widywać, ale ich szanuj. Trudno kochać kogoś, kto zatruwa nam życie, ciągle poucza i krytykuje, jest wścibski, przemądrzały, wszystko wie najlepiej. Miłość w dziecku rodzic buduje, pokazując, jak się kocha – czule, ciepło, mądrze i dojrzale.
A co znaczy: mądrze kochać?
To znaczy nie uwłaczać godności dziecka, nie pozbawiać go poczucia bezpieczeństwa, czyli: nie straszyć, nie bić, nie wyśmiewać i nie grozić: „bo mamusia nie będzie cię kochać”, „jak nie wrócisz do 22.00, to ja będę chora” albo „przez ciebie mam okropne życie”. Gdy dzieci coś takiego słyszą, przestają wierzyć w miłość rodziców i stopniowo tracą poczucie własnej wartości.
Matka uczy też dziecko miłości, pokazując, jak kocha tatusia, swoich rodziców, siostrę, brata... Dzieci się uczą nie tego, co im mówimy, tylko tego, co robimy. To główna zasada wychowania.
Z nadopiekuńczą, „uzależnioną matką” jest dokładnie tak jak z alkoholikiem. Córka musi przestać kierować się lękiem, współuzależnieniem, poczuciem winy, tylko przejąć kontrolę nad własnym życiem.
Czego jeszcze uczymy się od matek oprócz miłości?
Jak być kobietą, jak funkcjonować w świecie, jak wypełniać rolę żony i matki – wszystkiego. Oczywiście, możemy się źle czuć z tym, co ona nam przekazuje, bo nie zawsze własna matka ucieleśnia ideał życia. Matka nie jest jedynym wzorem. Przecież mimo pokrewieństwa to zupełnie inna osoba. Może mieć całkiem odmienne cechy, zainteresowania, potrzeby i cele. Jeżeli matka z temperamentem zacznie przejawiać niecierpliwość w stosunku do flegmatycznej czy marzycielskiej córki, to prawie na pewno zachwieje poczuciem wartości dziecka. Wtedy powinni wkroczyć inni dorośli, na przykład babcia, która będzie podkreślać mocne strony dziecka i okazywać uznanie dla tego, co ono umie, lubi i jak sobie radzi. Mama oczywiście doda: „ale bucików jeszcze nie umie zawiązać”, a babcia: „ale Ania zna tyle wierszyków i pięknie bawi się z dziećmi”. I Ania w ten sposób dowie się, że mama wolałaby, żeby ona była trochę inna, natomiast babcia akceptuje ją taką, jaka jest. Dziecko czerpie wiedzę o sobie nie tylko od mamy, dlatego powinno być otoczone różnymi ludźmi. To nie jest żadna nowa koncepcja, tylko pradawna idea wychowania plemiennego.
Mówimy dziś o problemach na osi matka – córka, matka – syn. Kiedyś w ogóle nie było takiego tematu.
Po pierwsze, kobiety rodziły dużo dzieci. Same się nimi nie zajmowały – miały do pomocy krewnych, starsze dzieci, swoich rodziców. Dzieciństwo zresztą szybko się kończyło: dzieci zaczynały wcześnie pomagać w pracy dorosłym i szybko odchodziły z domu rodzinnego. Nawet arystokracja posyłała dzieci bardzo wcześnie w dorosłe życie. To, że dzisiaj rodzice poświęcają tyle czasu i uwagi swoim dzieciom, to wynalazek współczesności.
Dzisiaj też rodziców o wiele rzeczy się obwinia, a zwłaszcza matki.
Bo nie ma kogo innego winić. Inną nowością jest „wychowywanie” przez grupę rówieśniczą. Kiedyś czegoś takiego w ogóle nie było, nie było szkoły, dzieciństwo było krótkie i przebiegało wyłącznie w obrębie rodziny. To my urządziliśmy sobie świat, w którym dziecko siedzi na tronie. I albo ten tron jest na chwiejnych nóżkach, bo rodzice zapominają, że mają dziecko, albo jest piedestałem nie wiadomo jakiego wcielenia boskości i rodzice wtedy zwyczajnie bzikują.
Brytyjski psychiatra Donald Woods Winnicott jest autorem określenia: „wystarczająco dobry rodzic”. Nie idealny, nie najlepszy, ale wystarczająco dobry. Czyli taki, który czasem popełnia błędy, ale ma też prawo zadośćuczynić i przeprosić – jednak to wymaga dojrzałości. A jeżeli mam kompleksy wobec własnego dziecka i chcę udawać ideał, to tworzę fikcję. I krzywdzę własne dziecko, które też będzie chciało dążyć do jakiegoś nierealnego superwzorca. Rodzice, którzy sami mają poczucie wartości, na ogół wychowują dobrze. Rodzice, którzy wstydzą się w sobie jakichś rzeczy, nie chcą z czymś się pogodzić, zazwyczaj w swoich dzieciach coś „majstrują”. I to majstrowanie na ogół źle rokuje.
Akceptacja siebie przekłada się na akceptację dziecka? Czy to sposób, który np. naprawi trudne relacje matki z dorosłą córką?
Dziecko nie potrzebuje wielkiego mieszkania, dużego samochodu, lekcji angielskiego czy tenisa. Potrzebuje poczucia bezpieczeństwa, akceptacji, miłości i dobrych, prawdomównych wzorów.
Ostatnio odprowadzałam mojego malutkiego wnuczka do córki, a on w krzyk: „Babciu, ja chcę do was”. Ja na to: „Anker, nie możesz teraz do mnie iść, bo ja zaraz wychodzę”. Wtedy córka dyskretnie szepnęła: „Mamo, przecież tak naprawdę nigdzie nie wychodzisz”. Oczywiście, że ona ma rację! Po co wymyślać jakieś nieprawdziwe powody, prędzej czy później dziecko nauczy się tego samego... Ono ma przyjąć do wiadomości, że już nie mam czasu, bo to prawda. Poza tym musi sobie z chwilową frustracją poradzić. Gdy się tego nauczy w wieku dwóch lat, to przygotuje się na większe frustracje w wieku 20 czy 50 lat. W tej sprawie ja się czegoś nauczyłam od córki, a nie ona ode mnie.
Prawdomówność w relacjach jest bardzo ważna, bo dziś lekko naciągnę prawdę, ale gdy za kilka lat powiem do dziecka: „nie jedź autostopem”, to mnie nie posłucha, bo nie będzie miało do mnie zaufania. I potem rodzice się dziwią dlaczego. Ano dlatego, że tyle razy skłamali.
Własny rozwój to podstawa dla dobrej relacji matki i córki?
Tak, z tym, że trzeba zadbać, by własny rozwój nie pozbawił wrażliwości na cudze potrzeby. Jeżeli matka jest samotna, cierpiąca, chora, to jej się co najmniej tyle należy od córki, ile ona okazywała jej troski, gdy córka tego potrzebowała. Czyli uwaga, sprowadzenie lekarza, może wynajęcie opiekunki czy umieszczenie w szpitalu czy sanatorium. Te „świadczenia” wynikają z powinności, nawet odpowiednio uregulowanych w naszym prawie. Miłość to trochę inna sprawa.